piątek, 21 marca 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 18

 

Beznamiętne złote oczy świdrujące Estalavanesa nie wyrażały absolutnie niczego. Przystojna szeroka twarz była równie obojętna co stal oblekająca rycerza-dowódcę, od którego bił chłód, jakby w środku od dawna był martwy. Pusta skorupa posłusznie wykonująca wolę arcypaladyna, sprawiająca wrażenie człowieka mogącego zabić samą siłą woli.

Paladyn emanował aurą, pod wpływem której oddychający płytko Est czuł się, jakby sprawdzał go on od wewnątrz, sondował umysł w poszukiwaniu najmniejszych oznak niegodziwości. Odepchnął od siebie tę myśl, ale niepokój pozostał. Zniknęły natomiast czerwie. Będąc na skraju obłędu nie wiedział czy to powód do radości, czy raczej paniki.

Niepomny dziwnego zachowania białego elfa, lord Henendrik II z rodu Halavar rozpoczął swój zawiły rytuał powitalny, lecz spojrzenie świętego męża wciąż utkwione było w Eście. Paladyn bez pośpiechu dopiął i docisnął ostatni zaczep karwasza mocowanego do zarękawia. Jak gdyby dopiero teraz zauważając arystokratę, sztywnym ruchem przyłożył prawą pięść do lśniącej stali na wysokości serca.

Pocący się pod ciężkim bogatym strojem lord postąpił krok do przodu, zerkając przelotnie na towarzysza podróży. Nie mógł wiedzieć, że rycerz-dowódca spotkał już “wędrownego czarodzieja” w nie mniej intrygujących okolicznościach.

- Wasza ekscelencjo, przedstawiam ci mego towarzysza, mości Esta. Jak i my, jest on zwolennikiem słusznej sprawy, którą to znów pozwoliłem sobie zająć twój cenny czas.

Est czekał na jakikolwiek gest ze strony złotookiego mężczyzny. Spodziewał się, że czuwający za drzwiami rycerze na jeden rozkaz wtargną do gabinetu i zacisną błyszczące rękawice na jego ramionach. Jeśli miał zostać ścięty… Nie, nic by im przecież nie zrobił. Może położyłby jednego kosturem, lecz oni przeważali go liczebnie.

Czas mijał. Nic się nie wydarzyło, a rycerz-dowódca nadal milczał. Przez krótką chwilę Est przypuszczał, że ma przed sobą niemowę, ale młodzieniec w stalowej zbroi w końcu się odezwał.

- Lordzie Henendriku Drugi, nie przypominam sobie, bym poczytywał tę sprawę za “naszą”. - Zimne wejrzenie padło na skulonego wielmożę. Głos paladyna był niższy niż Est sobie wyobrażał, wyzbyty młodzieńczej piskliwości, choć jeszcze nie należący do dojrzałego mężczyzny. Bardzo dźwięczny i szczery. A zarazem oschły i matowy. - Nawet mój zastępca, sir Cyryl, odprawiał każde poselstwo, nie przychylając się do ani jednej z waszych próśb.

- W istocie tak było, wasza ekscelencjo, lecz rody zmobilizowały armię gotową podbić barbarzyńską twierdzę – bronił się lord żarliwie, przecierając jedwabną chustką zaczerwienione, spocone skronie. - Brakuje nam tylko, hm, motywacji. Zapewnienia, że czynimy słusznie.

Rycerz-dowódca zastanawiał się nad słowami lorda, bacznie śledząc reakcje opartego o drzwi białego elfa. Wyłącznie on go interesował. Zdrajca Niedźwiedzi? Ich szpieg? Czy też bezmyślna chorągiewka porwana przez wiatr? Co myślał dowódca garnizonu w Adeili, osoba, której uszy wyglądały jak elfie, a oczy barwą i przenikliwością odstawały od ludzkich? Lord napomknął, że nie jest on człowiekiem, więc dlaczego w Twierdzy pojawił się jako pospolity brat zakonny? Już wtedy nie odrywał od niego wzroku. Jak trafnie Est się domyślał, coś musiało umknąć jego uwadze. Pominął kluczowy szczegół, bez którego zrozumienie obecnej sytuacji graniczyło z niemożliwym.

Jasne brwi uniosły się z lekka w górę, łagodnie marszcząc gładkie czoło rycerza i Est mógłby przysiąc, że nikły uśmieszek zagościł na jego pełnych wargach. Grobowy głos zmroził mu krew w żyłach.

- A czy nasz nowy sojusznik, zwolennik słusznej sprawy, zechciałby się wypowiedzieć? - Osobliwy paladyn przerażał absolutnym brakiem emocji. Est nie umiał się w nim połapać. Nie potrafił go zrozumieć, bo nie posiadał żadnego punktu odniesienia, jakby stojąca naprzeciw istota żyła i nie żyła równocześnie. I to trwożyło go najbardziej. - Powiedz, mości Eście, jakie jest twoje zdanie? Jaką odpowiedź powinienem wystosować do rodów?

To była perfekcyjnie zastawiona pułapka.

Est niespokojnie poruszył się przy drzwiach, chrobocząc kosturem o kamienną posadzkę. Błękitne oczy lorda i złote spojrzenie gospodarza spoczęły na nim, na zagubionym dzieciaku będącym na skraju paniki. Przymknął powieki, by nie widzieć wyczekiwania na zaczerwienionym licu rozentuzjazmowanego otyłego człowieczka. Był w kropce. Gdyby oznajmił, że nie chce wojny, paladyn od razu zakończyłby tę grę i kazał go stracić. Jeśli powie, że wojna to jedyne rozwiązanie, prawdopodobnie kontyngent rycerzy dołączy do i tak licznej armii szlachty…

Jak rany, dlaczego ostatnimi czasy każdy jego wybór oscylował pomiędzy dekapitacją a powieszeniem?!

Teraz to on zwlekał z odpowiedzią. Z całych sił starał się zebrać w sobie, spowolnić szaleńczy bieg myśli. Robactwo odeszło, ale na horyzoncie majaczyła hiperwentylacja. I to przedziwne poczucie, że wszystko jest jak należy, choć pozbawione najmniejszego sensu.

Przypadki nie istnieją. Jesteś tam, gdzie być powinieneś. Rób to, w czym jesteś najlepszy.

Białe powieki rozchyliły się, odsłaniając jaskrawą zieleń. Est na moment podniósł wzrok na nieprzejednane oblicze, by zaraz spuścić go w wyrazie autentycznej pokory.

- Wasza ekscelencjo, nie jestem nikim ważnym, aby to ode mnie zależały dalsze losy zwaśnionych stron. Jestem tylko wędrownym czarodziejem, nic we mnie wyjątkowego.

Lord z triumfującym uśmiechem zwrócił się ku unoszącemu gładki podbródek rycerzowi – dowódcy. Paladyn intensywnie mierzył elfa z góry, oceniając wymówkę i przenikając zasłonę fałszu. Nieokreślona moc musnęła jaźń Esta, zmuszając go do ukradkowego obejrzenia się na boki.

Rycerz - dowódca ze zgrzytem skrzyżował ręce na piersi.

- Lordzie Henendriku Drugi, zechciej wyjawić, gdzie napotkałeś tak niecodzienne towarzystwo? - Złoto odpuściło zieleni, skupiając się na podekscytowanym szlachcicu. - Pierwszy raz dane mi jest oglądać przedstawiciela tak zdumiewającej rasy.

W jego słowach Est dopatrzył się zawoalowanej sugestii. Był zdania, że Mag i sir Cyryl doskonale władają językiem na werbalnym polu bitwy, lecz jak się okazało, właśnie poznał mistrza rzemiosła. Prowadząc zwykłą konwersację, złotooki młodzieniec wyciągał z rozmówcy wszelkie istotne informacje mogące dać mu nad nim przewagę.

Nie zważając na intencje pytającego, arystokrata w dużym skrócie zrelacjonował ich spotkanie na trakcie, wspomniał o dyskusji dotyczącej lokalnej polityki oraz o tym, jak gorliwie wędrowny czarodziej wypowiadał się na temat im bliski, co akurat było wierutną bujdą, ale przemawiało na korzyść Esta. Kłamstwa przeciwko kłamstwom, podczas gdy biały elf znów znalazł się w centrum zainteresowania tajemniczego mężczyzny.

- W takim razie mości Est zdaje się być niewiarygodnie... skromną osobowością. - Czy ten cholerny rycerz bawił się jego kosztem? Dręczenie go sprawiało mu przyjemność? - Lordzie Henendriku Drugi, zostaw nas samych, proszę. Poinstruuję podkomendnych, by ugościli cię należycie, podczas gdy ja będę pertraktował z twym kompanem.

Est usunął się z drogi, widząc młodzieńca w płytowym pancerzu idącego wprost na niego, wybijającego obcasami jednostajny, marszowy rytm. Rycerz-dowódca otworzył drzwi i gestem poprosił szlachetnej krwi gościa o opuszczenie gabinetu. Wyszedł wraz z nim na korytarz, pozostawiając elfa samego w niemal pustym pomieszczeniu.

Teraz nastąpi właściwe starcie, o czym Est był przekonany. Paladyn pokaże swoją prawdziwą naturę, to, co skrywa za porcelanową maską bez wyrazu. Dopiero teraz będą negocjować. Bez świadków.

Tak wiele wątpliwości rodziło się w jego sercu, tak wiele myśli atakowało umysł, że sam już nie wiedział, po co tu przyszedł. Jeszcze przed chwilą miał plan, zaledwie przed momentem w głowie układał przebieg rozmowy, jaką poprowadzi z dowódcą garnizonu i wszystko to pękło pod jednym spojrzeniem przeklętych złotych oczu! Jakby paladyn już na samym początku go przejrzał, a jedynie z czystej kurtuazji podjął się tej obłudnej gry, chcąc pogrążyć go w matni własnych łgarstw. Nawet nie wiedział czy ten malutki lord faktycznie kupił jego naprędce wymyśloną historię, czy też zapędził do garnizonu jako podarunek dla sojusznika. Ale skąd by wiedział, że zna on Esta? Nie mógł wiedzieć. Wiedział tylko ten, który niespiesznie powrócił do gabinetu.

Rycerz-dowódca cicho zatrzasnął drzwi, przemierzył komnatę i przystanął pod strzelistym oknem, z którego rozciągał się widok na zielony plac katedralny. Splótł dłonie na plecach i stał tak, jakby zbierając myśli, zupełnie ignorując obecność najemnika.

Estowi wydawało się, że patrzy na o wiele młodszą postać Maga z Twierdzy; perfekcyjnie opanowanego, naturalnie powściągliwego oraz niebezpiecznie inteligentnego. Przebiegłego. Nieprzewidywalnego. W tej niedostrzegalnej sile było coś pięknego i niepokojącego. Coś, co przyciągało słabą wolę Esta, a jednocześnie odpychało go, parzyło i odstręczało. Mocniej zacisnął palce na ciepłym czarnym kosturze i czyniąc jak najmniej hałasu przeszedł wzdłuż nagiej kamiennej ściany, by zerknąć na profil milczącego osobnika. Z pleców nic nie wyczyta, więc może to surowe, niedostępne oblicze powie mu więcej.

Wpadające do środka promienie słońca rozświetlały złociste włosy zaczesane na lewą stronę. Były na tyle długie, by pojedyncze pasemka opadały na nietypowe ucho młodego mężczyzny: ludzkie, lecz ostro zwieńczone jak u elfa. Byłby go uznał półelfem, gdyby nie ludzka budowa ciała. Pomijał masywny pancerz potęgujący wrażenie postawności, widział go przecież w prostej białej tunice. Tak nie prezentują się potomkowie imperialnych elfów, tego był pewien. Kim w rzeczywistości jest ten młodzieniec? Emanował mocą, jakiej na próżno szukać u wszystkich sztukmistrzów razem wziętych!

- Nie lękasz się o swoje życie, mości Eście? - Est zamarł w pół ruchu, gdy rycerz-dowódca łypnął ku niemu kątem oka. - Przybywasz na egzekucję z własnej woli? Winszuję męstwa. Bądź ubolewam nad głupotą.

Obrócił się frontalnie do białego elfa i przeszedł parę kroków. Irytujące stukanie rozległo się pośród wygładzonych kamieni posadzki. Przedni pas błękitnego materiału owinął się wokół stalowego nagolennika, a bliźniaczy, nieco szerszy, kołysał się za nim niby opuszczony groźnie ogon. Paladyn zatrzymał się blisko przyciśniętego do ściany najemnika i chociaż wzrostu byli podobnego, zmierzył go spojrzeniem z góry.

Est przełknął ślinę, nie spuszczając czujnego oka z oponenta. Gdyby rycerz-dowódca chciał go zabić, nie rozmawiałby z nim. Co prawda nie miał miecza u boku, ale chłopak nie wątpił, iż trwający za drzwiami podkomendny użyczyłby mu własnego. Jednak wizja dekapitacji nie przejęła go tak, jak powinna. Zaczynało mu być wszystko jedno co z nim się stanie. Stracił na to wpływ w momencie, gdy zgodził się na podwózkę. Tęsknił za Colem, za mistrzem, za bezpiecznymi murami Twierdzy. Teraz oni wszyscy byli zagrożeni. I co miał zrobić, kiedy stali tak naprzeciw siebie jak równy z równym? Paladyn górował, kontrolując sytuację, a Est z racji targających nim uczuć tkwił na przegranej pozycji. Zawsze rozchodziło się o uczucia i emocje, w obliczu których stawał się bezsilny.

Alabastrowa maska stężała, gdy wzrok nieczłowieka natrafił na hebanowy kostur. Był tak obojętny, jak gdyby zauważył patyk leżący przy drodze. Nawet mistrz nie potrafił tak umiejętnie ukrywać emocji. W onyksach niezmiennie czaił się ognik, nieokiełznana iskierka, podczas gdy złoto rycerza było niczym polerowany metal: połyskiwało odbitym światłem, będąc jednocześnie zimnym i martwym.

- Zatem pertraktacje czas zacząć, mości Estalavanesie.

Estem wstrząsnęło, jakby to garnizon zadrżał w posadach. Rozchylił usta, niezdolny choćby wydukać pytania. Chłodne złoto błyskawicznie omiotło widoczne na tle krwiście czerwonego języka kły.

Skąd on zna moje imię?!

Zatrzaskując szczęki, z ledwością panował nad uginającymi się pod nim kolanami. Tracił grunt pod nogami. Na domiar złego rozszalałe myśli uciekły w popłochu, pozostawiając pustkę w miejscu, gdzie jeszcze sekundę temu szerzył się chaos. Zostawiły go samego na pastwę zadowolonego z efektu paladyna.

- Jesteś członkiem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, uczniem szacownego Maga, wyjątkową personą. Cóż sprowadza cię w moje progi?

Rycerz-dowódca zamilkł, a jego brew wygięła się nieznacznie. Zdawał się uśmiechać, ale to wyobraźnia płatała figle oszołomionemu elfowi. Est nagle zapragnął stąd uciec, lecz byłby to głupi, bezsensowny odruch, bo gdyby szczęśliwie umknął pogoni, to niechybnie zgubiłby się w labiryncie wąskich korytarzy. Co mu pozostało? Odnaleźć utracone myśli czy milczeć i czekać na dalsze słowa paladyna? Jak rany, przecież chciał odszukać złotookiego i z jego pomocą nakłonić rycerza-dowódcę do odmowy możnowładcom! I oto życzenie się spełniło, znalazł go. I równocześnie znalazł samego dowódcę. Przynajmniej zaoszczędził sobie czasu…

Est odetchnął dla odzyskania panowania nad sobą. Musiał to dobrze rozegrać. Nie mógł być tak nieczuły jak jego przeciwnik. Być może właśnie na tym polegała jego siła: na uczuciach nim kierujących. Zwrócił twarz do nasłonecznionego okna, unikając bezpośredniego kontaktu straszliwych lodowatych oczu.

- Wasza ekscelencjo, proszę… - Odchrząknął, inaczej jego zduszony emocjami głos załamałby się całkowicie. - Proszę, byś odmówił Unii Możnych wsparcia. A ja… To, co zdarzyło się na trakcie, to morderstwo… Jak rany, jestem tu. Z własnej woli.

Odpowiedziała mu cisza. A po nim zgrzyt metalu, gdy splecione na plecach ręce przeniosły się na pierś.

- Nie tytułuj mnie w ten sposób, mości Estalavanesie - pouczył go paladyn. - Moje imię brzmi Aarim. Sir Aarim z rodu Asmodeuszy.

Na dźwięk znajomo brzmiącego nazwiska Est gwałtownie obrócił głowę. Złote oczy znalazły się tak blisko, że dojrzał własne odbicie w czarnych, okrągłych źrenicach młodzieńca. Księcia, poprawił się szybko. Syn Aarona Asmodeusza - Jego Wysokości Króla Estarionu i zarazem arcypaladyna - przebywa w Adeili, podając się za rycerza Zakonu! Przyszło mu negocjować z pierworodnym monarchy władającego tą krainą! I wszystko stało się jasne. Majestat oraz dostojeństwo biły od niego podobnie jak esencja, która wciąż spowijała Esta, sięgając w głąb duszy.

Sir Aarim lekko przechylił głowę, mrużąc niezwykłe oczy.

- Masz wyjątkowo ekspresyjne oblicze, mości Estalavanesie. Znasz mnie, aczkolwiek do tej pory nie byłeś tego świadom. Wystarczyło, byś usłyszał kilka pozornie zwyczajnych słów i natychmiast utworzyłeś w swym umyśle obraz mojej osoby. - Ton księcia nabrał krztyny ciepła, jakiej zabrakło dla nieustająco obojętnego wejrzenia. – Wykazałeś się niebywałą śmiałością i poświęceniem, ale czy naprawdę uważasz, iż twoje życie znaczy więcej niż życie ludzi zamieszkujących Twierdzę? Otóż stawiasz jedno za cenę tysiąca. Zaprawdę tyleż jest ono warte? Czy też pragniesz zostać męczennikiem “jedynej słusznej sprawy”?

Est naprzemiennie zaciskał i luzował szczęki, aż rozbolały go od tego zęby. Nie mrugnął ani razu, wpatrując się w hipnotyzujące tęczówki młodego Asmodeusza. Coś brało go w posiadanie, wnikało w głąb, badając go od środka. Energia zaklęta pod białą skórą burzyła się i kotłowała, walcząc z wiciami nieznanej mocy. Odpychała ją, lecz ta stawiała opór. Skutecznie.

Gdyby kiedykolwiek miał opisać stan, w jakim znajdował się pod naciskiem tych niesamowitych oczu, nazwałby go zwątpieniem w otaczający go świat. Rzeczywistość w ułamku sekundy przestała istnieć. Nie istniała w tych pustych oczach istoty, która nigdy się nie uśmiechała. Nigdy nie okazywała gniewu. Est podejrzewał, że sir Aarim nie zapłakał nawet przy swoich narodzinach. Czym on jest?

- Kim… - zaczął niepewnie, szukając w sobie odwagi koniecznej do prowadzenia dalszych rozmów. - Kim jesteś?

Młody rycerz odwrócił się w stronę okna, jakby tam wypatrując odpowiedzi. Złote dyski zapłonęły w blasku słońca. Jaśniejsze włosy zsunęły się na szpiczaste ucho. Sir Aarim wyglądał jak posąg opływający w światło dnia, żywa rzeźba połyskująca białą stalą.

- Nie ma znaczenia kim jestem, znaczenie ma powinność, którą zobowiązałem się spełnić - odparł enigmatycznie. - W związku z tym nie przystanę na twoją prośbę, mości Estalavanesie. Nieważne jak szczera ona jest. - Nie obracając się, popatrzył z ukosa na białego elfa. Powiało chłodem, mimo że okna i drzwi były szczelnie zamknięte. - Nie mogę także pozwolić ci odejść, gdyż musisz ponieść konsekwencje czynów, jakich się dopuściłeś. Cóż za impas.

Est gotów był na najgorsze, ale nie zamierzał się poddawać. Nadal miał głowę na karku, a miecz nie wisiał nad nim, by opaść w dowolnym momencie.

- Jak już powiedziałem, jestem tu - przypomniał słabo - z własnej woli. Więc jeśli moja egzekucja cię usatysfakcjonuje... Wiem, co robicie z przestępcami i mordercami. Lepsze to niż stryczek.

Sir Aarim zapatrzył się na rozmówcę. Bezbarwną twarz nagle zasnuł cień, który bystry Est zidentyfikował jako odległe echo śmiechu zbłąkanego gdzieś wewnątrz stalowej zbroi. Został wyśmiany jak dziecko posługujące się wyrazami, których znaczenia nie rozumiało. Jak straceniec nie orientujący się we własnym beznadziejnym położeniu. Nie jemu decydować, choć właśnie miał się zdziwić.

- I cóż przyjdzie światu z twojej śmierci? Bynajmniej nie zmieni ona mego postanowienia, mości Estalavanesie. - Rycerz-dowódca wykonał krok w tył, zwracając pokonanemu elfowi trochę przestrzeni. Jego dłonie rozplotły się, a jedna z nich wskazała na drzwi. - Przekonajmy się, jakiż będzie twój wybór. Zawrócisz, by przestrzec swych braci, czy opowiesz się za roszczeniami Unii Możnych? - Asmodeusz odchylił się do tyłu, spoglądając na elfa spod wyzywająco przymrużonych powiek. Jego aura wypełniła całe pomieszczenie, nie pomijając nieszczęsnego chłopaka. - Nie, żadna z tych dwóch możliwości cię nie ukontentuje. Stając przede mną oczekujesz pokoju. Wiedz jednak, iż czas przeznaczony na polubowne rozstrzygnięcie tej kwestii minął. Przywódca najemników za nic brał ostrzeżenia Zakonu Paladynów, lecz twojego mógłby posłuchać.

- Mylisz się, sir Aarimie. Mnie tym bardziej nie posłucha…

- Zatem dokonasz żywota tu i teraz. - Głos rycerza stwardniał, gdy okręcił się na pięcie. Skierował swe kroki w stronę biurka ustawionego pod przeciwległą ścianą.

- Nie! - Zdesperowany Est postąpił za nim. Własna zuchwałość go poraziła, ale lęk o przyjaciół dodał mu animuszu. Nie chciał, by więcej ludzi oddało życie w wyniku jego głupoty. – Zawrócę! Jeżeli… Jeśli nie można inaczej, to chciałbym ich chociaż ostrzec.

Złote oko błysnęło znad srebrzystego naramiennika.

- Obwołają cię dezerterem.

- Hę? - Skołowany Est znieruchomiał, przypatrując się księciu. - Skąd wiesz, że uciekłem?

Cisza rozeszła się pomiędzy dwójką młodych mężczyzn. Sir Aarim podszedł do biurka, na którym poza stertą śnieżnobiałych kartek znajdował się jeszcze kałamarz oraz słoiczek czystego piasku. Odziane w skórę i stal palce zręcznie zamknęły się na delikatnym białym piórze.

- Twój umysł jest otwarty, mości Estalavanesie. - Chłopak prawie uwierzył, że w stwierdzeniu beznamiętnego paladyna pobrzmiewa żal. - Dostrzegasz każdy szczegół w swoim środowisku oraz szybko przyswajasz wiedzę, co niezaprzeczalnie jest znaczną zaletą. Jednakże jest to miecz obosieczny, albowiem obnażasz wnętrze przed tymi, którzy zdolni są czerpać z twoich zasobów. Bezwolnie ulegasz owym siłom. W twoim sercu zalągł się mrok, a twoje głębokie przeżycia karmią go, pomagając mu wzrastać.

- Wybacz, sir Aarimie, ale to… to nie odpowiedź na moje pytanie. Czyżbyś czytał mi w myślach?

- Bynajmniej. Twój umysł sam mi to powiedział.

Książę umilkł, kreśląc eleganckimi zawijasami ciąg zdań. Sięgnął po pieczęć leżącą na błękitnej od tuszu poduszeczce i przybił pod liniami tekstu, pozostawiając pismo do wyschnięcia. Akt oskarżenia? Nakaz ścięcia?

Złote oczy wpatrywały się w kartkę, a urękawicznione dłonie położone na blacie podpierały muskularny tors obciążony pierwszorzędną stalą. Nieczłowiek długo rozważał nurtujący go problem, całkiem zapominając o zastygłym nieopodal elfie, którego wyczulone strachem zmysły rejestrowały najdrobniejsze gesty pochylonego mężczyzny. Nawet jeśli sir Aarim czuł, że jest poddawany wnikliwej obserwacji, to nie dał tego po sobie poznać. Czekał cierpliwie, aż znaki pokrywające arkusz wyschną, po czym wziął go i do wtóru chrzęstu stali zwinął w ciasny rulon. Uniósł spojrzenie na struchlałego białego elfa.

- Przekaż to masztalerzowi garnizonu. Ten dokument zobowiązuje go do wydania ci wierzchowca. - Ręka trzymająca papier zawisła nad blatem, zachęcająco wyciągając się do Esta. Wzrok rycerza - dowódcy pociemniał groźnie, lecz był to wyłącznie efekt załamywanych przez szczebliny okna promieni. - Trzeciego dnia spotkamy się pod murami Twierdzy Niedźwiedzi, na polu bitwy, polu naszej chwały. Zmobilizuj ludzi. I udowodnij, że jesteś tym, za kogo cię biorą, Zaklinaczu Żywiołów.

Roztrzęsione białe palce wystające z czarnej rękawiczki zamknęły się na zwoju, dotykając nieprawdopodobnie ciepłego metalu. Szeroko otwarte kocie ślepia wlepione były w twarz księcia, a gorączkowo pracujący rozum podpowiadał, że nie wszystką wiedzę wyczytał z niego. Wśród Niedźwiedzi jest przynajmniej jeden szpieg.

- Dlaczego pozwalasz mi odejść? - zapytał podejrzliwie Est.

Nie ufał ani własnemu szczęściu, ani dobroci paladyna. Węszył spisek, skrzętnie zastawioną pułapkę, która zamknie się, gdy tylko przekroczy próg garnizonu. I jak mocno by się nie starał, nie był w stanie przejrzeć motywów przeciwnika. Choćby wczuwał się całym sobą, empatia i wrażliwość nie wykrywały niczego.

Sir Aarim Asmodeusz wyprostował się, znów splatając dłonie za plecami, jakby był to uniwersalny gest zamyślenia. Obszedł biurko i zatrzymał się przed elfem, słonecznie złotych oczu nie odrywając od wiosennej świeżej zieleni.

- Wychowałem się w poczuciu sprawiedliwości - rzekł powoli. - Nauczyłem się, iż brudna walka i polityczne manipulacje nie mają w sobie żadnej prawości. Wedle mojej opinii zabijanie wszeteczników oraz złodziei bez uprzedniego procesu jest przejawem bestialstwa i nie przystoi paladynom, piewcom pokoju. Jednakże nie nadano mi prawa, w imieniu którego mógłbym zmienić utrwalony przez wieki porządek rzeczy. Dlatego, mości Estalavanesie, nie muszę kierować się osobistymi pobudkami, by czynić jak należy.

Przeciągając spojrzenie wyminął Esta w drodze do wyjścia z gabinetu. Chłopak zadrżał, gdy nagle w komnacie zapanował dokuczliwy ziąb. Ciepłe świetliste smugi przedostające się przez grube szkło grzały jego okryte czarnym pancerzem ciało, lecz pod spodem było mu niewyobrażalnie zimno. Jak gdyby słońce odwróciło się do niego stalowymi plecami.

Złote słońce wypowiedziało wojnę białemu księżycowi. Aż zrobiło mu się niedobrze na to porównanie.

Właśnie zyskał kolejne trzy dni życia. Powinien się cieszyć, w końcu zaalarmuje Niedźwiedzie. O własnych siłach osiągnął zamierzony cel, a przynajmniej takie odnosił wrażenie. Poniekąd zwyciężył, gdyż kara śmierci została odroczona w czasie, jednak myśl o tym, z czym… z kim się zmierzy sprawiała, że znów był tym zwyciężonym. Jakby coś od samego początku nie było na swoim miejscu. Pojedynczy element, który zdawał się pasować do całości, a mimo to zgrzytał i trzeszczał grożąc pęknięciem, aż ostatecznie zniszczeniem machiny Wszechrzeczy.

Przynajmniej nie drażniła go już żadna obca energia. Żadna larwa nie wierciła mu się w trzewiach. Umysł miał czysty, a myśli spokojne. Jak straceniec pogodzony z losem. I podobnie jak ten straceniec wyszedł za swoim katem. Słońcem mogącym spalić ich wszystkich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz