piątek, 7 marca 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 17

 

Zapadła noc, a karoca jechała dalej, zatrzymując się tylko raz dla ulżenia pęcherzowi właściciela. Stangret nie spał i zapewne lata doświadczenia utrzymywały go w pionie na wyściełanym koźle, za to lord Henendrik II z rodu Halavar pochrapywał cicho na rozkładanej jak leżanka ławce, w pełni ufając nietypowemu współpasażerowi.

Zdjąwszy wysokie buty, Estalavanes podciągnął kolana pod brodę i sadowiąc się przodem do okienka gorączkowo rozmyślał nad niedaleką przyszłością, układając kolejne plany, wybierając, wyrzucając oraz modyfikując pomysły. Żaden nie był dobry. Żaden na dłuższą metę nie sprawdzi się w praktyce. Czuł się jak zdrajca, ale czy dezercja nie czyniła z niego kogoś na wzór sprzeniewiercy? Dokuczliwe wyrzuty sumienia zagłuszała wyłącznie świadomość, że robi to dla większego dobra.

Czyjego dobra, do jasnej cholery...

Z samego rana dotrą pod bramy miasta, w którym czeka ich spotkanie z rycerzem-dowódcą, wysokim szarżą paladynem dowodzącym garnizonem w Adeili. Następnego dnia, po nocy spędzonej w wygodnych łóżkach, powrócą na włości Halavarów pod eskortą oddziału Synów Tarthosa. A przynajmniej tak sądził Dobrodziej.

Karoca kołysała się z prawa na lewo i wycieńczony intensywnym namysłem chłopak musiał przysnąć, gdyż zmierzch zadziwiająco szybko przeszedł w brzask. Poczuł i usłyszał jak ubita ziemia ustępuje ciosanej kamiennej kostce, na której obite metalem koła głośno turkotały. Jego czułych uszu dobiegł też oddalony gwar miasta budzącego się do życia. Napłynęły również zapachy - koni, bydła, psów i zbyt wielu ludzi na niewielkiej powierzchni. Z przyjemnością zauważył, że to dzięki resorom karoca była nadzwyczaj luksusowym środkiem transportu, nie odczuwał bowiem żadnych niedogodności związanych z długimi godzinami jazdy. No, może poza przespaniem kilku z nich w mało komfortowej pozycji. I coraz częstszymi skurczami żołądka.

Lord przebudził się paręnaście oddechów po nim i usiadł, spuszczając krótkie nogi w jedwabnych pantoflach na wielobarwne płytki posadzki. Ziewnął i przetarł powieki.

- Dobry dzień, mości Eście! - Uśmiechnął się do kompana, po omacku szukając bereciku. - Wierzę, iż solidnie wypocząłeś i oczyściłeś umysł? Rycerz-dowódca jest iście światłą osobą, negocjacje z jego udziałem wymagają niemałego zaangażowania rozumu.

Est przywitał się uprzejmie i potaknął z bladym uśmiechem. Doskonale pamiętał sir Cyryla, biegłego dyplomatę. Nie miał z nim najmniejszych szans, a i tak postanowił spróbować szczęścia, którego miał jeszcze mniej.

Jechali wyłożoną gładkim kamieniem ulicą, szeroką i tłoczną. Mieszczanie oraz prostaczkowie rozchodzili się na boki widząc kosztowny pojazd będący własnością jednego z możnowładców. Nie przeszkadzało im to jednak gapić się nań, aż ze stukotem kopyt i skrzypieniem kół nie zniknął wśród gęstej ciżby. Wówczas wracali do swoich obowiązków, momentalnie zapominając o przepychu, jaki mignął im przed oczami.

Est przesunął się na środek ławki, wciskając w miękkie obicie. Nie chciał, by go rozpoznano. Odnosił wrażenie, że pierwszy lepszy człowiek przebywający w Adeili od razu go przyuważy i wyda patrolowi. Wtedy jego szanse na ocalenie kogokolwiek drastycznie zmaleją, bo jaka była szansa, że w patrolu znajdzie się złotooki młodzian? No i oczywiście dezerterzy… Czy Viera i Brek wciąż tu byli? Czy może rycerze Zakonu już ich złapali? Nie, na pewno nie. Prędzej natknie się na młodego paladyna, aniżeli tamta dwójka da się ująć bractwu.

