Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Dotarłszy do skupiska walczących w
zwarciu ludzi sir Aarim Asmodeusz zwolnił, zmuszony dobyć miecza i kontrować
ataki, podczas gdy ogromny biały koń w kolczudze i błękitnym kropierzu wierzgał
przednimi nogami, kopał oraz gryzł. I podobnie jak jeździec, zabijał tylko w
ostateczności.
To
zjawisko zaskoczyło jadącego mu naprzeciw Estalavanesa. Spodziewał się, że
dążący do konfrontacji ze Złowieszczym Niedźwiedziem paladyn będzie wycinał
sobie drogę pośród podrzędnych żołnierzy, taranował ich bez litości mknąc z
zabójczą prędkością. Tymczasem młody rycerz zszedł do defensywy, cały czas
brnąc przez wymieszaną z krwią ziemię pełną przeszkód w postaci zmasakrowanych ciał
oraz zniszczonego ekwipunku.
Est
zapamiętał położenie obydwu przywódców i naprędce przeliczył w myślach czas
potrzebny na przechwycenie drugiego z nich, nim ten dopadnie pierwszego. Co
prawda z Niedźwiedziem miałby większe szanse na pokonanie rycerza-dowódcy, lecz
nie mógł wykluczyć, że owładnięty szałem Tyrd nie zechce zlikwidować także i
jego. Wszak już dwa razy mu groził, a przecież na polach bitew wypadki się
zdarzają. Nader często. Nie, musiał dokonać tego samodzielnie. W końcu to jego
sir Aarim wyzwał na pojedynek. Atak na przywódcę był wyłącznie prowokacją, metodą
na oddzielenie Zaklinacza Żywiołów od jego mentora.
Spontaniczny
plan Esta nabrał rumieńców, prawie jak on sam, tyle że w jego przypadku niezauważalnych
na pierwszy rzut oka. Założenia zdawały się proste, niemniej komplikowało je
zbyt wiele niewiadomych. Nie wiedział jak zachowa się jego wierzchowiec w starciu
z dużo masywniejszym koniem bojowym paladyna i nie miał pojęcia czego
spodziewać się po solidnie opancerzonym przeciwniku. A co gorsze, nie był
pewien czego spodziewać się po sobie samym.
Ocknął
się nagle. Jego zmysły oszalały, doznając pomieszania tak silnego, że niemal
zwaliło go z siodła cwałującego wierzchowca. W pobliżu ludzkiego cyklonu
wszystko wydawało się intensywniejsze niż w bezpiecznej odległości, z jakiej dotąd
obserwował przebieg bitwy. Ostry smród śmierci wwiercał mu się w nozdrza,
burząc osłabiony żołądek. Na swoje nieszczęście rozróżniał każdy z zapachów, a
najgorszym z nich był odór spalonych włosów, skóry i mięsa. Pierwszy raz poczuł
go nocą, kiedy palono na stosie zabitych przez smoka zwiadowców. Pierwsze
ofiary szaleństwa białego elfa…
W twym sercu goreje gniew... Twa
krew wrze niezaspokojonym pragnieniem… Dusisz się… Udusisz się, jeśli tego nie
uwolnisz...
Wściekłość
rozpaliła szczerzącego kły chłopaka, gdy zbliżył się do związanych walką
żołnierzy. Odruchowo dotknął hebanowego kostura spoczywającego w tulei przy
siodle. Kojące mrowienie rozeszło się po opuszkach palców, mknąc ku zgięciu
łokcia. Urękawiczniona dłoń zacisnęła się na drzewcu. Świsnęła strzała,
nieszkodliwie wgryzając się w ziemię tuż za nim.
Rżący
donośnie czarny koń poderwał łeb, z impetem uderzając piersią w trzech zaciężnych
i powalając ich na grząską ziemię. Łoskot temu towarzyszący długo jeszcze grzmiał
w uszach porażonego własną brawurą Esta.
Jeden
ze stratowanych mężczyzn niefortunnie wpadł pod kopyta, które jednym tupnięciem
zmiażdżyły mu tors, wgniatając go w szkarłatne błoto. Ledwie stęknął, zanurzając
się w rozmokłym gruncie.
Pobliscy
wojownicy rozpierzchli się w obliczu nowego zagrożenia. Kilka głosów zakrzyknęło
radośnie, widząc dołączającego do bitwy ucznia Maga. Najemnicy z nową energią
zaangażowali się w utarczkę, tworząc tunel dla idącego im z odsieczą kompana.
Est
jakby tego nie zauważał. Skupił się na płonących zwłokach naprzeciwko i ścisnąwszy
wodze wyciągnął rękę, w której dzierżył drzewce. Ożywione myślą języki ognia posłusznie
podążyły ku niemu, owijając się wokół broni oraz osłoniętego czarną skórą
ramienia. Wystraszony bliskością płomieni koń zahamował gwałtownie i stanął
dęba, omal nie wyrzucając go z siodła, ale Est zdołał się utrzymać. Usiłował
uspokoić spanikowanie zwierzę, kiedy najbliższy napastnik wykorzystał
nadarzającą się okazję i podniósł skrwawiony miecz nad głowę. Zanim jednak opuścił
broń na chronione skórzanym ochraniaczem udo jeźdźca, żywy ogień zaatakował go
niczym kąsający wąż - prosto w oczy, paląc usmarowaną błotem gębę i włosy.
Krzyczący
w udręce mężczyzna wypuścił oręż i błagając o pomoc począł miotać się na oślep.
Walczący tuż obok ludzie odskoczyli, byle dalej od szybko zajmującego się
ogniem żołnierza.
Zabij… Zabij… Zabij... - syczały płomienie. - Zabij, by nikt cię nie skrzywdził… Zabij, by
nikt nie skrzywdził tych, których darzysz miłością...
Zdjęty
grozą Est przez jedno uderzenie serca gapił się na swe dzieło, lecz zaraz potem
znów oddał się we władanie tej zachęcającej pieśni wybrzmiewającej w
rozszerzonych żyłach. Ignorując przecinające niebo strzały żwawo ruszył przed
siebie, poganiając wciąż niechętnego rumaka. Ogień otulający jego sylwetkę rozrastał
się z każdym sztywnym krokiem konia. Czarny ogier, najwyraźniej nawykły do
bitewnego zgiełku, kluczył między poległymi oraz żywymi wiedziony pewną ręką
jeźdźca. Nie widział szalejącego żywiołu, toteż spokorniał na tyle, by pozwalać
sobą prowadzić.
Im
głębiej jednak zapuszczał się Est, tym więcej żołnierzy walczyło w zwarciu. Nadszedł
moment, który chciał jak najdłużej odwlec w czasie. Krzyki, trzaski,
nawoływania i jęki konających doprowadzały go do obłędu, a przecież musiał
wysilić umysł w poszukiwaniu najlepszego rozwiązania, czyli takiego, w którym
nie ucierpiałby żaden z jego towarzyszy, a przeciwnik odniósł dotkliwe straty.
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.
Wtem
oplatający go żywioł rozbłysnął i huknął, posyłając wokoło ogniste bełty. Spłoszony
rumak ponownie dźwignął się w górę. Tym razem chłopak poleciał w paskudne błoto
i grzmotnął barkiem o coś twardego. Gdy otrząsnął się z oszołomienia,
spostrzegł, że był to dekapitowany czerep jakiegoś nieszczęśnika. Westchnął z
odrazą i zerwał się z miejsca. Wszystko go bolało, a wokół panowało oślepiające
dziwactwo: mężczyźni w barwach trzech znamienitych rodów biegali wrzeszcząc
wniebogłosy i tarzali się w bezsensownej próbie ugaszenia pożerających ich
płomieni. Zgłupiały chłopak oglądał tę makabryczną scenę z mocno bijącym
sercem.
Niepewnie
obejrzał się na sapiących ciężko ludzi Niedźwiedzia. Podpierali się na broni i patrzyli
na niego, a na ich brudnych, zmęczonych twarzach malowało się zdumienie. W wybałuszonych,
lśniących światłem płomieni oczach ujrzał rosnący nabożny podziw. Zaprawieni w
bojach mężczyźni byli przerażeni i wstrząśnięci, lecz na białego elfa,
ubłoconego i poobijanego, spoglądali jak na objawienie Wszechmocnych.
-
Czarownik władający ogniem - dobiegł pełen pasji pomruk zza jego pleców. - Nie
byle jaki czarodziej!
-
To ci kurwa niespodziankę Mag nam sprawił - dodał drugi.
-
Do boju, czarowniku! - zawołał trzeci, rozemocjonowany widokiem dogorywających,
padających jeden po drugim wrogich żołnierzy. - Spal kurwisynów!
Kimkolwiek
byli czarownicy, cieszyli się większą estymą niż czarodzieje. Est nawet się nie
obrócił, by spojrzeć na zagrzewających go do walki najemników. Brakowało mu
czasu na badanie nastrojów. Musiał znaleźć kostur, który wypuścił z dłoni
podczas krótkiego lotu z grzbietu konia. Dobrze, że błoto zamortyzowało upadek.
Poprzednim razem nie było tak kolorowo i stracił dech na długo.
Rozejrzał
się pospiesznie i odnalazł go. Czarny kostur z kontrastującymi stalowymi
okuciami leżał w czerwonej kałuży. Nieopodal wierzgał kary koń starający się
przebić przez pole bitwy ku drzewom na skraju lasu. Est miał nadzieję, że
zwierzęciu uda się przeżyć.
Chwycił
broń i odprowadzany oszczędnymi wiwatami pomknął zrobioną przez siebie wyrwą w
kierunku, w którym podążał sir Aarim, w sam środek zdewastowanego pola. Odgłosy
walki zagłuszała dudniąca w uszach krew, podniecająca adrenalina wzmacniała
pracę mięśni. Moc w nim kipiała, a jego niewidzący wzrok wpatrzony był w punkt,
którego nie mógł dostrzec z racji swojego położenia. Potykał się i ślizgał
wśród stygnących trupów oraz błota. Pozostał mu już tylko instynkt i wola
przetrwania. Dążenie do celu, zminimalizowanie zagrożenia.
Słabi czuowiecy nie są ciebie warci.
Prawdziwa wartość jest na wyciągnięcie ręki...
Nie
było to łatwe, lecz Est usilnie poskramiał podszepty kryjącej się w nim istoty.
Parował kijem i ciskał wściekłym ogniem w każdego, kto podszedł za blisko. Bezwiednie
tłukł podkutym stalą kosturem w osłonięte hełmami skronie i potylice. Jednym uderzeniem
ogłuszał, a nawet zabijał stojących mu na drodze przeciwników. Wyzuty z
wszelkich uczuć mogących go zdekoncentrować szybko i skutecznie przebijał się
przez linie wroga zwarte w morderczym uścisku z jego sojusznikami. Nie pragnął
niczyjej śmierci, choć uśmiercanie napastników przychodziło mu z lekkością. Nie
atakował pierwszy, starając się omijać potyczki, co na polu bitwy zakrawało o
niewykonalne. Czynił jak jego paladyński adwersarz: ograniczał się do aktów
samoobrony, mniej czy bardziej śmiertelnej. Poniekąd rodziło to frustrację, lecz
był to jedyny słuszny sposób postępowania. Przemoc nie jest rozwiązaniem ani środkiem
do celu. Przemoc i idąca z nią w parze śmierć jest bezsensownym marnotrawstwem
ludzkich zasobów. Est pragnął budować lepszą przyszłość w oparciu o
doświadczenia z przeszłości, a żeby przeszłość mogła zaistnieć w niezmienionej
formie, należało stworzyć dla niej stabilną przyszłość w teraźniejszości.
Ludzie zbyt szybko dopełniali żywota i jakby tego było mało, wciąż wdawali się
w małostkowe waśnie, oddawali życie za błahostki, osłabiając i uszczuplając
własne siły. Zupełnie jak teraz.
Nie pomyślałeś o tym, że być może jeszcze
nikt nie uświadomił ludziom ich wartości? - odpowiedział swemu aroganckiemu aspektowi. Mnie także ten problem dotyczył. Nas
dotyczył.
Dysząc,
zatrzymał się na kawałku pustej przestrzeni. Popatrzył pod nogi i zsunął obutą
stopę z powgniatanego napierśnika sygnowanego znakiem Niedźwiedzi. Nigdzie nie
dostrzegał jego posiadacza. Naokoło walało się mnóstwo szczątków ludzi oraz
koni obu frakcji. Oręż powbijany był w ziemię tak, jak upadł, czasami ostrzem
ku niebu. Rzeczywiście, w trakcie bitwy nietrudno o przykry wypadek.
Spowijający
pobojowisko smród, jak i hałas, nie były już męczące dla lustrującego otoczenie
Esta. Unikał patrzenia na majaczące w oddali czarne mury Twierdzy. Według
Niedźwiedzi oglądanie się za siebie tuż po opuszczeniu warowni przynosiło
pecha. Wystarczy zerknąć przez ramię, by nigdy już do niej nie wrócić. Trochę
jak ostatnie pożegnanie. Trochę jak typowo ludzki zabobon.
Po
swojej lewej dojrzał Niedźwiedzia zawzięcie robiącego dwuręcznym mieczem. Po
kasztanowatym rumaku nie został ślad, co w niczym przywódcy nie wadziło. Długie
pasma ciemnobrązowych włosów przyklejały mu się do spoconego czoła oraz skroni.
Niemożliwy do określenia grymas marszczył brodatą, zbryzganą krwią i błotem
twarz potężnego wojownika gorliwie rozcinającego kolejne ofiary. Futro
okrywające jego barki i plecy wystrzępiło się w kilku miejscach, a stalowy
kirys nosił niezliczone ślady cięć i wgnieceń. Sam człowiek jednak nie wyglądał
na rannego, a spływająca z niego posoka z pewnością należała do szlacheckich
żołnierzy.
Nigdzie
nie było sir Aarima, co oznaczało, że Est zdążył przed czasem. Zdobył się na samozadowolenie,
choć ani na sekundę nie tracił czujności, jako że walki wokół niego nie
ustawały, a nawet przybierały na gwałtowności. Okręcając się wokół własnej osi
ze świstem wywinął kosturem, trzymając nacierających na odległość i tworząc
idealny okrąg. Zaciężni możnych popatrywali na niego z mieszaniną nienawiści i
strachu, lecz żaden nie postawił choćby kroku w stronę Zaklinacza Żywiołów. Miecze
oraz topory ściskali w garściach, niektórzy zasłaniali się popękanymi tarczami.
Stali i oceniali swoje szanse przeciwko samotnemu nieprzyjacielowi, dziwnemu i
niespotykanemu, a co za tym idzie, niebezpiecznemu ponad wszelką miarę.
Est
trwał w pozycji wyjściowej, na lekko ugiętych nogach, z kosturem w prawej ręce wysuniętej
do przodu i lewą wystawioną w tył dla zachowania równowagi. Pojedyncze porywy
wiatru targały grzywą czarnych włosów, spod których wyzierały zmrużone zielone
oczy przywodzące skojarzenie zapędzonego w pułapkę skaleona. Pomiędzy wykrzywionymi
wargami błyskały zwierzęce kły. Końcówki długich uszu drżały, wychwytując
odległe pogłosy.
Wreszcie
dotarł do niego zgrzyt i chrzęst, które dane mu było poznać w Adeili, a których
z niecierpliwością wyczekiwał.
Zaciężni
zaczęli się wycofywać, zgodnie z oczekiwaniami. Białoskóry elf obleczony w
czarny pancerz nie był przeciwnikiem, z którym mogliby sobie poradzić nawet
grupą. Ale był ktoś, kto mu podoła.
Utworzonym
przez żołnierzy korytarzem niespiesznie kroczył rycerz-dowódca miasta
garnizonowego Adeila. Jego błyszczący stalowy pancerz nosił ślady potyczek, podobnie
półtoraroczny miecz w prawej dłoni oraz olbrzymia pawęż na lewym przedramieniu.
Złote tęczówki zalśniły ogniem w szczelinie przyozdobionego skrzydłami hełmu.
Nikt zwyczajny nie poruszał się z gracją w takiej ilości sztywnej stali,
nieważne jak zmyślnie by ona była wykuta czy dopasowana. Jednakże paladyni nie
byli zwyczajnymi wojownikami. Byli elitą pośród gatunku ludzkiego i głupotą
było zakładać, że marni najemnicy dzielą z nimi skalę porównawczą. A Est był na
tyle nierozważny, by rozgniewać syna arcypaladyna.
Brudny
i spocony półsmok otarł nos nadgarstkiem wolnej ręki. Oddychając przez
rozchylone usta nie tracił z oczu młodego mężczyzny, który z niezachwianą
pewnością siebie wkraczał właśnie na prowizoryczną arenę. Jak jeszcze przed momentem
Est prowadził się stanowczo i bez wahania, tak teraz stracił rezon, nabierając
wątpliwości niczym uszkodzony okręt tonący w oceanie beznadziei. Szedł na dno
świadomości, gdzie niby wrak spoczął w odmętach strachu i niepewności. W akcie
desperacji zebrał pożerający okolicę żywioł i poszczuł nim przerażonych
gwałtownością zjawiska ludzi, skłaniając ich do ucieczki. Odizolował w ten
sposób siebie i sir Aarima od bitewnego zgiełku, tym samym odcinając od
ewentualnego wsparcia z zewnątrz.
Rycerz-dowódca
obejrzał strzelające w niebo ściany ognia tworzące idealne koło i nieznacznym
skinieniem głowy wyraził uznanie dla umiejętności białego elfa.
-
Wspaniały popis talentu, mości Estalavanesie! - zawołał, przekrzykując ryk żywiołu.
Stalowa przyłbica zniekształciła jego bezbarwny młodzieńczy głos. - Osobliwy
przejaw magii nie wymagającej inkantacji, zawiłych gestów, tudzież
wykorzystania energii tajemnej. Niewyczuwalny. Niepodobny do manifestacji, z
jakimi miałem sposobność zaznajomienia się. Ciekaw jestem czym jeszcze mnie zadziwisz,
Zaklinaczu Żywiołów.
Est
wyprostował się, uspokajając oddech. Przy tym osobniku mógł pozwolić sobie na
odrobinę wytchnienia. Paladyn nie zaatakuje bez ostrzeżenia, ponieważ nie widzi
w tym honoru. Tylko dlaczego od razu nie przeszedł do sedna?
Nie
odrywając wzroku od sir Aarima, złapał za jeden z flakoników przy pasku i
szarpnięciem zerwał mocowanie. Zębami wyrwał korek, wypluł go w płomienie i
opróżnił zawartość buteleczki jednym haustem.
Książę
przechylił głowę, a odbicie tańczącego na przyłbicy ognia nadało mu
nierzeczywistego wyglądu.
-
Nie sądziłem, iż już na samym początku zażyjesz środki wspomagające.
-
Nie sądziłem, iż będę torował sobie ścieżkę między ludźmi Unii - odparł Est
manierą rozmówcy, krzywiąc się przy tym i bez ustanku przełykając. Jednym z
efektów ubocznych energetyka był cierpki posmak pobudzający produkcję śliny. Częściej
przełykał, ale dzięki temu nie drapało go w gardle od dymu i odoru.
Rycerz
postąpił krok w przód, ogromną tarczę opierając na ziemi.
-
Żadnemu z nas nie usłano drogi różami – rzekł sentencjonalnie - lecz kwiatami śmierci
o cierniach długich i ostrych, których płatki mienią się odcieniem płonącej krwi.
Est
cofnął się mimowolnie.
-
To nie miejsce na dyskusję o poezji, sir Aarimie. Miałeś nie włączać się do konfliktu,
a wyraźnie widziałem, że zmierzałeś w stronę Złowieszczego Niedźwiedzia.
Płyn
rozszedł się z żołądka falą ciepła i już z wolna oddziaływał na spięte mięśnie.
Odzyskujący siły Est przybrał pozycję do walki, kurczowo zaciskając palce na
śliskim od potu, krwi i błota kosturze.
-
Mości Eście, czyżby zależało ci
na życiu tego pozbawionego wyższych wartości barbarzyńcy?
Niebianin
intencjonalnie użył imienia podanego przez Lorda Henendrika II przypominając, że
biały elf sam niegdyś uciekł się do fortelu. Poprawił chwyt na rękojeści
półtoraręcznego miecza i dokładnie w tym momencie Est wyczuł coś dziwnego na granicy
świadomości. Tracąc koncentrację spuścił wzrok, wpatrując się w nieokreślony
punkt na przeoranym podłożu. Chybotliwe płomienie migotały wśród nasiąkniętych
grud, gdy zawzięcie poszukiwał źródła obcej mocy. Bezowocnie.
-
Czy naprawdę ten arogancki człowiek wart jest tego, by stawiać jego życie ponad
życie innych? Ponad twoje własne?
Wątpliwość
sączyła się do serca i umysłu chłopaka jak trucizna. Usmarowane dłonie nie
zaciskały się już tak mocno na gorącym drzewcu. Poczucie celu zacierało się w
jego głowie, umykało, kiedy próbował je pochwycić. Przeciekało przez palce.
Książę
nie przestawał mówić. Jego obojętny, pusty głos mieszał się z głosem wewnątrz jaźni
rozdzieranej niewytłumaczalną siłą.
-
Gardzisz jego butą i impertynencją. Czy nie pragnąłeś ocalić ludzi przed jego obsesją
i zaślepieniem? Jego czyny szkodzą nie tylko tobie, lecz wszystkim wokół…
-
Przestań! - krzyk rozpaczy zabrzmiał głośniej, niż Est się spodziewał. - Cokolwiek
mi robisz, przestań! Nie wiem jakiej magicznej sztuczki używasz, ale na mnie
ona nie zadziała! - Oparł czoło o otwartą dłoń i przymknął powieki, dochodząc
do siebie. – Wierzyłem w twoją szlachetność, ale manipulowania emocjami nie zaliczam
do czystych zagrań.
-
To nie jest manipulacja, Estalavanesie - wyjaśnił niewzruszony rycerz-dowódca -
ani magiczna sztuczka. Tak jak ty władasz żywiołami, tak ja potrafię ujawnić
wszelkie negatywne cechy danego człowieka, obnażyć go i wytyczyć mu ścieżkę do
samodoskonalenia, czynienia dobra, naprawienia poczynionych błędów. - Ton głosu
sir Aarima nie zmienił się, lecz mówił on z takim przekonaniem, że Est
zapragnął go jak najszybciej uciszyć. - To jest mój dar i przekleństwo zarazem.
Wskazuję ludziom drogę ku lepszej przyszłości, posługując się ich własnymi
emocjami.
-
Tak jak zrobiłeś to Niedźwiedziowi.
-
Nie było to trudne. To człowiek tak zapatrzony w siebie, iż jego żywot jest
jawną obrazą słuszności i praworządności. Jest jak policzek wymierzony światu,
który pragnie żyć w harmonii oraz względnym spokoju.
-
Pozujesz na zbawcę świata?
-
Rycerze Zakonu od wieków strzegą Estarionu, a twój przywódca okazuje się
czyrakiem, chorobą toczącą naszą pogrążoną w wojnie domowej krainę. Pozbycie
się jednego z nich przybliży jej naprawę. - Paladyn podniósł przyłbicę
odsłaniając przystojne oblicze, na którym jedynymi żywymi elementami wydawały
się być iskrzące złote oczy. - Rozumiesz, jak bardzo cierpi ludzkość nosząc tak
niegodziwe istnienia na swym udręczonym grzbiecie. Kierujesz się honorem i
poczuciem sprawiedliwości, jak zatem możesz tego nie zauważać?
Znów
osaczyło go to drażniące, wzbudzające lęk uczucie.
-
Bo jeszcze nie oszalałem! – Bronił się rozpaczliwie. - To, że mam jakikolwiek
honor i poczucie sprawiedliwości nie znaczy, że jestem taki jak ty! Nie będę
decydował kto ma umrzeć, a kto nie. Nikt nie powinien posiadać takiej władzy!
-
Nie zdajesz sobie z tego sprawy, lecz są wśród nas istoty pretendujące do
stanowiska najwyższego sędziego. - Głos księcia zabarwiła nuta zimnej nieustępliwości,
która w uszach Esta była ciężka i niewygodna jak prawda. - Nie jesteś taki jak
ja, to oczywiste. Aczkolwiek obaj posiadamy cechy wspólne. Jesteśmy podobni pod
wieloma względami, powoduje nami ten sam cel i jednakowo do niego dążymy, lecz
w przeciwieństwie do ciebie nie zamierzam biernie patrzeć, jak Estarion gnije
od wewnątrz. Nie, kiedy mogę temu przeciwdziałać.
Niebianin
wzniósł miecz na wysokość twarzy, oddając honory przeciwnikowi.
-
Twój towarzysz zabił jednego z moich braci, prawego męża wykonującego swą
powinność. Ta choroba postąpiła już za daleko, bym mógł puścić ją płazem.
Jeżeli nie chcesz przyjąć moich racji do wiadomości, Estalavanesie, przyjmij na
siebie ostrze Egzekutora.
Est
nie odpowiedział. Adrenalina buzowała, gdy serce w niewyobrażalnym tempie
pompowało krew. Prawie ogłuchł od dudniących w uszach fal. Drżące dłonie ważyły
broń, idealnie odwzorowując wyćwiczone do perfekcji chwyty. Gdyby miał choć
chwilę do namysłu, zapewne byłby przerażony. Lecz nie teraz. Teraz był tylko on
i opuszczający przyłbicę rycerz-dowódca. To nie będzie wyrównana walka, ale da
z siebie wszystko, by jego bohaterstwo nie poszło na marne.
Szczelnie
opancerzony paladyn schwycił imacz pawęży i runął na Zaklinacza Żywiołów. Za
nic mając ciężar wyposażenia, zręcznie zawinął mieczem półtorarocznym, którego
płaz odbił się od hebanowego drzewca.
Mimo
oślepiających błysków rzucanych przez przybrudzoną stal, Est przyjął na siebie
impet uderzenia. Pośliznął się w klejącym błocie, zdołał jednak sparować dwa
szybkie cięcia z prawej i lewej. Ruchy Syna Tarthosa były szybkie i precyzyjne,
jakby waga miecza, pawęży oraz pełnej płytowej zbroi nie była dla niego
utrudnieniem. Oponent przebija go latami praktyki! Est musiał więc opracować
taktykę, która pozwoli mu choć trochę wyjść na prowadzenie, gdyż defensywa w
starciu z paladynem oznaczała śmierć.
Cięcie
znad głowy wymusiło na Eście uniesienie kostura i odsłonięcie torsu. Okazało
się jednak fintą. Ostrze miecza błyskawicznie zmieniło kąt opadania i tnąc po
ukosie o milimetry ominęło zasłonę półsmoka. Nim Est zorientował się w
sytuacji, było już za późno. Uskoczył w bok i padając na błotnistą glebę
odtoczył się od niebianina. Gdy dźwigał się chwiejnie, wspierając na kosturze, przyciskał
zabłoconą lewą rękę do miejsca tuż nad lewym biodrem. Spomiędzy białych palców wydostała
się strużka gorącej cieczy, natychmiast wsiąkającej w koszulkę i szwy czarnej
rękawiczki. Cięcie nie było głębokie, ale dokuczliwe.
-
Pierwsza krew, Estalavanesie – obwieścił bez satysfakcji młody książę.
Zraniony
w pierwszych minutach, pochylony i ciężko oddychający Est patrzył jak oprawca
skraca dystans, by go dopaść. Podświadomie wytarł krew o rozciętą tkaninę
wystającą spod kirysa. Hipnotyzujące złoto jaśniało w szczelinie hełmu jak
otaczający ich ogień, z którego mógł zrobić użytek. Nie, jeszcze nie. Sir Aarim
także nie używał mocy. To był pojedynek, a nie próba woli.
Dziki
wrzask wypełnił pierścień płomieni, gdy Est zaszarżował na przystającego nagle
rycerza. Sir Aarim sprawnie uziemił pawęż tuż przed uderzeniem. Głośny trzask
ogłuszył ich obu, kiedy rozpędzony półsmok przywalił w nią stalowym
zwieńczeniem kostura, odginając ją nieznacznie. Hałas i obolałe nadgarstki nie
powstrzymały go jednak przed dalszym nacieraniem. Z furią szarpnął w tył i
ponowił atak, nie zważając na broczącą ranę palącą bok. Wraz z ciosami jego
mięśnie napinały się i rozluźniały pod czarnym pancerzem, a stopy w ciężkich
butach szukały oparcia, grzęznąc w namokłym gruncie. Bransoleta pod rękawiczką
zaczęła mrowić i pulsować, sprawiając mu dotkliwy ból. Z każdym kolejnym łupnięciem
dodawał po jednym wgłębieniu, aż osiągnął stopień, w którym nie dało się odróżnić
wytłoczonego symbolu od zbryzganej błotem całości.
Mając
już dość, Est okręcił się i wyprowadził pchnięcie spod ramienia trafiając
idealnie w środek zdeformowanej pawęży, tym samym omal przewracając zapartego
za nią przeciwnika.
Sir
Aarim ugiął się pod ostatecznym ciosem. Upadając na kolano wypuścił imacz z zakutej
w pancerną rękawicę dłoni, pozwalając bezużytecznej tarczy z grzmotem blachy
upaść w błoto. Ze zdumieniem śledził subtelną przemianę następującą w górującym
nad nim białym elfie. Ranny, w uszkodzonym skórzanym pancerzu, spoglądał na
niego rozpłomienionym, wyzbytym wyrazu i źrenic spojrzeniem. Był to prawdziwy
ogień szukający ujścia w kącikach dużych jak u kota oczu. Płomień, którego refleksy
tańczyły wokół nich, mogący w każdej chwili pochłonąć dowolną ofiarę z
żarłocznością bestii. Dopiero teraz niebianin ujrzał Zaklinacza Żywiołów w całej
okazałości. I poniekąd był nim zafascynowany.
Est
z gardłowym rykiem uniósł pionowo kostur i z mocą opuścił w dół, celując w skrzydlaty
hełm. Książę zdołał uniknąć miażdżącego ataku. Stalowe okucie niegroźnie
zsunęło się po zaokrąglonym naramienniku, zgrzytając i rysując jego ubłoconą
powierzchnię. Sir Aarim oburącz ujął pozbawiony zbędnych ozdób miecz bastardowy
i zrywając się z ziemi zawinął nim z finezją, o włos od białego nosa Esta.
Przez
kilkanaście oddechów wymieniali się pchnięciami i uderzeniami. Zaklinacz starał
się trzymać rycerza z dala od siebie, lecz ten, pomimo masy pokrywającej go
stali, uwijał się wokół niego niby żmija wypatrująca okazji do ukąszenia. W
pewnym momencie końcówka kostura rąbnęła w bark paladyna i zachwiała nim,
jednak siła uderzenia oraz zdradliwe podłoże podziałały na niekorzyść Esta,
który upadł bokiem i momentalnie się przeturlał. Czubek miecza wszedł w ziemię
do połowy ostrza w miejscu, gdzie przed sekundą była jego głowa. Półsmok natychmiast
się poderwał, ociekając cuchnącą mazią. Chciał przetrzeć twarz, ale pocierając
nadgarstkiem tylko rozsmarował obrzydliwe błoto na policzkach i czole. Ledwie starł
brud z powiek, gdy broń przeciwnika przecięła powietrze tuż przed jego
płonącymi oczami.
Żarty
się skończyły.
Stal
lśniła blaskiem kotłujących się wokół płomieni, raz po raz tnąc na wysokości
twarzy Esta. Wybity z rytmu chłopak odsuwał się o krok z każdym błyskiem. Jak zaczarowany
wodził wzrokiem za klingą, aż w końcu wykonał kontrolowany upadek na plecy i
obunóż kopnął opancerzone kolana niebianina. Zaklął pod nosem, kiedy śliskie
podeszwy zsunęły się ze stalowych nagolenników, niezamierzenie podcinając stopy
sir Aarima. Czym prędzej się przetoczył, by obalona kupa stali nie wgniotła go
w błoto. Nie złamie tak dobrze chronionemu przeciwnikowi kolan. Przynajmniej
osiągnął połowiczny cel.
Ślizgając
się na wydeptanym grzęzawisku wstał chwiejnie jako pierwszy i uderzył kosturem,
przyszpilając paladyna ciosem w płytowy kołnierz. W próbie sił nie poradzi
sobie z tym wytrwałym pancernikiem. Musiał szybko przyjrzeć się spoinom płyt
zbroi podnoszącego się wroga, by następnym ciosem definitywnie zakończyć
starcie.
Odsunął
się chwiejnie i podparty na kiju dyszał ciężko, walcząc o każdy oddech. Skaleczenie
promieniowało bólem na cały brzuch. Nadal krwawiło, co nie było pomyślnym
znakiem. Przyglądał się wstającemu, niestrudzonemu pojedynkiem rycerzowi. Oczy
piekły go od potu i dymu. Ogniste smugi podążały za ruchem jego głowy, doskonale
widoczne na tle szybko ciemniejącego wieczornego nieba.
Niebianin
jedną ręką rozpiął sprzączkę pod brodą i szarpnięciem zdarł z głowy skrzydlaty hełm,
spod którego wypłynęła niewielka brunatna bańka. Krótkie złote włosy sklejał
pot, a grymas szpecący urodziwą, umazaną twarz udowadniał, że szkolenie Esta
nie poszło na marne. Kostur okazał się wyjątkowo efektywną bronią przeciwko
gładkim płytom pancerza i chociaż posługiwanie się nim było wymagające, to chłopak
coraz lepiej radził sobie z wgniataniem i uszkadzaniem kolejnych elementów.
Uwierająca stal musiała być bardzo niekomfortowa.
Gromadząc
resztki energii, Est zademonstrował elegancki młynek kosturem i natarł na księcia.
Tym razem płaz miecza z łatwością odpierał ataki nie na tyle szybkie, by
przebić się przez jego zasłonę. Sir Aarim umknął zwinnie w bok i zaszedł półsmoka
z lewej, bezmyślnie wystawionej strony. Miecz ponownie ciął, rozcinając koszulkę
i skórę pod żebrami.
Trafiony
po raz drugi Est poślizgnął się i upadł na plecy. Cięcie było głębokie, a upadek
tak silny, że wypuścił broń. Kostur spadł na wgniecione w ziemię zwłoki i
stoczył się pod ścianę ognia, na wpół znikając w kleistej brei. Est podniósł
się na łokciu i wolną ręką docisnął rozcięcie. Trysnęła krew. Jęknął, z wysiłkiem
łapiąc powietrze kaleczące wysuszoną krtań. Pochylony dla ulżenia cierpieniom
ledwo przełykał ślinę.
Na
linii wzroku dojrzał stalowe nagolenniki połączone z zabłoconymi, podkutymi
butami. Ciężka podeszwa wsparła się na jego piersi i bezceremonialnie pchnęła w
błoto. Czubek ostrza, na którym lśniła krew, nacinał skórę zagłębienia jego
szyi.
Spojrzenia
lodowato złotych tęczówek i płonących oczu skrzyżowały się. Patrzący z góry na
swoją ofiarę sir Aarim nie wyglądał jakby triumfował. Był poważny, lecz nie tak
obojętny jak dotychczas. Zniknęła irytacja, zastąpiona czymś innym, czymś
miękkim i efemerycznym… Współczuciem. Est nie potrafił określić dlaczego, ale
te emocje kompletnie go rozstroiły. Już gniew byłby lepszy od tej obrzydliwej
litości.
Coś
głęboko wewnątrz niego wzbierało pod wpływem niechcianych uczuć i uwolniło się,
gdy sztych bezlitośnie wniknął w białą cienką skórę.
Oczy
Esta rozjarzyły się niczym podsycony opałem żywioł. Krąg eksplodował i w ułamku
sekundy tysiąc ognistych włóczni z bezwzględną zawziętością runęło na
napastnika.
Osłaniający
twarz paladyn cofnął się gwałtownie. Jęzory ognia prześlizgnęły się po stali okrywającej
muskularne ciało i zniknęły jak zdmuchnięte wiatrem. Lecz nie wszystkie.
Większość przed rozproszeniem zaledwie liznęła zbroję, ale dwa dosięgnęły celu.
Jeden płomienny pocisk śmignął poziomo wzdłuż lewego policzka, natomiast drugi
rozorał prawą brew i pozostawił paskudną oparzelinę aż po zmarszczone
niedowierzaniem czoło. Sir Aarim odsunął się z sykiem, zaciskając powieki
prawego oka, być może również uszkodzonego.
Półleżąc,
Est dotknął pulsującej rany w szyi. Była ciepła i lepka. Na jego szczęście
książę nie spieszył się z egzekucją i zupełnie stracił kontrolę nad otoczeniem,
dlatego też bez trudu go zaskoczył, zyskując na czasie. Niestety i on sam
stracił świadomość miejsca, o czym właśnie się przekonał.
Krąg
ognia przestał istnieć, ukazując znajdujące się za nim pogorzelisko oraz sterty
trupów, gdzieniegdzie pochłanianych przez wiecznie głodny żywioł. Pozostali
przy życiu żołnierze zaniechali walki i z bronią w pogotowiu wycofali się,
zostawiając przestrzeń dla nieprzewidywalnych czempionów obu frakcji. Wykończeni
i słaniający się na nogach w napięciu obserwowali rozwój wypadków.
Est
przełknął ślinę. Bolało go gardło i bok, a najbardziej dręczyło go, że zadane
mieczem sir Aarima rany nie chcą się goić. Wydzielały krew i rwały
niemiłosiernie, aż przed oczami zatańczyły mu kolorowe plamy.
Ostre
światło przyciągnęło na powrót zielone oczy elfa. Chłopak zmrużył je, by
dojrzeć cokolwiek na jaśniejącym jak słońce obliczu młodego rycerza. Nigdy nie
widział legendarnej magii leczniczej, z jakiej słynęli paladyni, toteż
przyglądał mu się z ciekawością, na jaką mógł się zdobyć w obecnym stanie.
Jednak w samym procesie nie było nic intrygującego poza faktem, iż z pomocą esencji
opływającej ich ciała potrafili uzdrawiać zarówno siebie, jak i innych.
Zewsząd
napłynęła łagodna ciemność. Echo bitwy niosło się w dal jak łuna ognisk
tańczących na zgliszczach i Est odnosił wrażenie, że nie uczestniczyli w walkach
w tak bezpośredni sposób, jak jeszcze przed momentem. Niebo poszarzało. Do skłębionych
chmur dołączył tłusty dym licznymi słupami wzbijający się z pobojowiska.
Sir
Aarim wyglądał na zdezorientowanego. Dwa niewątpliwie bolesne oparzenia wciąż czerniły
jego osmoloną twarz. Magia nie podziałała na uszkodzenia dokonane zaklętym ogniem.
Przymknął prawe oko, jak gdyby oparzenie sprawiało mu nieludzki ból. Spojrzenie
zdrowego przeniósł na leżącego półsmoka.
-
Gratuluję przebiegłości, Zaklinaczu Żywiołów. - Nie uśmiechnął się ani nie
skrzywił. Jedyne sprawne oko zwęziło się i Est już nie wiedział czy niebianin
jest wściekły, czy też zadowolony. - Jesteś wyjątkowo młody, a mimo to skutecznie
gospodarujesz nie tylko posiadaną mocą, ale i rozumem. Ujmujące.
-
Chciałbym powiedzieć o tobie to samo, ale… - Est przerwał, bo mówienie potęgowało
cierpienie. Powoli nabrał tchu i kontynuował znacznie cichszym tonem. - Jak na
jednego z najlepszych szermierzy Estarionu wypadłeś słabo w starciu z
żółtodziobem.
Cień
uśmiechu przemknął przez wargi księcia. Sprowadzony do parteru elf nigdy by nie
przypuszczał, że łagodna oznaka sympatii może być dużo straszniejsza aniżeli uprzednia
chłodna obojętność.
-
Miej świadomość, iż dostosowując się do twojego poziomu nie wykorzystałem choćby
piątej części potencjału bojowego. Planowałem zbadać twe umiejętności w
bezpośredniej potyczce, by zweryfikować swój osąd i swój zamysł osiągnąłem. – Nieznacznie
przebiegł palcami po rękojeści półtoraręcznego miecza - Szczerze ubolewam nad
rychłym zerwaniem tak obiecującej znajomości. Czynię to z żalem, nie tego bowiem
pragnę.
Est
otworzył usta, lecz ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Pod czaszką
miał mętlik nie mniejszy niż otaczający go zamęt bitewny. Wcale nie był tak
dobry jak uważał. Przez cały ten czas rycerz-dowódca z nim pogrywał. Gdyby zechciał,
ściąłby go już w pierwszej fazie. Po co więc go sprawdzał, skoro i tak
zamierzał z nim skończyć? O co tu chodziło?
Obserwujący
ich żołnierze tracili zainteresowanie i wznawiali poszukiwania wrogów, których
mogliby związać walką. Tylko kilku weteranów z uwagą śledziło wykonanie wyroku.
Stalowa
zbroja połyskiwała w ogniu, uwalana i pokiereszowana. Ciepły wiatr porywał
jasne włosy i targał nimi niczym postrzępioną, zajętą ogniem chorągwią,
wywołując w Eście znajome wrażenie oderwania od rzeczywistości. Jakby przenikał
między światami równoległymi. Jakby tracił przytomność.
Ostrze
skąpane w posoce wzniosło się na tyle, by czubkiem namierzyć ranę pomiędzy
obojczykami. Sir Aarim zmniejszał dzielącą ich odległość przygotowując się do
zadania rozstrzygającego ciosu. Zdrowym okiem wpatrywał się w przegranego, a
jego niemal ludzka twarz była nieodgadnioną maską, pozbawioną uczuć i obojętną
na los zwyciężonego.
Żywot
Esta chylił się ku końcowi, gdy ich uszu dobiegł narastający świst przebijający
stłumiony zgiełk bitewnej zawieruchy. Rycerz-dowódca w porę uniósł głowę. Długa
strzała o zielonym pierzysku z głuchym uderzeniem wbiła się w ziemię tuż przed
stalowym butem. Jeszcze jeden krok i niebianin miałby grot w oczodole.
Gniady
koń zatańczył na mlaszczącym gruncie. Chrupnęła zgnieciona, wbita kopytem w
ziemię tarcza. Est opadł na plecy i byłby odetchnął z ulgą, gdyby nie piekące nacięcia
na szyi oraz lewym boku. Nie przymykał jednak powiek, przewidując rychłą utratę
przytomności. Bitwa trwała, ale był bezpieczny. Colonell tu był. Zawsze w
odpowiednim miejscu i czasie.
Przodownik
zwinnie zeskoczył z siodła i ledwie postawił stopę na mokrej glebie, już mierzył
z długiego łuku prosto w odsłoniętą głowę paladyna. Między napinające cięciwę palce
wetknięte były jeszcze dwie strzały gotowe do szybkiego przeładowania w razie
niepowodzenia. Nie spuszczając ciemnozielonych oczu z przeciwnika zbliżył się
do punktu, w którym leżała broń Esta i kopnięciem posłał ją w stronę leżącego
przyjaciela.
Est
nie miał ochoty wstawać. Było mu ciepło i - o dziwo - wygodnie pośród szczątków
tego, co do niedawna żyło. Chciał tu zostać, zasnąć, zbratać się z tymi, których
nigdy nie pozna. Życie wciąż z niego uciekało, podobnie esencja go
wypełniająca. Nie był już sam. I nie był bezbronny. Uwalany błotem, juchą i
wolał nie wiedzieć czym jeszcze kostur szturchnął go w ramię, chwiejnie
zatrzymując się na jego zasłoniętym naramiennikiem barku i dając mu do
zrozumienia, że nie pora na odpoczynek. Nie miał wyjścia. Musiał stanąć o
własnych siłach. Posłużył się w tym celu długim drzewcem, ponieważ podchodzący
doń partner miał aktualnie obie ręce zajęte.
Akurat
kiedy podnosił głowę, Col niedopuszczającym sprzeciwu głosem stawiał ultimatum
sir Aarimowi.
-
To koniec, paladynie, nijak nie unikniesz wystrzelonej strzały. A ja nie
chybiam. Pozostałe mają cię szybko dobić - dodał dostrzegając złoto skupione na
jego sztywnych palcach wystających z rękawicy strzeleckiej. - Zatem albo wycofasz
się zhańbiony, albo podzielisz los swojego podkomendnego. Twój wybór.
Książę
baczniej przyjrzał się wytatuowanemu mężczyźnie.
-
Hańbą okryłeś swego towarzysza ruszając mu w sukurs i przerywając honorowy
pojedynek, na który własnowolnie przystał, niskowyżaninie – zripostował
niezrażony. - Intrygujące, iż przejął on na siebie odpowiedzialność wynikającą
z twojej przewiny, morderco. Godne pochwały poświęcenie. - Zdrowe oko przesunęło
się na wiszącego na kosturze półsmoka. Jego głos złagodniał, a może było to
urojenie tracącego krew chłopaka. - Walczyłeś dzielnie, Estalavanesie. I gdyby
dane nam było spotkać się w innych okolicznościach, z chęcią przyjąłbym cię w
szeregi Obrońców Ludzkości. Zakon to nie tylko rycerze.
Niebianin
zasalutował mieczem, na którym odcinała się smuga szkarłatu. Est nie orientował
się czy był to szczery hołd, czy raczej uświadomienie mu, że gdyby nie
ingerencja osoby trzeciej, ta klinga weszłaby w jego szyję po sam jelec.
Sir
Aarim obrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunku, z którego przyszedł,
schylając się po drodze i podnosząc porzucony hełm. Bardziej rozgarnięci ludzie
możnych chyłkiem się oddalili. Nie rzucili broni, niemniej zeszli z pola
widzenia najemnych, którzy bynajmniej im nie odpuścili. Regularna, mająca się już
ku końcowi bitwa niebawem przeistoczy się w rzeź. Wystarczyło wyeliminować
dowódcę, by morale najeźdźców upadło całkowicie.
Colonell
naciągnął cięciwę i wymierzył w potylicę rycerza. Est powstrzymał go jednak, kładąc
zakrwawioną dłoń na jego nadgarstku i lekko popychając w dół. Mężczyzna popatrzył
na niego z wyrzutem, a kiedy zauważył świeżą ciecz wypływającą z zagłębienia
szyi, myśl o odwiecznym wrogu poszła w zapomnienie. Wypuszczając łuk i strzały
sięgnął do paska, od którego odpiął manierkę z wodą. Chciał oczyścić ranę, ale
gasnący chłopak delikatnie odepchnął go od siebie.
-
Col… – wycharczał z ledwością Est. Coraz bledsza smagła twarz zaczynała wirować
mu przed oczami. – Moje rany się... nie regenerują. Żadna... z nich… Mistrz
musi... musi to wiedzieć… Powiedz mu!
Osunął
się na kolana i podpierając się na śliskim drewnie przycisnął rękę do niedostrzegalnych
pod lepką koszulką cięć zadanych jedno nad drugim. Nie zwracał uwagi na rejterujących
zaciężnych. Nie widział sojuszników z okrzykiem triumfu wykańczających
niedobitków szlacheckiej armii. Nie ujrzał już nic, ponieważ stracił kontakt z
rzeczywistością.
A
tam, gdzie się znalazł, były tylko złote tęczówki płonące trawiącym go ogniem.
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Ciemne chmury nadpływały z zachodu,
przysłaniając słońce i rzucając cień na rozległe łąki. Na błoniach porośniętych
bujną, kładącą się pod naporem wiatru trawą zgromadziły się dwie armie: jedna
pod wyciągającymi się na północ gęstymi lasami, druga w sąsiedztwie mających
setki lat murów obronnych czarnej warowni. Ciepłe zrywy powietrza szarpały
łopoczącymi sztandarami, zmieniając haftowane herby oraz symbole w groteskowe
kształty. Czarny niedźwiedź ryczący na czerwonych chorągwiach raz przypominał syczącego
kota, by zaraz potem przeobrazić się w niepodobnego niczemu maszkarona.
Najemnicy
kompanii ustawieni w równych szeregach czekali na komendy dowódców zebranych
wokół Złowieszczego Niedźwiedzia. Estalavanes podziwiał z jakim spokojem ci
wszyscy mężczyźni oraz – w przypadku magów – kobiety wypatrywali sygnału do
rozpoczęcia bitwy. Wielu z nich straci dziś życie, byli jednak przygotowani na
to poświęcenie. Wierzyli w przywódcę, wierzyli w siebie nawzajem i mimo opinii prostackich
zabijaków sprzedających swoje miecze każdemu, kto odpowiednio zapłaci, odznaczali
się honorem oraz dumą, o jakie nikt by ich nie podejrzewał. Byli też lojalni
względem siebie, tworząc z zamkniętej społeczności coś na podobieństwo ogromnej
rodziny.
Poddając
się ekscytacji, Est wodził wzrokiem po oczekujących rozkazów żołnierzach. Z
grzbietu konia wydawało mu się, że ludzi Tyrda jest zdecydowanie za mało. Po
przeciwnej stronie wyrastały zastępy znacznie liczniejsze, wsparte niesamowitą
magią nieznanej mu natury. Mogli spodziewać się cięć ostrzy, świstu strzał oraz
uderzeń tarcz, lecz nie wiedzieli do czego zdolni są paladyni.
Popatrzył
na swych towarzyszy. Strzelcy podpierali się na okutych żelazem łukach,
sprawdzali ciężkie kusze i poprawiali krótkie miecze w pochwach. Wojownicy wpatrywali
się groźnie w linie wroga, jak gdyby samym spojrzeniem próbowali zasiać lęk w
ich sercach. Czarodzieje oraz czarodziejki nachylali się ku sobie i szeptem
wymieniali ostatnimi wskazówkami. Wśród zakapturzonych postaci w czerwieni była
Leos Niedźwiedziogrzywa, jednakże nie mógł jej wychwycić w tym wielobarwnym tłumie.
Groźne
warknięcie dobiegło od przywódcy dyskutującego z jednym ze sztukmistrzy.
Obracający się ku nim Est nie rozpoznał szczupłego niskiego człowieka w
czarnych szatach, ale mało którego mieszkańca wieży tak naprawdę znał. Być może
kojarzył imię czarodzieja, lecz na pewno nie łączył go z tą pospolitą twarzą.
-
Grupa wojowników będzie ich osłaniała przed odwetem. Nie, nie pozwolę na
uszczuplanie pierwszej linii piechoty! - Złowieszczy Niedźwiedź bezwzględnie
uciął prośby sztukmistrza. – Nie mamy tylu ludzi, aby rozstawiać ich na prawo i
lewo dla każdego przeklętego elementalisty z osobna. Nie na darmo łożę fundusze
na waszych adeptów, poradzicie sobie z tym cholernym zadaniem!
Machnąwszy
wielką ręką w stalowej rękawicy Tyrd dał do zrozumienia, że temat magów jest
już zamknięty. Rozczarowany sztukmistrz skłonił więc głowę, ukrywając w ten
sposób grymas niezadowolenia wykrzywiający mu twarz. Przywódca zwrócił się do
kilku wojowników, a stojący nieopodal Colonell skorzystał z nadarzającej się
okazji, by niepostrzeżenie podjechać do przyjaciela.
Wciąż
skupiony na słowach Niedźwiedzia przodownik przysunął klacz na tyle blisko
siedzącego w siodle chłopaka, by ukradkiem zamienić z nim kilka cichych zdań. Wsłuchiwał
się w rozkazy, ale była to tylko przykrywka, zaraz bowiem wychylił się do Esta
i z uznaniem skomentował potrząsającego grzywą karego ogiera.
-
Z takim koniem walka będzie czystą przyjemnością. Możesz być pewien, że żaden
paladyniec nie tknie cię choćby palcem.
Est
zamarł. Jedynym świadectwem jego zainteresowania były lekko wyginające się
kąciki białych ust.
-
Sam się o to postaram, Col. W końcu coś mi obiecałeś zeszłej nocy – oświadczył,
z radością przyjmując poszerzający się uśmiech mężczyzny.
-
Cóż za godny pochwały entuzjazm...
Col
nie potrafił odwrócić wzroku od białego oblicza, które w tej wyjątkowej chwili
przybrało niespotykany, poniekąd wyniosły wyraz. Już gdzieś widział to wejrzenie,
tę drapieżną dominację, przeświadczenie o wyższości białego elfa ponad zwykłymi
ludźmi… Tak, to by się zgadzało, tylko wierzchowiec był inny. Wtedy był biały i
łagodny, lecz teraz przeistoczył się w czarnego narwańca. Jak osobowość
Estiego. Wyciszony, aspołeczny dzieciak rozwijał się. Nabierając niezbędnej
pewności siebie zaczynał patrzeć na świat z perspektywy śmiałego architekta i
budowniczego, a nie zalęknionego biernego mieszkańca. Zmieniał się, a wraz z
nim zmianom poddawało się otoczenie. Zmieniali się ludzie i zmieniała się
historia. Nawet on sam, niefrasobliwy człowiek, zmienił się pod wpływem
miłości, jaką odwzajemnił niepozorny chłopak. Nie, już nie chłopak. Na oczach
zainspirowanego ludzkiego kochanka Esti stawał się młodym mężczyzną. Siedzący
na czarnym rumaku Zaklinacz Żywiołów nie wyglądał na dziecko. Czarny pancerz
idealnie przylegał do jego szczupłej, umięśnionej sylwetki niby druga skóra.
Dłonie pewnie trzymały wodze, trzymając także w ryzach potężne, tańczące
niecierpliwie zwierzę. Brodę miał uniesioną, długie uszy drgały czujnie, a skośne
kocie oczy hardo mierzyły śniadą, podzieloną tatuażem twarz. Siłą woli Col zdusił
pragnienie pocałowania tych zaczepnie skrzywionych warg. Później znajdą na to
czas. Po bitwie.
A
sama bitwa zapowiadała się nie lada widowiskowo.
To
nie będzie standardowa potyczka, w jakich niejednokrotnie uczestniczył. Tu
chodziło o coś więcej niż pretensje ograbionych z ziem możnych. Chodziło o białego
elfa, który wcale nie przyciągał kłopotów ani ich nie generował, jak jeszcze do
niedawna podejrzewał. Esti ich “szukał”, by móc je “rozwiązać”. Myśl ta była
niedorzeczna, ale w związku ze smoczym potomkiem wszystko zdawało się takie
być.
-
... a przodownik Colonell i jego strzelcy zajmą się osłanianiem naszych ludzi.
- Słysząc swoje imię, zwiadowca zamrugał i wrócił myślami do rzeczywistości. -
Macie rozkazy. Jesteście spostrzegawczy, przewidujący i znacie się na walce. - Olbrzymi
człowiek odwrócił się w kierunku doradcy. - Magu, ty i twój uczeń macie wolną
rękę. Oczekuję, że ten twój szczur nada się do czegoś użyteczniejszego niż
zabawa ogniem. - Posłał nieufne, wrogie spojrzenie białemu elfowi, który ani
drgnął na szerokim grzbiecie karosza.
Est
nieznacznie zgiął kark, posłuszny słowom dowodzącego. Naszła go ochota, by
wydłubać mu te gniewne oczy, lecz zaraz porzucił niemądry kaprys. Obrócił
głowę, chcąc pożegnać się z Colem, ale przodownika nigdzie już nie było.
Skoncentrowany na przywódcy nie zauważył, kiedy Gniada pokłusowała na
stanowisko łuczników.
Dowódcy
oddali honory Niedźwiedziowi i rozeszli się każdy do swojego oddziału, naprędce
wykrzykując ustalony plan działania oraz własne dyspozycje. Szeregi bez
szemrania formowały szyki. Strzelcy zajmowali dogodne pozycje, podobnie jak
elementaliści. Napięcie rosło, niemal iskrzyło w powietrzu, gdy najemnicy pośpiesznie
przeglądali wyposażenie, z rzadka zerkając ku armii możnych. Tyrd, Mag oraz Est
zostali sami, a ich konie rżały i parskały. Zwierzętom udzielała się atmosfera
wyczekiwania i podniecenia.
Chmury
przysłoniły dzienną gwiazdę. Zerwał się rześki wietrzyk pieszczący odsłonięte policzki
i targający włosami. Gdyby nie rozpościerający się ponury widok, Est pomyślałby,
że to zwyczajny dzień szóstego miesiąca dwudziestego roku. Tymczasem dzisiejszy
dzień był ostatnim dniem życia wielu ludzi.
To ich życie. To oni podjęli
decyzję, by kroczyć ścieżką najemnych. To ich wybór, nie mój. Dlaczego więc
czuję się tak podle, jakbym to ja miał zadać im ostateczne cięcie?
Zdeprymowany
czekał na polecenie mentora, ale mnich milczał, przyglądając się wojskom po
stronie lasu. Zanosiło się na to, że starzec zostanie tu tak długo, jak będą
wymagały tego okoliczności. W przeciwieństwie do niego maniakalnie wyszczerzony
przywódca był zbyt podekscytowany starciem, by zwracać uwagę na przewagę
liczebną najeźdźcy. Czyżby obecność estariońskiego następcy tronu uznał za
zaszczyt? Jaki chytry plan roił mu się w tym barbarzyńskim łbie? Czy tak, jak przepowiedział
Mag, Tyrd ześle na nich zgubę i przekleństwo?
Złowieszczy
Niedźwiedź spiął przerośniętego kasztana i z zadowoleniem wymalowanym na gęsto
zarośniętej twarzy odjechał do swych ludzi, by wraz z nimi przystąpić do boju.
Bez trudu wypiął miecz dwuręczny z obejm przy niemałym siodle i zważył go w
jednej muskularnej ręce, popisując się nieludzką tężyzną. Ciemnozielonymi
oczami omiótł front swoich oddziałów, dokonując pobieżnej inspekcji. Gdy
zatrzymał konia w pobliżu strzelców, podjechał do niego chorąży z uniesionym
sztandarem. Pysk ryczącego niedźwiedzia wpatrywał się czerwonymi ślepiami w
Esta, którego nagle przeszył silny dreszcz.
-
Mistrzu, czy nie powinniśmy do nich dołączyć? – zapytał szeptem, z ukosa łypiąc
na Tyrda. Opuszczony wielki miecz czubkiem ostrza dotykał miękkiej gleby. - Nie
wezmą naszej bezczynności za akt tchórzostwa albo, co gorsza, zdrady?
-
Tu jest nasze miejsce, Estalavanesie, na uboczu - wyjaśnił Mag bezbarwnym
głosem. – Wkrótce bitewna pożoga dosięgnie i nas. Nie potrzeba nam wyrywać do
przodu. - Czarne, pełne życia oczy skierował na podopiecznego. - Jesteś
żywiołem, mój uczniu, zatem bądź jak one: nieprzewidywalny, szybki i
nieokiełznany. One słuchają ciebie, więc i ty posłuchaj ich. Stańcie się
jednością. Bądź dokładnie tym, co nadciąga po burzy, a nie w jej trakcie.
Est
spuścił wzrok na strzygące nerwowo uszy czarnego konia.
-
To by znaczyło, że w ogóle nie powinienem walczyć. Po burzy następuje cisza.
-
Po burzy następuje cisza - powtórzył człowiek - lecz nawet wśród tej ciszy może
jeszcze uderzyć piorun. Niespodziewanie. Śmiercionośnie.
-
A więc...?
-
A więc będziemy obserwować rozwój wydarzeń i reagować, kiedy zajdzie taka
konieczność, Estalavanesie. - Widząc, że nastrój chłopaka nie sprzyja
refleksjom oraz przyswajaniu wiedzy, stary nauczyciel odpuścił dalszych metafor.
- Dzisiejszego dnia przekonasz się, że prawdziwym wsparciem armii nie są
czarodzieje ani strzelcy, lecz pojedyncze jednostki ruszające do boju w
momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę. Stąd moje przeświadczenie,
iż podkomendni rycerza-dowódcy z Adeili nie włączą się do bitwy.
Podkomendni może i nie, pomyślał niemrawo Est, ale sir Aarim to już odmienna kwestia.
Chłopak
nic więcej nie powiedział. Rozmowa nieco go podbudowała, choć nie na tyle, by swobodnie
spoglądał na zaciężnych szlachty. Przypatrywał się tylko spode łba
przygotowaniom do potyczki.
Rozpraszając
się, paladyni przejechali galopem wzdłuż flanek na sam tył formacji należącej
do rodów szlacheckich. Herby trzech domów trzepotały porywane wiatrem, gdy
chorąży ustawili konie na czele trzech idealnie równych kolumn, prezentując
barwy członków Unii Możnych. Wrodzy dowódcy rozdzielali rozkazy, a ich głosy
docierały do wrażliwych uszu elfa w zniekształconej, bełkotliwej formie. W
przedzierających się przez chmury promieniach słońca błysnęły trzy obnażone
miecze niegroźnie skierowane ku ziemi.
Chorąży
obu frakcji zawrócili konie i na bezsłowną komendę zjechali z linii frontu.
Estowi mocniej zabiło serce na widok wznoszących się zamaszyście ostrzy.
Zaschło mu w gardle, a gdy się obrócił, dojrzał wysoko w górze ogromnych
rozmiarów miecz. Zdenerwowanie osiągnęło apogeum, kiedy cztery klingi opadły jednocześnie,
a gromki ryk setek mężczyzn rozdarł niebo, wprawiając w drżenie ziemię pod
kopytami koni.
Est
czuł ten przerażający wrzask całym sobą. Wibrujący dźwięk przejmował go
przyspieszając puls i oddech. Nie rozumiał swojego obecnego stanu, lecz miał
ochotę przyłączyć się do najemników, skandować wraz z nimi niezrozumiałe słowa składające
się na ogłuszający rejwach. Adrenalina zelektryzowała jego ciało napinając
mięśnie i powodując, że zaczął wiercić się w siodle równie podekscytowanego
konia.
Wtem
czas zwolnił.
W
ułamku sekundy lekka konnica prowadzona przez Złowieszczego Niedźwiedzia
ruszyła z kopyta, przechodząc gładko w pełny cwał i czyniąc tumult tak potworny,
że słychać go było głęboko w Smoczej Puszczy. Stalowe włócznie opadły wysuwając
się do przodu, gdy jeźdźcy pochylali się nad szyjami rozpędzonych wierzchowców.
Za kilka uderzeń serca pierwsze linie zderzą się ze sobą z pełną, zabójczą
prędkością. Kawałki ziemi i trawy strzelały spod kopyt koni pędzących na
złamanie karku, gotowych taranować wszystko na swej drodze. Dwuręczny miecz dźwignął
się, by sztychem sięgnąć nacierającego celu.
Do
wściekłego tętentu dołączył przeszywający świst trudny do pomylenia z
czymkolwiek innym. Trwający na uboczu Est miał dobry ogląd na pole bitwy. Oszołomiony
ilością bodźców patrzył jak salwa strzał unosi się nad głowami kawalerzystów i
spada w deszczu ostrych grotów, żgając tarcze, pancerze oraz ciała podążającej
za nimi piechoty. Strzelcy Colonella wykorzystali naturalne ukształtowanie
terenu i zajęli pozycje na niewielkich wzniesieniach oraz kopczykach, zyskując doskonały
widok na bitewną zawieruchę. Póki co szyli z łuków bez większego ryzyka trafienia
swoich ludzi.
Przodownik
raz po raz chwytał strzały wbite w ziemię u jego stóp i z pomocą długiego łuku
perfekcyjnie ściągał żołnierzy biegnących za konnicą. Pełne skupienie wiodło
prym na pozbawionym emocji malowanym obliczu, kiedy pociski o zielonym
pierzysku wdzierały się w szczeliny uzbrojenia przeciwników. Zimne spojrzenie
wytrawnego łowcy dopadającego ofiarę nie zmieniało się ani na sekundę, gdy
wrzeszczące cele padały pod nogi towarzyszy broni.
Est
był pod wrażeniem umiejętności przyjaciela. Co prawda widział Cola w akcji
podczas zuchwałej ucieczki z Adeili, ale miała się ona nijak do tego, co wyprawiało
się tu i teraz. Cały ten chaos i wrzawa dekoncentrowały nierozgarniętego elfa.
Jego uwagę rozpraszało zbyt wiele poruszających się w zasięgu wzroku obiektów,
a zmysły wariowały od nadmiaru napływających zewsząd doznań.
Kątem
oka dojrzał czaromiotów gromadzących się za linią oddziałów dystansowych.
Czarodzieje czujnie obserwowali sojuszników, skłonni w każdej chwili wesprzeć ich
zawczasu przygotowanymi zaklęciami. Estem wstrząsnęło. Niedźwiedź przydzielił
do ich obrony zaledwie kilku tarczowników! Jeżeli nieprzyjaciel postanowi w
pierwszej kolejności pozbyć się magów, ci nie będą mieli najmniejszych szans na
obronę. Chyba że strzelcy i czarodzieje posługujący się mocą użytkową ich
ochronią. Travis nie wyglądał na mistrza magii bitewnej, niemniej jego migająca
w ludzkiej kotłowaninie twarz i postawa zdradzały opanowanie. Oraz napięcie.
Trójka jego adeptów zniknęła pośród czerwonych i niebieskich tunik
elementalistów. Niewątpliwie trzymali w zanadrzu coś spektakularnego. Czyżby za
wcześnie spisał ich obronę na straty?
Wybuch
trzasków i zgrzytów rozlegający się po prawej zmusił Esta do zwrócenia się w
kierunku źródła dźwięku sprawiającego mu wręcz fizyczny ból. Zgroza szeroko rozwarła
zielone oczy. Czegoś takiego jeszcze nie widział. I gdyby to od niego zależało,
nie chciałby nigdy oglądać.
Konnica
wpadła na siebie z grzmiącym łoskotem. Konie ryczały przeraźliwie, padając
jedne za drugimi. Trafione orężem wierzgały i przewracały się o już leżące
martwe lub dogorywające zwierzęta oraz ich krzyczących, tratowanych jeźdźców.
Pierzchały tylko te kierowane co bardziej rozgarniętymi rękami, nierzadko ze
strzałami sterczącymi z błyszczących od potu ciał. Piękna galopada w przeciągu
kilku sekund przekształciła się w taniec śmierci, paskudną rzeź oraz wymianę
gwałtownych ciosów, od których sypały się iskry. Żołnierze wykrzykiwali między
sobą obelgi i groźby. Spłoszone konie wydawały koszmarne odgłosy nie
przypominające rżenia. Broń ze szczękiem uderzała o siebie w bezpośrednim
starciu.
Do
zgiełku dołączyła masa infanterii, kotłująca się i ginąca w bezlitosnej pieśni
wojny, której słowami było wołanie konających, a muzyką jazgot ścierającej się
stali. Wykrzykiwane rozkazy były niesłyszalne w ogólnej kakofonii dręczącej
wyczuloną percepcję Esta, którego oddech urywał się, jakby w ogólnym
oszołomieniu płuca zapomniały o pracy. Adrenalina przepływała w nim w coraz
większych ilościach, potęgując narastającą panikę. To nie widok na jego nerwy.
Pierwszy raz w życiu doświadczał tyle przemocy, krwi i jeszcze więcej cierpienia.
Pierwszy raz widział, jak jego przyjaciel z zimną krwią zabija kolejnych ludzi,
jak opłakany skutek dla życia mają manifestacje magii, kiedy kule ognia oraz igły
lodu wielkości noży smagały, cięły i przebijały napastników. Pierwszy raz
widział, jak zabójcze są końskie kopyta miażdżące zakute w metal i skóry ciała.
Bezwiednie
zaciskał spocone dłonie na wodzach, aż rozbolały go od tego kłykcie, a palce
drętwiały. Odór spalonych włosów, krwi oraz fekaliów wzbudzał w nim odruch
wymiotny. Hiperwentylacja pogorszyła i tak beznadziejną sytuację, w jakiej
znajdował się nienawykły do wojen chłopak. Nie kontrolował się. Przechylony w
bok zwymiotował żółcią na trawę. Opróżniony żołądek rwany torsjami zwinął się
jeszcze ciaśniej. Dobrą chwilę odkasływał kwaśną plwocinę, a przenikliwe oczy
mistrza śledziły go z grzbietu siwego wałacha.
Wkrótce
otarł wargi karwaszem. Zakasłał, mruganiem usiłując pozbyć się szczypiącej
wilgoci spod powiek. Puścił wodze konia i drżącymi palcami rozsupłał jedną z
sakiewek, z której wyjął kilka świeżych liści. Pospiesznie wsunął je sobie do
ust i roztarł zębami na gorzkawą miazgę, a uzyskaną tak pastę rozprowadził
językiem po zębach. Ostry smak drażnił język i przedostawał się do nosa, lecz
dzięki temu mdłości szybciej minęły. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając
ruch niebezpiecznie blisko swojej pozycji. Odetchnął i uspokoił się, rozpoznając
mistrza.
Starzec
skrócił dzielącą ich odległość podstawiając niewzruszonego jak on sam konia.
Jeszcze przez kilka oddechów popatrywał na dygoczącego, pociągającego nosem
ucznia, po czym zwrócił się w kierunku bitwy. Naoglądał się ich wystarczająco w
swoim życiu, by jeszcze jedna, być może jego ostatnia, nie wywarła na nim
wrażenia. Inaczej rzecz miała się z chrząkającym, roztrzęsionym półsmokiem.
-
Pierwszy raz zawsze jest trudny, Estalavanesie. A pierwsze zabójstwo jest
jeszcze trudniejsze - wymruczał jakby do siebie, choć czuły, teraz pogwałcony
hałasem słuch ucznia łowił każde jego słowo. - Już dawno przekroczyłem siódmą
dekadę żywota, a mimo to widok śmierci wciąż mną wstrząsa. Wrażliwość na
krzywdę nie czyni z nas słabych, chłopcze. Udowadnia, iż w głębi serca nadal pozostajemy
czującymi istotami. Nie pozwól zatem, by życie błędnie zweryfikowało twoje
przekonania. Zobacz czym jest prawo silniejszego i zastanów się, czy warte jest
ono swej ceny.
Est
nie odezwał się. Rozważając słowa opiekuna zawzięcie rozpracowywał ostre ziele nie
wiedząc nawet, co powiedzieć. Nudności ustępowały, a on jak zahipnotyzowany
wpatrywał się w rzeczoną masakrę.
Prawo silniejszego.
To
był koszmar, makabra będąca rzeczywistością, snem na jawie. Był przerażony do
tego stopnia, że nie odczuwał zupełnie nic. Nie miał pojęcia jak radzić sobie z
tym narastającym uczuciem mrożącym go niby zaklęcie hydromanty. Trząsł się
niczym w gorączce. Jego oczy złośliwie wybierały najgorsze sceny zalanego krwią
i błotem pobojowiska. Uszy wyłapywały najbardziej przerażające odgłosy mordowanych.
Czuł łzy płynące po policzkach, coś ciepłego leniwie spływającego po brodzie,
nieświadom jak mocno zagryza wargi długimi kłami. Ucisk w żołądku narastał.
Paliły go wnętrzności. Całe ciało zesztywniało od nadludzkiego wysiłku wkładanego
w panowanie nad sobą.
Prawo silniejszego nie jest żadnym
prawem!, wrzeszczał
w otchłani przygnębienia. Prawo
silniejszego jest esencją bezprawia, zawoalowanym rozprzężeniem władzy,
prymitywnym sposobem zdobywania wpływów.
-
Pamiętaj, czego cię uczyłem, Estalavanesie. Tylko samokontrola i dyscyplina mogą
utrzymać cię w ryzach i ocalić przed obłędem. – Leciwy mężczyzna mówił nauczycielskim
tonem, jak gdyby zasiadali na deskach sali ćwiczeń, a nie w samym oku
niszczycielskiego cyklonu. - Nosisz w sobie odwagę, musisz ją tylko wydobyć.
Znaleźć cel, do którego będziesz dążył bez względu na przeciwności. Skup się na
nim, niech wszystko inne straci znaczenie.
Teraz
już Est chciał się odezwać, ale jego szczęki zaciskały się spazmatycznie,
odmawiając współpracy. Ohydny posmak w ustach wracał, mieszając się z krwią i
gorzką śliną. Oczy szczypały od gryzącego dymu i płynących strumieniem łez.
Jego miłość do życia i wszelkich jego przejawów była brutalnie gwałcona przez zastępujące
się obrazy uciętych kończyn oraz wgniecionych w błoto powyginanych trupów. Jego
zamiłowanie do pokoju było miażdżone przez trzask krzyżujących się broni i
pełne cierpienia wrzaski. Jego chęć niesienia pomocy została solidnie
przeciążona i obawiał się, że psychicznie tego nie wytrzyma. Chciał być silny
jak otaczający go ludzie, lecz coś w nim łamało się, pękało i rozwarstwiało na
podobieństwo zmurszałego drewna. Bał się, że zawiedzie pokładane w nim
oczekiwania, złamie złożone przyjaciołom obietnice, okaże się nic nie wartym
szczeniakiem mdlejącym na polu bitwy. W rzeczywistości okaże się tym, kogo cały
czas widział w nim Złowieszczy Niedźwiedź.
Niedźwiedź!
Est
nie miał problemu z odnalezieniem mężczyzny pośród zgiełku. Wielki wojownik
siedzący na grzbiecie bojowego wierzchowca czerpał największą rozkosz ze
szlachtowania przeciwników olbrzymim mieczem, którym wymachiwał niby dziecięcą
zabawką. Przestrzeń wokół niego opustoszała, nie licząc posiekanych ciał
leżących pod masywnymi kopytami drepczącego w miejscu konia. Zaciężni obawiali
się podejść i uciekali, kiedy tylko znaleźli się na wyciągnięcie straszliwego oręża
i końskich zębów, mimo to przywódca najemników przejmował ich jak wściekły
zwierz i ciął z morderczą dokładnością, nie dając ofiarom możliwości kontrataku
czy obrony. Chłopak niemal uwierzył, że to nie Tyrd urodził się dla wojny, lecz
to wojnę stworzono specjalnie z myślą o nim. Człowiek był w swoim krwawym żywiole:
prezentując brawurę nie do powstrzymania, dziesiątkował wrogów jak słomiane
kukły na placu treningowym. Mag, stary doradca, dorównywał talentem
barbarzyńcy, o ile go nie przerastał. Razem byli niemal niepokonani. Uosabiali
odmienne, uzupełniające się style walki, ale czy to wystarczy, by przezwyciężyć
moc rycerza-dowódcy? Jak chronić się przed tą dziwną formą magii?
Szybkie
spojrzenie na linie nieprzyjaciela upewniło go, że garstka paladynów na
opancerzonych rumakach trzymała się z daleka, bacząc na przebieg potyczki. Nie
wyglądali, jakby zamierzali przyłączyć się do tego zbiorowego szaleństwa. Ich
dowódca oglądał starcie, bez ustanku przypatrując się siejącemu pogrom
Złowieszczemu Niedźwiedziowi.
Koncentrując
całą uwagę na sir Aarimie, niestabilny Est starał się zepchnąć emocje w głąb
siebie, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Tego uczył go mistrz i właśnie
dla takich momentów go szkolił. Uczył go samokontroli, od której wszystko się rozpoczynało.
I opanowania otwierającego go na mruczący głos rozsądku.
Jesteś Zaklinaczem Żywiołów. Masz
stać się bronią. Śmiercionośną i niezwyciężoną, jak sam Niedźwiedź.
Potężniejszą niż on, groźniejszą, nieprzewidywalną…
Est
pochylił się nad grzywą konia i przełykając zalegające w ustach resztki ziela
przymknął ciężkie powieki. Ciarki falą przemknęły przez osłoniętą czarnym
pancerzem skórę. Bez udziału świadomości równał oddech, oczyszczając umysł z
nadmiaru bodźców, wyciszając skołatane nerwy oraz przywracając pełną władzę nad
ciałem. Nie istniało nic wokół. Bitwa nie miała miejsca. Hałas przycichł. Odór śmierci
przestał do niego docierać. W świecie, do którego przenikał, była wyłącznie
cisza i spokój. Był tylko on.
Oczy
błyszczały mu determinacją, gdy skupił się na celu, którym był lider rycerzy
zakonnych. Już prawie wyciszył emocje dające mu poczucie człowieczeństwa.
Niemal usunął bariery mogące hamować lub blokować jego reakcje. Byt w jego
wnętrzu wypływał na powierzchnię i chociaż mu to nie odpowiadało, nie wzbraniał
się przed jego obecnością. Postanowił zaryzykować i przejąć moc oferowaną przez
nieznaną stronę jego osoby.
Intensywność
spojrzenia półsmoka przyciągnęła beznamiętny wzrok niebianina. Niewidzialna
fala energii tajemnej opłynęła usadowionego na koniu Zaklinacza Żywiołów,
wzbudzając w nim kolejny dreszcz, teraz jakby mniej wstrętny, a bardziej
pobudzający. Moc zbadała siły adwersarza, by przełożyć je na zamiary
posiadacza.
Książę
podjął decyzję w chwili, gdy aura zakończyła sondowanie odległego celu. Założył
wówczas wypolerowany skrzydlaty hełm i dopiął sprzączki. Rzuciwszy krótką
komendę podwładnym, spiął konia i zmuszając go do galopu runął w kierunku
niecichnącej nawałnicy ostrzy – oraz przywódcy najemników.
Złote
tęczówki widoczne w szczelinie przyłbicy zalśniły w promieniach słońca przeciskających
się przez gęste chmury. Być może Esta po prostu zwodziły zmysły i dopatrywał
się tego, czego widzieć nie mógł, aczkolwiek wyraźnie wyczuwał bijące od niebianina
wyzwanie. Oddychał przez usta, spojrzenia nie odrywając od srebrzysto-błękitnego
punktu przecinającego błonie. Jeszcze kilka uderzeń serca i świetlisty pocisk
wbije się w czarną kipiel niby kamień w wodę. Nie, nie wbije się. Niezwiązana
walką infanteria w mgnieniu oka poszła w rozsypkę, byle uniknąć kontaktu z szarżującym
rycerzem. Est niemal dostrzegał zdumienie na twarzach żołnierzy możnych, kiedy
to gorączkowo poszukiwali na horyzoncie kontyngentu Zakonu.
Pojedyncze jednostki ruszają do boju
w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę, przypomniał sobie niedawną naukę
mistrza. Nie przypuszczał, że tak szybko pozna ją w praktyce.
-
Czas na ciebie, Estalavanesie. - Głos mnicha dobiegał z oddali. Rozdzierany
brutalnymi doznaniami chłopak jeszcze nie zdążył opuścić sfery umysłu. - Nie
pozwól sir Aarimowi dopaść Tyrda. Jeśli polegnie nasz dowódca, nie będzie już
ratunku. – Mag westchnął ciężko i kontynuował łagodniejszym tonem: - Może nie
jest rozsądnym człowiekiem o szlachetnym sercu, wciąż jednak pozostaje
Złowieszczym Niedźwiedziem, za którym wierni mu ludzie pójdą na skraj
Pozaświata. Utraciwszy go, utracą także dalszą nadzieję na zwycięstwo.
Est
otrząsnął się z uczucia przenikania i przez chwilę nie orientował się w sytuacji.
Zajrzał w mocno pomarszczoną twarz człowieka, która utwierdziła go w
przekonaniu, że obecna sfera nie jest efektem jego imaginacji. Bezdenne onyksy
spoglądały na niego znad orlego nosa i wyrażały to, czego Mag nie mógł
powiedzieć słowami.
Chłopak
przełknął gorzką ślinę. Obejrzał się na swojego nemezis i jak potrafił sobie
wyobrazić pojedynek ze złotookim młodzieńcem, tak myśl o pokonaniu go była
niemożliwym do spełnienia marzeniem.
-
Mistrzu, nie jestem w stanie pokonać…
-
Możesz nie być w stanie - przerwał mu Mag - lecz to twoje zadanie. Obrałeś
sobie cel, zatem ty decydujesz, jaką drogą do jego spełnienia podążysz.
Zanim
doszło do bitwy, pośród najemnych krążyły pogłoski, jakoby sir Aarim Asmodeusz
był drugim najlepszym szermierzem w Estarionie. Estowi w głowie się nie
mieściło, że to jemu przypadło w udziale spacyfikowanie rycerza-dowódcy. Za to
stary człowiek ma nie po kolei we własnej, przyjmując wygraną ucznia za pewnik!
Po raz pierwszy poczuł złość na opiekuna za jego niesprawiedliwość, niemniej był
pewien, że wina za jego aktualny stan leżała po stronie tej osobliwości, którą
zaakceptował i tym samym uwolnił.
-
Dlaczego ty tego nie zrobisz, mistrzu? – Próbował brzmieć na opanowanego, ale
nerwy znów napinały się w nim jak postronki. - Masz więcej doświadczenia!
-
Owszem, mój chłopcze, lecz nie jestem tobą i nie posiadam twoich mocy. I
choćbym sobie tego życzył całym sercem, nie zdołam na czas dotrzeć do Tyrda. - Wskazał
na paladyna nieubłaganie zbliżającego się do zwartego kręgu, w którego centrum
olbrzymia postać wywijała mieczem i futrami.
Racja.
Gdyby Mag musiał przedzierać się przez pole bitwy, nie ubiegłby księcia. Est
miał spore szanse, szczególnie że na około szalał zrodzony z magii wściekły
żywioł tylko czekający, aż ktoś go poskromi. To była okazja, którą mógł w pełni
wykorzystać. Wyraźnie widział dystans między sobą a jeźdźcem na białym koniu.
Dostrzegał wszystkich żołnierzy w linii prostej, których przyjdzie mu
unieszkodliwić lub zepchnąć z drogi. Coś mu podpowiadało, że nie uda mu się
ostrzec sojuszników. Nie obejdzie się bez ofiar.
Ostatni
uspokajający wdech. Ostatnie spojrzenie w kierunku człowieka będącego dla niego
kimś więcej niż mentorem i opiekunem. Poczucie winy zalęgło się skrytej pod krótkim
czarnym kirysem piersi, gdy pomyślał o swojej nieuzasadnionej złości. Mag wyszkolił
go z zamiarem wypuszczenia w świat, a Est przecież tego właśnie pragnął: zadbać
o siebie bez angażowania osób trzecich, chronić innych i stać się użytecznym.
Teraz mógł upewnić się, czy podoła oczekiwaniom.
-
Niech i tak będzie, mistrzu - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie
zrobiłeś.
Lekki
uśmiech wypłynął na wąskie, spękane wargi starca.
-
Nie dziękuj, Estalavanesie. I przestań dramatyzować. Zbyt wiele czasu poświęcasz
na jałowe rozmyślania, podczas gdy powinieneś działać. Myśli mają służyć tobie,
a nie odwrotnie. A teraz ruszaj, chłopcze, czas nagli. Porozmawiamy po powrocie
do Twierdzy.
Białe
usta zacisnęły się w kreskę. Zielone oczy o niezwykłym kształcie zawisły na starym
człowieku. Zaklinacz Żywiołów pochylił głowę w wyrazie szacunku i podzięki.
Sędziwy mnich z Północy, cień samego siebie, oddał gest. Onyksowa czerń
znacząco wpatrywała się w młodego ucznia.
-
Wierzę w ciebie, Estalavanesie.
Est
chciał, by te szczere, dodające otuchy słowa zostały z nim już do końca niczym
talizman strzegący przed porażką. Piętami ścisnął boki zniecierpliwionego
karego ogiera i ciągnąc za wodze skierował go ku walczącym, wzrok skupiając na
jaśniejącym pośród czarnej kipieli punkcie.