piątek, 13 czerwca 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 23

 

Ciemne chmury nadpływały z zachodu, przysłaniając słońce i rzucając cień na rozległe łąki. Na błoniach porośniętych bujną, kładącą się pod naporem wiatru trawą zgromadziły się dwie armie: jedna pod wyciągającymi się na północ gęstymi lasami, druga w sąsiedztwie mających setki lat murów obronnych czarnej warowni. Ciepłe zrywy powietrza szarpały łopoczącymi sztandarami, zmieniając haftowane herby oraz symbole w groteskowe kształty. Czarny niedźwiedź ryczący na czerwonych chorągwiach raz przypominał syczącego kota, by zaraz potem przeobrazić się w niepodobnego niczemu maszkarona.

Najemnicy kompanii ustawieni w równych szeregach czekali na komendy dowódców zebranych wokół Złowieszczego Niedźwiedzia. Estalavanes podziwiał z jakim spokojem ci wszyscy mężczyźni oraz – w przypadku magów – kobiety wypatrywali sygnału do rozpoczęcia bitwy. Wielu z nich straci dziś życie, byli jednak przygotowani na to poświęcenie. Wierzyli w przywódcę, wierzyli w siebie nawzajem i mimo opinii prostackich zabijaków sprzedających swoje miecze każdemu, kto odpowiednio zapłaci, odznaczali się honorem oraz dumą, o jakie nikt by ich nie podejrzewał. Byli też lojalni względem siebie, tworząc z zamkniętej społeczności coś na podobieństwo ogromnej rodziny.

Poddając się ekscytacji, Est wodził wzrokiem po oczekujących rozkazów żołnierzach. Z grzbietu konia wydawało mu się, że ludzi Tyrda jest zdecydowanie za mało. Po przeciwnej stronie wyrastały zastępy znacznie liczniejsze, wsparte niesamowitą magią nieznanej mu natury. Mogli spodziewać się cięć ostrzy, świstu strzał oraz uderzeń tarcz, lecz nie wiedzieli do czego zdolni są paladyni.

Popatrzył na swych towarzyszy. Strzelcy podpierali się na okutych żelazem łukach, sprawdzali ciężkie kusze i poprawiali krótkie miecze w pochwach. Wojownicy wpatrywali się groźnie w linie wroga, jak gdyby samym spojrzeniem próbowali zasiać lęk w ich sercach. Czarodzieje oraz czarodziejki nachylali się ku sobie i szeptem wymieniali ostatnimi wskazówkami. Wśród zakapturzonych postaci w czerwieni była Leos Niedźwiedziogrzywa, jednakże nie mógł jej wychwycić w tym wielobarwnym tłumie.

Groźne warknięcie dobiegło od przywódcy dyskutującego z jednym ze sztukmistrzy. Obracający się ku nim Est nie rozpoznał szczupłego niskiego człowieka w czarnych szatach, ale mało którego mieszkańca wieży tak naprawdę znał. Być może kojarzył imię czarodzieja, lecz na pewno nie łączył go z tą pospolitą twarzą.

- Grupa wojowników będzie ich osłaniała przed odwetem. Nie, nie pozwolę na uszczuplanie pierwszej linii piechoty! - Złowieszczy Niedźwiedź bezwzględnie uciął prośby sztukmistrza. – Nie mamy tylu ludzi, aby rozstawiać ich na prawo i lewo dla każdego przeklętego elementalisty z osobna. Nie na darmo łożę fundusze na waszych adeptów, poradzicie sobie z tym cholernym zadaniem!

Machnąwszy wielką ręką w stalowej rękawicy Tyrd dał do zrozumienia, że temat magów jest już zamknięty. Rozczarowany sztukmistrz skłonił więc głowę, ukrywając w ten sposób grymas niezadowolenia wykrzywiający mu twarz. Przywódca zwrócił się do kilku wojowników, a stojący nieopodal Colonell skorzystał z nadarzającej się okazji, by niepostrzeżenie podjechać do przyjaciela.

Wciąż skupiony na słowach Niedźwiedzia przodownik przysunął klacz na tyle blisko siedzącego w siodle chłopaka, by ukradkiem zamienić z nim kilka cichych zdań. Wsłuchiwał się w rozkazy, ale była to tylko przykrywka, zaraz bowiem wychylił się do Esta i z uznaniem skomentował potrząsającego grzywą karego ogiera.

- Z takim koniem walka będzie czystą przyjemnością. Możesz być pewien, że żaden paladyniec nie tknie cię choćby palcem.

Est zamarł. Jedynym świadectwem jego zainteresowania były lekko wyginające się kąciki białych ust.

- Sam się o to postaram, Col. W końcu coś mi obiecałeś zeszłej nocy – oświadczył, z radością przyjmując poszerzający się uśmiech mężczyzny.

- Cóż za godny pochwały entuzjazm...

Col nie potrafił odwrócić wzroku od białego oblicza, które w tej wyjątkowej chwili przybrało niespotykany, poniekąd wyniosły wyraz. Już gdzieś widział to wejrzenie, tę drapieżną dominację, przeświadczenie o wyższości białego elfa ponad zwykłymi ludźmi… Tak, to by się zgadzało, tylko wierzchowiec był inny. Wtedy był biały i łagodny, lecz teraz przeistoczył się w czarnego narwańca. Jak osobowość Estiego. Wyciszony, aspołeczny dzieciak rozwijał się. Nabierając niezbędnej pewności siebie zaczynał patrzeć na świat z perspektywy śmiałego architekta i budowniczego, a nie zalęknionego biernego mieszkańca. Zmieniał się, a wraz z nim zmianom poddawało się otoczenie. Zmieniali się ludzie i zmieniała się historia. Nawet on sam, niefrasobliwy człowiek, zmienił się pod wpływem miłości, jaką odwzajemnił niepozorny chłopak. Nie, już nie chłopak. Na oczach zainspirowanego ludzkiego kochanka Esti stawał się młodym mężczyzną. Siedzący na czarnym rumaku Zaklinacz Żywiołów nie wyglądał na dziecko. Czarny pancerz idealnie przylegał do jego szczupłej, umięśnionej sylwetki niby druga skóra. Dłonie pewnie trzymały wodze, trzymając także w ryzach potężne, tańczące niecierpliwie zwierzę. Brodę miał uniesioną, długie uszy drgały czujnie, a skośne kocie oczy hardo mierzyły śniadą, podzieloną tatuażem twarz. Siłą woli Col zdusił pragnienie pocałowania tych zaczepnie skrzywionych warg. Później znajdą na to czas. Po bitwie.

A sama bitwa zapowiadała się nie lada widowiskowo.

To nie będzie standardowa potyczka, w jakich niejednokrotnie uczestniczył. Tu chodziło o coś więcej niż pretensje ograbionych z ziem możnych. Chodziło o białego elfa, który wcale nie przyciągał kłopotów ani ich nie generował, jak jeszcze do niedawna podejrzewał. Esti ich “szukał”, by móc je “rozwiązać”. Myśl ta była niedorzeczna, ale w związku ze smoczym potomkiem wszystko zdawało się takie być.

- ... a przodownik Colonell i jego strzelcy zajmą się osłanianiem naszych ludzi. - Słysząc swoje imię, zwiadowca zamrugał i wrócił myślami do rzeczywistości. - Macie rozkazy. Jesteście spostrzegawczy, przewidujący i znacie się na walce. - Olbrzymi człowiek odwrócił się w kierunku doradcy. - Magu, ty i twój uczeń macie wolną rękę. Oczekuję, że ten twój szczur nada się do czegoś użyteczniejszego niż zabawa ogniem. - Posłał nieufne, wrogie spojrzenie białemu elfowi, który ani drgnął na szerokim grzbiecie karosza.

Est nieznacznie zgiął kark, posłuszny słowom dowodzącego. Naszła go ochota, by wydłubać mu te gniewne oczy, lecz zaraz porzucił niemądry kaprys. Obrócił głowę, chcąc pożegnać się z Colem, ale przodownika nigdzie już nie było. Skoncentrowany na przywódcy nie zauważył, kiedy Gniada pokłusowała na stanowisko łuczników.

Dowódcy oddali honory Niedźwiedziowi i rozeszli się każdy do swojego oddziału, naprędce wykrzykując ustalony plan działania oraz własne dyspozycje. Szeregi bez szemrania formowały szyki. Strzelcy zajmowali dogodne pozycje, podobnie jak elementaliści. Napięcie rosło, niemal iskrzyło w powietrzu, gdy najemnicy pośpiesznie przeglądali wyposażenie, z rzadka zerkając ku armii możnych. Tyrd, Mag oraz Est zostali sami, a ich konie rżały i parskały. Zwierzętom udzielała się atmosfera wyczekiwania i podniecenia.

Chmury przysłoniły dzienną gwiazdę. Zerwał się rześki wietrzyk pieszczący odsłonięte policzki i targający włosami. Gdyby nie rozpościerający się ponury widok, Est pomyślałby, że to zwyczajny dzień szóstego miesiąca dwudziestego roku. Tymczasem dzisiejszy dzień był ostatnim dniem życia wielu ludzi.

To ich życie. To oni podjęli decyzję, by kroczyć ścieżką najemnych. To ich wybór, nie mój. Dlaczego więc czuję się tak podle, jakbym to ja miał zadać im ostateczne cięcie?

Zdeprymowany czekał na polecenie mentora, ale mnich milczał, przyglądając się wojskom po stronie lasu. Zanosiło się na to, że starzec zostanie tu tak długo, jak będą wymagały tego okoliczności. W przeciwieństwie do niego maniakalnie wyszczerzony przywódca był zbyt podekscytowany starciem, by zwracać uwagę na przewagę liczebną najeźdźcy. Czyżby obecność estariońskiego następcy tronu uznał za zaszczyt? Jaki chytry plan roił mu się w tym barbarzyńskim łbie? Czy tak, jak przepowiedział Mag, Tyrd ześle na nich zgubę i przekleństwo?

Złowieszczy Niedźwiedź spiął przerośniętego kasztana i z zadowoleniem wymalowanym na gęsto zarośniętej twarzy odjechał do swych ludzi, by wraz z nimi przystąpić do boju. Bez trudu wypiął miecz dwuręczny z obejm przy niemałym siodle i zważył go w jednej muskularnej ręce, popisując się nieludzką tężyzną. Ciemnozielonymi oczami omiótł front swoich oddziałów, dokonując pobieżnej inspekcji. Gdy zatrzymał konia w pobliżu strzelców, podjechał do niego chorąży z uniesionym sztandarem. Pysk ryczącego niedźwiedzia wpatrywał się czerwonymi ślepiami w Esta, którego nagle przeszył silny dreszcz.

- Mistrzu, czy nie powinniśmy do nich dołączyć? – zapytał szeptem, z ukosa łypiąc na Tyrda. Opuszczony wielki miecz czubkiem ostrza dotykał miękkiej gleby. - Nie wezmą naszej bezczynności za akt tchórzostwa albo, co gorsza, zdrady?

- Tu jest nasze miejsce, Estalavanesie, na uboczu - wyjaśnił Mag bezbarwnym głosem. – Wkrótce bitewna pożoga dosięgnie i nas. Nie potrzeba nam wyrywać do przodu. - Czarne, pełne życia oczy skierował na podopiecznego. - Jesteś żywiołem, mój uczniu, zatem bądź jak one: nieprzewidywalny, szybki i nieokiełznany. One słuchają ciebie, więc i ty posłuchaj ich. Stańcie się jednością. Bądź dokładnie tym, co nadciąga po burzy, a nie w jej trakcie.

Est spuścił wzrok na strzygące nerwowo uszy czarnego konia.

- To by znaczyło, że w ogóle nie powinienem walczyć. Po burzy następuje cisza.

- Po burzy następuje cisza - powtórzył człowiek - lecz nawet wśród tej ciszy może jeszcze uderzyć piorun. Niespodziewanie. Śmiercionośnie.

- A więc...?

- A więc będziemy obserwować rozwój wydarzeń i reagować, kiedy zajdzie taka konieczność, Estalavanesie. - Widząc, że nastrój chłopaka nie sprzyja refleksjom oraz przyswajaniu wiedzy, stary nauczyciel odpuścił dalszych metafor. - Dzisiejszego dnia przekonasz się, że prawdziwym wsparciem armii nie są czarodzieje ani strzelcy, lecz pojedyncze jednostki ruszające do boju w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę. Stąd moje przeświadczenie, iż podkomendni rycerza-dowódcy z Adeili nie włączą się do bitwy.

Podkomendni może i nie, pomyślał niemrawo Est, ale sir Aarim to już odmienna kwestia.

Chłopak nic więcej nie powiedział. Rozmowa nieco go podbudowała, choć nie na tyle, by swobodnie spoglądał na zaciężnych szlachty. Przypatrywał się tylko spode łba przygotowaniom do potyczki.

Rozpraszając się, paladyni przejechali galopem wzdłuż flanek na sam tył formacji należącej do rodów szlacheckich. Herby trzech domów trzepotały porywane wiatrem, gdy chorąży ustawili konie na czele trzech idealnie równych kolumn, prezentując barwy członków Unii Możnych. Wrodzy dowódcy rozdzielali rozkazy, a ich głosy docierały do wrażliwych uszu elfa w zniekształconej, bełkotliwej formie. W przedzierających się przez chmury promieniach słońca błysnęły trzy obnażone miecze niegroźnie skierowane ku ziemi.

Chorąży obu frakcji zawrócili konie i na bezsłowną komendę zjechali z linii frontu. Estowi mocniej zabiło serce na widok wznoszących się zamaszyście ostrzy. Zaschło mu w gardle, a gdy się obrócił, dojrzał wysoko w górze ogromnych rozmiarów miecz. Zdenerwowanie osiągnęło apogeum, kiedy cztery klingi opadły jednocześnie, a gromki ryk setek mężczyzn rozdarł niebo, wprawiając w drżenie ziemię pod kopytami koni.

Est czuł ten przerażający wrzask całym sobą. Wibrujący dźwięk przejmował go przyspieszając puls i oddech. Nie rozumiał swojego obecnego stanu, lecz miał ochotę przyłączyć się do najemników, skandować wraz z nimi niezrozumiałe słowa składające się na ogłuszający rejwach. Adrenalina zelektryzowała jego ciało napinając mięśnie i powodując, że zaczął wiercić się w siodle równie podekscytowanego konia.

Wtem czas zwolnił.

W ułamku sekundy lekka konnica prowadzona przez Złowieszczego Niedźwiedzia ruszyła z kopyta, przechodząc gładko w pełny cwał i czyniąc tumult tak potworny, że słychać go było głęboko w Smoczej Puszczy. Stalowe włócznie opadły wysuwając się do przodu, gdy jeźdźcy pochylali się nad szyjami rozpędzonych wierzchowców. Za kilka uderzeń serca pierwsze linie zderzą się ze sobą z pełną, zabójczą prędkością. Kawałki ziemi i trawy strzelały spod kopyt koni pędzących na złamanie karku, gotowych taranować wszystko na swej drodze. Dwuręczny miecz dźwignął się, by sztychem sięgnąć nacierającego celu.

Do wściekłego tętentu dołączył przeszywający świst trudny do pomylenia z czymkolwiek innym. Trwający na uboczu Est miał dobry ogląd na pole bitwy. Oszołomiony ilością bodźców patrzył jak salwa strzał unosi się nad głowami kawalerzystów i spada w deszczu ostrych grotów, żgając tarcze, pancerze oraz ciała podążającej za nimi piechoty. Strzelcy Colonella wykorzystali naturalne ukształtowanie terenu i zajęli pozycje na niewielkich wzniesieniach oraz kopczykach, zyskując doskonały widok na bitewną zawieruchę. Póki co szyli z łuków bez większego ryzyka trafienia swoich ludzi.

Przodownik raz po raz chwytał strzały wbite w ziemię u jego stóp i z pomocą długiego łuku perfekcyjnie ściągał żołnierzy biegnących za konnicą. Pełne skupienie wiodło prym na pozbawionym emocji malowanym obliczu, kiedy pociski o zielonym pierzysku wdzierały się w szczeliny uzbrojenia przeciwników. Zimne spojrzenie wytrawnego łowcy dopadającego ofiarę nie zmieniało się ani na sekundę, gdy wrzeszczące cele padały pod nogi towarzyszy broni.

Est był pod wrażeniem umiejętności przyjaciela. Co prawda widział Cola w akcji podczas zuchwałej ucieczki z Adeili, ale miała się ona nijak do tego, co wyprawiało się tu i teraz. Cały ten chaos i wrzawa dekoncentrowały nierozgarniętego elfa. Jego uwagę rozpraszało zbyt wiele poruszających się w zasięgu wzroku obiektów, a zmysły wariowały od nadmiaru napływających zewsząd doznań.

Kątem oka dojrzał czaromiotów gromadzących się za linią oddziałów dystansowych. Czarodzieje czujnie obserwowali sojuszników, skłonni w każdej chwili wesprzeć ich zawczasu przygotowanymi zaklęciami. Estem wstrząsnęło. Niedźwiedź przydzielił do ich obrony zaledwie kilku tarczowników! Jeżeli nieprzyjaciel postanowi w pierwszej kolejności pozbyć się magów, ci nie będą mieli najmniejszych szans na obronę. Chyba że strzelcy i czarodzieje posługujący się mocą użytkową ich ochronią. Travis nie wyglądał na mistrza magii bitewnej, niemniej jego migająca w ludzkiej kotłowaninie twarz i postawa zdradzały opanowanie. Oraz napięcie. Trójka jego adeptów zniknęła pośród czerwonych i niebieskich tunik elementalistów. Niewątpliwie trzymali w zanadrzu coś spektakularnego. Czyżby za wcześnie spisał ich obronę na straty?

Wybuch trzasków i zgrzytów rozlegający się po prawej zmusił Esta do zwrócenia się w kierunku źródła dźwięku sprawiającego mu wręcz fizyczny ból. Zgroza szeroko rozwarła zielone oczy. Czegoś takiego jeszcze nie widział. I gdyby to od niego zależało, nie chciałby nigdy oglądać.

Konnica wpadła na siebie z grzmiącym łoskotem. Konie ryczały przeraźliwie, padając jedne za drugimi. Trafione orężem wierzgały i przewracały się o już leżące martwe lub dogorywające zwierzęta oraz ich krzyczących, tratowanych jeźdźców. Pierzchały tylko te kierowane co bardziej rozgarniętymi rękami, nierzadko ze strzałami sterczącymi z błyszczących od potu ciał. Piękna galopada w przeciągu kilku sekund przekształciła się w taniec śmierci, paskudną rzeź oraz wymianę gwałtownych ciosów, od których sypały się iskry. Żołnierze wykrzykiwali między sobą obelgi i groźby. Spłoszone konie wydawały koszmarne odgłosy nie przypominające rżenia. Broń ze szczękiem uderzała o siebie w bezpośrednim starciu.

Do zgiełku dołączyła masa infanterii, kotłująca się i ginąca w bezlitosnej pieśni wojny, której słowami było wołanie konających, a muzyką jazgot ścierającej się stali. Wykrzykiwane rozkazy były niesłyszalne w ogólnej kakofonii dręczącej wyczuloną percepcję Esta, którego oddech urywał się, jakby w ogólnym oszołomieniu płuca zapomniały o pracy. Adrenalina przepływała w nim w coraz większych ilościach, potęgując narastającą panikę. To nie widok na jego nerwy. Pierwszy raz w życiu doświadczał tyle przemocy, krwi i jeszcze więcej cierpienia. Pierwszy raz widział, jak jego przyjaciel z zimną krwią zabija kolejnych ludzi, jak opłakany skutek dla życia mają manifestacje magii, kiedy kule ognia oraz igły lodu wielkości noży smagały, cięły i przebijały napastników. Pierwszy raz widział, jak zabójcze są końskie kopyta miażdżące zakute w metal i skóry ciała.

Bezwiednie zaciskał spocone dłonie na wodzach, aż rozbolały go od tego kłykcie, a palce drętwiały. Odór spalonych włosów, krwi oraz fekaliów wzbudzał w nim odruch wymiotny. Hiperwentylacja pogorszyła i tak beznadziejną sytuację, w jakiej znajdował się nienawykły do wojen chłopak. Nie kontrolował się. Przechylony w bok zwymiotował żółcią na trawę. Opróżniony żołądek rwany torsjami zwinął się jeszcze ciaśniej. Dobrą chwilę odkasływał kwaśną plwocinę, a przenikliwe oczy mistrza śledziły go z grzbietu siwego wałacha.

Wkrótce otarł wargi karwaszem. Zakasłał, mruganiem usiłując pozbyć się szczypiącej wilgoci spod powiek. Puścił wodze konia i drżącymi palcami rozsupłał jedną z sakiewek, z której wyjął kilka świeżych liści. Pospiesznie wsunął je sobie do ust i roztarł zębami na gorzkawą miazgę, a uzyskaną tak pastę rozprowadził językiem po zębach. Ostry smak drażnił język i przedostawał się do nosa, lecz dzięki temu mdłości szybciej minęły. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając ruch niebezpiecznie blisko swojej pozycji. Odetchnął i uspokoił się, rozpoznając mistrza.

Starzec skrócił dzielącą ich odległość podstawiając niewzruszonego jak on sam konia. Jeszcze przez kilka oddechów popatrywał na dygoczącego, pociągającego nosem ucznia, po czym zwrócił się w kierunku bitwy. Naoglądał się ich wystarczająco w swoim życiu, by jeszcze jedna, być może jego ostatnia, nie wywarła na nim wrażenia. Inaczej rzecz miała się z chrząkającym, roztrzęsionym półsmokiem.

- Pierwszy raz zawsze jest trudny, Estalavanesie. A pierwsze zabójstwo jest jeszcze trudniejsze - wymruczał jakby do siebie, choć czuły, teraz pogwałcony hałasem słuch ucznia łowił każde jego słowo. - Już dawno przekroczyłem siódmą dekadę żywota, a mimo to widok śmierci wciąż mną wstrząsa. Wrażliwość na krzywdę nie czyni z nas słabych, chłopcze. Udowadnia, iż w głębi serca nadal pozostajemy czującymi istotami. Nie pozwól zatem, by życie błędnie zweryfikowało twoje przekonania. Zobacz czym jest prawo silniejszego i zastanów się, czy warte jest ono swej ceny.

Est nie odezwał się. Rozważając słowa opiekuna zawzięcie rozpracowywał ostre ziele nie wiedząc nawet, co powiedzieć. Nudności ustępowały, a on jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rzeczoną masakrę.

Prawo silniejszego.

To był koszmar, makabra będąca rzeczywistością, snem na jawie. Był przerażony do tego stopnia, że nie odczuwał zupełnie nic. Nie miał pojęcia jak radzić sobie z tym narastającym uczuciem mrożącym go niby zaklęcie hydromanty. Trząsł się niczym w gorączce. Jego oczy złośliwie wybierały najgorsze sceny zalanego krwią i błotem pobojowiska. Uszy wyłapywały najbardziej przerażające odgłosy mordowanych. Czuł łzy płynące po policzkach, coś ciepłego leniwie spływającego po brodzie, nieświadom jak mocno zagryza wargi długimi kłami. Ucisk w żołądku narastał. Paliły go wnętrzności. Całe ciało zesztywniało od nadludzkiego wysiłku wkładanego w panowanie nad sobą.

Prawo silniejszego nie jest żadnym prawem!, wrzeszczał w otchłani przygnębienia. Prawo silniejszego jest esencją bezprawia, zawoalowanym rozprzężeniem władzy, prymitywnym sposobem zdobywania wpływów.

- Pamiętaj, czego cię uczyłem, Estalavanesie. Tylko samokontrola i dyscyplina mogą utrzymać cię w ryzach i ocalić przed obłędem. – Leciwy mężczyzna mówił nauczycielskim tonem, jak gdyby zasiadali na deskach sali ćwiczeń, a nie w samym oku niszczycielskiego cyklonu. - Nosisz w sobie odwagę, musisz ją tylko wydobyć. Znaleźć cel, do którego będziesz dążył bez względu na przeciwności. Skup się na nim, niech wszystko inne straci znaczenie.

Teraz już Est chciał się odezwać, ale jego szczęki zaciskały się spazmatycznie, odmawiając współpracy. Ohydny posmak w ustach wracał, mieszając się z krwią i gorzką śliną. Oczy szczypały od gryzącego dymu i płynących strumieniem łez. Jego miłość do życia i wszelkich jego przejawów była brutalnie gwałcona przez zastępujące się obrazy uciętych kończyn oraz wgniecionych w błoto powyginanych trupów. Jego zamiłowanie do pokoju było miażdżone przez trzask krzyżujących się broni i pełne cierpienia wrzaski. Jego chęć niesienia pomocy została solidnie przeciążona i obawiał się, że psychicznie tego nie wytrzyma. Chciał być silny jak otaczający go ludzie, lecz coś w nim łamało się, pękało i rozwarstwiało na podobieństwo zmurszałego drewna. Bał się, że zawiedzie pokładane w nim oczekiwania, złamie złożone przyjaciołom obietnice, okaże się nic nie wartym szczeniakiem mdlejącym na polu bitwy. W rzeczywistości okaże się tym, kogo cały czas widział w nim Złowieszczy Niedźwiedź.

Niedźwiedź!

Est nie miał problemu z odnalezieniem mężczyzny pośród zgiełku. Wielki wojownik siedzący na grzbiecie bojowego wierzchowca czerpał największą rozkosz ze szlachtowania przeciwników olbrzymim mieczem, którym wymachiwał niby dziecięcą zabawką. Przestrzeń wokół niego opustoszała, nie licząc posiekanych ciał leżących pod masywnymi kopytami drepczącego w miejscu konia. Zaciężni obawiali się podejść i uciekali, kiedy tylko znaleźli się na wyciągnięcie straszliwego oręża i końskich zębów, mimo to przywódca najemników przejmował ich jak wściekły zwierz i ciął z morderczą dokładnością, nie dając ofiarom możliwości kontrataku czy obrony. Chłopak niemal uwierzył, że to nie Tyrd urodził się dla wojny, lecz to wojnę stworzono specjalnie z myślą o nim. Człowiek był w swoim krwawym żywiole: prezentując brawurę nie do powstrzymania, dziesiątkował wrogów jak słomiane kukły na placu treningowym. Mag, stary doradca, dorównywał talentem barbarzyńcy, o ile go nie przerastał. Razem byli niemal niepokonani. Uosabiali odmienne, uzupełniające się style walki, ale czy to wystarczy, by przezwyciężyć moc rycerza-dowódcy? Jak chronić się przed tą dziwną formą magii?

Szybkie spojrzenie na linie nieprzyjaciela upewniło go, że garstka paladynów na opancerzonych rumakach trzymała się z daleka, bacząc na przebieg potyczki. Nie wyglądali, jakby zamierzali przyłączyć się do tego zbiorowego szaleństwa. Ich dowódca oglądał starcie, bez ustanku przypatrując się siejącemu pogrom Złowieszczemu Niedźwiedziowi.

Koncentrując całą uwagę na sir Aarimie, niestabilny Est starał się zepchnąć emocje w głąb siebie, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Tego uczył go mistrz i właśnie dla takich momentów go szkolił. Uczył go samokontroli, od której wszystko się rozpoczynało. I opanowania otwierającego go na mruczący głos rozsądku.

Jesteś Zaklinaczem Żywiołów. Masz stać się bronią. Śmiercionośną i niezwyciężoną, jak sam Niedźwiedź. Potężniejszą niż on, groźniejszą, nieprzewidywalną…

Est pochylił się nad grzywą konia i przełykając zalegające w ustach resztki ziela przymknął ciężkie powieki. Ciarki falą przemknęły przez osłoniętą czarnym pancerzem skórę. Bez udziału świadomości równał oddech, oczyszczając umysł z nadmiaru bodźców, wyciszając skołatane nerwy oraz przywracając pełną władzę nad ciałem. Nie istniało nic wokół. Bitwa nie miała miejsca. Hałas przycichł. Odór śmierci przestał do niego docierać. W świecie, do którego przenikał, była wyłącznie cisza i spokój. Był tylko on.

Oczy błyszczały mu determinacją, gdy skupił się na celu, którym był lider rycerzy zakonnych. Już prawie wyciszył emocje dające mu poczucie człowieczeństwa. Niemal usunął bariery mogące hamować lub blokować jego reakcje. Byt w jego wnętrzu wypływał na powierzchnię i chociaż mu to nie odpowiadało, nie wzbraniał się przed jego obecnością. Postanowił zaryzykować i przejąć moc oferowaną przez nieznaną stronę jego osoby.

Intensywność spojrzenia półsmoka przyciągnęła beznamiętny wzrok niebianina. Niewidzialna fala energii tajemnej opłynęła usadowionego na koniu Zaklinacza Żywiołów, wzbudzając w nim kolejny dreszcz, teraz jakby mniej wstrętny, a bardziej pobudzający. Moc zbadała siły adwersarza, by przełożyć je na zamiary posiadacza.

Książę podjął decyzję w chwili, gdy aura zakończyła sondowanie odległego celu. Założył wówczas wypolerowany skrzydlaty hełm i dopiął sprzączki. Rzuciwszy krótką komendę podwładnym, spiął konia i zmuszając go do galopu runął w kierunku niecichnącej nawałnicy ostrzy – oraz przywódcy najemników.

Złote tęczówki widoczne w szczelinie przyłbicy zalśniły w promieniach słońca przeciskających się przez gęste chmury. Być może Esta po prostu zwodziły zmysły i dopatrywał się tego, czego widzieć nie mógł, aczkolwiek wyraźnie wyczuwał bijące od niebianina wyzwanie. Oddychał przez usta, spojrzenia nie odrywając od srebrzysto-błękitnego punktu przecinającego błonie. Jeszcze kilka uderzeń serca i świetlisty pocisk wbije się w czarną kipiel niby kamień w wodę. Nie, nie wbije się. Niezwiązana walką infanteria w mgnieniu oka poszła w rozsypkę, byle uniknąć kontaktu z szarżującym rycerzem. Est niemal dostrzegał zdumienie na twarzach żołnierzy możnych, kiedy to gorączkowo poszukiwali na horyzoncie kontyngentu Zakonu.

Pojedyncze jednostki ruszają do boju w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę, przypomniał sobie niedawną naukę mistrza. Nie przypuszczał, że tak szybko pozna ją w praktyce.

- Czas na ciebie, Estalavanesie. - Głos mnicha dobiegał z oddali. Rozdzierany brutalnymi doznaniami chłopak jeszcze nie zdążył opuścić sfery umysłu. - Nie pozwól sir Aarimowi dopaść Tyrda. Jeśli polegnie nasz dowódca, nie będzie już ratunku. – Mag westchnął ciężko i kontynuował łagodniejszym tonem: - Może nie jest rozsądnym człowiekiem o szlachetnym sercu, wciąż jednak pozostaje Złowieszczym Niedźwiedziem, za którym wierni mu ludzie pójdą na skraj Pozaświata. Utraciwszy go, utracą także dalszą nadzieję na zwycięstwo.

Est otrząsnął się z uczucia przenikania i przez chwilę nie orientował się w sytuacji. Zajrzał w mocno pomarszczoną twarz człowieka, która utwierdziła go w przekonaniu, że obecna sfera nie jest efektem jego imaginacji. Bezdenne onyksy spoglądały na niego znad orlego nosa i wyrażały to, czego Mag nie mógł powiedzieć słowami.

Chłopak przełknął gorzką ślinę. Obejrzał się na swojego nemezis i jak potrafił sobie wyobrazić pojedynek ze złotookim młodzieńcem, tak myśl o pokonaniu go była niemożliwym do spełnienia marzeniem.

- Mistrzu, nie jestem w stanie pokonać…

- Możesz nie być w stanie - przerwał mu Mag - lecz to twoje zadanie. Obrałeś sobie cel, zatem ty decydujesz, jaką drogą do jego spełnienia podążysz.

Zanim doszło do bitwy, pośród najemnych krążyły pogłoski, jakoby sir Aarim Asmodeusz był drugim najlepszym szermierzem w Estarionie. Estowi w głowie się nie mieściło, że to jemu przypadło w udziale spacyfikowanie rycerza-dowódcy. Za to stary człowiek ma nie po kolei we własnej, przyjmując wygraną ucznia za pewnik! Po raz pierwszy poczuł złość na opiekuna za jego niesprawiedliwość, niemniej był pewien, że wina za jego aktualny stan leżała po stronie tej osobliwości, którą zaakceptował i tym samym uwolnił.

- Dlaczego ty tego nie zrobisz, mistrzu? – Próbował brzmieć na opanowanego, ale nerwy znów napinały się w nim jak postronki. - Masz więcej doświadczenia!

- Owszem, mój chłopcze, lecz nie jestem tobą i nie posiadam twoich mocy. I choćbym sobie tego życzył całym sercem, nie zdołam na czas dotrzeć do Tyrda. - Wskazał na paladyna nieubłaganie zbliżającego się do zwartego kręgu, w którego centrum olbrzymia postać wywijała mieczem i futrami.

Racja. Gdyby Mag musiał przedzierać się przez pole bitwy, nie ubiegłby księcia. Est miał spore szanse, szczególnie że na około szalał zrodzony z magii wściekły żywioł tylko czekający, aż ktoś go poskromi. To była okazja, którą mógł w pełni wykorzystać. Wyraźnie widział dystans między sobą a jeźdźcem na białym koniu. Dostrzegał wszystkich żołnierzy w linii prostej, których przyjdzie mu unieszkodliwić lub zepchnąć z drogi. Coś mu podpowiadało, że nie uda mu się ostrzec sojuszników. Nie obejdzie się bez ofiar.

Ostatni uspokajający wdech. Ostatnie spojrzenie w kierunku człowieka będącego dla niego kimś więcej niż mentorem i opiekunem. Poczucie winy zalęgło się skrytej pod krótkim czarnym kirysem piersi, gdy pomyślał o swojej nieuzasadnionej złości. Mag wyszkolił go z zamiarem wypuszczenia w świat, a Est przecież tego właśnie pragnął: zadbać o siebie bez angażowania osób trzecich, chronić innych i stać się użytecznym. Teraz mógł upewnić się, czy podoła oczekiwaniom.

- Niech i tak będzie, mistrzu - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.

Lekki uśmiech wypłynął na wąskie, spękane wargi starca.

- Nie dziękuj, Estalavanesie. I przestań dramatyzować. Zbyt wiele czasu poświęcasz na jałowe rozmyślania, podczas gdy powinieneś działać. Myśli mają służyć tobie, a nie odwrotnie. A teraz ruszaj, chłopcze, czas nagli. Porozmawiamy po powrocie do Twierdzy.

Białe usta zacisnęły się w kreskę. Zielone oczy o niezwykłym kształcie zawisły na starym człowieku. Zaklinacz Żywiołów pochylił głowę w wyrazie szacunku i podzięki. Sędziwy mnich z Północy, cień samego siebie, oddał gest. Onyksowa czerń znacząco wpatrywała się w młodego ucznia.

- Wierzę w ciebie, Estalavanesie.

Est chciał, by te szczere, dodające otuchy słowa zostały z nim już do końca niczym talizman strzegący przed porażką. Piętami ścisnął boki zniecierpliwionego karego ogiera i ciągnąc za wodze skierował go ku walczącym, wzrok skupiając na jaśniejącym pośród czarnej kipieli punkcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz