Beznamiętne złote oczy świdrujące
Estalavanesa nie wyrażały absolutnie niczego. Przystojna szeroka twarz była
równie obojętna co stal oblekająca rycerza-dowódcę, od którego bił chłód, jakby
w środku od dawna był martwy. Pusta skorupa posłusznie wykonująca wolę
arcypaladyna, sprawiająca wrażenie człowieka mogącego zabić samą siłą woli.
Paladyn
emanował aurą, pod wpływem której oddychający płytko Est czuł się, jakby
sprawdzał go on od wewnątrz, sondował umysł w poszukiwaniu najmniejszych oznak
niegodziwości. Odepchnął od siebie tę myśl, ale niepokój pozostał. Zniknęły
natomiast czerwie. Będąc na skraju obłędu nie wiedział czy to powód do radości,
czy raczej paniki.
Niepomny
dziwnego zachowania białego elfa, lord Henendrik II z rodu Halavar rozpoczął
swój zawiły rytuał powitalny, lecz spojrzenie świętego męża wciąż utkwione było
w Eście. Paladyn bez pośpiechu dopiął i docisnął ostatni zaczep karwasza
mocowanego do zarękawia. Jak gdyby dopiero teraz zauważając arystokratę,
sztywnym ruchem przyłożył prawą pięść do lśniącej stali na wysokości serca.
Pocący
się pod ciężkim bogatym strojem lord postąpił krok do przodu, zerkając
przelotnie na towarzysza podróży. Nie mógł wiedzieć, że rycerz-dowódca spotkał
już “wędrownego czarodzieja” w nie mniej intrygujących okolicznościach.
-
Wasza ekscelencjo, przedstawiam ci mego towarzysza, mości Esta. Jak i my, jest
on zwolennikiem słusznej sprawy, którą to znów pozwoliłem sobie zająć twój
cenny czas.
Est
czekał na jakikolwiek gest ze strony złotookiego mężczyzny. Spodziewał się, że
czuwający za drzwiami rycerze na jeden rozkaz wtargną do gabinetu i zacisną
błyszczące rękawice na jego ramionach. Jeśli miał zostać ścięty… Nie, nic by im
przecież nie zrobił. Może położyłby jednego kosturem, lecz oni przeważali go
liczebnie.
Czas
mijał. Nic się nie wydarzyło, a rycerz-dowódca nadal milczał. Przez krótką
chwilę Est przypuszczał, że ma przed sobą niemowę, ale młodzieniec w stalowej
zbroi w końcu się odezwał.
-
Lordzie Henendriku Drugi, nie przypominam sobie, bym poczytywał tę sprawę za
“naszą”. - Zimne wejrzenie padło na skulonego wielmożę. Głos paladyna był
niższy niż Est sobie wyobrażał, wyzbyty młodzieńczej piskliwości, choć jeszcze
nie należący do dojrzałego mężczyzny. Bardzo dźwięczny i szczery. A zarazem
oschły i matowy. - Nawet mój zastępca, sir Cyryl, odprawiał każde poselstwo,
nie przychylając się do ani jednej z waszych próśb.
-
W istocie tak było, wasza ekscelencjo, lecz rody zmobilizowały armię gotową
podbić barbarzyńską twierdzę – bronił się lord żarliwie, przecierając jedwabną
chustką zaczerwienione, spocone skronie. - Brakuje nam tylko, hm, motywacji.
Zapewnienia, że czynimy słusznie.
Rycerz-dowódca
zastanawiał się nad słowami lorda, bacznie śledząc reakcje opartego o drzwi
białego elfa. Wyłącznie on go interesował. Zdrajca Niedźwiedzi? Ich szpieg? Czy
też bezmyślna chorągiewka porwana przez wiatr? Co myślał dowódca garnizonu w
Adeili, osoba, której uszy wyglądały jak elfie, a oczy barwą i przenikliwością
odstawały od ludzkich? Lord napomknął, że nie jest on człowiekiem, więc
dlaczego w Twierdzy pojawił się jako pospolity brat zakonny? Już wtedy nie
odrywał od niego wzroku. Jak trafnie Est się domyślał, coś musiało umknąć jego
uwadze. Pominął kluczowy szczegół, bez którego zrozumienie obecnej sytuacji
graniczyło z niemożliwym.
Jasne
brwi uniosły się z lekka w górę, łagodnie marszcząc gładkie czoło rycerza i Est
mógłby przysiąc, że nikły uśmieszek zagościł na jego pełnych wargach. Grobowy
głos zmroził mu krew w żyłach.
-
A czy nasz nowy sojusznik, zwolennik słusznej sprawy, zechciałby się
wypowiedzieć? - Osobliwy paladyn przerażał absolutnym brakiem emocji. Est nie
umiał się w nim połapać. Nie potrafił go zrozumieć, bo nie posiadał żadnego
punktu odniesienia, jakby stojąca naprzeciw istota żyła i nie żyła
równocześnie. I to trwożyło go najbardziej. - Powiedz, mości Eście, jakie jest
twoje zdanie? Jaką odpowiedź powinienem wystosować do rodów?
To
była perfekcyjnie zastawiona pułapka.
Est
niespokojnie poruszył się przy drzwiach, chrobocząc kosturem o kamienną
posadzkę. Błękitne oczy lorda i złote spojrzenie gospodarza spoczęły na nim, na
zagubionym dzieciaku będącym na skraju paniki. Przymknął powieki, by nie
widzieć wyczekiwania na zaczerwienionym licu rozentuzjazmowanego otyłego
człowieczka. Był w kropce. Gdyby oznajmił, że nie chce wojny, paladyn od razu
zakończyłby tę grę i kazał go stracić. Jeśli powie, że wojna to jedyne
rozwiązanie, prawdopodobnie kontyngent rycerzy dołączy do i tak licznej armii
szlachty…
Jak
rany, dlaczego ostatnimi czasy każdy jego wybór oscylował pomiędzy dekapitacją
a powieszeniem?!
Teraz
to on zwlekał z odpowiedzią. Z całych sił starał się zebrać w sobie, spowolnić
szaleńczy bieg myśli. Robactwo odeszło, ale na horyzoncie majaczyła
hiperwentylacja. I to przedziwne poczucie, że wszystko jest jak należy, choć
pozbawione najmniejszego sensu.
Przypadki nie istnieją. Jesteś tam,
gdzie być powinieneś. Rób to, w czym jesteś najlepszy.
Białe
powieki rozchyliły się, odsłaniając jaskrawą zieleń. Est na moment podniósł
wzrok na nieprzejednane oblicze, by zaraz spuścić go w wyrazie autentycznej
pokory.
-
Wasza ekscelencjo, nie jestem nikim ważnym, aby to ode mnie zależały dalsze
losy zwaśnionych stron. Jestem tylko wędrownym czarodziejem, nic we mnie
wyjątkowego.
Lord
z triumfującym uśmiechem zwrócił się ku unoszącemu gładki podbródek rycerzowi –
dowódcy. Paladyn intensywnie mierzył elfa z góry, oceniając wymówkę i
przenikając zasłonę fałszu. Nieokreślona moc musnęła jaźń Esta, zmuszając go do
ukradkowego obejrzenia się na boki.
Rycerz
- dowódca ze zgrzytem skrzyżował ręce na piersi.
-
Lordzie Henendriku Drugi, zechciej wyjawić, gdzie napotkałeś tak niecodzienne
towarzystwo? - Złoto odpuściło zieleni, skupiając się na podekscytowanym
szlachcicu. - Pierwszy raz dane mi jest oglądać przedstawiciela tak
zdumiewającej rasy.
W
jego słowach Est dopatrzył się zawoalowanej sugestii. Był zdania, że Mag i sir
Cyryl doskonale władają językiem na werbalnym polu bitwy, lecz jak się okazało,
właśnie poznał mistrza rzemiosła. Prowadząc zwykłą konwersację, złotooki
młodzieniec wyciągał z rozmówcy wszelkie istotne informacje mogące dać mu nad
nim przewagę.
Nie
zważając na intencje pytającego, arystokrata w dużym skrócie zrelacjonował ich
spotkanie na trakcie, wspomniał o dyskusji dotyczącej lokalnej polityki oraz o
tym, jak gorliwie wędrowny czarodziej wypowiadał się na temat im bliski, co
akurat było wierutną bujdą, ale przemawiało na korzyść Esta. Kłamstwa przeciwko
kłamstwom, podczas gdy biały elf znów znalazł się w centrum zainteresowania
tajemniczego mężczyzny.
-
W takim razie mości Est zdaje się być niewiarygodnie... skromną osobowością. -
Czy ten cholerny rycerz bawił się jego kosztem? Dręczenie go sprawiało mu
przyjemność? - Lordzie Henendriku Drugi, zostaw nas samych, proszę. Poinstruuję
podkomendnych, by ugościli cię należycie, podczas gdy ja będę pertraktował z
twym kompanem.
Est
usunął się z drogi, widząc młodzieńca w płytowym pancerzu idącego wprost na
niego, wybijającego obcasami jednostajny, marszowy rytm. Rycerz-dowódca
otworzył drzwi i gestem poprosił szlachetnej krwi gościa o opuszczenie
gabinetu. Wyszedł wraz z nim na korytarz, pozostawiając elfa samego w niemal
pustym pomieszczeniu.
Teraz
nastąpi właściwe starcie, o czym Est był przekonany. Paladyn pokaże swoją
prawdziwą naturę, to, co skrywa za porcelanową maską bez wyrazu. Dopiero teraz
będą negocjować. Bez świadków.
Tak
wiele wątpliwości rodziło się w jego sercu, tak wiele myśli atakowało umysł, że
sam już nie wiedział, po co tu przyszedł. Jeszcze przed chwilą miał plan,
zaledwie przed momentem w głowie układał przebieg rozmowy, jaką poprowadzi z
dowódcą garnizonu i wszystko to pękło pod jednym spojrzeniem przeklętych
złotych oczu! Jakby paladyn już na samym początku go przejrzał, a jedynie z
czystej kurtuazji podjął się tej obłudnej gry, chcąc pogrążyć go w matni
własnych łgarstw. Nawet nie wiedział czy ten malutki lord faktycznie kupił jego
naprędce wymyśloną historię, czy też zapędził do garnizonu jako podarunek dla
sojusznika. Ale skąd by wiedział, że zna on Esta? Nie mógł wiedzieć. Wiedział
tylko ten, który niespiesznie powrócił do gabinetu.
Rycerz-dowódca
cicho zatrzasnął drzwi, przemierzył komnatę i przystanął pod strzelistym oknem,
z którego rozciągał się widok na zielony plac katedralny. Splótł dłonie na
plecach i stał tak, jakby zbierając myśli, zupełnie ignorując obecność
najemnika.
Estowi
wydawało się, że patrzy na o wiele młodszą postać Maga z Twierdzy; perfekcyjnie
opanowanego, naturalnie powściągliwego oraz niebezpiecznie inteligentnego.
Przebiegłego. Nieprzewidywalnego. W tej niedostrzegalnej sile było coś pięknego
i niepokojącego. Coś, co przyciągało słabą wolę Esta, a jednocześnie odpychało
go, parzyło i odstręczało. Mocniej zacisnął palce na ciepłym czarnym kosturze i
czyniąc jak najmniej hałasu przeszedł wzdłuż nagiej kamiennej ściany, by
zerknąć na profil milczącego osobnika. Z pleców nic nie wyczyta, więc może to
surowe, niedostępne oblicze powie mu więcej.
Wpadające
do środka promienie słońca rozświetlały złociste włosy zaczesane na lewą
stronę. Były na tyle długie, by pojedyncze pasemka opadały na nietypowe ucho
młodego mężczyzny: ludzkie, lecz ostro zwieńczone jak u elfa. Byłby go uznał
półelfem, gdyby nie ludzka budowa ciała. Pomijał masywny pancerz potęgujący
wrażenie postawności, widział go przecież w prostej białej tunice. Tak nie
prezentują się potomkowie imperialnych elfów, tego był pewien. Kim w
rzeczywistości jest ten młodzieniec? Emanował mocą, jakiej na próżno szukać u
wszystkich sztukmistrzów razem wziętych!
-
Nie lękasz się o swoje życie, mości Eście? - Est zamarł w pół ruchu, gdy
rycerz-dowódca łypnął ku niemu kątem oka. - Przybywasz na egzekucję z własnej
woli? Winszuję męstwa. Bądź ubolewam nad głupotą.
Obrócił
się frontalnie do białego elfa i przeszedł parę kroków. Irytujące stukanie
rozległo się pośród wygładzonych kamieni posadzki. Przedni pas błękitnego
materiału owinął się wokół stalowego nagolennika, a bliźniaczy, nieco szerszy,
kołysał się za nim niby opuszczony groźnie ogon. Paladyn zatrzymał się blisko
przyciśniętego do ściany najemnika i chociaż wzrostu byli podobnego, zmierzył
go spojrzeniem z góry.
Est
przełknął ślinę, nie spuszczając czujnego oka z oponenta. Gdyby rycerz-dowódca
chciał go zabić, nie rozmawiałby z nim. Co prawda nie miał miecza u boku, ale
chłopak nie wątpił, iż trwający za drzwiami podkomendny użyczyłby mu własnego.
Jednak wizja dekapitacji nie przejęła go tak, jak powinna. Zaczynało mu być
wszystko jedno co z nim się stanie. Stracił na to wpływ w momencie, gdy zgodził
się na podwózkę. Tęsknił za Colem, za mistrzem, za bezpiecznymi murami
Twierdzy. Teraz oni wszyscy byli zagrożeni. I co miał zrobić, kiedy stali tak
naprzeciw siebie jak równy z równym? Paladyn górował, kontrolując sytuację, a
Est z racji targających nim uczuć tkwił na przegranej pozycji. Zawsze
rozchodziło się o uczucia i emocje, w obliczu których stawał się bezsilny.
Alabastrowa
maska stężała, gdy wzrok nieczłowieka natrafił na hebanowy kostur. Był tak
obojętny, jak gdyby zauważył patyk leżący przy drodze. Nawet mistrz nie
potrafił tak umiejętnie ukrywać emocji. W onyksach niezmiennie czaił się ognik,
nieokiełznana iskierka, podczas gdy złoto rycerza było niczym polerowany metal:
połyskiwało odbitym światłem, będąc jednocześnie zimnym i martwym.
-
Zatem pertraktacje czas zacząć, mości Estalavanesie.
Estem
wstrząsnęło, jakby to garnizon zadrżał w posadach. Rozchylił usta, niezdolny
choćby wydukać pytania. Chłodne złoto błyskawicznie omiotło widoczne na tle
krwiście czerwonego języka kły.
Skąd on zna moje imię?!
Zatrzaskując
szczęki, z ledwością panował nad uginającymi się pod nim kolanami. Tracił grunt
pod nogami. Na domiar złego rozszalałe myśli uciekły w popłochu, pozostawiając
pustkę w miejscu, gdzie jeszcze sekundę temu szerzył się chaos. Zostawiły go
samego na pastwę zadowolonego z efektu paladyna.
-
Jesteś członkiem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, uczniem szacownego Maga,
wyjątkową personą. Cóż sprowadza cię w moje progi?
Rycerz-dowódca
zamilkł, a jego brew wygięła się nieznacznie. Zdawał się uśmiechać, ale to
wyobraźnia płatała figle oszołomionemu elfowi. Est nagle zapragnął stąd uciec,
lecz byłby to głupi, bezsensowny odruch, bo gdyby szczęśliwie umknął pogoni, to
niechybnie zgubiłby się w labiryncie wąskich korytarzy. Co mu pozostało?
Odnaleźć utracone myśli czy milczeć i czekać na dalsze słowa paladyna? Jak
rany, przecież chciał odszukać złotookiego i z jego pomocą nakłonić
rycerza-dowódcę do odmowy możnowładcom! I oto życzenie się spełniło, znalazł
go. I równocześnie znalazł samego dowódcę. Przynajmniej zaoszczędził sobie
czasu…
Est
odetchnął dla odzyskania panowania nad sobą. Musiał to dobrze rozegrać. Nie
mógł być tak nieczuły jak jego przeciwnik. Być może właśnie na tym polegała
jego siła: na uczuciach nim kierujących. Zwrócił twarz do nasłonecznionego
okna, unikając bezpośredniego kontaktu straszliwych lodowatych oczu.
-
Wasza ekscelencjo, proszę… - Odchrząknął, inaczej jego zduszony emocjami głos
załamałby się całkowicie. - Proszę, byś odmówił Unii Możnych wsparcia. A ja…
To, co zdarzyło się na trakcie, to morderstwo… Jak rany, jestem tu. Z własnej
woli.
Odpowiedziała
mu cisza. A po nim zgrzyt metalu, gdy splecione na plecach ręce przeniosły się
na pierś.
-
Nie tytułuj mnie w ten sposób, mości Estalavanesie - pouczył go paladyn. - Moje
imię brzmi Aarim. Sir Aarim z rodu Asmodeuszy.
Na
dźwięk znajomo brzmiącego nazwiska Est gwałtownie obrócił głowę. Złote oczy
znalazły się tak blisko, że dojrzał własne odbicie w czarnych, okrągłych
źrenicach młodzieńca. Księcia,
poprawił się szybko. Syn Aarona Asmodeusza - Jego Wysokości Króla Estarionu i
zarazem arcypaladyna - przebywa w Adeili, podając się za rycerza Zakonu!
Przyszło mu negocjować z pierworodnym monarchy władającego tą krainą! I
wszystko stało się jasne. Majestat oraz dostojeństwo biły od niego podobnie jak
esencja, która wciąż spowijała Esta, sięgając w głąb duszy.
Sir
Aarim lekko przechylił głowę, mrużąc niezwykłe oczy.
-
Masz wyjątkowo ekspresyjne oblicze, mości Estalavanesie. Znasz mnie, aczkolwiek
do tej pory nie byłeś tego świadom. Wystarczyło, byś usłyszał kilka pozornie
zwyczajnych słów i natychmiast utworzyłeś w swym umyśle obraz mojej osoby. -
Ton księcia nabrał krztyny ciepła, jakiej zabrakło dla nieustająco obojętnego
wejrzenia. – Wykazałeś się niebywałą śmiałością i poświęceniem, ale czy
naprawdę uważasz, iż twoje życie znaczy więcej niż życie ludzi zamieszkujących
Twierdzę? Otóż stawiasz jedno za cenę tysiąca. Zaprawdę tyleż jest ono warte?
Czy też pragniesz zostać męczennikiem “jedynej słusznej sprawy”?
Est
naprzemiennie zaciskał i luzował szczęki, aż rozbolały go od tego zęby. Nie
mrugnął ani razu, wpatrując się w hipnotyzujące tęczówki młodego Asmodeusza.
Coś brało go w posiadanie, wnikało w głąb, badając go od środka. Energia
zaklęta pod białą skórą burzyła się i kotłowała, walcząc z wiciami nieznanej
mocy. Odpychała ją, lecz ta stawiała opór. Skutecznie.
Gdyby
kiedykolwiek miał opisać stan, w jakim znajdował się pod naciskiem tych
niesamowitych oczu, nazwałby go zwątpieniem w otaczający go świat.
Rzeczywistość w ułamku sekundy przestała istnieć. Nie istniała w tych pustych
oczach istoty, która nigdy się nie uśmiechała. Nigdy nie okazywała gniewu. Est
podejrzewał, że sir Aarim nie zapłakał nawet przy swoich narodzinach. Czym on
jest?
-
Kim… - zaczął niepewnie, szukając w sobie odwagi koniecznej do prowadzenia
dalszych rozmów. - Kim jesteś?
Młody
rycerz odwrócił się w stronę okna, jakby tam wypatrując odpowiedzi. Złote dyski
zapłonęły w blasku słońca. Jaśniejsze włosy zsunęły się na szpiczaste ucho. Sir
Aarim wyglądał jak posąg opływający w światło dnia, żywa rzeźba połyskująca
białą stalą.
-
Nie ma znaczenia kim jestem, znaczenie ma powinność, którą zobowiązałem się
spełnić - odparł enigmatycznie. - W związku z tym nie przystanę na twoją
prośbę, mości Estalavanesie. Nieważne jak szczera ona jest. - Nie obracając
się, popatrzył z ukosa na białego elfa. Powiało chłodem, mimo że okna i drzwi
były szczelnie zamknięte. - Nie mogę także pozwolić ci odejść, gdyż musisz
ponieść konsekwencje czynów, jakich się dopuściłeś. Cóż za impas.
Est
gotów był na najgorsze, ale nie zamierzał się poddawać. Nadal miał głowę na
karku, a miecz nie wisiał nad nim, by opaść w dowolnym momencie.
-
Jak już powiedziałem, jestem tu - przypomniał słabo - z własnej woli. Więc
jeśli moja egzekucja cię usatysfakcjonuje... Wiem, co robicie z przestępcami i
mordercami. Lepsze to niż stryczek.
Sir
Aarim zapatrzył się na rozmówcę. Bezbarwną twarz nagle zasnuł cień, który
bystry Est zidentyfikował jako odległe echo śmiechu zbłąkanego gdzieś wewnątrz
stalowej zbroi. Został wyśmiany jak dziecko posługujące się wyrazami, których
znaczenia nie rozumiało. Jak straceniec nie orientujący się we własnym
beznadziejnym położeniu. Nie jemu decydować, choć właśnie miał się zdziwić.
-
I cóż przyjdzie światu z twojej śmierci? Bynajmniej nie zmieni ona mego
postanowienia, mości Estalavanesie. - Rycerz-dowódca wykonał krok w tył,
zwracając pokonanemu elfowi trochę przestrzeni. Jego dłonie rozplotły się, a
jedna z nich wskazała na drzwi. - Przekonajmy się, jakiż będzie twój wybór.
Zawrócisz, by przestrzec swych braci, czy opowiesz się za roszczeniami Unii
Możnych? - Asmodeusz odchylił się do tyłu, spoglądając na elfa spod wyzywająco
przymrużonych powiek. Jego aura wypełniła całe pomieszczenie, nie pomijając
nieszczęsnego chłopaka. - Nie, żadna z tych dwóch możliwości cię nie ukontentuje.
Stając przede mną oczekujesz pokoju. Wiedz jednak, iż czas przeznaczony na
polubowne rozstrzygnięcie tej kwestii minął. Przywódca najemników za nic brał
ostrzeżenia Zakonu Paladynów, lecz twojego mógłby posłuchać.
-
Mylisz się, sir Aarimie. Mnie tym bardziej nie posłucha…
-
Zatem dokonasz żywota tu i teraz. - Głos rycerza stwardniał, gdy okręcił się na
pięcie. Skierował swe kroki w stronę biurka ustawionego pod przeciwległą
ścianą.
-
Nie! - Zdesperowany Est postąpił za nim. Własna zuchwałość go poraziła, ale lęk
o przyjaciół dodał mu animuszu. Nie chciał, by więcej ludzi oddało życie w
wyniku jego głupoty. – Zawrócę! Jeżeli… Jeśli nie można inaczej, to chciałbym
ich chociaż ostrzec.
Złote
oko błysnęło znad srebrzystego naramiennika.
-
Obwołają cię dezerterem.
-
Hę? - Skołowany Est znieruchomiał, przypatrując się księciu. - Skąd wiesz, że
uciekłem?
Cisza
rozeszła się pomiędzy dwójką młodych mężczyzn. Sir Aarim podszedł do biurka, na
którym poza stertą śnieżnobiałych kartek znajdował się jeszcze kałamarz oraz
słoiczek czystego piasku. Odziane w skórę i stal palce zręcznie zamknęły się na
delikatnym białym piórze.
-
Twój umysł jest otwarty, mości Estalavanesie. - Chłopak prawie uwierzył, że w
stwierdzeniu beznamiętnego paladyna pobrzmiewa żal. - Dostrzegasz każdy
szczegół w swoim środowisku oraz szybko przyswajasz wiedzę, co niezaprzeczalnie
jest znaczną zaletą. Jednakże jest to miecz obosieczny, albowiem obnażasz
wnętrze przed tymi, którzy zdolni są czerpać z twoich zasobów. Bezwolnie
ulegasz owym siłom. W twoim sercu zalągł się mrok, a twoje głębokie przeżycia
karmią go, pomagając mu wzrastać.
-
Wybacz, sir Aarimie, ale to… to nie odpowiedź na moje pytanie. Czyżbyś czytał
mi w myślach?
-
Bynajmniej. Twój umysł sam mi to powiedział.
Książę
umilkł, kreśląc eleganckimi zawijasami ciąg zdań. Sięgnął po pieczęć leżącą na
błękitnej od tuszu poduszeczce i przybił pod liniami tekstu, pozostawiając
pismo do wyschnięcia. Akt oskarżenia? Nakaz ścięcia?
Złote
oczy wpatrywały się w kartkę, a urękawicznione dłonie położone na blacie
podpierały muskularny tors obciążony pierwszorzędną stalą. Nieczłowiek długo
rozważał nurtujący go problem, całkiem zapominając o zastygłym nieopodal elfie,
którego wyczulone strachem zmysły rejestrowały najdrobniejsze gesty pochylonego
mężczyzny. Nawet jeśli sir Aarim czuł, że jest poddawany wnikliwej obserwacji,
to nie dał tego po sobie poznać. Czekał cierpliwie, aż znaki pokrywające arkusz
wyschną, po czym wziął go i do wtóru chrzęstu stali zwinął w ciasny rulon.
Uniósł spojrzenie na struchlałego białego elfa.
-
Przekaż to masztalerzowi garnizonu. Ten dokument zobowiązuje go do wydania ci
wierzchowca. - Ręka trzymająca papier zawisła nad blatem, zachęcająco
wyciągając się do Esta. Wzrok rycerza - dowódcy pociemniał groźnie, lecz był to
wyłącznie efekt załamywanych przez szczebliny okna promieni. - Trzeciego dnia
spotkamy się pod murami Twierdzy Niedźwiedzi, na polu bitwy, polu naszej
chwały. Zmobilizuj ludzi. I udowodnij, że jesteś tym, za kogo cię biorą,
Zaklinaczu Żywiołów.
Roztrzęsione
białe palce wystające z czarnej rękawiczki zamknęły się na zwoju, dotykając
nieprawdopodobnie ciepłego metalu. Szeroko otwarte kocie ślepia wlepione były w
twarz księcia, a gorączkowo pracujący rozum podpowiadał, że nie wszystką wiedzę
wyczytał z niego. Wśród Niedźwiedzi jest przynajmniej jeden szpieg.
-
Dlaczego pozwalasz mi odejść? - zapytał podejrzliwie Est.
Nie
ufał ani własnemu szczęściu, ani dobroci paladyna. Węszył spisek, skrzętnie
zastawioną pułapkę, która zamknie się, gdy tylko przekroczy próg garnizonu. I
jak mocno by się nie starał, nie był w stanie przejrzeć motywów przeciwnika.
Choćby wczuwał się całym sobą, empatia i wrażliwość nie wykrywały niczego.
Sir
Aarim Asmodeusz wyprostował się, znów splatając dłonie za plecami, jakby był to
uniwersalny gest zamyślenia. Obszedł biurko i zatrzymał się przed elfem,
słonecznie złotych oczu nie odrywając od wiosennej świeżej zieleni.
-
Wychowałem się w poczuciu sprawiedliwości - rzekł powoli. - Nauczyłem się, iż
brudna walka i polityczne manipulacje nie mają w sobie żadnej prawości. Wedle
mojej opinii zabijanie wszeteczników oraz złodziei bez uprzedniego procesu jest
przejawem bestialstwa i nie przystoi paladynom, piewcom pokoju. Jednakże nie
nadano mi prawa, w imieniu którego mógłbym zmienić utrwalony przez wieki
porządek rzeczy. Dlatego, mości Estalavanesie, nie muszę kierować się
osobistymi pobudkami, by czynić jak należy.
Przeciągając
spojrzenie wyminął Esta w drodze do wyjścia z gabinetu. Chłopak zadrżał, gdy
nagle w komnacie zapanował dokuczliwy ziąb. Ciepłe świetliste smugi
przedostające się przez grube szkło grzały jego okryte czarnym pancerzem ciało,
lecz pod spodem było mu niewyobrażalnie zimno. Jak gdyby słońce odwróciło się
do niego stalowymi plecami.
Złote
słońce wypowiedziało wojnę białemu księżycowi. Aż zrobiło mu się niedobrze na
to porównanie.
Właśnie
zyskał kolejne trzy dni życia. Powinien się cieszyć, w końcu zaalarmuje
Niedźwiedzie. O własnych siłach osiągnął zamierzony cel, a przynajmniej takie
odnosił wrażenie. Poniekąd zwyciężył, gdyż kara śmierci została odroczona w
czasie, jednak myśl o tym, z czym… z kim się zmierzy sprawiała, że znów był tym
zwyciężonym. Jakby coś od samego początku nie było na swoim miejscu. Pojedynczy
element, który zdawał się pasować do całości, a mimo to zgrzytał i trzeszczał
grożąc pęknięciem, aż ostatecznie zniszczeniem machiny Wszechrzeczy.
Przynajmniej
nie drażniła go już żadna obca energia. Żadna larwa nie wierciła mu się w
trzewiach. Umysł miał czysty, a myśli spokojne. Jak straceniec pogodzony z
losem. I podobnie jak ten straceniec wyszedł za swoim katem. Słońcem mogącym
spalić ich wszystkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz