sobota, 28 czerwca 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 24 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Poddany ostatecznej próbie Estalavanes toczy równolegle wewnętrzną potyczkę z Głosem wciąż będącym z nim w sprzeczności. Zupełnie nie rozumiejąc mechaniki sprawowania kontroli nad żywiołami poddaje się podszeptom, pozwalając prowadzić się prosto do celu. Wydawałoby się, iż dla legendarnego Zaklinacza Żywiołów pojedynek z sir Aarimem Asmodeuszem nie jest szczególnym wyzwaniem. Jak się jednak okazuje, legenda legendzie nierówna...



- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 28d'6m'25r2t]




    Finał "Bitwy pod Twierdzą" w mojej wyobraźni jest wyjątkowo spektakularny. Est aktywnie uczestniczy w potyczce i nawet umyślnie naśladuje swojego rywala, lecz mimo to... Cóż, powiedzmy, że dotrzymuje sir Aarimowi kroku. Z początku. Później będzie tylko gorzej... I nie mam na myśli zamiłowania księcia do poezji. (Czy tylko ja uważam, że walki w błocie są pozbawione elegancji? Ale za to wyglądają zabawnie!)
    

Kącik autorki.
    Spodziewaliście się, że Est nagle dostanie energetycznego kopa, odkryje w sobie potęgę legendarnego Zaklinacza Żywiołów i pozamiata sir Aarimem pole bitwy, wymiatając zaciężnych Unii niczym kłębki kurzu? Mam nadzieję, że nie. To nie Naruto. Albo jakieś dziwo typu YA czy romantasy. Serio, jak żółtodziób pokroju Esta miałby zgładzić prawą rękę arcypaladyna? Przecież wynik pojedynku był z góry przesądzony, o czym Mag doskonale wiedział. I Est również - ale ten zdobył się na odwagę, podjął ryzyko i tym samym udowodnił, że gotów jest rozwinąć skrzydła poza bezpiecznym gniazdkiem uwitym przez mistrza.

P.S. Ktoś kiedyś przyrównał Esta do Harry'ego Pottera. Otóż nie, tych dwóch nie ma żadnych cech wspólnych, o czym zresztą się przekonacie. Przede wszystkim rodzice Esta nie mieli skrytki pełnej złota niewiadomego pochodzenia, a także nikt nie przydzielał mu dodatkowych punktów za choćby kichnięcie xD

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 24

 

Dotarłszy do skupiska walczących w zwarciu ludzi sir Aarim Asmodeusz zwolnił, zmuszony dobyć miecza i kontrować ataki, podczas gdy ogromny biały koń w kolczudze i błękitnym kropierzu wierzgał przednimi nogami, kopał oraz gryzł. I podobnie jak jeździec, zabijał tylko w ostateczności.

To zjawisko zaskoczyło jadącego mu naprzeciw Estalavanesa. Spodziewał się, że dążący do konfrontacji ze Złowieszczym Niedźwiedziem paladyn będzie wycinał sobie drogę pośród podrzędnych żołnierzy, taranował ich bez litości mknąc z zabójczą prędkością. Tymczasem młody rycerz zszedł do defensywy, cały czas brnąc przez wymieszaną z krwią ziemię pełną przeszkód w postaci zmasakrowanych ciał oraz zniszczonego ekwipunku.

Est zapamiętał położenie obydwu przywódców i naprędce przeliczył w myślach czas potrzebny na przechwycenie drugiego z nich, nim ten dopadnie pierwszego. Co prawda z Niedźwiedziem miałby większe szanse na pokonanie rycerza-dowódcy, lecz nie mógł wykluczyć, że owładnięty szałem Tyrd nie zechce zlikwidować także i jego. Wszak już dwa razy mu groził, a przecież na polach bitew wypadki się zdarzają. Nader często. Nie, musiał dokonać tego samodzielnie. W końcu to jego sir Aarim wyzwał na pojedynek. Atak na przywódcę był wyłącznie prowokacją, metodą na oddzielenie Zaklinacza Żywiołów od jego mentora.

Spontaniczny plan Esta nabrał rumieńców, prawie jak on sam, tyle że w jego przypadku niezauważalnych na pierwszy rzut oka. Założenia zdawały się proste, niemniej komplikowało je zbyt wiele niewiadomych. Nie wiedział jak zachowa się jego wierzchowiec w starciu z dużo masywniejszym koniem bojowym paladyna i nie miał pojęcia czego spodziewać się po solidnie opancerzonym przeciwniku. A co gorsze, nie był pewien czego spodziewać się po sobie samym.

Ocknął się nagle. Jego zmysły oszalały, doznając pomieszania tak silnego, że niemal zwaliło go z siodła cwałującego wierzchowca. W pobliżu ludzkiego cyklonu wszystko wydawało się intensywniejsze niż w bezpiecznej odległości, z jakiej dotąd obserwował przebieg bitwy. Ostry smród śmierci wwiercał mu się w nozdrza, burząc osłabiony żołądek. Na swoje nieszczęście rozróżniał każdy z zapachów, a najgorszym z nich był odór spalonych włosów, skóry i mięsa. Pierwszy raz poczuł go nocą, kiedy palono na stosie zabitych przez smoka zwiadowców. Pierwsze ofiary szaleństwa białego elfa…

W twym sercu goreje gniew... Twa krew wrze niezaspokojonym pragnieniem… Dusisz się… Udusisz się, jeśli tego nie uwolnisz...

Wściekłość rozpaliła szczerzącego kły chłopaka, gdy zbliżył się do związanych walką żołnierzy. Odruchowo dotknął hebanowego kostura spoczywającego w tulei przy siodle. Kojące mrowienie rozeszło się po opuszkach palców, mknąc ku zgięciu łokcia. Urękawiczniona dłoń zacisnęła się na drzewcu. Świsnęła strzała, nieszkodliwie wgryzając się w ziemię tuż za nim.

Rżący donośnie czarny koń poderwał łeb, z impetem uderzając piersią w trzech zaciężnych i powalając ich na grząską ziemię. Łoskot temu towarzyszący długo jeszcze grzmiał w uszach porażonego własną brawurą Esta.

Jeden ze stratowanych mężczyzn niefortunnie wpadł pod kopyta, które jednym tupnięciem zmiażdżyły mu tors, wgniatając go w szkarłatne błoto. Ledwie stęknął, zanurzając się w rozmokłym gruncie.

Pobliscy wojownicy rozpierzchli się w obliczu nowego zagrożenia. Kilka głosów zakrzyknęło radośnie, widząc dołączającego do bitwy ucznia Maga. Najemnicy z nową energią zaangażowali się w utarczkę, tworząc tunel dla idącego im z odsieczą kompana.

Est jakby tego nie zauważał. Skupił się na płonących zwłokach naprzeciwko i ścisnąwszy wodze wyciągnął rękę, w której dzierżył drzewce. Ożywione myślą języki ognia posłusznie podążyły ku niemu, owijając się wokół broni oraz osłoniętego czarną skórą ramienia. Wystraszony bliskością płomieni koń zahamował gwałtownie i stanął dęba, omal nie wyrzucając go z siodła, ale Est zdołał się utrzymać. Usiłował uspokoić spanikowanie zwierzę, kiedy najbliższy napastnik wykorzystał nadarzającą się okazję i podniósł skrwawiony miecz nad głowę. Zanim jednak opuścił broń na chronione skórzanym ochraniaczem udo jeźdźca, żywy ogień zaatakował go niczym kąsający wąż - prosto w oczy, paląc usmarowaną błotem gębę i włosy.

Krzyczący w udręce mężczyzna wypuścił oręż i błagając o pomoc począł miotać się na oślep. Walczący tuż obok ludzie odskoczyli, byle dalej od szybko zajmującego się ogniem żołnierza.

Zabij… Zabij… Zabij... - syczały płomienie. - Zabij, by nikt cię nie skrzywdził… Zabij, by nikt nie skrzywdził tych, których darzysz miłością...

Zdjęty grozą Est przez jedno uderzenie serca gapił się na swe dzieło, lecz zaraz potem znów oddał się we władanie tej zachęcającej pieśni wybrzmiewającej w rozszerzonych żyłach. Ignorując przecinające niebo strzały żwawo ruszył przed siebie, poganiając wciąż niechętnego rumaka. Ogień otulający jego sylwetkę rozrastał się z każdym sztywnym krokiem konia. Czarny ogier, najwyraźniej nawykły do bitewnego zgiełku, kluczył między poległymi oraz żywymi wiedziony pewną ręką jeźdźca. Nie widział szalejącego żywiołu, toteż spokorniał na tyle, by pozwalać sobą prowadzić.

Im głębiej jednak zapuszczał się Est, tym więcej żołnierzy walczyło w zwarciu. Nadszedł moment, który chciał jak najdłużej odwlec w czasie. Krzyki, trzaski, nawoływania i jęki konających doprowadzały go do obłędu, a przecież musiał wysilić umysł w poszukiwaniu najlepszego rozwiązania, czyli takiego, w którym nie ucierpiałby żaden z jego towarzyszy, a przeciwnik odniósł dotkliwe straty. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Wtem oplatający go żywioł rozbłysnął i huknął, posyłając wokoło ogniste bełty. Spłoszony rumak ponownie dźwignął się w górę. Tym razem chłopak poleciał w paskudne błoto i grzmotnął barkiem o coś twardego. Gdy otrząsnął się z oszołomienia, spostrzegł, że był to dekapitowany czerep jakiegoś nieszczęśnika. Westchnął z odrazą i zerwał się z miejsca. Wszystko go bolało, a wokół panowało oślepiające dziwactwo: mężczyźni w barwach trzech znamienitych rodów biegali wrzeszcząc wniebogłosy i tarzali się w bezsensownej próbie ugaszenia pożerających ich płomieni. Zgłupiały chłopak oglądał tę makabryczną scenę z mocno bijącym sercem.

Niepewnie obejrzał się na sapiących ciężko ludzi Niedźwiedzia. Podpierali się na broni i patrzyli na niego, a na ich brudnych, zmęczonych twarzach malowało się zdumienie. W wybałuszonych, lśniących światłem płomieni oczach ujrzał rosnący nabożny podziw. Zaprawieni w bojach mężczyźni byli przerażeni i wstrząśnięci, lecz na białego elfa, ubłoconego i poobijanego, spoglądali jak na objawienie Wszechmocnych.

- Czarownik władający ogniem - dobiegł pełen pasji pomruk zza jego pleców. - Nie byle jaki czarodziej!

- To ci kurwa niespodziankę Mag nam sprawił - dodał drugi.

- Do boju, czarowniku! - zawołał trzeci, rozemocjonowany widokiem dogorywających, padających jeden po drugim wrogich żołnierzy. - Spal kurwisynów!

Kimkolwiek byli czarownicy, cieszyli się większą estymą niż czarodzieje. Est nawet się nie obrócił, by spojrzeć na zagrzewających go do walki najemników. Brakowało mu czasu na badanie nastrojów. Musiał znaleźć kostur, który wypuścił z dłoni podczas krótkiego lotu z grzbietu konia. Dobrze, że błoto zamortyzowało upadek. Poprzednim razem nie było tak kolorowo i stracił dech na długo.

Rozejrzał się pospiesznie i odnalazł go. Czarny kostur z kontrastującymi stalowymi okuciami leżał w czerwonej kałuży. Nieopodal wierzgał kary koń starający się przebić przez pole bitwy ku drzewom na skraju lasu. Est miał nadzieję, że zwierzęciu uda się przeżyć.

Chwycił broń i odprowadzany oszczędnymi wiwatami pomknął zrobioną przez siebie wyrwą w kierunku, w którym podążał sir Aarim, w sam środek zdewastowanego pola. Odgłosy walki zagłuszała dudniąca w uszach krew, podniecająca adrenalina wzmacniała pracę mięśni. Moc w nim kipiała, a jego niewidzący wzrok wpatrzony był w punkt, którego nie mógł dostrzec z racji swojego położenia. Potykał się i ślizgał wśród stygnących trupów oraz błota. Pozostał mu już tylko instynkt i wola przetrwania. Dążenie do celu, zminimalizowanie zagrożenia.

Słabi czuowiecy nie są ciebie warci. Prawdziwa wartość jest na wyciągnięcie ręki...

Nie było to łatwe, lecz Est usilnie poskramiał podszepty kryjącej się w nim istoty. Parował kijem i ciskał wściekłym ogniem w każdego, kto podszedł za blisko. Bezwiednie tłukł podkutym stalą kosturem w osłonięte hełmami skronie i potylice. Jednym uderzeniem ogłuszał, a nawet zabijał stojących mu na drodze przeciwników. Wyzuty z wszelkich uczuć mogących go zdekoncentrować szybko i skutecznie przebijał się przez linie wroga zwarte w morderczym uścisku z jego sojusznikami. Nie pragnął niczyjej śmierci, choć uśmiercanie napastników przychodziło mu z lekkością. Nie atakował pierwszy, starając się omijać potyczki, co na polu bitwy zakrawało o niewykonalne. Czynił jak jego paladyński adwersarz: ograniczał się do aktów samoobrony, mniej czy bardziej śmiertelnej. Poniekąd rodziło to frustrację, lecz był to jedyny słuszny sposób postępowania. Przemoc nie jest rozwiązaniem ani środkiem do celu. Przemoc i idąca z nią w parze śmierć jest bezsensownym marnotrawstwem ludzkich zasobów. Est pragnął budować lepszą przyszłość w oparciu o doświadczenia z przeszłości, a żeby przeszłość mogła zaistnieć w niezmienionej formie, należało stworzyć dla niej stabilną przyszłość w teraźniejszości. Ludzie zbyt szybko dopełniali żywota i jakby tego było mało, wciąż wdawali się w małostkowe waśnie, oddawali życie za błahostki, osłabiając i uszczuplając własne siły. Zupełnie jak teraz.

Nie pomyślałeś o tym, że być może jeszcze nikt nie uświadomił ludziom ich wartości? - odpowiedział swemu aroganckiemu aspektowi. Mnie także ten problem dotyczył. Nas dotyczył.

Dysząc, zatrzymał się na kawałku pustej przestrzeni. Popatrzył pod nogi i zsunął obutą stopę z powgniatanego napierśnika sygnowanego znakiem Niedźwiedzi. Nigdzie nie dostrzegał jego posiadacza. Naokoło walało się mnóstwo szczątków ludzi oraz koni obu frakcji. Oręż powbijany był w ziemię tak, jak upadł, czasami ostrzem ku niebu. Rzeczywiście, w trakcie bitwy nietrudno o przykry wypadek.

Spowijający pobojowisko smród, jak i hałas, nie były już męczące dla lustrującego otoczenie Esta. Unikał patrzenia na majaczące w oddali czarne mury Twierdzy. Według Niedźwiedzi oglądanie się za siebie tuż po opuszczeniu warowni przynosiło pecha. Wystarczy zerknąć przez ramię, by nigdy już do niej nie wrócić. Trochę jak ostatnie pożegnanie. Trochę jak typowo ludzki zabobon.

Po swojej lewej dojrzał Niedźwiedzia zawzięcie robiącego dwuręcznym mieczem. Po kasztanowatym rumaku nie został ślad, co w niczym przywódcy nie wadziło. Długie pasma ciemnobrązowych włosów przyklejały mu się do spoconego czoła oraz skroni. Niemożliwy do określenia grymas marszczył brodatą, zbryzganą krwią i błotem twarz potężnego wojownika gorliwie rozcinającego kolejne ofiary. Futro okrywające jego barki i plecy wystrzępiło się w kilku miejscach, a stalowy kirys nosił niezliczone ślady cięć i wgnieceń. Sam człowiek jednak nie wyglądał na rannego, a spływająca z niego posoka z pewnością należała do szlacheckich żołnierzy.

Nigdzie nie było sir Aarima, co oznaczało, że Est zdążył przed czasem. Zdobył się na samozadowolenie, choć ani na sekundę nie tracił czujności, jako że walki wokół niego nie ustawały, a nawet przybierały na gwałtowności. Okręcając się wokół własnej osi ze świstem wywinął kosturem, trzymając nacierających na odległość i tworząc idealny okrąg. Zaciężni możnych popatrywali na niego z mieszaniną nienawiści i strachu, lecz żaden nie postawił choćby kroku w stronę Zaklinacza Żywiołów. Miecze oraz topory ściskali w garściach, niektórzy zasłaniali się popękanymi tarczami. Stali i oceniali swoje szanse przeciwko samotnemu nieprzyjacielowi, dziwnemu i niespotykanemu, a co za tym idzie, niebezpiecznemu ponad wszelką miarę.

Est trwał w pozycji wyjściowej, na lekko ugiętych nogach, z kosturem w prawej ręce wysuniętej do przodu i lewą wystawioną w tył dla zachowania równowagi. Pojedyncze porywy wiatru targały grzywą czarnych włosów, spod których wyzierały zmrużone zielone oczy przywodzące skojarzenie zapędzonego w pułapkę skaleona. Pomiędzy wykrzywionymi wargami błyskały zwierzęce kły. Końcówki długich uszu drżały, wychwytując odległe pogłosy.

Wreszcie dotarł do niego zgrzyt i chrzęst, które dane mu było poznać w Adeili, a których z niecierpliwością wyczekiwał.

Zaciężni zaczęli się wycofywać, zgodnie z oczekiwaniami. Białoskóry elf obleczony w czarny pancerz nie był przeciwnikiem, z którym mogliby sobie poradzić nawet grupą. Ale był ktoś, kto mu podoła.

Utworzonym przez żołnierzy korytarzem niespiesznie kroczył rycerz-dowódca miasta garnizonowego Adeila. Jego błyszczący stalowy pancerz nosił ślady potyczek, podobnie półtoraroczny miecz w prawej dłoni oraz olbrzymia pawęż na lewym przedramieniu. Złote tęczówki zalśniły ogniem w szczelinie przyozdobionego skrzydłami hełmu. Nikt zwyczajny nie poruszał się z gracją w takiej ilości sztywnej stali, nieważne jak zmyślnie by ona była wykuta czy dopasowana. Jednakże paladyni nie byli zwyczajnymi wojownikami. Byli elitą pośród gatunku ludzkiego i głupotą było zakładać, że marni najemnicy dzielą z nimi skalę porównawczą. A Est był na tyle nierozważny, by rozgniewać syna arcypaladyna.

Brudny i spocony półsmok otarł nos nadgarstkiem wolnej ręki. Oddychając przez rozchylone usta nie tracił z oczu młodego mężczyzny, który z niezachwianą pewnością siebie wkraczał właśnie na prowizoryczną arenę. Jak jeszcze przed momentem Est prowadził się stanowczo i bez wahania, tak teraz stracił rezon, nabierając wątpliwości niczym uszkodzony okręt tonący w oceanie beznadziei. Szedł na dno świadomości, gdzie niby wrak spoczął w odmętach strachu i niepewności. W akcie desperacji zebrał pożerający okolicę żywioł i poszczuł nim przerażonych gwałtownością zjawiska ludzi, skłaniając ich do ucieczki. Odizolował w ten sposób siebie i sir Aarima od bitewnego zgiełku, tym samym odcinając od ewentualnego wsparcia z zewnątrz.

Rycerz-dowódca obejrzał strzelające w niebo ściany ognia tworzące idealne koło i nieznacznym skinieniem głowy wyraził uznanie dla umiejętności białego elfa.

- Wspaniały popis talentu, mości Estalavanesie! - zawołał, przekrzykując ryk żywiołu. Stalowa przyłbica zniekształciła jego bezbarwny młodzieńczy głos. - Osobliwy przejaw magii nie wymagającej inkantacji, zawiłych gestów, tudzież wykorzystania energii tajemnej. Niewyczuwalny. Niepodobny do manifestacji, z jakimi miałem sposobność zaznajomienia się. Ciekaw jestem czym jeszcze mnie zadziwisz, Zaklinaczu Żywiołów.

Est wyprostował się, uspokajając oddech. Przy tym osobniku mógł pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia. Paladyn nie zaatakuje bez ostrzeżenia, ponieważ nie widzi w tym honoru. Tylko dlaczego od razu nie przeszedł do sedna?

Nie odrywając wzroku od sir Aarima, złapał za jeden z flakoników przy pasku i szarpnięciem zerwał mocowanie. Zębami wyrwał korek, wypluł go w płomienie i opróżnił zawartość buteleczki jednym haustem.

Książę przechylił głowę, a odbicie tańczącego na przyłbicy ognia nadało mu nierzeczywistego wyglądu.

- Nie sądziłem, iż już na samym początku zażyjesz środki wspomagające.

- Nie sądziłem, iż będę torował sobie ścieżkę między ludźmi Unii - odparł Est manierą rozmówcy, krzywiąc się przy tym i bez ustanku przełykając. Jednym z efektów ubocznych energetyka był cierpki posmak pobudzający produkcję śliny. Częściej przełykał, ale dzięki temu nie drapało go w gardle od dymu i odoru.

Rycerz postąpił krok w przód, ogromną tarczę opierając na ziemi.

- Żadnemu z nas nie usłano drogi różami – rzekł sentencjonalnie - lecz kwiatami śmierci o cierniach długich i ostrych, których płatki mienią się odcieniem płonącej krwi.

Est cofnął się mimowolnie.

- To nie miejsce na dyskusję o poezji, sir Aarimie. Miałeś nie włączać się do konfliktu, a wyraźnie widziałem, że zmierzałeś w stronę Złowieszczego Niedźwiedzia.

Płyn rozszedł się z żołądka falą ciepła i już z wolna oddziaływał na spięte mięśnie. Odzyskujący siły Est przybrał pozycję do walki, kurczowo zaciskając palce na śliskim od potu, krwi i błota kosturze.

- Mości Eście, czyżby zależało ci na życiu tego pozbawionego wyższych wartości barbarzyńcy?

Niebianin intencjonalnie użył imienia podanego przez Lorda Henendrika II przypominając, że biały elf sam niegdyś uciekł się do fortelu. Poprawił chwyt na rękojeści półtoraręcznego miecza i dokładnie w tym momencie Est wyczuł coś dziwnego na granicy świadomości. Tracąc koncentrację spuścił wzrok, wpatrując się w nieokreślony punkt na przeoranym podłożu. Chybotliwe płomienie migotały wśród nasiąkniętych grud, gdy zawzięcie poszukiwał źródła obcej mocy. Bezowocnie.

- Czy naprawdę ten arogancki człowiek wart jest tego, by stawiać jego życie ponad życie innych? Ponad twoje własne?

Wątpliwość sączyła się do serca i umysłu chłopaka jak trucizna. Usmarowane dłonie nie zaciskały się już tak mocno na gorącym drzewcu. Poczucie celu zacierało się w jego głowie, umykało, kiedy próbował je pochwycić. Przeciekało przez palce.

Książę nie przestawał mówić. Jego obojętny, pusty głos mieszał się z głosem wewnątrz jaźni rozdzieranej niewytłumaczalną siłą.

- Gardzisz jego butą i impertynencją. Czy nie pragnąłeś ocalić ludzi przed jego obsesją i zaślepieniem? Jego czyny szkodzą nie tylko tobie, lecz wszystkim wokół…

- Przestań! - krzyk rozpaczy zabrzmiał głośniej, niż Est się spodziewał. - Cokolwiek mi robisz, przestań! Nie wiem jakiej magicznej sztuczki używasz, ale na mnie ona nie zadziała! - Oparł czoło o otwartą dłoń i przymknął powieki, dochodząc do siebie. – Wierzyłem w twoją szlachetność, ale manipulowania emocjami nie zaliczam do czystych zagrań.

- To nie jest manipulacja, Estalavanesie - wyjaśnił niewzruszony rycerz-dowódca - ani magiczna sztuczka. Tak jak ty władasz żywiołami, tak ja potrafię ujawnić wszelkie negatywne cechy danego człowieka, obnażyć go i wytyczyć mu ścieżkę do samodoskonalenia, czynienia dobra, naprawienia poczynionych błędów. - Ton głosu sir Aarima nie zmienił się, lecz mówił on z takim przekonaniem, że Est zapragnął go jak najszybciej uciszyć. - To jest mój dar i przekleństwo zarazem. Wskazuję ludziom drogę ku lepszej przyszłości, posługując się ich własnymi emocjami.

- Tak jak zrobiłeś to Niedźwiedziowi.

- Nie było to trudne. To człowiek tak zapatrzony w siebie, iż jego żywot jest jawną obrazą słuszności i praworządności. Jest jak policzek wymierzony światu, który pragnie żyć w harmonii oraz względnym spokoju.

- Pozujesz na zbawcę świata?

- Rycerze Zakonu od wieków strzegą Estarionu, a twój przywódca okazuje się czyrakiem, chorobą toczącą naszą pogrążoną w wojnie domowej krainę. Pozbycie się jednego z nich przybliży jej naprawę. - Paladyn podniósł przyłbicę odsłaniając przystojne oblicze, na którym jedynymi żywymi elementami wydawały się być iskrzące złote oczy. - Rozumiesz, jak bardzo cierpi ludzkość nosząc tak niegodziwe istnienia na swym udręczonym grzbiecie. Kierujesz się honorem i poczuciem sprawiedliwości, jak zatem możesz tego nie zauważać?

Znów osaczyło go to drażniące, wzbudzające lęk uczucie.

- Bo jeszcze nie oszalałem! – Bronił się rozpaczliwie. - To, że mam jakikolwiek honor i poczucie sprawiedliwości nie znaczy, że jestem taki jak ty! Nie będę decydował kto ma umrzeć, a kto nie. Nikt nie powinien posiadać takiej władzy!

- Nie zdajesz sobie z tego sprawy, lecz są wśród nas istoty pretendujące do stanowiska najwyższego sędziego. - Głos księcia zabarwiła nuta zimnej nieustępliwości, która w uszach Esta była ciężka i niewygodna jak prawda. - Nie jesteś taki jak ja, to oczywiste. Aczkolwiek obaj posiadamy cechy wspólne. Jesteśmy podobni pod wieloma względami, powoduje nami ten sam cel i jednakowo do niego dążymy, lecz w przeciwieństwie do ciebie nie zamierzam biernie patrzeć, jak Estarion gnije od wewnątrz. Nie, kiedy mogę temu przeciwdziałać.

Niebianin wzniósł miecz na wysokość twarzy, oddając honory przeciwnikowi.

- Twój towarzysz zabił jednego z moich braci, prawego męża wykonującego swą powinność. Ta choroba postąpiła już za daleko, bym mógł puścić ją płazem. Jeżeli nie chcesz przyjąć moich racji do wiadomości, Estalavanesie, przyjmij na siebie ostrze Egzekutora.

Est nie odpowiedział. Adrenalina buzowała, gdy serce w niewyobrażalnym tempie pompowało krew. Prawie ogłuchł od dudniących w uszach fal. Drżące dłonie ważyły broń, idealnie odwzorowując wyćwiczone do perfekcji chwyty. Gdyby miał choć chwilę do namysłu, zapewne byłby przerażony. Lecz nie teraz. Teraz był tylko on i opuszczający przyłbicę rycerz-dowódca. To nie będzie wyrównana walka, ale da z siebie wszystko, by jego bohaterstwo nie poszło na marne.

Szczelnie opancerzony paladyn schwycił imacz pawęży i runął na Zaklinacza Żywiołów. Za nic mając ciężar wyposażenia, zręcznie zawinął mieczem półtorarocznym, którego płaz odbił się od hebanowego drzewca.

Mimo oślepiających błysków rzucanych przez przybrudzoną stal, Est przyjął na siebie impet uderzenia. Pośliznął się w klejącym błocie, zdołał jednak sparować dwa szybkie cięcia z prawej i lewej. Ruchy Syna Tarthosa były szybkie i precyzyjne, jakby waga miecza, pawęży oraz pełnej płytowej zbroi nie była dla niego utrudnieniem. Oponent przebija go latami praktyki! Est musiał więc opracować taktykę, która pozwoli mu choć trochę wyjść na prowadzenie, gdyż defensywa w starciu z paladynem oznaczała śmierć.

Cięcie znad głowy wymusiło na Eście uniesienie kostura i odsłonięcie torsu. Okazało się jednak fintą. Ostrze miecza błyskawicznie zmieniło kąt opadania i tnąc po ukosie o milimetry ominęło zasłonę półsmoka. Nim Est zorientował się w sytuacji, było już za późno. Uskoczył w bok i padając na błotnistą glebę odtoczył się od niebianina. Gdy dźwigał się chwiejnie, wspierając na kosturze, przyciskał zabłoconą lewą rękę do miejsca tuż nad lewym biodrem. Spomiędzy białych palców wydostała się strużka gorącej cieczy, natychmiast wsiąkającej w koszulkę i szwy czarnej rękawiczki. Cięcie nie było głębokie, ale dokuczliwe.

- Pierwsza krew, Estalavanesie – obwieścił bez satysfakcji młody książę.

Zraniony w pierwszych minutach, pochylony i ciężko oddychający Est patrzył jak oprawca skraca dystans, by go dopaść. Podświadomie wytarł krew o rozciętą tkaninę wystającą spod kirysa. Hipnotyzujące złoto jaśniało w szczelinie hełmu jak otaczający ich ogień, z którego mógł zrobić użytek. Nie, jeszcze nie. Sir Aarim także nie używał mocy. To był pojedynek, a nie próba woli.

Dziki wrzask wypełnił pierścień płomieni, gdy Est zaszarżował na przystającego nagle rycerza. Sir Aarim sprawnie uziemił pawęż tuż przed uderzeniem. Głośny trzask ogłuszył ich obu, kiedy rozpędzony półsmok przywalił w nią stalowym zwieńczeniem kostura, odginając ją nieznacznie. Hałas i obolałe nadgarstki nie powstrzymały go jednak przed dalszym nacieraniem. Z furią szarpnął w tył i ponowił atak, nie zważając na broczącą ranę palącą bok. Wraz z ciosami jego mięśnie napinały się i rozluźniały pod czarnym pancerzem, a stopy w ciężkich butach szukały oparcia, grzęznąc w namokłym gruncie. Bransoleta pod rękawiczką zaczęła mrowić i pulsować, sprawiając mu dotkliwy ból. Z każdym kolejnym łupnięciem dodawał po jednym wgłębieniu, aż osiągnął stopień, w którym nie dało się odróżnić wytłoczonego symbolu od zbryzganej błotem całości.

Mając już dość, Est okręcił się i wyprowadził pchnięcie spod ramienia trafiając idealnie w środek zdeformowanej pawęży, tym samym omal przewracając zapartego za nią przeciwnika.

Sir Aarim ugiął się pod ostatecznym ciosem. Upadając na kolano wypuścił imacz z zakutej w pancerną rękawicę dłoni, pozwalając bezużytecznej tarczy z grzmotem blachy upaść w błoto. Ze zdumieniem śledził subtelną przemianę następującą w górującym nad nim białym elfie. Ranny, w uszkodzonym skórzanym pancerzu, spoglądał na niego rozpłomienionym, wyzbytym wyrazu i źrenic spojrzeniem. Był to prawdziwy ogień szukający ujścia w kącikach dużych jak u kota oczu. Płomień, którego refleksy tańczyły wokół nich, mogący w każdej chwili pochłonąć dowolną ofiarę z żarłocznością bestii. Dopiero teraz niebianin ujrzał Zaklinacza Żywiołów w całej okazałości. I poniekąd był nim zafascynowany.

Est z gardłowym rykiem uniósł pionowo kostur i z mocą opuścił w dół, celując w skrzydlaty hełm. Książę zdołał uniknąć miażdżącego ataku. Stalowe okucie niegroźnie zsunęło się po zaokrąglonym naramienniku, zgrzytając i rysując jego ubłoconą powierzchnię. Sir Aarim oburącz ujął pozbawiony zbędnych ozdób miecz bastardowy i zrywając się z ziemi zawinął nim z finezją, o włos od białego nosa Esta.

Przez kilkanaście oddechów wymieniali się pchnięciami i uderzeniami. Zaklinacz starał się trzymać rycerza z dala od siebie, lecz ten, pomimo masy pokrywającej go stali, uwijał się wokół niego niby żmija wypatrująca okazji do ukąszenia. W pewnym momencie końcówka kostura rąbnęła w bark paladyna i zachwiała nim, jednak siła uderzenia oraz zdradliwe podłoże podziałały na niekorzyść Esta, który upadł bokiem i momentalnie się przeturlał. Czubek miecza wszedł w ziemię do połowy ostrza w miejscu, gdzie przed sekundą była jego głowa. Półsmok natychmiast się poderwał, ociekając cuchnącą mazią. Chciał przetrzeć twarz, ale pocierając nadgarstkiem tylko rozsmarował obrzydliwe błoto na policzkach i czole. Ledwie starł brud z powiek, gdy broń przeciwnika przecięła powietrze tuż przed jego płonącymi oczami.

Żarty się skończyły.

Stal lśniła blaskiem kotłujących się wokół płomieni, raz po raz tnąc na wysokości twarzy Esta. Wybity z rytmu chłopak odsuwał się o krok z każdym błyskiem. Jak zaczarowany wodził wzrokiem za klingą, aż w końcu wykonał kontrolowany upadek na plecy i obunóż kopnął opancerzone kolana niebianina. Zaklął pod nosem, kiedy śliskie podeszwy zsunęły się ze stalowych nagolenników, niezamierzenie podcinając stopy sir Aarima. Czym prędzej się przetoczył, by obalona kupa stali nie wgniotła go w błoto. Nie złamie tak dobrze chronionemu przeciwnikowi kolan. Przynajmniej osiągnął połowiczny cel.

Ślizgając się na wydeptanym grzęzawisku wstał chwiejnie jako pierwszy i uderzył kosturem, przyszpilając paladyna ciosem w płytowy kołnierz. W próbie sił nie poradzi sobie z tym wytrwałym pancernikiem. Musiał szybko przyjrzeć się spoinom płyt zbroi podnoszącego się wroga, by następnym ciosem definitywnie zakończyć starcie.

Odsunął się chwiejnie i podparty na kiju dyszał ciężko, walcząc o każdy oddech. Skaleczenie promieniowało bólem na cały brzuch. Nadal krwawiło, co nie było pomyślnym znakiem. Przyglądał się wstającemu, niestrudzonemu pojedynkiem rycerzowi. Oczy piekły go od potu i dymu. Ogniste smugi podążały za ruchem jego głowy, doskonale widoczne na tle szybko ciemniejącego wieczornego nieba.

Niebianin jedną ręką rozpiął sprzączkę pod brodą i szarpnięciem zdarł z głowy skrzydlaty hełm, spod którego wypłynęła niewielka brunatna bańka. Krótkie złote włosy sklejał pot, a grymas szpecący urodziwą, umazaną twarz udowadniał, że szkolenie Esta nie poszło na marne. Kostur okazał się wyjątkowo efektywną bronią przeciwko gładkim płytom pancerza i chociaż posługiwanie się nim było wymagające, to chłopak coraz lepiej radził sobie z wgniataniem i uszkadzaniem kolejnych elementów. Uwierająca stal musiała być bardzo niekomfortowa.

Gromadząc resztki energii, Est zademonstrował elegancki młynek kosturem i natarł na księcia. Tym razem płaz miecza z łatwością odpierał ataki nie na tyle szybkie, by przebić się przez jego zasłonę. Sir Aarim umknął zwinnie w bok i zaszedł półsmoka z lewej, bezmyślnie wystawionej strony. Miecz ponownie ciął, rozcinając koszulkę i skórę pod żebrami.

Trafiony po raz drugi Est poślizgnął się i upadł na plecy. Cięcie było głębokie, a upadek tak silny, że wypuścił broń. Kostur spadł na wgniecione w ziemię zwłoki i stoczył się pod ścianę ognia, na wpół znikając w kleistej brei. Est podniósł się na łokciu i wolną ręką docisnął rozcięcie. Trysnęła krew. Jęknął, z wysiłkiem łapiąc powietrze kaleczące wysuszoną krtań. Pochylony dla ulżenia cierpieniom ledwo przełykał ślinę.

Na linii wzroku dojrzał stalowe nagolenniki połączone z zabłoconymi, podkutymi butami. Ciężka podeszwa wsparła się na jego piersi i bezceremonialnie pchnęła w błoto. Czubek ostrza, na którym lśniła krew, nacinał skórę zagłębienia jego szyi.

Spojrzenia lodowato złotych tęczówek i płonących oczu skrzyżowały się. Patrzący z góry na swoją ofiarę sir Aarim nie wyglądał jakby triumfował. Był poważny, lecz nie tak obojętny jak dotychczas. Zniknęła irytacja, zastąpiona czymś innym, czymś miękkim i efemerycznym… Współczuciem. Est nie potrafił określić dlaczego, ale te emocje kompletnie go rozstroiły. Już gniew byłby lepszy od tej obrzydliwej litości.

Coś głęboko wewnątrz niego wzbierało pod wpływem niechcianych uczuć i uwolniło się, gdy sztych bezlitośnie wniknął w białą cienką skórę.

Oczy Esta rozjarzyły się niczym podsycony opałem żywioł. Krąg eksplodował i w ułamku sekundy tysiąc ognistych włóczni z bezwzględną zawziętością runęło na napastnika.

Osłaniający twarz paladyn cofnął się gwałtownie. Jęzory ognia prześlizgnęły się po stali okrywającej muskularne ciało i zniknęły jak zdmuchnięte wiatrem. Lecz nie wszystkie. Większość przed rozproszeniem zaledwie liznęła zbroję, ale dwa dosięgnęły celu. Jeden płomienny pocisk śmignął poziomo wzdłuż lewego policzka, natomiast drugi rozorał prawą brew i pozostawił paskudną oparzelinę aż po zmarszczone niedowierzaniem czoło. Sir Aarim odsunął się z sykiem, zaciskając powieki prawego oka, być może również uszkodzonego.

Półleżąc, Est dotknął pulsującej rany w szyi. Była ciepła i lepka. Na jego szczęście książę nie spieszył się z egzekucją i zupełnie stracił kontrolę nad otoczeniem, dlatego też bez trudu go zaskoczył, zyskując na czasie. Niestety i on sam stracił świadomość miejsca, o czym właśnie się przekonał.

Krąg ognia przestał istnieć, ukazując znajdujące się za nim pogorzelisko oraz sterty trupów, gdzieniegdzie pochłanianych przez wiecznie głodny żywioł. Pozostali przy życiu żołnierze zaniechali walki i z bronią w pogotowiu wycofali się, zostawiając przestrzeń dla nieprzewidywalnych czempionów obu frakcji. Wykończeni i słaniający się na nogach w napięciu obserwowali rozwój wypadków.

Est przełknął ślinę. Bolało go gardło i bok, a najbardziej dręczyło go, że zadane mieczem sir Aarima rany nie chcą się goić. Wydzielały krew i rwały niemiłosiernie, aż przed oczami zatańczyły mu kolorowe plamy.

Ostre światło przyciągnęło na powrót zielone oczy elfa. Chłopak zmrużył je, by dojrzeć cokolwiek na jaśniejącym jak słońce obliczu młodego rycerza. Nigdy nie widział legendarnej magii leczniczej, z jakiej słynęli paladyni, toteż przyglądał mu się z ciekawością, na jaką mógł się zdobyć w obecnym stanie. Jednak w samym procesie nie było nic intrygującego poza faktem, iż z pomocą esencji opływającej ich ciała potrafili uzdrawiać zarówno siebie, jak i innych.

Zewsząd napłynęła łagodna ciemność. Echo bitwy niosło się w dal jak łuna ognisk tańczących na zgliszczach i Est odnosił wrażenie, że nie uczestniczyli w walkach w tak bezpośredni sposób, jak jeszcze przed momentem. Niebo poszarzało. Do skłębionych chmur dołączył tłusty dym licznymi słupami wzbijający się z pobojowiska.

Sir Aarim wyglądał na zdezorientowanego. Dwa niewątpliwie bolesne oparzenia wciąż czerniły jego osmoloną twarz. Magia nie podziałała na uszkodzenia dokonane zaklętym ogniem. Przymknął prawe oko, jak gdyby oparzenie sprawiało mu nieludzki ból. Spojrzenie zdrowego przeniósł na leżącego półsmoka.

- Gratuluję przebiegłości, Zaklinaczu Żywiołów. - Nie uśmiechnął się ani nie skrzywił. Jedyne sprawne oko zwęziło się i Est już nie wiedział czy niebianin jest wściekły, czy też zadowolony. - Jesteś wyjątkowo młody, a mimo to skutecznie gospodarujesz nie tylko posiadaną mocą, ale i rozumem. Ujmujące.

- Chciałbym powiedzieć o tobie to samo, ale… - Est przerwał, bo mówienie potęgowało cierpienie. Powoli nabrał tchu i kontynuował znacznie cichszym tonem. - Jak na jednego z najlepszych szermierzy Estarionu wypadłeś słabo w starciu z żółtodziobem.

Cień uśmiechu przemknął przez wargi księcia. Sprowadzony do parteru elf nigdy by nie przypuszczał, że łagodna oznaka sympatii może być dużo straszniejsza aniżeli uprzednia chłodna obojętność.

- Miej świadomość, iż dostosowując się do twojego poziomu nie wykorzystałem choćby piątej części potencjału bojowego. Planowałem zbadać twe umiejętności w bezpośredniej potyczce, by zweryfikować swój osąd i swój zamysł osiągnąłem. – Nieznacznie przebiegł palcami po rękojeści półtoraręcznego miecza - Szczerze ubolewam nad rychłym zerwaniem tak obiecującej znajomości. Czynię to z żalem, nie tego bowiem pragnę.

Est otworzył usta, lecz ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Pod czaszką miał mętlik nie mniejszy niż otaczający go zamęt bitewny. Wcale nie był tak dobry jak uważał. Przez cały ten czas rycerz-dowódca z nim pogrywał. Gdyby zechciał, ściąłby go już w pierwszej fazie. Po co więc go sprawdzał, skoro i tak zamierzał z nim skończyć? O co tu chodziło?

Obserwujący ich żołnierze tracili zainteresowanie i wznawiali poszukiwania wrogów, których mogliby związać walką. Tylko kilku weteranów z uwagą śledziło wykonanie wyroku.

Stalowa zbroja połyskiwała w ogniu, uwalana i pokiereszowana. Ciepły wiatr porywał jasne włosy i targał nimi niczym postrzępioną, zajętą ogniem chorągwią, wywołując w Eście znajome wrażenie oderwania od rzeczywistości. Jakby przenikał między światami równoległymi. Jakby tracił przytomność.

Ostrze skąpane w posoce wzniosło się na tyle, by czubkiem namierzyć ranę pomiędzy obojczykami. Sir Aarim zmniejszał dzielącą ich odległość przygotowując się do zadania rozstrzygającego ciosu. Zdrowym okiem wpatrywał się w przegranego, a jego niemal ludzka twarz była nieodgadnioną maską, pozbawioną uczuć i obojętną na los zwyciężonego.

Żywot Esta chylił się ku końcowi, gdy ich uszu dobiegł narastający świst przebijający stłumiony zgiełk bitewnej zawieruchy. Rycerz-dowódca w porę uniósł głowę. Długa strzała o zielonym pierzysku z głuchym uderzeniem wbiła się w ziemię tuż przed stalowym butem. Jeszcze jeden krok i niebianin miałby grot w oczodole.

Gniady koń zatańczył na mlaszczącym gruncie. Chrupnęła zgnieciona, wbita kopytem w ziemię tarcza. Est opadł na plecy i byłby odetchnął z ulgą, gdyby nie piekące nacięcia na szyi oraz lewym boku. Nie przymykał jednak powiek, przewidując rychłą utratę przytomności. Bitwa trwała, ale był bezpieczny. Colonell tu był. Zawsze w odpowiednim miejscu i czasie.

Przodownik zwinnie zeskoczył z siodła i ledwie postawił stopę na mokrej glebie, już mierzył z długiego łuku prosto w odsłoniętą głowę paladyna. Między napinające cięciwę palce wetknięte były jeszcze dwie strzały gotowe do szybkiego przeładowania w razie niepowodzenia. Nie spuszczając ciemnozielonych oczu z przeciwnika zbliżył się do punktu, w którym leżała broń Esta i kopnięciem posłał ją w stronę leżącego przyjaciela.

Est nie miał ochoty wstawać. Było mu ciepło i - o dziwo - wygodnie pośród szczątków tego, co do niedawna żyło. Chciał tu zostać, zasnąć, zbratać się z tymi, których nigdy nie pozna. Życie wciąż z niego uciekało, podobnie esencja go wypełniająca. Nie był już sam. I nie był bezbronny. Uwalany błotem, juchą i wolał nie wiedzieć czym jeszcze kostur szturchnął go w ramię, chwiejnie zatrzymując się na jego zasłoniętym naramiennikiem barku i dając mu do zrozumienia, że nie pora na odpoczynek. Nie miał wyjścia. Musiał stanąć o własnych siłach. Posłużył się w tym celu długim drzewcem, ponieważ podchodzący doń partner miał aktualnie obie ręce zajęte.

Akurat kiedy podnosił głowę, Col niedopuszczającym sprzeciwu głosem stawiał ultimatum sir Aarimowi.

- To koniec, paladynie, nijak nie unikniesz wystrzelonej strzały. A ja nie chybiam. Pozostałe mają cię szybko dobić - dodał dostrzegając złoto skupione na jego sztywnych palcach wystających z rękawicy strzeleckiej. - Zatem albo wycofasz się zhańbiony, albo podzielisz los swojego podkomendnego. Twój wybór.

Książę baczniej przyjrzał się wytatuowanemu mężczyźnie.

- Hańbą okryłeś swego towarzysza ruszając mu w sukurs i przerywając honorowy pojedynek, na który własnowolnie przystał, niskowyżaninie – zripostował niezrażony. - Intrygujące, iż przejął on na siebie odpowiedzialność wynikającą z twojej przewiny, morderco. Godne pochwały poświęcenie. - Zdrowe oko przesunęło się na wiszącego na kosturze półsmoka. Jego głos złagodniał, a może było to urojenie tracącego krew chłopaka. - Walczyłeś dzielnie, Estalavanesie. I gdyby dane nam było spotkać się w innych okolicznościach, z chęcią przyjąłbym cię w szeregi Obrońców Ludzkości. Zakon to nie tylko rycerze.

Niebianin zasalutował mieczem, na którym odcinała się smuga szkarłatu. Est nie orientował się czy był to szczery hołd, czy raczej uświadomienie mu, że gdyby nie ingerencja osoby trzeciej, ta klinga weszłaby w jego szyję po sam jelec.

Sir Aarim obrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunku, z którego przyszedł, schylając się po drodze i podnosząc porzucony hełm. Bardziej rozgarnięci ludzie możnych chyłkiem się oddalili. Nie rzucili broni, niemniej zeszli z pola widzenia najemnych, którzy bynajmniej im nie odpuścili. Regularna, mająca się już ku końcowi bitwa niebawem przeistoczy się w rzeź. Wystarczyło wyeliminować dowódcę, by morale najeźdźców upadło całkowicie.

Colonell naciągnął cięciwę i wymierzył w potylicę rycerza. Est powstrzymał go jednak, kładąc zakrwawioną dłoń na jego nadgarstku i lekko popychając w dół. Mężczyzna popatrzył na niego z wyrzutem, a kiedy zauważył świeżą ciecz wypływającą z zagłębienia szyi, myśl o odwiecznym wrogu poszła w zapomnienie. Wypuszczając łuk i strzały sięgnął do paska, od którego odpiął manierkę z wodą. Chciał oczyścić ranę, ale gasnący chłopak delikatnie odepchnął go od siebie.

- Col… – wycharczał z ledwością Est. Coraz bledsza smagła twarz zaczynała wirować mu przed oczami. – Moje rany się... nie regenerują. Żadna... z nich… Mistrz musi... musi to wiedzieć… Powiedz mu!

Osunął się na kolana i podpierając się na śliskim drewnie przycisnął rękę do niedostrzegalnych pod lepką koszulką cięć zadanych jedno nad drugim. Nie zwracał uwagi na rejterujących zaciężnych. Nie widział sojuszników z okrzykiem triumfu wykańczających niedobitków szlacheckiej armii. Nie ujrzał już nic, ponieważ stracił kontakt z rzeczywistością.

A tam, gdzie się znalazł, były tylko złote tęczówki płonące trawiącym go ogniem.

piątek, 13 czerwca 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 23 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Konflikt wyniszczający południowy Estarion dosięgnął także śródlądu, niedostrzegalną mocą spowijając umysły i zwracając ludzi przeciwko sobie. Mający tego pełną świadomość Mag przezornie nie podejmuje walki, lecz nie pozostaje bierny - poddaje wstrząśniętego Estalavanesa ostatecznej próbie mającej rozstrzygnąć spór na zlanej krwią i spalonej ogniem ziemi.


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 13d'6m'25r2t]




    Bitwa rozgorzała. Widziana oczami niedoświadczonego dzieciaka nie wydaje mi się tak makabryczna jak kolejne, w których będzie uczestniczył aktywniej, ale może ta opinia jest efektem mojej degeneracji. Nie wiem. Czasem chcę się rozpisywać tam, gdzie nie ma potrzeby używania nadmiernego naturalizmu. W każdym razie jest to przedostatni rozdział z cyklu "Bitwa pod Twierdzą", następny będzie... smakowity. Miłej lektury!
    

Kącik autorki.
    Miewam z czytaniem własnej twórczości tak, że raz mi się podoba, a innym razem nie. Nie spostrzegłam takiej zmienności podczas lektury książek, które zwykle mi się podobają (chyba że to szmiry będące stratą czasu). Może zależy to od trybu "mam wpływ/nie mam wpływu"? "Autor/czytelnik"? Albo - co najbardziej prawdopodobne - autokrytyki. Czyli nie jestem wiarygodna sama dla siebie. Super. W jakim świetle mnie to stawia?

P.S. Uwielbiam Maga! Pałam do niego wielką miłością, ale nie sądzę, by miał on ją odwzajemnić. Nie jestem w jego typie. Chyba nikt nie jest.

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 23

 

Ciemne chmury nadpływały z zachodu, przysłaniając słońce i rzucając cień na rozległe łąki. Na błoniach porośniętych bujną, kładącą się pod naporem wiatru trawą zgromadziły się dwie armie: jedna pod wyciągającymi się na północ gęstymi lasami, druga w sąsiedztwie mających setki lat murów obronnych czarnej warowni. Ciepłe zrywy powietrza szarpały łopoczącymi sztandarami, zmieniając haftowane herby oraz symbole w groteskowe kształty. Czarny niedźwiedź ryczący na czerwonych chorągwiach raz przypominał syczącego kota, by zaraz potem przeobrazić się w niepodobnego niczemu maszkarona.

Najemnicy kompanii ustawieni w równych szeregach czekali na komendy dowódców zebranych wokół Złowieszczego Niedźwiedzia. Estalavanes podziwiał z jakim spokojem ci wszyscy mężczyźni oraz – w przypadku magów – kobiety wypatrywali sygnału do rozpoczęcia bitwy. Wielu z nich straci dziś życie, byli jednak przygotowani na to poświęcenie. Wierzyli w przywódcę, wierzyli w siebie nawzajem i mimo opinii prostackich zabijaków sprzedających swoje miecze każdemu, kto odpowiednio zapłaci, odznaczali się honorem oraz dumą, o jakie nikt by ich nie podejrzewał. Byli też lojalni względem siebie, tworząc z zamkniętej społeczności coś na podobieństwo ogromnej rodziny.

Poddając się ekscytacji, Est wodził wzrokiem po oczekujących rozkazów żołnierzach. Z grzbietu konia wydawało mu się, że ludzi Tyrda jest zdecydowanie za mało. Po przeciwnej stronie wyrastały zastępy znacznie liczniejsze, wsparte niesamowitą magią nieznanej mu natury. Mogli spodziewać się cięć ostrzy, świstu strzał oraz uderzeń tarcz, lecz nie wiedzieli do czego zdolni są paladyni.

Popatrzył na swych towarzyszy. Strzelcy podpierali się na okutych żelazem łukach, sprawdzali ciężkie kusze i poprawiali krótkie miecze w pochwach. Wojownicy wpatrywali się groźnie w linie wroga, jak gdyby samym spojrzeniem próbowali zasiać lęk w ich sercach. Czarodzieje oraz czarodziejki nachylali się ku sobie i szeptem wymieniali ostatnimi wskazówkami. Wśród zakapturzonych postaci w czerwieni była Leos Niedźwiedziogrzywa, jednakże nie mógł jej wychwycić w tym wielobarwnym tłumie.

Groźne warknięcie dobiegło od przywódcy dyskutującego z jednym ze sztukmistrzy. Obracający się ku nim Est nie rozpoznał szczupłego niskiego człowieka w czarnych szatach, ale mało którego mieszkańca wieży tak naprawdę znał. Być może kojarzył imię czarodzieja, lecz na pewno nie łączył go z tą pospolitą twarzą.

- Grupa wojowników będzie ich osłaniała przed odwetem. Nie, nie pozwolę na uszczuplanie pierwszej linii piechoty! - Złowieszczy Niedźwiedź bezwzględnie uciął prośby sztukmistrza. – Nie mamy tylu ludzi, aby rozstawiać ich na prawo i lewo dla każdego przeklętego elementalisty z osobna. Nie na darmo łożę fundusze na waszych adeptów, poradzicie sobie z tym cholernym zadaniem!

Machnąwszy wielką ręką w stalowej rękawicy Tyrd dał do zrozumienia, że temat magów jest już zamknięty. Rozczarowany sztukmistrz skłonił więc głowę, ukrywając w ten sposób grymas niezadowolenia wykrzywiający mu twarz. Przywódca zwrócił się do kilku wojowników, a stojący nieopodal Colonell skorzystał z nadarzającej się okazji, by niepostrzeżenie podjechać do przyjaciela.

Wciąż skupiony na słowach Niedźwiedzia przodownik przysunął klacz na tyle blisko siedzącego w siodle chłopaka, by ukradkiem zamienić z nim kilka cichych zdań. Wsłuchiwał się w rozkazy, ale była to tylko przykrywka, zaraz bowiem wychylił się do Esta i z uznaniem skomentował potrząsającego grzywą karego ogiera.

- Z takim koniem walka będzie czystą przyjemnością. Możesz być pewien, że żaden paladyniec nie tknie cię choćby palcem.

Est zamarł. Jedynym świadectwem jego zainteresowania były lekko wyginające się kąciki białych ust.

- Sam się o to postaram, Col. W końcu coś mi obiecałeś zeszłej nocy – oświadczył, z radością przyjmując poszerzający się uśmiech mężczyzny.

- Cóż za godny pochwały entuzjazm...

Col nie potrafił odwrócić wzroku od białego oblicza, które w tej wyjątkowej chwili przybrało niespotykany, poniekąd wyniosły wyraz. Już gdzieś widział to wejrzenie, tę drapieżną dominację, przeświadczenie o wyższości białego elfa ponad zwykłymi ludźmi… Tak, to by się zgadzało, tylko wierzchowiec był inny. Wtedy był biały i łagodny, lecz teraz przeistoczył się w czarnego narwańca. Jak osobowość Estiego. Wyciszony, aspołeczny dzieciak rozwijał się. Nabierając niezbędnej pewności siebie zaczynał patrzeć na świat z perspektywy śmiałego architekta i budowniczego, a nie zalęknionego biernego mieszkańca. Zmieniał się, a wraz z nim zmianom poddawało się otoczenie. Zmieniali się ludzie i zmieniała się historia. Nawet on sam, niefrasobliwy człowiek, zmienił się pod wpływem miłości, jaką odwzajemnił niepozorny chłopak. Nie, już nie chłopak. Na oczach zainspirowanego ludzkiego kochanka Esti stawał się młodym mężczyzną. Siedzący na czarnym rumaku Zaklinacz Żywiołów nie wyglądał na dziecko. Czarny pancerz idealnie przylegał do jego szczupłej, umięśnionej sylwetki niby druga skóra. Dłonie pewnie trzymały wodze, trzymając także w ryzach potężne, tańczące niecierpliwie zwierzę. Brodę miał uniesioną, długie uszy drgały czujnie, a skośne kocie oczy hardo mierzyły śniadą, podzieloną tatuażem twarz. Siłą woli Col zdusił pragnienie pocałowania tych zaczepnie skrzywionych warg. Później znajdą na to czas. Po bitwie.

A sama bitwa zapowiadała się nie lada widowiskowo.

To nie będzie standardowa potyczka, w jakich niejednokrotnie uczestniczył. Tu chodziło o coś więcej niż pretensje ograbionych z ziem możnych. Chodziło o białego elfa, który wcale nie przyciągał kłopotów ani ich nie generował, jak jeszcze do niedawna podejrzewał. Esti ich “szukał”, by móc je “rozwiązać”. Myśl ta była niedorzeczna, ale w związku ze smoczym potomkiem wszystko zdawało się takie być.

- ... a przodownik Colonell i jego strzelcy zajmą się osłanianiem naszych ludzi. - Słysząc swoje imię, zwiadowca zamrugał i wrócił myślami do rzeczywistości. - Macie rozkazy. Jesteście spostrzegawczy, przewidujący i znacie się na walce. - Olbrzymi człowiek odwrócił się w kierunku doradcy. - Magu, ty i twój uczeń macie wolną rękę. Oczekuję, że ten twój szczur nada się do czegoś użyteczniejszego niż zabawa ogniem. - Posłał nieufne, wrogie spojrzenie białemu elfowi, który ani drgnął na szerokim grzbiecie karosza.

Est nieznacznie zgiął kark, posłuszny słowom dowodzącego. Naszła go ochota, by wydłubać mu te gniewne oczy, lecz zaraz porzucił niemądry kaprys. Obrócił głowę, chcąc pożegnać się z Colem, ale przodownika nigdzie już nie było. Skoncentrowany na przywódcy nie zauważył, kiedy Gniada pokłusowała na stanowisko łuczników.

Dowódcy oddali honory Niedźwiedziowi i rozeszli się każdy do swojego oddziału, naprędce wykrzykując ustalony plan działania oraz własne dyspozycje. Szeregi bez szemrania formowały szyki. Strzelcy zajmowali dogodne pozycje, podobnie jak elementaliści. Napięcie rosło, niemal iskrzyło w powietrzu, gdy najemnicy pośpiesznie przeglądali wyposażenie, z rzadka zerkając ku armii możnych. Tyrd, Mag oraz Est zostali sami, a ich konie rżały i parskały. Zwierzętom udzielała się atmosfera wyczekiwania i podniecenia.

Chmury przysłoniły dzienną gwiazdę. Zerwał się rześki wietrzyk pieszczący odsłonięte policzki i targający włosami. Gdyby nie rozpościerający się ponury widok, Est pomyślałby, że to zwyczajny dzień szóstego miesiąca dwudziestego roku. Tymczasem dzisiejszy dzień był ostatnim dniem życia wielu ludzi.

To ich życie. To oni podjęli decyzję, by kroczyć ścieżką najemnych. To ich wybór, nie mój. Dlaczego więc czuję się tak podle, jakbym to ja miał zadać im ostateczne cięcie?

Zdeprymowany czekał na polecenie mentora, ale mnich milczał, przyglądając się wojskom po stronie lasu. Zanosiło się na to, że starzec zostanie tu tak długo, jak będą wymagały tego okoliczności. W przeciwieństwie do niego maniakalnie wyszczerzony przywódca był zbyt podekscytowany starciem, by zwracać uwagę na przewagę liczebną najeźdźcy. Czyżby obecność estariońskiego następcy tronu uznał za zaszczyt? Jaki chytry plan roił mu się w tym barbarzyńskim łbie? Czy tak, jak przepowiedział Mag, Tyrd ześle na nich zgubę i przekleństwo?

Złowieszczy Niedźwiedź spiął przerośniętego kasztana i z zadowoleniem wymalowanym na gęsto zarośniętej twarzy odjechał do swych ludzi, by wraz z nimi przystąpić do boju. Bez trudu wypiął miecz dwuręczny z obejm przy niemałym siodle i zważył go w jednej muskularnej ręce, popisując się nieludzką tężyzną. Ciemnozielonymi oczami omiótł front swoich oddziałów, dokonując pobieżnej inspekcji. Gdy zatrzymał konia w pobliżu strzelców, podjechał do niego chorąży z uniesionym sztandarem. Pysk ryczącego niedźwiedzia wpatrywał się czerwonymi ślepiami w Esta, którego nagle przeszył silny dreszcz.

- Mistrzu, czy nie powinniśmy do nich dołączyć? – zapytał szeptem, z ukosa łypiąc na Tyrda. Opuszczony wielki miecz czubkiem ostrza dotykał miękkiej gleby. - Nie wezmą naszej bezczynności za akt tchórzostwa albo, co gorsza, zdrady?

- Tu jest nasze miejsce, Estalavanesie, na uboczu - wyjaśnił Mag bezbarwnym głosem. – Wkrótce bitewna pożoga dosięgnie i nas. Nie potrzeba nam wyrywać do przodu. - Czarne, pełne życia oczy skierował na podopiecznego. - Jesteś żywiołem, mój uczniu, zatem bądź jak one: nieprzewidywalny, szybki i nieokiełznany. One słuchają ciebie, więc i ty posłuchaj ich. Stańcie się jednością. Bądź dokładnie tym, co nadciąga po burzy, a nie w jej trakcie.

Est spuścił wzrok na strzygące nerwowo uszy czarnego konia.

- To by znaczyło, że w ogóle nie powinienem walczyć. Po burzy następuje cisza.

- Po burzy następuje cisza - powtórzył człowiek - lecz nawet wśród tej ciszy może jeszcze uderzyć piorun. Niespodziewanie. Śmiercionośnie.

- A więc...?

- A więc będziemy obserwować rozwój wydarzeń i reagować, kiedy zajdzie taka konieczność, Estalavanesie. - Widząc, że nastrój chłopaka nie sprzyja refleksjom oraz przyswajaniu wiedzy, stary nauczyciel odpuścił dalszych metafor. - Dzisiejszego dnia przekonasz się, że prawdziwym wsparciem armii nie są czarodzieje ani strzelcy, lecz pojedyncze jednostki ruszające do boju w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę. Stąd moje przeświadczenie, iż podkomendni rycerza-dowódcy z Adeili nie włączą się do bitwy.

Podkomendni może i nie, pomyślał niemrawo Est, ale sir Aarim to już odmienna kwestia.

Chłopak nic więcej nie powiedział. Rozmowa nieco go podbudowała, choć nie na tyle, by swobodnie spoglądał na zaciężnych szlachty. Przypatrywał się tylko spode łba przygotowaniom do potyczki.

Rozpraszając się, paladyni przejechali galopem wzdłuż flanek na sam tył formacji należącej do rodów szlacheckich. Herby trzech domów trzepotały porywane wiatrem, gdy chorąży ustawili konie na czele trzech idealnie równych kolumn, prezentując barwy członków Unii Możnych. Wrodzy dowódcy rozdzielali rozkazy, a ich głosy docierały do wrażliwych uszu elfa w zniekształconej, bełkotliwej formie. W przedzierających się przez chmury promieniach słońca błysnęły trzy obnażone miecze niegroźnie skierowane ku ziemi.

Chorąży obu frakcji zawrócili konie i na bezsłowną komendę zjechali z linii frontu. Estowi mocniej zabiło serce na widok wznoszących się zamaszyście ostrzy. Zaschło mu w gardle, a gdy się obrócił, dojrzał wysoko w górze ogromnych rozmiarów miecz. Zdenerwowanie osiągnęło apogeum, kiedy cztery klingi opadły jednocześnie, a gromki ryk setek mężczyzn rozdarł niebo, wprawiając w drżenie ziemię pod kopytami koni.

Est czuł ten przerażający wrzask całym sobą. Wibrujący dźwięk przejmował go przyspieszając puls i oddech. Nie rozumiał swojego obecnego stanu, lecz miał ochotę przyłączyć się do najemników, skandować wraz z nimi niezrozumiałe słowa składające się na ogłuszający rejwach. Adrenalina zelektryzowała jego ciało napinając mięśnie i powodując, że zaczął wiercić się w siodle równie podekscytowanego konia.

Wtem czas zwolnił.

W ułamku sekundy lekka konnica prowadzona przez Złowieszczego Niedźwiedzia ruszyła z kopyta, przechodząc gładko w pełny cwał i czyniąc tumult tak potworny, że słychać go było głęboko w Smoczej Puszczy. Stalowe włócznie opadły wysuwając się do przodu, gdy jeźdźcy pochylali się nad szyjami rozpędzonych wierzchowców. Za kilka uderzeń serca pierwsze linie zderzą się ze sobą z pełną, zabójczą prędkością. Kawałki ziemi i trawy strzelały spod kopyt koni pędzących na złamanie karku, gotowych taranować wszystko na swej drodze. Dwuręczny miecz dźwignął się, by sztychem sięgnąć nacierającego celu.

Do wściekłego tętentu dołączył przeszywający świst trudny do pomylenia z czymkolwiek innym. Trwający na uboczu Est miał dobry ogląd na pole bitwy. Oszołomiony ilością bodźców patrzył jak salwa strzał unosi się nad głowami kawalerzystów i spada w deszczu ostrych grotów, żgając tarcze, pancerze oraz ciała podążającej za nimi piechoty. Strzelcy Colonella wykorzystali naturalne ukształtowanie terenu i zajęli pozycje na niewielkich wzniesieniach oraz kopczykach, zyskując doskonały widok na bitewną zawieruchę. Póki co szyli z łuków bez większego ryzyka trafienia swoich ludzi.

Przodownik raz po raz chwytał strzały wbite w ziemię u jego stóp i z pomocą długiego łuku perfekcyjnie ściągał żołnierzy biegnących za konnicą. Pełne skupienie wiodło prym na pozbawionym emocji malowanym obliczu, kiedy pociski o zielonym pierzysku wdzierały się w szczeliny uzbrojenia przeciwników. Zimne spojrzenie wytrawnego łowcy dopadającego ofiarę nie zmieniało się ani na sekundę, gdy wrzeszczące cele padały pod nogi towarzyszy broni.

Est był pod wrażeniem umiejętności przyjaciela. Co prawda widział Cola w akcji podczas zuchwałej ucieczki z Adeili, ale miała się ona nijak do tego, co wyprawiało się tu i teraz. Cały ten chaos i wrzawa dekoncentrowały nierozgarniętego elfa. Jego uwagę rozpraszało zbyt wiele poruszających się w zasięgu wzroku obiektów, a zmysły wariowały od nadmiaru napływających zewsząd doznań.

Kątem oka dojrzał czaromiotów gromadzących się za linią oddziałów dystansowych. Czarodzieje czujnie obserwowali sojuszników, skłonni w każdej chwili wesprzeć ich zawczasu przygotowanymi zaklęciami. Estem wstrząsnęło. Niedźwiedź przydzielił do ich obrony zaledwie kilku tarczowników! Jeżeli nieprzyjaciel postanowi w pierwszej kolejności pozbyć się magów, ci nie będą mieli najmniejszych szans na obronę. Chyba że strzelcy i czarodzieje posługujący się mocą użytkową ich ochronią. Travis nie wyglądał na mistrza magii bitewnej, niemniej jego migająca w ludzkiej kotłowaninie twarz i postawa zdradzały opanowanie. Oraz napięcie. Trójka jego adeptów zniknęła pośród czerwonych i niebieskich tunik elementalistów. Niewątpliwie trzymali w zanadrzu coś spektakularnego. Czyżby za wcześnie spisał ich obronę na straty?

Wybuch trzasków i zgrzytów rozlegający się po prawej zmusił Esta do zwrócenia się w kierunku źródła dźwięku sprawiającego mu wręcz fizyczny ból. Zgroza szeroko rozwarła zielone oczy. Czegoś takiego jeszcze nie widział. I gdyby to od niego zależało, nie chciałby nigdy oglądać.

Konnica wpadła na siebie z grzmiącym łoskotem. Konie ryczały przeraźliwie, padając jedne za drugimi. Trafione orężem wierzgały i przewracały się o już leżące martwe lub dogorywające zwierzęta oraz ich krzyczących, tratowanych jeźdźców. Pierzchały tylko te kierowane co bardziej rozgarniętymi rękami, nierzadko ze strzałami sterczącymi z błyszczących od potu ciał. Piękna galopada w przeciągu kilku sekund przekształciła się w taniec śmierci, paskudną rzeź oraz wymianę gwałtownych ciosów, od których sypały się iskry. Żołnierze wykrzykiwali między sobą obelgi i groźby. Spłoszone konie wydawały koszmarne odgłosy nie przypominające rżenia. Broń ze szczękiem uderzała o siebie w bezpośrednim starciu.

Do zgiełku dołączyła masa infanterii, kotłująca się i ginąca w bezlitosnej pieśni wojny, której słowami było wołanie konających, a muzyką jazgot ścierającej się stali. Wykrzykiwane rozkazy były niesłyszalne w ogólnej kakofonii dręczącej wyczuloną percepcję Esta, którego oddech urywał się, jakby w ogólnym oszołomieniu płuca zapomniały o pracy. Adrenalina przepływała w nim w coraz większych ilościach, potęgując narastającą panikę. To nie widok na jego nerwy. Pierwszy raz w życiu doświadczał tyle przemocy, krwi i jeszcze więcej cierpienia. Pierwszy raz widział, jak jego przyjaciel z zimną krwią zabija kolejnych ludzi, jak opłakany skutek dla życia mają manifestacje magii, kiedy kule ognia oraz igły lodu wielkości noży smagały, cięły i przebijały napastników. Pierwszy raz widział, jak zabójcze są końskie kopyta miażdżące zakute w metal i skóry ciała.

Bezwiednie zaciskał spocone dłonie na wodzach, aż rozbolały go od tego kłykcie, a palce drętwiały. Odór spalonych włosów, krwi oraz fekaliów wzbudzał w nim odruch wymiotny. Hiperwentylacja pogorszyła i tak beznadziejną sytuację, w jakiej znajdował się nienawykły do wojen chłopak. Nie kontrolował się. Przechylony w bok zwymiotował żółcią na trawę. Opróżniony żołądek rwany torsjami zwinął się jeszcze ciaśniej. Dobrą chwilę odkasływał kwaśną plwocinę, a przenikliwe oczy mistrza śledziły go z grzbietu siwego wałacha.

Wkrótce otarł wargi karwaszem. Zakasłał, mruganiem usiłując pozbyć się szczypiącej wilgoci spod powiek. Puścił wodze konia i drżącymi palcami rozsupłał jedną z sakiewek, z której wyjął kilka świeżych liści. Pospiesznie wsunął je sobie do ust i roztarł zębami na gorzkawą miazgę, a uzyskaną tak pastę rozprowadził językiem po zębach. Ostry smak drażnił język i przedostawał się do nosa, lecz dzięki temu mdłości szybciej minęły. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając ruch niebezpiecznie blisko swojej pozycji. Odetchnął i uspokoił się, rozpoznając mistrza.

Starzec skrócił dzielącą ich odległość podstawiając niewzruszonego jak on sam konia. Jeszcze przez kilka oddechów popatrywał na dygoczącego, pociągającego nosem ucznia, po czym zwrócił się w kierunku bitwy. Naoglądał się ich wystarczająco w swoim życiu, by jeszcze jedna, być może jego ostatnia, nie wywarła na nim wrażenia. Inaczej rzecz miała się z chrząkającym, roztrzęsionym półsmokiem.

- Pierwszy raz zawsze jest trudny, Estalavanesie. A pierwsze zabójstwo jest jeszcze trudniejsze - wymruczał jakby do siebie, choć czuły, teraz pogwałcony hałasem słuch ucznia łowił każde jego słowo. - Już dawno przekroczyłem siódmą dekadę żywota, a mimo to widok śmierci wciąż mną wstrząsa. Wrażliwość na krzywdę nie czyni z nas słabych, chłopcze. Udowadnia, iż w głębi serca nadal pozostajemy czującymi istotami. Nie pozwól zatem, by życie błędnie zweryfikowało twoje przekonania. Zobacz czym jest prawo silniejszego i zastanów się, czy warte jest ono swej ceny.

Est nie odezwał się. Rozważając słowa opiekuna zawzięcie rozpracowywał ostre ziele nie wiedząc nawet, co powiedzieć. Nudności ustępowały, a on jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rzeczoną masakrę.

Prawo silniejszego.

To był koszmar, makabra będąca rzeczywistością, snem na jawie. Był przerażony do tego stopnia, że nie odczuwał zupełnie nic. Nie miał pojęcia jak radzić sobie z tym narastającym uczuciem mrożącym go niby zaklęcie hydromanty. Trząsł się niczym w gorączce. Jego oczy złośliwie wybierały najgorsze sceny zalanego krwią i błotem pobojowiska. Uszy wyłapywały najbardziej przerażające odgłosy mordowanych. Czuł łzy płynące po policzkach, coś ciepłego leniwie spływającego po brodzie, nieświadom jak mocno zagryza wargi długimi kłami. Ucisk w żołądku narastał. Paliły go wnętrzności. Całe ciało zesztywniało od nadludzkiego wysiłku wkładanego w panowanie nad sobą.

Prawo silniejszego nie jest żadnym prawem!, wrzeszczał w otchłani przygnębienia. Prawo silniejszego jest esencją bezprawia, zawoalowanym rozprzężeniem władzy, prymitywnym sposobem zdobywania wpływów.

- Pamiętaj, czego cię uczyłem, Estalavanesie. Tylko samokontrola i dyscyplina mogą utrzymać cię w ryzach i ocalić przed obłędem. – Leciwy mężczyzna mówił nauczycielskim tonem, jak gdyby zasiadali na deskach sali ćwiczeń, a nie w samym oku niszczycielskiego cyklonu. - Nosisz w sobie odwagę, musisz ją tylko wydobyć. Znaleźć cel, do którego będziesz dążył bez względu na przeciwności. Skup się na nim, niech wszystko inne straci znaczenie.

Teraz już Est chciał się odezwać, ale jego szczęki zaciskały się spazmatycznie, odmawiając współpracy. Ohydny posmak w ustach wracał, mieszając się z krwią i gorzką śliną. Oczy szczypały od gryzącego dymu i płynących strumieniem łez. Jego miłość do życia i wszelkich jego przejawów była brutalnie gwałcona przez zastępujące się obrazy uciętych kończyn oraz wgniecionych w błoto powyginanych trupów. Jego zamiłowanie do pokoju było miażdżone przez trzask krzyżujących się broni i pełne cierpienia wrzaski. Jego chęć niesienia pomocy została solidnie przeciążona i obawiał się, że psychicznie tego nie wytrzyma. Chciał być silny jak otaczający go ludzie, lecz coś w nim łamało się, pękało i rozwarstwiało na podobieństwo zmurszałego drewna. Bał się, że zawiedzie pokładane w nim oczekiwania, złamie złożone przyjaciołom obietnice, okaże się nic nie wartym szczeniakiem mdlejącym na polu bitwy. W rzeczywistości okaże się tym, kogo cały czas widział w nim Złowieszczy Niedźwiedź.

Niedźwiedź!

Est nie miał problemu z odnalezieniem mężczyzny pośród zgiełku. Wielki wojownik siedzący na grzbiecie bojowego wierzchowca czerpał największą rozkosz ze szlachtowania przeciwników olbrzymim mieczem, którym wymachiwał niby dziecięcą zabawką. Przestrzeń wokół niego opustoszała, nie licząc posiekanych ciał leżących pod masywnymi kopytami drepczącego w miejscu konia. Zaciężni obawiali się podejść i uciekali, kiedy tylko znaleźli się na wyciągnięcie straszliwego oręża i końskich zębów, mimo to przywódca najemników przejmował ich jak wściekły zwierz i ciął z morderczą dokładnością, nie dając ofiarom możliwości kontrataku czy obrony. Chłopak niemal uwierzył, że to nie Tyrd urodził się dla wojny, lecz to wojnę stworzono specjalnie z myślą o nim. Człowiek był w swoim krwawym żywiole: prezentując brawurę nie do powstrzymania, dziesiątkował wrogów jak słomiane kukły na placu treningowym. Mag, stary doradca, dorównywał talentem barbarzyńcy, o ile go nie przerastał. Razem byli niemal niepokonani. Uosabiali odmienne, uzupełniające się style walki, ale czy to wystarczy, by przezwyciężyć moc rycerza-dowódcy? Jak chronić się przed tą dziwną formą magii?

Szybkie spojrzenie na linie nieprzyjaciela upewniło go, że garstka paladynów na opancerzonych rumakach trzymała się z daleka, bacząc na przebieg potyczki. Nie wyglądali, jakby zamierzali przyłączyć się do tego zbiorowego szaleństwa. Ich dowódca oglądał starcie, bez ustanku przypatrując się siejącemu pogrom Złowieszczemu Niedźwiedziowi.

Koncentrując całą uwagę na sir Aarimie, niestabilny Est starał się zepchnąć emocje w głąb siebie, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Tego uczył go mistrz i właśnie dla takich momentów go szkolił. Uczył go samokontroli, od której wszystko się rozpoczynało. I opanowania otwierającego go na mruczący głos rozsądku.

Jesteś Zaklinaczem Żywiołów. Masz stać się bronią. Śmiercionośną i niezwyciężoną, jak sam Niedźwiedź. Potężniejszą niż on, groźniejszą, nieprzewidywalną…

Est pochylił się nad grzywą konia i przełykając zalegające w ustach resztki ziela przymknął ciężkie powieki. Ciarki falą przemknęły przez osłoniętą czarnym pancerzem skórę. Bez udziału świadomości równał oddech, oczyszczając umysł z nadmiaru bodźców, wyciszając skołatane nerwy oraz przywracając pełną władzę nad ciałem. Nie istniało nic wokół. Bitwa nie miała miejsca. Hałas przycichł. Odór śmierci przestał do niego docierać. W świecie, do którego przenikał, była wyłącznie cisza i spokój. Był tylko on.

Oczy błyszczały mu determinacją, gdy skupił się na celu, którym był lider rycerzy zakonnych. Już prawie wyciszył emocje dające mu poczucie człowieczeństwa. Niemal usunął bariery mogące hamować lub blokować jego reakcje. Byt w jego wnętrzu wypływał na powierzchnię i chociaż mu to nie odpowiadało, nie wzbraniał się przed jego obecnością. Postanowił zaryzykować i przejąć moc oferowaną przez nieznaną stronę jego osoby.

Intensywność spojrzenia półsmoka przyciągnęła beznamiętny wzrok niebianina. Niewidzialna fala energii tajemnej opłynęła usadowionego na koniu Zaklinacza Żywiołów, wzbudzając w nim kolejny dreszcz, teraz jakby mniej wstrętny, a bardziej pobudzający. Moc zbadała siły adwersarza, by przełożyć je na zamiary posiadacza.

Książę podjął decyzję w chwili, gdy aura zakończyła sondowanie odległego celu. Założył wówczas wypolerowany skrzydlaty hełm i dopiął sprzączki. Rzuciwszy krótką komendę podwładnym, spiął konia i zmuszając go do galopu runął w kierunku niecichnącej nawałnicy ostrzy – oraz przywódcy najemników.

Złote tęczówki widoczne w szczelinie przyłbicy zalśniły w promieniach słońca przeciskających się przez gęste chmury. Być może Esta po prostu zwodziły zmysły i dopatrywał się tego, czego widzieć nie mógł, aczkolwiek wyraźnie wyczuwał bijące od niebianina wyzwanie. Oddychał przez usta, spojrzenia nie odrywając od srebrzysto-błękitnego punktu przecinającego błonie. Jeszcze kilka uderzeń serca i świetlisty pocisk wbije się w czarną kipiel niby kamień w wodę. Nie, nie wbije się. Niezwiązana walką infanteria w mgnieniu oka poszła w rozsypkę, byle uniknąć kontaktu z szarżującym rycerzem. Est niemal dostrzegał zdumienie na twarzach żołnierzy możnych, kiedy to gorączkowo poszukiwali na horyzoncie kontyngentu Zakonu.

Pojedyncze jednostki ruszają do boju w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę, przypomniał sobie niedawną naukę mistrza. Nie przypuszczał, że tak szybko pozna ją w praktyce.

- Czas na ciebie, Estalavanesie. - Głos mnicha dobiegał z oddali. Rozdzierany brutalnymi doznaniami chłopak jeszcze nie zdążył opuścić sfery umysłu. - Nie pozwól sir Aarimowi dopaść Tyrda. Jeśli polegnie nasz dowódca, nie będzie już ratunku. – Mag westchnął ciężko i kontynuował łagodniejszym tonem: - Może nie jest rozsądnym człowiekiem o szlachetnym sercu, wciąż jednak pozostaje Złowieszczym Niedźwiedziem, za którym wierni mu ludzie pójdą na skraj Pozaświata. Utraciwszy go, utracą także dalszą nadzieję na zwycięstwo.

Est otrząsnął się z uczucia przenikania i przez chwilę nie orientował się w sytuacji. Zajrzał w mocno pomarszczoną twarz człowieka, która utwierdziła go w przekonaniu, że obecna sfera nie jest efektem jego imaginacji. Bezdenne onyksy spoglądały na niego znad orlego nosa i wyrażały to, czego Mag nie mógł powiedzieć słowami.

Chłopak przełknął gorzką ślinę. Obejrzał się na swojego nemezis i jak potrafił sobie wyobrazić pojedynek ze złotookim młodzieńcem, tak myśl o pokonaniu go była niemożliwym do spełnienia marzeniem.

- Mistrzu, nie jestem w stanie pokonać…

- Możesz nie być w stanie - przerwał mu Mag - lecz to twoje zadanie. Obrałeś sobie cel, zatem ty decydujesz, jaką drogą do jego spełnienia podążysz.

Zanim doszło do bitwy, pośród najemnych krążyły pogłoski, jakoby sir Aarim Asmodeusz był drugim najlepszym szermierzem w Estarionie. Estowi w głowie się nie mieściło, że to jemu przypadło w udziale spacyfikowanie rycerza-dowódcy. Za to stary człowiek ma nie po kolei we własnej, przyjmując wygraną ucznia za pewnik! Po raz pierwszy poczuł złość na opiekuna za jego niesprawiedliwość, niemniej był pewien, że wina za jego aktualny stan leżała po stronie tej osobliwości, którą zaakceptował i tym samym uwolnił.

- Dlaczego ty tego nie zrobisz, mistrzu? – Próbował brzmieć na opanowanego, ale nerwy znów napinały się w nim jak postronki. - Masz więcej doświadczenia!

- Owszem, mój chłopcze, lecz nie jestem tobą i nie posiadam twoich mocy. I choćbym sobie tego życzył całym sercem, nie zdołam na czas dotrzeć do Tyrda. - Wskazał na paladyna nieubłaganie zbliżającego się do zwartego kręgu, w którego centrum olbrzymia postać wywijała mieczem i futrami.

Racja. Gdyby Mag musiał przedzierać się przez pole bitwy, nie ubiegłby księcia. Est miał spore szanse, szczególnie że na około szalał zrodzony z magii wściekły żywioł tylko czekający, aż ktoś go poskromi. To była okazja, którą mógł w pełni wykorzystać. Wyraźnie widział dystans między sobą a jeźdźcem na białym koniu. Dostrzegał wszystkich żołnierzy w linii prostej, których przyjdzie mu unieszkodliwić lub zepchnąć z drogi. Coś mu podpowiadało, że nie uda mu się ostrzec sojuszników. Nie obejdzie się bez ofiar.

Ostatni uspokajający wdech. Ostatnie spojrzenie w kierunku człowieka będącego dla niego kimś więcej niż mentorem i opiekunem. Poczucie winy zalęgło się skrytej pod krótkim czarnym kirysem piersi, gdy pomyślał o swojej nieuzasadnionej złości. Mag wyszkolił go z zamiarem wypuszczenia w świat, a Est przecież tego właśnie pragnął: zadbać o siebie bez angażowania osób trzecich, chronić innych i stać się użytecznym. Teraz mógł upewnić się, czy podoła oczekiwaniom.

- Niech i tak będzie, mistrzu - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.

Lekki uśmiech wypłynął na wąskie, spękane wargi starca.

- Nie dziękuj, Estalavanesie. I przestań dramatyzować. Zbyt wiele czasu poświęcasz na jałowe rozmyślania, podczas gdy powinieneś działać. Myśli mają służyć tobie, a nie odwrotnie. A teraz ruszaj, chłopcze, czas nagli. Porozmawiamy po powrocie do Twierdzy.

Białe usta zacisnęły się w kreskę. Zielone oczy o niezwykłym kształcie zawisły na starym człowieku. Zaklinacz Żywiołów pochylił głowę w wyrazie szacunku i podzięki. Sędziwy mnich z Północy, cień samego siebie, oddał gest. Onyksowa czerń znacząco wpatrywała się w młodego ucznia.

- Wierzę w ciebie, Estalavanesie.

Est chciał, by te szczere, dodające otuchy słowa zostały z nim już do końca niczym talizman strzegący przed porażką. Piętami ścisnął boki zniecierpliwionego karego ogiera i ciągnąc za wodze skierował go ku walczącym, wzrok skupiając na jaśniejącym pośród czarnej kipieli punkcie.