- Czy wszystko w porządku, mości czarodzieju? Chyba nie wycofałeś się z warunków naszej niepisanej umowy, hm?

Dopiero teraz Est spostrzegł, jak wnikliwie przygląda mu się szlachcic. Jasne niebieskie oczy były lekko przymrużone, a wyraz pulchnej twarzy skupiony, kiedy tak wpatrywał się w okryte cieniem białe oblicze.

Est umknął spojrzeniem w bok, jakby podziwiając widok za okienkiem. Ucisk w trzewiach stawał się przeraźliwie znajomy. Siłą woli powstrzymywał się przed uzewnętrznieniem rosnącego cierpienia.

- Tak, szlachetny panie, dziękuję – przytaknął, pospiesznie się tłumacząc. -  Myśl, że przyjdzie mi stanąć przed majestatem rycerza-dowódcy, nieco mnie deprymuje. Nie lękaj się jednak, wszystko zależy od jego decyzji.

Lord Henendrik II jeszcze przez chwilę spoglądał na Esta, po czym poprawił beret na czubku czupryny i przymknął z zadowoleniem oczy.

- Zaiste, jego ekscelencja to człowiek wyjątkowy pod każdym względem. - Uśmiech uniósł złocisty wąs aż pod perkaty nos. - Ludzie z Adeili mawiają, iż jest on estariońskim wcieleniem samego Tarthosa. Inni znów podejrzewają, jakoby był jego umiłowanym synem.

Zaintrygowany Est popatrzył na rozmówcę.

- A ty, panie? – zapytał. - Kim według ciebie jest rycerz-dowódca z Adeili?

- Mmm, cóż… - Lord wyglądał na zakłopotanego, co zaskoczyło Esta. Lecz jeszcze bardziej zastanowiły go dalsze słowa Dobrodzieja. - Według mnie, na pewno nie jest człowiekiem.

Wielkie kocie ślepia spoczęły na pyzatej twarzy korpulentnego człowieczka. Est byłby tak gapił się na niego z rozdziawionymi ustami, gdyby nie szarpnięcie w tył oznaczające zatrzymanie karocy. Chłopak już nic nie rozumiał. Sir Cyryl to człowiek! Już pytał, skąd to śmiałe stwierdzenie, kiedy mrowie ludzi wysypało się z sąsiedniego budynku wywołując kontrolowany chaos, w którym przyciszone głosy mieszały się z prychaniem zmęczonych koni uwalnianych z drewnianego dyszla. Lord już na niego nie patrzył. Zerkał przez okienko wypatrując służących mających się nim zająć.

Niespodziewanie Est poczuł do niego odrazę, niechęć tak gwałtowną, że gotów był wysiąść z powozu i zawrócić, zrywając wszelkie umowy. Chciał wrócić do Twierdzy, opowiedzieć się po właściwej stronie konfliktu i wesprzeć ją mocą Zaklinacza Żywiołów. To nieprzyjemne, intensywne uczucie spotęgowało dziwne wariacje w brzuchu, aż zrobiło mu się niedobrze. A gdy wreszcie rozpoznał to, co działo się wewnątrz niego, niemal jęknął zdjęty grozą.

Czerwie pożerały go od środka.

Drzwiczki uchyliły się bez ostrzeżenia. Zielony, haftowany złotą nicią dywan ciągnął się spod schodków karocy prosto za próg przysadzistego budynku pokrytego lśniącymi o poranku licówkami. Służący sprawnie zbierali bagaże i zanosili je dyskretnie ku bocznemu wejściu. Szpaler bijącej ukłony żeńskiej części służby powitał pana, gdy postawny stangret trzymał ozdobną złotą klameczkę w swoich wielkich dłoniach. To nie był zwyczajny woźnica. Spojrzenie, jakie rzucił białemu elfowi, oferowało co najmniej pięć sposobów na szybką śmierć.

Uderzony tą nadmierną wystawnością Est zacisnął szczęki. Oburącz przytrzymał się krzepiąco mrowiącego kostura, byle nie szarpać za ucho. Nie potrafił patrzeć na te sceny ze spokojem, gdyż denerwowały go bardziej niż niepożądana zawartość żołądka. Denerwowało go wszystko, co miało związek z tym przeklętym człowiekiem, obłudną istotą pławiącą się w uległości słabszych, uboższych przedstawicieli własnego gatunku.

Czuowiecy gorsi są od zwierząt. Nadużywają swych pozycji, tworząc sztuczne hierarchie nie mające nic wspólnego z autentyczną siłą. Czuowiecy są wynaturzeniem.

Wstrząsnął nim zimny dreszcz. Gęsia skórka kwitła, swędząc pod ubraniami i pancerzem. Przecież wcale tak nie myśli… Ludzie to istoty żywe. Przecież…

- Mości czarodzieju? - usłyszał głos lorda jakby z oddali. - Uczynisz mi ten zaszczyt towarzyszenia przy porannym posiłku?

Kłamstwo rodzi kłamstwo - mówił tymczasem drugi w jego wnętrzu. Raz dotknąwszy ciemności, sięgać będziesz ku niej częściej niż byś pragnął. Aż nie będziesz pragnął niczego innego. Staniesz się cieniem samego siebie.

Est zamknął oczy, głośno przełykając ślinę. Sam na to przystał. I choćby świat się walił, doprowadzi swoje dzieło do samego końca. Biorąc wdech, podniósł bagaże z kryształowej mozaiki i podpierając się na hebanowym kosturze wstał z siedziska. Wychynął na zewnątrz, mrużąc w słońcu powieki i posłał Henendrikowi II wymuszony uśmiech, dając się prowadzić w kierunku okazałego przybytku.

Wygłodniały Est nie odmówił poczęstunku nawet w obliczu koszmaru wijącego mu się w trzewiach. Zapach gorącego pieczywa spowijał nozdrza, mieszając się z aromatem smażeniny. Bogata woń przypraw i ziół nęciła wysublimowane gusta chłopaka, zaś panujący w tym miejscu półmrok stwarzał atmosferę sprzyjającą niespiesznemu posilaniu się i rozmowom. Wielka sala należącej do arystokraty gospody była pusta, gdyż cały budynek zamknięto na czas pobytu właściciela. Służące roiły się wokoło, przemykając niezauważenie. Nieprzyzwyczajony do takiego traktowania Est zwracał na nie szczególną uwagę. Nie czuł się z tym dobrze i starał się wszystko robić samemu, prosząc, by nie dotykano jego ekwipunku oraz jego samego pod groźbą uaktywnienia ochronnego zaklęcia. Był obserwowany. Czujny wzrok bez ustanku wodził za jego ruchami, a wiercenie w brzuchu naprzemienne nasilało się i malało, jakby zalewały go fale przypływu i odpływu. Nie zdradzał się jednak ze swoimi prawdziwymi zamiarami. Nie zmieni swojego losu, ale mógł zmienić los przyjaciół. Miał na niego wpływ. Robactwo czy nie, rycerz-dowódca czy inne licho, to teraz bez znaczenia. Wszedł w rolę wędrownego czarodzieja Esta i niech tak zostanie.

Dojadał właśnie porcję jajka w koszulce z koperkowym sosem, kiedy milczący gospodarz ujął złoty kielich w serdelkowate, upierścienione palce.

- Za powodzenie naszej misji, mości Eście! - zawołał donośnie, unosząc polerowane naczynie.

Est sięgnął po najbliżej stojący kryształ z bezbarwnym płynem i odruchowo powąchał jego zawartość. Usatysfakcjonowany wzniósł go w toaście.

- Za powodzenie misji, szlachetny panie - odparł z entuzjazmem, upijając łyk orzeźwiającej wody. Mojej misji, dodał bezgłośnie.

Po śniadaniu rozdzielili się, by dopełnić ostatnich przygotowań przed spotkaniem. Zniechęcony Est po raz wtóry odmówił służącym, które natarczywie upierały się, by zatroszczyć się o niego w balii wypełnionej parującą wodą i wonnościami. Taka ich praca, jednakże on nie akceptował towarzystwa podczas kąpieli. Za wyjątkiem Cola...

Dokończywszy kąpiel i cuchnąc jak wyperfumowana panienka na dworskim balu, Est zajął się czyszczeniem matowego kirysa. Otrzepując pelerynę z kurzu nadal marszczył nos, a podczas sprawdzania zawartości toreb oraz plecaka wciąż mdliło go od przesytu słodkich olejków. Odświeżony, schodząc w rynsztunku do głównej sali był prawie jak nowonarodzony, z tą różnicą, że zalatywało od niego nie zasypką dla niemowląt, a kwiatostanem królewskich ogrodów. Kręciło mu się w głowie od tych intensywnych zapachów. Jeśli lord próbował go oszołomić, to nie potrzebował wymyślnych alkoholi i trucizn. Wystarczyła kąpiel!

- A po cóż ci te pakunki, mości Eście? – zdumiał się wielmoża. - Idziemy złożyć wizytę jego ekscelencji.

Est obejrzał się na siebie. Rzeczywiście, wyglądał podejrzanie w wyszorowanym pancerzu i ze wszystkimi tobołami.

- Niestety, jako wędrowny czarodziej nie noszę ze sobą wytwornego odzienia – usprawiedliwiał się, kłamiąc gładko. - A skoro już tu jestem, chciałbym zaraz po audiencji dokonać koniecznych zakupów i sprzedać specyfiki, którymi dysponuję w nadmiarze.

Lord Henendrik II wygładził zieloną tunikę obszytą złotą nicią. Haftowana moneta połyskiwała na beczkowatej piersi w miejscu serca, otoczona sześcioma złotymi guzikami w kształcie koron. Złoto. Wszędzie to przeklęte złoto.

Czuowiecy są słabi. Ich majątki i wpływy są oznaką władzy. Oni sami nie posiadają nic.

- Alchemik z mości Esta? - zagadnął lord niby z ciekawości.

Chłopak drgnął. Zdawał sobie sprawę, że nie jest najlepszym kłamcą, lecz w tej sytuacji fortuna mu dopisywała. Uśmiechnął się nieśmiało i rozsznurował torbę. Grzebiąc pośród otulonych materiałem flakoników wyjął jeden z nich, oklejony koślawą etykietą. Podchodząc do szlachcica uśmiechnął się szerzej, odsłaniając cztery długie kły, i wyciągnął ku niemu podarek.

- Proszę, oto uśmierzacz mojej receptury – zaprezentował z rosnącą dumą. - Jest niezwykle wydajny. Kropla na migrenę. Dwie na złamanie. Trzy, by ukoić najsilniejszy ból. Zaledwie pięć, by złagodzić cierpienie po amputacji na połowę dnia. Nie przytępia zmysłów, nie powoduje zmęczenia.

Wąsaty mężczyzna obrócił buteleczkę w dłoni. Płyn przelał się ze ścianki na ściankę, klarowny, o lekko różowym zabarwieniu. Zerknął na elfa spod słomianej, pociągniętej wonną pomadą grzywki.

- Zaprawdę szczęśliwy to dzień, gdy cię spotkałem, mości czarodzieju - wymruczał z radością, skrywając cenny dar w wewnętrznej kieszeni atłasowego płaszczyka. – Pójdźmy więc! Zły to gość, który każe czekać gospodarzowi.

Jak powiedział, tak zrobił, dziarsko przebierając nogami i zostawiając w tyle elfa ogarniętego nienazwanym lękiem. Czy ten mały człowieczek przejrzał jego podstęp? Czy właśnie nadszedł moment, w którym wyda go rycerzom z garnizonu? Jeśli taka jest prawda, to kroczy prosto w objęcia śmierci.

Est pozwolił sobie na długi wdech. Przez cały ten czas balansował na krawędzi między rzeczywistością a światem równoległym - jeden zły krok i upadek w przepaść skończy się dla niego tragicznie. Wciąż słyszał obcy, a zarazem znajomy głos. Swój głos. Głos z mglistego wspomnienia. Czuł jakby nieznana siła torowała mu drogę w nieprzeniknionych ciemnościach, jednocześnie będąc jego percepcją szukającą punktów zaczepienia w świecie, w którym przyszło mu żyć. Rzeczywistość, w jakiej się znajdował, była mu wroga. Nie była jego. Cokolwiek wyzwoliło się kilka nocy temu, nie wróci już do uprzedniego stanu. On nie wróci. Stawał się niepoczytalny, pomału zatracając tożsamość.

Przełknął czerwie wpełzające mu do gardła i postąpił ku wyjściu z gospody na skwar letniego dnia. Zdziwiło go, iż wielmoża przemieszczał się na własnych krótkich, grubych nóżkach. Spodziewał się zmyślnego pojazdu na miarę pięknej karocy, tymczasem – zawiedziony - szybko go dogonił. Łypnął spod oka na korpulentnego, rozpromienionego lorda i rozejrzał się po zaludnionej ulicy. Nie byli sami. Osobista ochrona skutecznie wtapiała się w tłum, ale Est nie musiał ich widzieć, by czuć na karku grad spojrzeń. Żywił nadzieję, że w istocie byli to ludzie Henendrika II, a nie psy dezerterów. Biały elf w mieście ludzi wyróżniał się jak lis w kurniku. Na pewno ktoś go rozpoznał. I doniósł komu trzeba.

Wydawać się mogło, że podróż trwała godzinę, lecz nie minęło więcej niż kwadrans, gdy dotarli niemal do końca długiej alei. Wścibska gawiedź nie tłoczyła się tutaj tak gęsto, a dwupiętrowe kamienice porastające obie strony drogi przerzedzały się na granicy z olbrzymimi drzewami i bujnymi ogrodami. Długie uszy chłopaka drgnęły na słodki dźwięk plusku wody. Liście szeleściły w powiewach ciepłych prądów południowego wiatru, a cień roślinności kusił obietnicą ucieczki przed palącym słońcem. Urękawicznioną ręką chwycił jedną z białych końcówek uszu, ciągnąc za nią boleśnie. Uspokoił się wreszcie, czego nie można było rzec o niechcianej obecności w brzuchu. Paskudne pasożyty harcowały, jakby karmione jego opanowaniem.

Zbliżali się do górującego nad rynkiem i ogrodami gmachu, centralnego punktu Adeili. Poprzednim razem Est nie miał możliwości ujrzenia garnizonu, ponieważ przebywał w innej części miasta, teraz jednak niebosiężna świątynia przesłaniała mu widok, przyćmiewając majestatem zarówno niebo, jak i horyzont. Oprowadzający go arystokrata wyjaśnił, że patrzy na Katedrę Tarthosa, świętą budowlę będącą ośrodkiem kultu i garnizonem, siedzibą bractwa paladynów. Cały kompleks budynków mieszkalnych oraz użytkowych przypominał niewielką warownię z białego kamienia wyraźnie odcinającego się na tle burych, aczkolwiek schludnych zabudowań miasta. Otaczająca je zieleń skrywała tajemnice, jakich prości ludzie nie odważyli się zbadać, mimo to z chęcią korzystali z dobrodziejstwa cienia jaki dawały, przysiadając na marmurowych ławeczkach czy bezpośrednio na soczystej trawie pod pniami rozłożystych drzew.

Katedra była zapierającą dech konstrukcją. Cięte w białym kamieniu równe bloki strzelały w górę, przechodząc z gładkich ścian w okrągłe, rozszczepiające się iglice. Wąskie złoto-błękitne witraże wysokie na połowę ściany przedstawiały legendarnych rycerzy w pobożnych pozach. Szerokie u podstawy i zwężające się ku wejściu schody prowadziły do niskich, uchylonych drzwi, w których mogło się zmieścić najwyżej dwoje ludzi na raz. Zapewne miały jakiś cel strategiczny, ponieważ w znacznym stopniu ujmowały estetyce monumentalnej katedry.

Estowi było słabo, lecz uparcie parł naprzód oczarowany surowym pięknem budowli. Rześki zapach docierał do jego nozdrzy pieszcząc zmysły, a rozkoszny cień kładł się na czarnym pancerzu i pelerynie. Powinien podzielać spokój odpoczywających mieszczan, ale aura tego miejsca subtelnie go odpychała. Czuł wyłącznie niepokój.

Wdrapywali się na szczyt, a otyły szlachcic pocił się i sapał w szykownej tunice, atłasowym płaszczyku oraz wypastowanych skórzanych trzewikach. Obwieszony złotem i klejnotami zdawał się być jedynie prostym człowiekiem ubranym w barwny kostium nadwornego pajaca, któremu dla hecy rozkazano przebiec parę kilometrów. Kwaśna woń ludzkiego potu i perfum zmarszczyła biały nos.

Jako pierwszy przy drzwiach stanął Est i podpierając się okutym stalą kosturem czekał cierpliwie na słaniającego się, wyzutego z dostojeństwa kompana. Nie podał mu ręki, chociaż miał taki zamiar. Nie chciał, aby dotykała go osoba pokroju lorda. Tylko dwóch ludzi miało do tego prawo, a nosili oni w swych sercach więcej szlachetności niż stękający wielmoża miał koron w skarbcu. Znów czekał, aż jaśniepan otrze skronie z potu i schowa jedwabną chustkę z powrotem do kieszonki, z trudem łapiąc dech. Est cieszył się, że lada chwila będzie po wszystkim. Nie wiedzieć czemu, towarzystwo tej miękkiej istoty zaczynało go niepomiernie irytować.

Wkrótce udało im się przekroczyć próg wspaniałej katedry. Owionął ich chłód zacienionej, przytłaczająco przestronnej nawy wiodącej do podwyższenia. Pośrodku prezbiterium objętego otwartym obejściem ustawiony był gładki blok żyłkowanego marmuru. Dwóch rycerzy pochylało się nad nim, stojąc przodem do przybyszów.

Pot spływał po szyi człowieka, gdy idąc powoli środkiem nawy wskazywał na poszczególne elementy konstrukcyjne opisując ich funkcje i wymieniając nazwy będące dla Esta zupełną abstrakcją. W nawach bocznych oraz transepcie znajdowały się drewniane stalle kapłanów a także proste ławki pozajmowane przez kilkoro mieszkańców szukających ukojenia oraz ciszy. Wnętrze było surowe, wręcz ascetyczne. Est nie dojrzał żadnych figur ani obrazów, nie licząc witraży rzucających barwne refleksy na posadzkę oraz przypory. Jedynie pod rozetą, na przeciwległej do wejścia ścianie, zwisał sztandar w błękitnym kolorze, na którym pysznił się biały miecz złożony pionowo na tle białej prostokątnej pawęży. Est zadarł brodę, spoglądając w górę na zachwycające sklepienie utworzone z krzyżujących się ostrych łuków. Nadawały one wnętrzu pełnej wdzięku delikatności oraz elegancji. Wygaszone mosiężne żyrandole wisiały na ciężkich łańcuchach, ginąc pośród niebywałego piękna wysokiego stropu.

Odzyskawszy godność, lord Henendrik II przestał dyszeć i żwawiej ruszył środkiem nawy, wzdłuż wydeptanego błękitnego chodnika. Kierował się do paladynów stojących za ołtarzem. Est już z tej odległości przyglądał się ich zbrojom i dostrzegł, że wcale nie są aż tak pozbawione zdobień, jak z początku sądził. Delikatnie tłoczone wykończenia widoczne były dopiero pod odpowiednim kątem padania światła. Wbrew prostocie miały swój ukryty urok, choć dla niego wciąż pozostawały kawałem lśniącej bielą stali. Niechętnie podziwiał paladynów za ich dyscyplinę oraz poświęcenie, z jakim dźwigali coś tak ciężkiego i niewygodnego, nie wyglądając przy tym na umęczonych - ich gładko ogolone twarze wyrażały błogość uniesienia oraz zdradzały więź, jaką nawiązywali ze swym Wszechmocnym patronem.

Korpulentny arystokrata zatrzymał się przed stopniami prezbiterium. Milczał, czekając aż święci mężowie zakończą modły, i obserwował spod brwi elfa, który wzroku nie odrywał od niemłodych rycerzy. Bruzdy znaczyły ich oziębłe oblicza, a wśród ciemnych włosów pierwszego brata zakonnego widać już było pasma siwizny.

Dwie głowy jak na komendę uniosły się nieznacznie. Dwie pary oczu spoczęły na rumianym człowieku, by zaraz potem prześlizgnąć się płynnie na białego elfa. I na nim spoczęły na dłużej. Obyło się bez uśmiechów, wymiany powitań czy też zwyczajowych dla ludzi grzeczności. Paladyni byli surowi niczym kamień, z którego zbudowano katedrę. I równie rozmowni. Est stwierdził, że muszą być wyjątkowo smutnymi ludźmi, lecz nie powiedział tego na głos. Lord przedstawiał go właśnie jako sojusznika słusznej sprawy i uzdolnionego czarodzieja. On sam nie miał ochoty się odzywać, kiedy czerwie przerabiały jego wnętrzności na sito.

Mężczyźni potwierdzili, że rycerz-dowódca spodziewa się wysłannika Unii Możnych i poprowadzili swych gości do sprytnie ukrytych drzwi. Pociągnięciem białego sznura odsunęli jeden z mniejszych proporców wiszących na ścianie bocznej obejścia i podczas gdy jeden ze świętych mężów służył im za przewodnika, drugi zamknął pochód, zasłaniając wejście.

Korytarze oraz klatki schodowe cechował ten sam chłodny ascetyzm co wnętrze gmachu katedry. Małe okna z bezbarwnymi szybami wychodziły na dziedzińce, gdzie w pełnym uzbrojeniu ćwiczyli młodzi rekruci. Z głębi przejścia dochodziło stłumione rżenie koni. Pomimo wrażenia zamknięcia, miły przewiew niósł ze sobą rześkie powietrze.

Przewodnik oraz jego towarzysz oszczędnymi ruchami dłoni pozdrawiali mijanych zbrojnych i po długiej podróży - z dwoma postojami dla agonalnie zipiącego arystokraty - stanęli pod masywnymi drzwiami. Rozległo się głuche dudnienie, gdy zakuta w stal pięść uderzyła trzykrotnie w dębowe drewno i zostali wprowadzeni do niewielkiej komnaty służącej za gabinet. Eskortujący ich rycerze zostali za drzwiami.

Est rzucił okiem na skromny wystrój pomieszczenia, odwracając uwagę od skrętu kiszek grożącego niepowstrzymaną katastrofą, jak gdyby pożerające go robale zapragnęły wydostać się na wolność. Wszystkie na raz. Natychmiast.

Nerwy - powtarzał sobie. Jak rany, to z nerwów.

Pod olbrzymim oknem naprzeciwko tkwiła samotna postać o szerokich barkach odzianych w najprzedniejszą białą stal. Skąpany w oślepiającym blasku słońca pochylony rycerz-dowódca stał plecami do gości, mocując się z zapięciami zarękawia. Luźne pasy błękitnej szaty wystające spod kirysa falowały wokół kostek przy każdym jego ruchu. Wtem jeden krok w tył zachrzęścił płytami zbroi. Stalowe obcasy zastukały na gładkim kamieniu podłogi, gdy mężczyzna z gracją obrócił się na pięcie i podchodząc bliżej, popatrzył na suplikantów znad dopinanego karwasza. Prosto w wytrzeszczone niedowierzaniem zielone oczy.

Przerażony Est uderzył plecami w drzwi, obnażając kły. Z wykutej w marmurze młodzieńczej twarzy patrzyły na niego bezdenne źrenice okolone złotymi tęczówkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz