Zapadła noc, a karoca jechała dalej,
zatrzymując się tylko raz dla ulżenia pęcherzowi właściciela. Stangret nie spał
i zapewne lata doświadczenia utrzymywały go w pionie na wyściełanym koźle, za
to lord Henendrik II z rodu Halavar pochrapywał cicho na rozkładanej jak
leżanka ławce, w pełni ufając nietypowemu współpasażerowi.
Zdjąwszy
wysokie buty, Estalavanes podciągnął kolana pod brodę i sadowiąc się przodem do
okienka gorączkowo rozmyślał nad niedaleką przyszłością, układając kolejne
plany, wybierając, wyrzucając oraz modyfikując pomysły. Żaden nie był dobry.
Żaden na dłuższą metę nie sprawdzi się w praktyce. Czuł się jak zdrajca, ale
czy dezercja nie czyniła z niego kogoś na wzór sprzeniewiercy? Dokuczliwe
wyrzuty sumienia zagłuszała wyłącznie świadomość, że robi to dla większego
dobra.
Czyjego dobra, do jasnej cholery...
Z
samego rana dotrą pod bramy miasta, w którym czeka ich spotkanie z
rycerzem-dowódcą, wysokim szarżą paladynem dowodzącym garnizonem w Adeili.
Następnego dnia, po nocy spędzonej w wygodnych łóżkach, powrócą na włości
Halavarów pod eskortą oddziału Synów Tarthosa. A przynajmniej tak sądził
Dobrodziej.
Karoca
kołysała się z prawa na lewo i wycieńczony intensywnym namysłem chłopak musiał
przysnąć, gdyż zmierzch zadziwiająco szybko przeszedł w brzask. Poczuł i
usłyszał jak ubita ziemia ustępuje ciosanej kamiennej kostce, na której obite
metalem koła głośno turkotały. Jego czułych uszu dobiegł też oddalony gwar
miasta budzącego się do życia. Napłynęły również zapachy - koni, bydła, psów i
zbyt wielu ludzi na niewielkiej powierzchni. Z przyjemnością zauważył, że to
dzięki resorom karoca była nadzwyczaj luksusowym środkiem transportu, nie
odczuwał bowiem żadnych niedogodności związanych z długimi godzinami jazdy. No,
może poza przespaniem kilku z nich w mało komfortowej pozycji. I coraz
częstszymi skurczami żołądka.
Lord
przebudził się paręnaście oddechów po nim i usiadł, spuszczając krótkie nogi w
jedwabnych pantoflach na wielobarwne płytki posadzki. Ziewnął i przetarł
powieki.
-
Dobry dzień, mości Eście! - Uśmiechnął się do kompana, po omacku szukając
bereciku. - Wierzę, iż solidnie wypocząłeś i oczyściłeś umysł? Rycerz-dowódca
jest iście światłą osobą, negocjacje z jego udziałem wymagają niemałego
zaangażowania rozumu.
Est
przywitał się uprzejmie i potaknął z bladym uśmiechem. Doskonale pamiętał sir
Cyryla, biegłego dyplomatę. Nie miał z nim najmniejszych szans, a i tak
postanowił spróbować szczęścia, którego miał jeszcze mniej.
Jechali
wyłożoną gładkim kamieniem ulicą, szeroką i tłoczną. Mieszczanie oraz
prostaczkowie rozchodzili się na boki widząc kosztowny pojazd będący własnością
jednego z możnowładców. Nie przeszkadzało im to jednak gapić się nań, aż ze
stukotem kopyt i skrzypieniem kół nie zniknął wśród gęstej ciżby. Wówczas
wracali do swoich obowiązków, momentalnie zapominając o przepychu, jaki mignął
im przed oczami.
Est
przesunął się na środek ławki, wciskając w miękkie obicie. Nie chciał, by go
rozpoznano. Odnosił wrażenie, że pierwszy lepszy człowiek przebywający w Adeili
od razu go przyuważy i wyda patrolowi. Wtedy jego szanse na ocalenie
kogokolwiek drastycznie zmaleją, bo jaka była szansa, że w patrolu znajdzie się
złotooki młodzian? No i oczywiście dezerterzy… Czy Viera i Brek wciąż tu byli?
Czy może rycerze Zakonu już ich złapali? Nie, na pewno nie. Prędzej natknie się
na młodego paladyna, aniżeli tamta dwójka da się ująć bractwu.
-
Czy wszystko w porządku, mości czarodzieju? Chyba nie wycofałeś się z warunków
naszej niepisanej umowy, hm?
Dopiero
teraz Est spostrzegł, jak wnikliwie przygląda mu się szlachcic. Jasne
niebieskie oczy były lekko przymrużone, a wyraz pulchnej twarzy skupiony, kiedy
tak wpatrywał się w okryte cieniem białe oblicze.
Est
umknął spojrzeniem w bok, jakby podziwiając widok za okienkiem. Ucisk w
trzewiach stawał się przeraźliwie znajomy. Siłą woli powstrzymywał się przed
uzewnętrznieniem rosnącego cierpienia.
-
Tak, szlachetny panie, dziękuję – przytaknął, pospiesznie się tłumacząc. - Myśl, że przyjdzie mi stanąć przed majestatem
rycerza-dowódcy, nieco mnie deprymuje. Nie lękaj się jednak, wszystko zależy od
jego decyzji.
Lord
Henendrik II jeszcze przez chwilę spoglądał na Esta, po czym poprawił beret na
czubku czupryny i przymknął z zadowoleniem oczy.
-
Zaiste, jego ekscelencja to człowiek wyjątkowy pod każdym względem. - Uśmiech
uniósł złocisty wąs aż pod perkaty nos. - Ludzie z Adeili mawiają, iż jest on
estariońskim wcieleniem samego Tarthosa. Inni znów podejrzewają, jakoby był
jego umiłowanym synem.
Zaintrygowany
Est popatrzył na rozmówcę.
-
A ty, panie? – zapytał. - Kim według ciebie jest rycerz-dowódca z Adeili?
-
Mmm, cóż… - Lord wyglądał na zakłopotanego, co zaskoczyło Esta. Lecz jeszcze
bardziej zastanowiły go dalsze słowa Dobrodzieja. - Według mnie, na pewno nie
jest człowiekiem.
Wielkie
kocie ślepia spoczęły na pyzatej twarzy korpulentnego człowieczka. Est byłby
tak gapił się na niego z rozdziawionymi ustami, gdyby nie szarpnięcie w tył
oznaczające zatrzymanie karocy. Chłopak już nic nie rozumiał. Sir Cyryl to
człowiek! Już pytał, skąd to śmiałe stwierdzenie, kiedy mrowie ludzi wysypało
się z sąsiedniego budynku wywołując kontrolowany chaos, w którym przyciszone
głosy mieszały się z prychaniem zmęczonych koni uwalnianych z drewnianego
dyszla. Lord już na niego nie patrzył. Zerkał przez okienko wypatrując
służących mających się nim zająć.
Niespodziewanie
Est poczuł do niego odrazę, niechęć tak gwałtowną, że gotów był wysiąść z
powozu i zawrócić, zrywając wszelkie umowy. Chciał wrócić do Twierdzy,
opowiedzieć się po właściwej stronie konfliktu i wesprzeć ją mocą Zaklinacza
Żywiołów. To nieprzyjemne, intensywne uczucie spotęgowało dziwne wariacje w
brzuchu, aż zrobiło mu się niedobrze. A gdy wreszcie rozpoznał to, co działo
się wewnątrz niego, niemal jęknął zdjęty grozą.
Czerwie
pożerały go od środka.
Drzwiczki
uchyliły się bez ostrzeżenia. Zielony, haftowany złotą nicią dywan ciągnął się
spod schodków karocy prosto za próg przysadzistego budynku pokrytego lśniącymi
o poranku licówkami. Służący sprawnie zbierali bagaże i zanosili je dyskretnie
ku bocznemu wejściu. Szpaler bijącej ukłony żeńskiej części służby powitał
pana, gdy postawny stangret trzymał ozdobną złotą klameczkę w swoich wielkich
dłoniach. To nie był zwyczajny woźnica. Spojrzenie, jakie rzucił białemu
elfowi, oferowało co najmniej pięć sposobów na szybką śmierć.
Uderzony
tą nadmierną wystawnością Est zacisnął szczęki. Oburącz przytrzymał się
krzepiąco mrowiącego kostura, byle nie szarpać za ucho. Nie potrafił patrzeć na
te sceny ze spokojem, gdyż denerwowały go bardziej niż niepożądana zawartość
żołądka. Denerwowało go wszystko, co miało związek z tym przeklętym
człowiekiem, obłudną istotą pławiącą się w uległości słabszych, uboższych
przedstawicieli własnego gatunku.
Czuowiecy gorsi są od zwierząt.
Nadużywają swych pozycji, tworząc sztuczne hierarchie nie mające nic wspólnego
z autentyczną siłą.
Czuowiecy są wynaturzeniem.
Wstrząsnął
nim zimny dreszcz. Gęsia skórka kwitła, swędząc pod ubraniami i pancerzem.
Przecież wcale tak nie myśli… Ludzie to istoty żywe. Przecież…
-
Mości czarodzieju? - usłyszał głos lorda jakby z oddali. - Uczynisz mi ten
zaszczyt towarzyszenia przy porannym posiłku?
Kłamstwo rodzi kłamstwo - mówił tymczasem drugi w jego
wnętrzu. Raz dotknąwszy ciemności, sięgać
będziesz ku niej częściej niż byś pragnął. Aż nie będziesz pragnął niczego
innego. Staniesz się cieniem samego
siebie.
Est
zamknął oczy, głośno przełykając ślinę. Sam na to przystał. I choćby świat się
walił, doprowadzi swoje dzieło do samego końca. Biorąc wdech, podniósł bagaże z
kryształowej mozaiki i podpierając się na hebanowym kosturze wstał z siedziska.
Wychynął na zewnątrz, mrużąc w słońcu powieki i posłał Henendrikowi II
wymuszony uśmiech, dając się prowadzić w kierunku okazałego przybytku.
Wygłodniały
Est nie odmówił poczęstunku nawet w obliczu koszmaru wijącego mu się w
trzewiach. Zapach gorącego pieczywa spowijał nozdrza, mieszając się z aromatem
smażeniny. Bogata woń przypraw i ziół nęciła wysublimowane gusta chłopaka, zaś
panujący w tym miejscu półmrok stwarzał atmosferę sprzyjającą niespiesznemu
posilaniu się i rozmowom. Wielka sala należącej do arystokraty gospody była
pusta, gdyż cały budynek zamknięto na czas pobytu właściciela. Służące roiły
się wokoło, przemykając niezauważenie. Nieprzyzwyczajony do takiego traktowania
Est zwracał na nie szczególną uwagę. Nie czuł się z tym dobrze i starał się
wszystko robić samemu, prosząc, by nie dotykano jego ekwipunku oraz jego samego
pod groźbą uaktywnienia ochronnego zaklęcia. Był obserwowany. Czujny wzrok bez
ustanku wodził za jego ruchami, a wiercenie w brzuchu naprzemienne nasilało się
i malało, jakby zalewały go fale przypływu i odpływu. Nie zdradzał się jednak
ze swoimi prawdziwymi zamiarami. Nie zmieni swojego losu, ale mógł zmienić los
przyjaciół. Miał na niego wpływ. Robactwo czy nie, rycerz-dowódca czy inne
licho, to teraz bez znaczenia. Wszedł w rolę wędrownego czarodzieja Esta i
niech tak zostanie.
Dojadał
właśnie porcję jajka w koszulce z koperkowym sosem, kiedy milczący gospodarz
ujął złoty kielich w serdelkowate, upierścienione palce.
-
Za powodzenie naszej misji, mości Eście! - zawołał donośnie, unosząc polerowane
naczynie.
Est
sięgnął po najbliżej stojący kryształ z bezbarwnym płynem i odruchowo powąchał
jego zawartość. Usatysfakcjonowany wzniósł go w toaście.
-
Za powodzenie misji, szlachetny panie - odparł z entuzjazmem, upijając łyk
orzeźwiającej wody. Mojej misji, dodał bezgłośnie.
Po
śniadaniu rozdzielili się, by dopełnić ostatnich przygotowań przed spotkaniem. Zniechęcony
Est po raz wtóry odmówił służącym, które natarczywie upierały się, by
zatroszczyć się o niego w balii wypełnionej parującą wodą i wonnościami. Taka
ich praca, jednakże on nie akceptował towarzystwa podczas kąpieli. Za wyjątkiem
Cola...
Dokończywszy
kąpiel i cuchnąc jak wyperfumowana panienka na dworskim balu, Est zajął się
czyszczeniem matowego kirysa. Otrzepując pelerynę z kurzu nadal marszczył nos,
a podczas sprawdzania zawartości toreb oraz plecaka wciąż mdliło go od przesytu
słodkich olejków. Odświeżony, schodząc w rynsztunku do głównej sali był prawie
jak nowonarodzony, z tą różnicą, że zalatywało od niego nie zasypką dla
niemowląt, a kwiatostanem królewskich ogrodów. Kręciło mu się w głowie od tych
intensywnych zapachów. Jeśli lord próbował go oszołomić, to nie potrzebował
wymyślnych alkoholi i trucizn. Wystarczyła kąpiel!
-
A po cóż ci te pakunki, mości Eście? – zdumiał się wielmoża. - Idziemy złożyć
wizytę jego ekscelencji.
Est
obejrzał się na siebie. Rzeczywiście, wyglądał podejrzanie w wyszorowanym
pancerzu i ze wszystkimi tobołami.
-
Niestety, jako wędrowny czarodziej nie noszę ze sobą wytwornego odzienia –
usprawiedliwiał się, kłamiąc gładko. - A skoro już tu jestem, chciałbym zaraz
po audiencji dokonać koniecznych zakupów i sprzedać specyfiki, którymi
dysponuję w nadmiarze.
Lord
Henendrik II wygładził zieloną tunikę obszytą złotą nicią. Haftowana moneta
połyskiwała na beczkowatej piersi w miejscu serca, otoczona sześcioma złotymi
guzikami w kształcie koron. Złoto. Wszędzie to przeklęte złoto.
Czuowiecy są słabi. Ich majątki i
wpływy są oznaką władzy. Oni sami nie posiadają nic.
-
Alchemik z mości Esta? - zagadnął lord niby z ciekawości.
Chłopak
drgnął. Zdawał sobie sprawę, że nie jest najlepszym kłamcą, lecz w tej sytuacji
fortuna mu dopisywała. Uśmiechnął się nieśmiało i rozsznurował torbę. Grzebiąc
pośród otulonych materiałem flakoników wyjął jeden z nich, oklejony koślawą
etykietą. Podchodząc do szlachcica uśmiechnął się szerzej, odsłaniając cztery
długie kły, i wyciągnął ku niemu podarek.
-
Proszę, oto uśmierzacz mojej receptury – zaprezentował z rosnącą dumą. - Jest
niezwykle wydajny. Kropla na migrenę. Dwie na złamanie. Trzy, by ukoić
najsilniejszy ból. Zaledwie pięć, by złagodzić cierpienie po amputacji na
połowę dnia. Nie przytępia zmysłów, nie powoduje zmęczenia.
Wąsaty
mężczyzna obrócił buteleczkę w dłoni. Płyn przelał się ze ścianki na ściankę,
klarowny, o lekko różowym zabarwieniu. Zerknął na elfa spod słomianej,
pociągniętej wonną pomadą grzywki.
-
Zaprawdę szczęśliwy to dzień, gdy cię spotkałem, mości czarodzieju - wymruczał
z radością, skrywając cenny dar w wewnętrznej kieszeni atłasowego płaszczyka. –
Pójdźmy więc! Zły to gość, który każe czekać gospodarzowi.
Jak
powiedział, tak zrobił, dziarsko przebierając nogami i zostawiając w tyle elfa
ogarniętego nienazwanym lękiem. Czy ten mały człowieczek przejrzał jego
podstęp? Czy właśnie nadszedł moment, w którym wyda go rycerzom z garnizonu?
Jeśli taka jest prawda, to kroczy prosto w objęcia śmierci.
Est
pozwolił sobie na długi wdech. Przez cały ten czas balansował na krawędzi
między rzeczywistością a światem równoległym - jeden zły krok i upadek w
przepaść skończy się dla niego tragicznie. Wciąż słyszał obcy, a zarazem
znajomy głos. Swój głos. Głos z mglistego wspomnienia. Czuł jakby nieznana siła
torowała mu drogę w nieprzeniknionych ciemnościach, jednocześnie będąc jego
percepcją szukającą punktów zaczepienia w świecie, w którym przyszło mu żyć.
Rzeczywistość, w jakiej się znajdował, była mu wroga. Nie była jego. Cokolwiek
wyzwoliło się kilka nocy temu, nie wróci już do uprzedniego stanu. On nie
wróci. Stawał się niepoczytalny, pomału zatracając tożsamość.
Przełknął
czerwie wpełzające mu do gardła i postąpił ku wyjściu z gospody na skwar
letniego dnia. Zdziwiło go, iż wielmoża przemieszczał się na własnych krótkich,
grubych nóżkach. Spodziewał się zmyślnego pojazdu na miarę pięknej karocy,
tymczasem – zawiedziony - szybko go dogonił. Łypnął spod oka na korpulentnego,
rozpromienionego lorda i rozejrzał się po zaludnionej ulicy. Nie byli sami.
Osobista ochrona skutecznie wtapiała się w tłum, ale Est nie musiał ich
widzieć, by czuć na karku grad spojrzeń. Żywił nadzieję, że w istocie byli to
ludzie Henendrika II, a nie psy dezerterów. Biały elf w mieście ludzi wyróżniał
się jak lis w kurniku. Na pewno ktoś go rozpoznał. I doniósł komu trzeba.
Wydawać
się mogło, że podróż trwała godzinę, lecz nie minęło więcej niż kwadrans, gdy
dotarli niemal do końca długiej alei. Wścibska gawiedź nie tłoczyła się tutaj
tak gęsto, a dwupiętrowe kamienice porastające obie strony drogi przerzedzały
się na granicy z olbrzymimi drzewami i bujnymi ogrodami. Długie uszy chłopaka
drgnęły na słodki dźwięk plusku wody. Liście szeleściły w powiewach ciepłych
prądów południowego wiatru, a cień roślinności kusił obietnicą ucieczki przed
palącym słońcem. Urękawicznioną ręką chwycił jedną z białych końcówek uszu,
ciągnąc za nią boleśnie. Uspokoił się wreszcie, czego nie można było rzec o
niechcianej obecności w brzuchu. Paskudne pasożyty harcowały, jakby karmione
jego opanowaniem.
Zbliżali
się do górującego nad rynkiem i ogrodami gmachu, centralnego punktu Adeili.
Poprzednim razem Est nie miał możliwości ujrzenia garnizonu, ponieważ przebywał
w innej części miasta, teraz jednak niebosiężna świątynia przesłaniała mu
widok, przyćmiewając majestatem zarówno niebo, jak i horyzont. Oprowadzający go
arystokrata wyjaśnił, że patrzy na Katedrę Tarthosa, świętą budowlę będącą
ośrodkiem kultu i garnizonem, siedzibą bractwa paladynów. Cały kompleks
budynków mieszkalnych oraz użytkowych przypominał niewielką warownię z białego
kamienia wyraźnie odcinającego się na tle burych, aczkolwiek schludnych
zabudowań miasta. Otaczająca je zieleń skrywała tajemnice, jakich prości ludzie
nie odważyli się zbadać, mimo to z chęcią korzystali z dobrodziejstwa cienia
jaki dawały, przysiadając na marmurowych ławeczkach czy bezpośrednio na
soczystej trawie pod pniami rozłożystych drzew.
Katedra
była zapierającą dech konstrukcją. Cięte w białym kamieniu równe bloki
strzelały w górę, przechodząc z gładkich ścian w okrągłe, rozszczepiające się
iglice. Wąskie złoto-błękitne witraże wysokie na połowę ściany przedstawiały
legendarnych rycerzy w pobożnych pozach. Szerokie u podstawy i zwężające się ku
wejściu schody prowadziły do niskich, uchylonych drzwi, w których mogło się
zmieścić najwyżej dwoje ludzi na raz. Zapewne miały jakiś cel strategiczny,
ponieważ w znacznym stopniu ujmowały estetyce monumentalnej katedry.
Estowi
było słabo, lecz uparcie parł naprzód oczarowany surowym pięknem budowli.
Rześki zapach docierał do jego nozdrzy pieszcząc zmysły, a rozkoszny cień kładł
się na czarnym pancerzu i pelerynie. Powinien podzielać spokój odpoczywających
mieszczan, ale aura tego miejsca subtelnie go odpychała. Czuł wyłącznie
niepokój.
Wdrapywali
się na szczyt, a otyły szlachcic pocił się i sapał w szykownej tunice,
atłasowym płaszczyku oraz wypastowanych skórzanych trzewikach. Obwieszony
złotem i klejnotami zdawał się być jedynie prostym człowiekiem ubranym w barwny
kostium nadwornego pajaca, któremu dla hecy rozkazano przebiec parę kilometrów.
Kwaśna woń ludzkiego potu i perfum zmarszczyła biały nos.
Jako
pierwszy przy drzwiach stanął Est i podpierając się okutym stalą kosturem
czekał cierpliwie na słaniającego się, wyzutego z dostojeństwa kompana. Nie
podał mu ręki, chociaż miał taki zamiar. Nie chciał, aby dotykała go osoba
pokroju lorda. Tylko dwóch ludzi miało do tego prawo, a nosili oni w swych
sercach więcej szlachetności niż stękający wielmoża miał koron w skarbcu. Znów
czekał, aż jaśniepan otrze skronie z potu i schowa jedwabną chustkę z powrotem
do kieszonki, z trudem łapiąc dech. Est cieszył się, że lada chwila będzie po
wszystkim. Nie wiedzieć czemu, towarzystwo tej miękkiej istoty zaczynało go
niepomiernie irytować.
Wkrótce
udało im się przekroczyć próg wspaniałej katedry. Owionął ich chłód
zacienionej, przytłaczająco przestronnej nawy wiodącej do podwyższenia.
Pośrodku prezbiterium objętego otwartym obejściem ustawiony był gładki blok
żyłkowanego marmuru. Dwóch rycerzy pochylało się nad nim, stojąc przodem do
przybyszów.
Pot
spływał po szyi człowieka, gdy idąc powoli środkiem nawy wskazywał na
poszczególne elementy konstrukcyjne opisując ich funkcje i wymieniając nazwy
będące dla Esta zupełną abstrakcją. W nawach bocznych oraz transepcie
znajdowały się drewniane stalle kapłanów a także proste ławki pozajmowane przez
kilkoro mieszkańców szukających ukojenia oraz ciszy. Wnętrze było surowe, wręcz
ascetyczne. Est nie dojrzał żadnych figur ani obrazów, nie licząc witraży
rzucających barwne refleksy na posadzkę oraz przypory. Jedynie pod rozetą, na
przeciwległej do wejścia ścianie, zwisał sztandar w błękitnym kolorze, na
którym pysznił się biały miecz złożony pionowo na tle białej prostokątnej
pawęży. Est zadarł brodę, spoglądając w górę na zachwycające sklepienie
utworzone z krzyżujących się ostrych łuków. Nadawały one wnętrzu pełnej wdzięku
delikatności oraz elegancji. Wygaszone mosiężne żyrandole wisiały na ciężkich
łańcuchach, ginąc pośród niebywałego piękna wysokiego stropu.
Odzyskawszy
godność, lord Henendrik II przestał dyszeć i żwawiej ruszył środkiem nawy,
wzdłuż wydeptanego błękitnego chodnika. Kierował się do paladynów stojących za
ołtarzem. Est już z tej odległości przyglądał się ich zbrojom i dostrzegł, że
wcale nie są aż tak pozbawione zdobień, jak z początku sądził. Delikatnie
tłoczone wykończenia widoczne były dopiero pod odpowiednim kątem padania
światła. Wbrew prostocie miały swój ukryty urok, choć dla niego wciąż
pozostawały kawałem lśniącej bielą stali. Niechętnie podziwiał paladynów za ich
dyscyplinę oraz poświęcenie, z jakim dźwigali coś tak ciężkiego i niewygodnego,
nie wyglądając przy tym na umęczonych - ich gładko ogolone twarze wyrażały
błogość uniesienia oraz zdradzały więź, jaką nawiązywali ze swym Wszechmocnym
patronem.
Korpulentny
arystokrata zatrzymał się przed stopniami prezbiterium. Milczał, czekając aż
święci mężowie zakończą modły, i obserwował spod brwi elfa, który wzroku nie
odrywał od niemłodych rycerzy. Bruzdy znaczyły ich oziębłe oblicza, a wśród
ciemnych włosów pierwszego brata zakonnego widać już było pasma siwizny.
Dwie
głowy jak na komendę uniosły się nieznacznie. Dwie pary oczu spoczęły na
rumianym człowieku, by zaraz potem prześlizgnąć się płynnie na białego elfa. I
na nim spoczęły na dłużej. Obyło się bez uśmiechów, wymiany powitań czy też
zwyczajowych dla ludzi grzeczności. Paladyni byli surowi niczym kamień, z
którego zbudowano katedrę. I równie rozmowni. Est stwierdził, że muszą być
wyjątkowo smutnymi ludźmi, lecz nie powiedział tego na głos. Lord przedstawiał
go właśnie jako sojusznika słusznej sprawy i uzdolnionego czarodzieja. On sam
nie miał ochoty się odzywać, kiedy czerwie przerabiały jego wnętrzności na
sito.
Mężczyźni
potwierdzili, że rycerz-dowódca spodziewa się wysłannika Unii Możnych i
poprowadzili swych gości do sprytnie ukrytych drzwi. Pociągnięciem białego
sznura odsunęli jeden z mniejszych proporców wiszących na ścianie bocznej
obejścia i podczas gdy jeden ze świętych mężów służył im za przewodnika, drugi
zamknął pochód, zasłaniając wejście.
Korytarze
oraz klatki schodowe cechował ten sam chłodny ascetyzm co wnętrze gmachu
katedry. Małe okna z bezbarwnymi szybami wychodziły na dziedzińce, gdzie w
pełnym uzbrojeniu ćwiczyli młodzi rekruci. Z głębi przejścia dochodziło
stłumione rżenie koni. Pomimo wrażenia zamknięcia, miły przewiew niósł ze sobą
rześkie powietrze.
Przewodnik
oraz jego towarzysz oszczędnymi ruchami dłoni pozdrawiali mijanych zbrojnych i
po długiej podróży - z dwoma postojami dla agonalnie zipiącego arystokraty -
stanęli pod masywnymi drzwiami. Rozległo się głuche dudnienie, gdy zakuta w
stal pięść uderzyła trzykrotnie w dębowe drewno i zostali wprowadzeni do
niewielkiej komnaty służącej za gabinet. Eskortujący ich rycerze zostali za
drzwiami.
Est
rzucił okiem na skromny wystrój pomieszczenia, odwracając uwagę od skrętu
kiszek grożącego niepowstrzymaną katastrofą, jak gdyby pożerające go robale
zapragnęły wydostać się na wolność. Wszystkie na raz. Natychmiast.
Nerwy - powtarzał sobie. Jak rany, to z nerwów.
Pod
olbrzymim oknem naprzeciwko tkwiła samotna postać o szerokich barkach odzianych
w najprzedniejszą białą stal. Skąpany w oślepiającym blasku słońca pochylony
rycerz-dowódca stał plecami do gości, mocując się z zapięciami zarękawia. Luźne
pasy błękitnej szaty wystające spod kirysa falowały wokół kostek przy każdym
jego ruchu. Wtem jeden krok w tył zachrzęścił płytami zbroi. Stalowe obcasy
zastukały na gładkim kamieniu podłogi, gdy mężczyzna z gracją obrócił się na
pięcie i podchodząc bliżej, popatrzył na suplikantów znad dopinanego karwasza.
Prosto w wytrzeszczone niedowierzaniem zielone oczy.
Przerażony
Est uderzył plecami w drzwi, obnażając kły. Z wykutej w marmurze młodzieńczej
twarzy patrzyły na niego bezdenne źrenice okolone złotymi tęczówkami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz