Ciemne chmury nadpływały z zachodu,
przysłaniając słońce i rzucając cień na rozległe łąki. Na błoniach porośniętych
bujną, kładącą się pod naporem wiatru trawą zgromadziły się dwie armie: jedna
pod wyciągającymi się na północ gęstymi lasami, druga w sąsiedztwie mających
setki lat murów obronnych czarnej warowni. Ciepłe zrywy powietrza szarpały
łopoczącymi sztandarami, zmieniając haftowane herby oraz symbole w groteskowe
kształty. Czarny niedźwiedź ryczący na czerwonych chorągwiach raz przypominał syczącego
kota, by zaraz potem przeobrazić się w niepodobnego niczemu maszkarona.
Najemnicy
kompanii ustawieni w równych szeregach czekali na komendy dowódców zebranych
wokół Złowieszczego Niedźwiedzia. Estalavanes podziwiał z jakim spokojem ci
wszyscy mężczyźni oraz – w przypadku magów – kobiety wypatrywali sygnału do
rozpoczęcia bitwy. Wielu z nich straci dziś życie, byli jednak przygotowani na
to poświęcenie. Wierzyli w przywódcę, wierzyli w siebie nawzajem i mimo opinii prostackich
zabijaków sprzedających swoje miecze każdemu, kto odpowiednio zapłaci, odznaczali
się honorem oraz dumą, o jakie nikt by ich nie podejrzewał. Byli też lojalni
względem siebie, tworząc z zamkniętej społeczności coś na podobieństwo ogromnej
rodziny.
Poddając
się ekscytacji, Est wodził wzrokiem po oczekujących rozkazów żołnierzach. Z
grzbietu konia wydawało mu się, że ludzi Tyrda jest zdecydowanie za mało. Po
przeciwnej stronie wyrastały zastępy znacznie liczniejsze, wsparte niesamowitą
magią nieznanej mu natury. Mogli spodziewać się cięć ostrzy, świstu strzał oraz
uderzeń tarcz, lecz nie wiedzieli do czego zdolni są paladyni.
Popatrzył
na swych towarzyszy. Strzelcy podpierali się na okutych żelazem łukach,
sprawdzali ciężkie kusze i poprawiali krótkie miecze w pochwach. Wojownicy wpatrywali
się groźnie w linie wroga, jak gdyby samym spojrzeniem próbowali zasiać lęk w
ich sercach. Czarodzieje oraz czarodziejki nachylali się ku sobie i szeptem
wymieniali ostatnimi wskazówkami. Wśród zakapturzonych postaci w czerwieni była
Leos Niedźwiedziogrzywa, jednakże nie mógł jej wychwycić w tym wielobarwnym tłumie.
Groźne
warknięcie dobiegło od przywódcy dyskutującego z jednym ze sztukmistrzy.
Obracający się ku nim Est nie rozpoznał szczupłego niskiego człowieka w
czarnych szatach, ale mało którego mieszkańca wieży tak naprawdę znał. Być może
kojarzył imię czarodzieja, lecz na pewno nie łączył go z tą pospolitą twarzą.
-
Grupa wojowników będzie ich osłaniała przed odwetem. Nie, nie pozwolę na
uszczuplanie pierwszej linii piechoty! - Złowieszczy Niedźwiedź bezwzględnie
uciął prośby sztukmistrza. – Nie mamy tylu ludzi, aby rozstawiać ich na prawo i
lewo dla każdego przeklętego elementalisty z osobna. Nie na darmo łożę fundusze
na waszych adeptów, poradzicie sobie z tym cholernym zadaniem!
Machnąwszy
wielką ręką w stalowej rękawicy Tyrd dał do zrozumienia, że temat magów jest
już zamknięty. Rozczarowany sztukmistrz skłonił więc głowę, ukrywając w ten
sposób grymas niezadowolenia wykrzywiający mu twarz. Przywódca zwrócił się do
kilku wojowników, a stojący nieopodal Colonell skorzystał z nadarzającej się
okazji, by niepostrzeżenie podjechać do przyjaciela.
Wciąż
skupiony na słowach Niedźwiedzia przodownik przysunął klacz na tyle blisko
siedzącego w siodle chłopaka, by ukradkiem zamienić z nim kilka cichych zdań. Wsłuchiwał
się w rozkazy, ale była to tylko przykrywka, zaraz bowiem wychylił się do Esta
i z uznaniem skomentował potrząsającego grzywą karego ogiera.
-
Z takim koniem walka będzie czystą przyjemnością. Możesz być pewien, że żaden
paladyniec nie tknie cię choćby palcem.
Est
zamarł. Jedynym świadectwem jego zainteresowania były lekko wyginające się
kąciki białych ust.
-
Sam się o to postaram, Col. W końcu coś mi obiecałeś zeszłej nocy – oświadczył,
z radością przyjmując poszerzający się uśmiech mężczyzny.
-
Cóż za godny pochwały entuzjazm...
Col
nie potrafił odwrócić wzroku od białego oblicza, które w tej wyjątkowej chwili
przybrało niespotykany, poniekąd wyniosły wyraz. Już gdzieś widział to wejrzenie,
tę drapieżną dominację, przeświadczenie o wyższości białego elfa ponad zwykłymi
ludźmi… Tak, to by się zgadzało, tylko wierzchowiec był inny. Wtedy był biały i
łagodny, lecz teraz przeistoczył się w czarnego narwańca. Jak osobowość
Estiego. Wyciszony, aspołeczny dzieciak rozwijał się. Nabierając niezbędnej
pewności siebie zaczynał patrzeć na świat z perspektywy śmiałego architekta i
budowniczego, a nie zalęknionego biernego mieszkańca. Zmieniał się, a wraz z
nim zmianom poddawało się otoczenie. Zmieniali się ludzie i zmieniała się
historia. Nawet on sam, niefrasobliwy człowiek, zmienił się pod wpływem
miłości, jaką odwzajemnił niepozorny chłopak. Nie, już nie chłopak. Na oczach
zainspirowanego ludzkiego kochanka Esti stawał się młodym mężczyzną. Siedzący
na czarnym rumaku Zaklinacz Żywiołów nie wyglądał na dziecko. Czarny pancerz
idealnie przylegał do jego szczupłej, umięśnionej sylwetki niby druga skóra.
Dłonie pewnie trzymały wodze, trzymając także w ryzach potężne, tańczące
niecierpliwie zwierzę. Brodę miał uniesioną, długie uszy drgały czujnie, a skośne
kocie oczy hardo mierzyły śniadą, podzieloną tatuażem twarz. Siłą woli Col zdusił
pragnienie pocałowania tych zaczepnie skrzywionych warg. Później znajdą na to
czas. Po bitwie.
A
sama bitwa zapowiadała się nie lada widowiskowo.
To
nie będzie standardowa potyczka, w jakich niejednokrotnie uczestniczył. Tu
chodziło o coś więcej niż pretensje ograbionych z ziem możnych. Chodziło o białego
elfa, który wcale nie przyciągał kłopotów ani ich nie generował, jak jeszcze do
niedawna podejrzewał. Esti ich “szukał”, by móc je “rozwiązać”. Myśl ta była
niedorzeczna, ale w związku ze smoczym potomkiem wszystko zdawało się takie
być.
-
... a przodownik Colonell i jego strzelcy zajmą się osłanianiem naszych ludzi.
- Słysząc swoje imię, zwiadowca zamrugał i wrócił myślami do rzeczywistości. -
Macie rozkazy. Jesteście spostrzegawczy, przewidujący i znacie się na walce. - Olbrzymi
człowiek odwrócił się w kierunku doradcy. - Magu, ty i twój uczeń macie wolną
rękę. Oczekuję, że ten twój szczur nada się do czegoś użyteczniejszego niż
zabawa ogniem. - Posłał nieufne, wrogie spojrzenie białemu elfowi, który ani
drgnął na szerokim grzbiecie karosza.
Est
nieznacznie zgiął kark, posłuszny słowom dowodzącego. Naszła go ochota, by
wydłubać mu te gniewne oczy, lecz zaraz porzucił niemądry kaprys. Obrócił
głowę, chcąc pożegnać się z Colem, ale przodownika nigdzie już nie było.
Skoncentrowany na przywódcy nie zauważył, kiedy Gniada pokłusowała na
stanowisko łuczników.
Dowódcy
oddali honory Niedźwiedziowi i rozeszli się każdy do swojego oddziału, naprędce
wykrzykując ustalony plan działania oraz własne dyspozycje. Szeregi bez
szemrania formowały szyki. Strzelcy zajmowali dogodne pozycje, podobnie jak
elementaliści. Napięcie rosło, niemal iskrzyło w powietrzu, gdy najemnicy pośpiesznie
przeglądali wyposażenie, z rzadka zerkając ku armii możnych. Tyrd, Mag oraz Est
zostali sami, a ich konie rżały i parskały. Zwierzętom udzielała się atmosfera
wyczekiwania i podniecenia.
Chmury
przysłoniły dzienną gwiazdę. Zerwał się rześki wietrzyk pieszczący odsłonięte policzki
i targający włosami. Gdyby nie rozpościerający się ponury widok, Est pomyślałby,
że to zwyczajny dzień szóstego miesiąca dwudziestego roku. Tymczasem dzisiejszy
dzień był ostatnim dniem życia wielu ludzi.
To ich życie. To oni podjęli
decyzję, by kroczyć ścieżką najemnych. To ich wybór, nie mój. Dlaczego więc
czuję się tak podle, jakbym to ja miał zadać im ostateczne cięcie?
Zdeprymowany
czekał na polecenie mentora, ale mnich milczał, przyglądając się wojskom po
stronie lasu. Zanosiło się na to, że starzec zostanie tu tak długo, jak będą
wymagały tego okoliczności. W przeciwieństwie do niego maniakalnie wyszczerzony
przywódca był zbyt podekscytowany starciem, by zwracać uwagę na przewagę
liczebną najeźdźcy. Czyżby obecność estariońskiego następcy tronu uznał za
zaszczyt? Jaki chytry plan roił mu się w tym barbarzyńskim łbie? Czy tak, jak przepowiedział
Mag, Tyrd ześle na nich zgubę i przekleństwo?
Złowieszczy
Niedźwiedź spiął przerośniętego kasztana i z zadowoleniem wymalowanym na gęsto
zarośniętej twarzy odjechał do swych ludzi, by wraz z nimi przystąpić do boju.
Bez trudu wypiął miecz dwuręczny z obejm przy niemałym siodle i zważył go w
jednej muskularnej ręce, popisując się nieludzką tężyzną. Ciemnozielonymi
oczami omiótł front swoich oddziałów, dokonując pobieżnej inspekcji. Gdy
zatrzymał konia w pobliżu strzelców, podjechał do niego chorąży z uniesionym
sztandarem. Pysk ryczącego niedźwiedzia wpatrywał się czerwonymi ślepiami w
Esta, którego nagle przeszył silny dreszcz.
-
Mistrzu, czy nie powinniśmy do nich dołączyć? – zapytał szeptem, z ukosa łypiąc
na Tyrda. Opuszczony wielki miecz czubkiem ostrza dotykał miękkiej gleby. - Nie
wezmą naszej bezczynności za akt tchórzostwa albo, co gorsza, zdrady?
-
Tu jest nasze miejsce, Estalavanesie, na uboczu - wyjaśnił Mag bezbarwnym
głosem. – Wkrótce bitewna pożoga dosięgnie i nas. Nie potrzeba nam wyrywać do
przodu. - Czarne, pełne życia oczy skierował na podopiecznego. - Jesteś
żywiołem, mój uczniu, zatem bądź jak one: nieprzewidywalny, szybki i
nieokiełznany. One słuchają ciebie, więc i ty posłuchaj ich. Stańcie się
jednością. Bądź dokładnie tym, co nadciąga po burzy, a nie w jej trakcie.
Est
spuścił wzrok na strzygące nerwowo uszy czarnego konia.
-
To by znaczyło, że w ogóle nie powinienem walczyć. Po burzy następuje cisza.
-
Po burzy następuje cisza - powtórzył człowiek - lecz nawet wśród tej ciszy może
jeszcze uderzyć piorun. Niespodziewanie. Śmiercionośnie.
-
A więc...?
-
A więc będziemy obserwować rozwój wydarzeń i reagować, kiedy zajdzie taka
konieczność, Estalavanesie. - Widząc, że nastrój chłopaka nie sprzyja
refleksjom oraz przyswajaniu wiedzy, stary nauczyciel odpuścił dalszych metafor.
- Dzisiejszego dnia przekonasz się, że prawdziwym wsparciem armii nie są
czarodzieje ani strzelcy, lecz pojedyncze jednostki ruszające do boju w
momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę. Stąd moje przeświadczenie,
iż podkomendni rycerza-dowódcy z Adeili nie włączą się do bitwy.
Podkomendni może i nie, pomyślał niemrawo Est, ale sir Aarim to już odmienna kwestia.
Chłopak
nic więcej nie powiedział. Rozmowa nieco go podbudowała, choć nie na tyle, by swobodnie
spoglądał na zaciężnych szlachty. Przypatrywał się tylko spode łba
przygotowaniom do potyczki.
Rozpraszając
się, paladyni przejechali galopem wzdłuż flanek na sam tył formacji należącej
do rodów szlacheckich. Herby trzech domów trzepotały porywane wiatrem, gdy
chorąży ustawili konie na czele trzech idealnie równych kolumn, prezentując
barwy członków Unii Możnych. Wrodzy dowódcy rozdzielali rozkazy, a ich głosy
docierały do wrażliwych uszu elfa w zniekształconej, bełkotliwej formie. W
przedzierających się przez chmury promieniach słońca błysnęły trzy obnażone
miecze niegroźnie skierowane ku ziemi.
Chorąży
obu frakcji zawrócili konie i na bezsłowną komendę zjechali z linii frontu.
Estowi mocniej zabiło serce na widok wznoszących się zamaszyście ostrzy.
Zaschło mu w gardle, a gdy się obrócił, dojrzał wysoko w górze ogromnych
rozmiarów miecz. Zdenerwowanie osiągnęło apogeum, kiedy cztery klingi opadły jednocześnie,
a gromki ryk setek mężczyzn rozdarł niebo, wprawiając w drżenie ziemię pod
kopytami koni.
Est
czuł ten przerażający wrzask całym sobą. Wibrujący dźwięk przejmował go
przyspieszając puls i oddech. Nie rozumiał swojego obecnego stanu, lecz miał
ochotę przyłączyć się do najemników, skandować wraz z nimi niezrozumiałe słowa składające
się na ogłuszający rejwach. Adrenalina zelektryzowała jego ciało napinając
mięśnie i powodując, że zaczął wiercić się w siodle równie podekscytowanego
konia.
Wtem
czas zwolnił.
W
ułamku sekundy lekka konnica prowadzona przez Złowieszczego Niedźwiedzia
ruszyła z kopyta, przechodząc gładko w pełny cwał i czyniąc tumult tak potworny,
że słychać go było głęboko w Smoczej Puszczy. Stalowe włócznie opadły wysuwając
się do przodu, gdy jeźdźcy pochylali się nad szyjami rozpędzonych wierzchowców.
Za kilka uderzeń serca pierwsze linie zderzą się ze sobą z pełną, zabójczą
prędkością. Kawałki ziemi i trawy strzelały spod kopyt koni pędzących na
złamanie karku, gotowych taranować wszystko na swej drodze. Dwuręczny miecz dźwignął
się, by sztychem sięgnąć nacierającego celu.
Do
wściekłego tętentu dołączył przeszywający świst trudny do pomylenia z
czymkolwiek innym. Trwający na uboczu Est miał dobry ogląd na pole bitwy. Oszołomiony
ilością bodźców patrzył jak salwa strzał unosi się nad głowami kawalerzystów i
spada w deszczu ostrych grotów, żgając tarcze, pancerze oraz ciała podążającej
za nimi piechoty. Strzelcy Colonella wykorzystali naturalne ukształtowanie
terenu i zajęli pozycje na niewielkich wzniesieniach oraz kopczykach, zyskując doskonały
widok na bitewną zawieruchę. Póki co szyli z łuków bez większego ryzyka trafienia
swoich ludzi.
Przodownik
raz po raz chwytał strzały wbite w ziemię u jego stóp i z pomocą długiego łuku
perfekcyjnie ściągał żołnierzy biegnących za konnicą. Pełne skupienie wiodło
prym na pozbawionym emocji malowanym obliczu, kiedy pociski o zielonym
pierzysku wdzierały się w szczeliny uzbrojenia przeciwników. Zimne spojrzenie
wytrawnego łowcy dopadającego ofiarę nie zmieniało się ani na sekundę, gdy
wrzeszczące cele padały pod nogi towarzyszy broni.
Est
był pod wrażeniem umiejętności przyjaciela. Co prawda widział Cola w akcji
podczas zuchwałej ucieczki z Adeili, ale miała się ona nijak do tego, co wyprawiało
się tu i teraz. Cały ten chaos i wrzawa dekoncentrowały nierozgarniętego elfa.
Jego uwagę rozpraszało zbyt wiele poruszających się w zasięgu wzroku obiektów,
a zmysły wariowały od nadmiaru napływających zewsząd doznań.
Kątem
oka dojrzał czaromiotów gromadzących się za linią oddziałów dystansowych.
Czarodzieje czujnie obserwowali sojuszników, skłonni w każdej chwili wesprzeć ich
zawczasu przygotowanymi zaklęciami. Estem wstrząsnęło. Niedźwiedź przydzielił
do ich obrony zaledwie kilku tarczowników! Jeżeli nieprzyjaciel postanowi w
pierwszej kolejności pozbyć się magów, ci nie będą mieli najmniejszych szans na
obronę. Chyba że strzelcy i czarodzieje posługujący się mocą użytkową ich
ochronią. Travis nie wyglądał na mistrza magii bitewnej, niemniej jego migająca
w ludzkiej kotłowaninie twarz i postawa zdradzały opanowanie. Oraz napięcie.
Trójka jego adeptów zniknęła pośród czerwonych i niebieskich tunik
elementalistów. Niewątpliwie trzymali w zanadrzu coś spektakularnego. Czyżby za
wcześnie spisał ich obronę na straty?
Wybuch
trzasków i zgrzytów rozlegający się po prawej zmusił Esta do zwrócenia się w
kierunku źródła dźwięku sprawiającego mu wręcz fizyczny ból. Zgroza szeroko rozwarła
zielone oczy. Czegoś takiego jeszcze nie widział. I gdyby to od niego zależało,
nie chciałby nigdy oglądać.
Konnica
wpadła na siebie z grzmiącym łoskotem. Konie ryczały przeraźliwie, padając
jedne za drugimi. Trafione orężem wierzgały i przewracały się o już leżące
martwe lub dogorywające zwierzęta oraz ich krzyczących, tratowanych jeźdźców.
Pierzchały tylko te kierowane co bardziej rozgarniętymi rękami, nierzadko ze
strzałami sterczącymi z błyszczących od potu ciał. Piękna galopada w przeciągu
kilku sekund przekształciła się w taniec śmierci, paskudną rzeź oraz wymianę
gwałtownych ciosów, od których sypały się iskry. Żołnierze wykrzykiwali między
sobą obelgi i groźby. Spłoszone konie wydawały koszmarne odgłosy nie
przypominające rżenia. Broń ze szczękiem uderzała o siebie w bezpośrednim
starciu.
Do
zgiełku dołączyła masa infanterii, kotłująca się i ginąca w bezlitosnej pieśni
wojny, której słowami było wołanie konających, a muzyką jazgot ścierającej się
stali. Wykrzykiwane rozkazy były niesłyszalne w ogólnej kakofonii dręczącej
wyczuloną percepcję Esta, którego oddech urywał się, jakby w ogólnym
oszołomieniu płuca zapomniały o pracy. Adrenalina przepływała w nim w coraz
większych ilościach, potęgując narastającą panikę. To nie widok na jego nerwy.
Pierwszy raz w życiu doświadczał tyle przemocy, krwi i jeszcze więcej cierpienia.
Pierwszy raz widział, jak jego przyjaciel z zimną krwią zabija kolejnych ludzi,
jak opłakany skutek dla życia mają manifestacje magii, kiedy kule ognia oraz igły
lodu wielkości noży smagały, cięły i przebijały napastników. Pierwszy raz
widział, jak zabójcze są końskie kopyta miażdżące zakute w metal i skóry ciała.
Bezwiednie
zaciskał spocone dłonie na wodzach, aż rozbolały go od tego kłykcie, a palce
drętwiały. Odór spalonych włosów, krwi oraz fekaliów wzbudzał w nim odruch
wymiotny. Hiperwentylacja pogorszyła i tak beznadziejną sytuację, w jakiej
znajdował się nienawykły do wojen chłopak. Nie kontrolował się. Przechylony w
bok zwymiotował żółcią na trawę. Opróżniony żołądek rwany torsjami zwinął się
jeszcze ciaśniej. Dobrą chwilę odkasływał kwaśną plwocinę, a przenikliwe oczy
mistrza śledziły go z grzbietu siwego wałacha.
Wkrótce
otarł wargi karwaszem. Zakasłał, mruganiem usiłując pozbyć się szczypiącej
wilgoci spod powiek. Puścił wodze konia i drżącymi palcami rozsupłał jedną z
sakiewek, z której wyjął kilka świeżych liści. Pospiesznie wsunął je sobie do
ust i roztarł zębami na gorzkawą miazgę, a uzyskaną tak pastę rozprowadził
językiem po zębach. Ostry smak drażnił język i przedostawał się do nosa, lecz
dzięki temu mdłości szybciej minęły. Wyprostował się gwałtownie, dostrzegając
ruch niebezpiecznie blisko swojej pozycji. Odetchnął i uspokoił się, rozpoznając
mistrza.
Starzec
skrócił dzielącą ich odległość podstawiając niewzruszonego jak on sam konia.
Jeszcze przez kilka oddechów popatrywał na dygoczącego, pociągającego nosem
ucznia, po czym zwrócił się w kierunku bitwy. Naoglądał się ich wystarczająco w
swoim życiu, by jeszcze jedna, być może jego ostatnia, nie wywarła na nim
wrażenia. Inaczej rzecz miała się z chrząkającym, roztrzęsionym półsmokiem.
-
Pierwszy raz zawsze jest trudny, Estalavanesie. A pierwsze zabójstwo jest
jeszcze trudniejsze - wymruczał jakby do siebie, choć czuły, teraz pogwałcony
hałasem słuch ucznia łowił każde jego słowo. - Już dawno przekroczyłem siódmą
dekadę żywota, a mimo to widok śmierci wciąż mną wstrząsa. Wrażliwość na
krzywdę nie czyni z nas słabych, chłopcze. Udowadnia, iż w głębi serca nadal pozostajemy
czującymi istotami. Nie pozwól zatem, by życie błędnie zweryfikowało twoje
przekonania. Zobacz czym jest prawo silniejszego i zastanów się, czy warte jest
ono swej ceny.
Est
nie odezwał się. Rozważając słowa opiekuna zawzięcie rozpracowywał ostre ziele nie
wiedząc nawet, co powiedzieć. Nudności ustępowały, a on jak zahipnotyzowany
wpatrywał się w rzeczoną masakrę.
Prawo silniejszego.
To
był koszmar, makabra będąca rzeczywistością, snem na jawie. Był przerażony do
tego stopnia, że nie odczuwał zupełnie nic. Nie miał pojęcia jak radzić sobie z
tym narastającym uczuciem mrożącym go niby zaklęcie hydromanty. Trząsł się
niczym w gorączce. Jego oczy złośliwie wybierały najgorsze sceny zalanego krwią
i błotem pobojowiska. Uszy wyłapywały najbardziej przerażające odgłosy mordowanych.
Czuł łzy płynące po policzkach, coś ciepłego leniwie spływającego po brodzie,
nieświadom jak mocno zagryza wargi długimi kłami. Ucisk w żołądku narastał.
Paliły go wnętrzności. Całe ciało zesztywniało od nadludzkiego wysiłku wkładanego
w panowanie nad sobą.
Prawo silniejszego nie jest żadnym
prawem!, wrzeszczał
w otchłani przygnębienia. Prawo
silniejszego jest esencją bezprawia, zawoalowanym rozprzężeniem władzy,
prymitywnym sposobem zdobywania wpływów.
-
Pamiętaj, czego cię uczyłem, Estalavanesie. Tylko samokontrola i dyscyplina mogą
utrzymać cię w ryzach i ocalić przed obłędem. – Leciwy mężczyzna mówił nauczycielskim
tonem, jak gdyby zasiadali na deskach sali ćwiczeń, a nie w samym oku
niszczycielskiego cyklonu. - Nosisz w sobie odwagę, musisz ją tylko wydobyć.
Znaleźć cel, do którego będziesz dążył bez względu na przeciwności. Skup się na
nim, niech wszystko inne straci znaczenie.
Teraz
już Est chciał się odezwać, ale jego szczęki zaciskały się spazmatycznie,
odmawiając współpracy. Ohydny posmak w ustach wracał, mieszając się z krwią i
gorzką śliną. Oczy szczypały od gryzącego dymu i płynących strumieniem łez.
Jego miłość do życia i wszelkich jego przejawów była brutalnie gwałcona przez zastępujące
się obrazy uciętych kończyn oraz wgniecionych w błoto powyginanych trupów. Jego
zamiłowanie do pokoju było miażdżone przez trzask krzyżujących się broni i
pełne cierpienia wrzaski. Jego chęć niesienia pomocy została solidnie
przeciążona i obawiał się, że psychicznie tego nie wytrzyma. Chciał być silny
jak otaczający go ludzie, lecz coś w nim łamało się, pękało i rozwarstwiało na
podobieństwo zmurszałego drewna. Bał się, że zawiedzie pokładane w nim
oczekiwania, złamie złożone przyjaciołom obietnice, okaże się nic nie wartym
szczeniakiem mdlejącym na polu bitwy. W rzeczywistości okaże się tym, kogo cały
czas widział w nim Złowieszczy Niedźwiedź.
Niedźwiedź!
Est
nie miał problemu z odnalezieniem mężczyzny pośród zgiełku. Wielki wojownik
siedzący na grzbiecie bojowego wierzchowca czerpał największą rozkosz ze
szlachtowania przeciwników olbrzymim mieczem, którym wymachiwał niby dziecięcą
zabawką. Przestrzeń wokół niego opustoszała, nie licząc posiekanych ciał
leżących pod masywnymi kopytami drepczącego w miejscu konia. Zaciężni obawiali
się podejść i uciekali, kiedy tylko znaleźli się na wyciągnięcie straszliwego oręża
i końskich zębów, mimo to przywódca najemników przejmował ich jak wściekły
zwierz i ciął z morderczą dokładnością, nie dając ofiarom możliwości kontrataku
czy obrony. Chłopak niemal uwierzył, że to nie Tyrd urodził się dla wojny, lecz
to wojnę stworzono specjalnie z myślą o nim. Człowiek był w swoim krwawym żywiole:
prezentując brawurę nie do powstrzymania, dziesiątkował wrogów jak słomiane
kukły na placu treningowym. Mag, stary doradca, dorównywał talentem
barbarzyńcy, o ile go nie przerastał. Razem byli niemal niepokonani. Uosabiali
odmienne, uzupełniające się style walki, ale czy to wystarczy, by przezwyciężyć
moc rycerza-dowódcy? Jak chronić się przed tą dziwną formą magii?
Szybkie
spojrzenie na linie nieprzyjaciela upewniło go, że garstka paladynów na
opancerzonych rumakach trzymała się z daleka, bacząc na przebieg potyczki. Nie
wyglądali, jakby zamierzali przyłączyć się do tego zbiorowego szaleństwa. Ich
dowódca oglądał starcie, bez ustanku przypatrując się siejącemu pogrom
Złowieszczemu Niedźwiedziowi.
Koncentrując
całą uwagę na sir Aarimie, niestabilny Est starał się zepchnąć emocje w głąb
siebie, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. Tego uczył go mistrz i właśnie
dla takich momentów go szkolił. Uczył go samokontroli, od której wszystko się rozpoczynało.
I opanowania otwierającego go na mruczący głos rozsądku.
Jesteś Zaklinaczem Żywiołów. Masz
stać się bronią. Śmiercionośną i niezwyciężoną, jak sam Niedźwiedź.
Potężniejszą niż on, groźniejszą, nieprzewidywalną…
Est
pochylił się nad grzywą konia i przełykając zalegające w ustach resztki ziela
przymknął ciężkie powieki. Ciarki falą przemknęły przez osłoniętą czarnym
pancerzem skórę. Bez udziału świadomości równał oddech, oczyszczając umysł z
nadmiaru bodźców, wyciszając skołatane nerwy oraz przywracając pełną władzę nad
ciałem. Nie istniało nic wokół. Bitwa nie miała miejsca. Hałas przycichł. Odór śmierci
przestał do niego docierać. W świecie, do którego przenikał, była wyłącznie
cisza i spokój. Był tylko on.
Oczy
błyszczały mu determinacją, gdy skupił się na celu, którym był lider rycerzy
zakonnych. Już prawie wyciszył emocje dające mu poczucie człowieczeństwa.
Niemal usunął bariery mogące hamować lub blokować jego reakcje. Byt w jego
wnętrzu wypływał na powierzchnię i chociaż mu to nie odpowiadało, nie wzbraniał
się przed jego obecnością. Postanowił zaryzykować i przejąć moc oferowaną przez
nieznaną stronę jego osoby.
Intensywność
spojrzenia półsmoka przyciągnęła beznamiętny wzrok niebianina. Niewidzialna
fala energii tajemnej opłynęła usadowionego na koniu Zaklinacza Żywiołów,
wzbudzając w nim kolejny dreszcz, teraz jakby mniej wstrętny, a bardziej
pobudzający. Moc zbadała siły adwersarza, by przełożyć je na zamiary
posiadacza.
Książę
podjął decyzję w chwili, gdy aura zakończyła sondowanie odległego celu. Założył
wówczas wypolerowany skrzydlaty hełm i dopiął sprzączki. Rzuciwszy krótką
komendę podwładnym, spiął konia i zmuszając go do galopu runął w kierunku
niecichnącej nawałnicy ostrzy – oraz przywódcy najemników.
Złote
tęczówki widoczne w szczelinie przyłbicy zalśniły w promieniach słońca przeciskających
się przez gęste chmury. Być może Esta po prostu zwodziły zmysły i dopatrywał
się tego, czego widzieć nie mógł, aczkolwiek wyraźnie wyczuwał bijące od niebianina
wyzwanie. Oddychał przez usta, spojrzenia nie odrywając od srebrzysto-błękitnego
punktu przecinającego błonie. Jeszcze kilka uderzeń serca i świetlisty pocisk
wbije się w czarną kipiel niby kamień w wodę. Nie, nie wbije się. Niezwiązana
walką infanteria w mgnieniu oka poszła w rozsypkę, byle uniknąć kontaktu z szarżującym
rycerzem. Est niemal dostrzegał zdumienie na twarzach żołnierzy możnych, kiedy
to gorączkowo poszukiwali na horyzoncie kontyngentu Zakonu.
Pojedyncze jednostki ruszają do boju
w momencie, gdy szale zwycięstwa przechylają się w niepożądaną stronę, przypomniał sobie niedawną naukę
mistrza. Nie przypuszczał, że tak szybko pozna ją w praktyce.
-
Czas na ciebie, Estalavanesie. - Głos mnicha dobiegał z oddali. Rozdzierany
brutalnymi doznaniami chłopak jeszcze nie zdążył opuścić sfery umysłu. - Nie
pozwól sir Aarimowi dopaść Tyrda. Jeśli polegnie nasz dowódca, nie będzie już
ratunku. – Mag westchnął ciężko i kontynuował łagodniejszym tonem: - Może nie
jest rozsądnym człowiekiem o szlachetnym sercu, wciąż jednak pozostaje
Złowieszczym Niedźwiedziem, za którym wierni mu ludzie pójdą na skraj
Pozaświata. Utraciwszy go, utracą także dalszą nadzieję na zwycięstwo.
Est
otrząsnął się z uczucia przenikania i przez chwilę nie orientował się w sytuacji.
Zajrzał w mocno pomarszczoną twarz człowieka, która utwierdziła go w
przekonaniu, że obecna sfera nie jest efektem jego imaginacji. Bezdenne onyksy
spoglądały na niego znad orlego nosa i wyrażały to, czego Mag nie mógł
powiedzieć słowami.
Chłopak
przełknął gorzką ślinę. Obejrzał się na swojego nemezis i jak potrafił sobie
wyobrazić pojedynek ze złotookim młodzieńcem, tak myśl o pokonaniu go była
niemożliwym do spełnienia marzeniem.
-
Mistrzu, nie jestem w stanie pokonać…
-
Możesz nie być w stanie - przerwał mu Mag - lecz to twoje zadanie. Obrałeś
sobie cel, zatem ty decydujesz, jaką drogą do jego spełnienia podążysz.
Zanim
doszło do bitwy, pośród najemnych krążyły pogłoski, jakoby sir Aarim Asmodeusz
był drugim najlepszym szermierzem w Estarionie. Estowi w głowie się nie
mieściło, że to jemu przypadło w udziale spacyfikowanie rycerza-dowódcy. Za to
stary człowiek ma nie po kolei we własnej, przyjmując wygraną ucznia za pewnik!
Po raz pierwszy poczuł złość na opiekuna za jego niesprawiedliwość, niemniej był
pewien, że wina za jego aktualny stan leżała po stronie tej osobliwości, którą
zaakceptował i tym samym uwolnił.
-
Dlaczego ty tego nie zrobisz, mistrzu? – Próbował brzmieć na opanowanego, ale
nerwy znów napinały się w nim jak postronki. - Masz więcej doświadczenia!
-
Owszem, mój chłopcze, lecz nie jestem tobą i nie posiadam twoich mocy. I
choćbym sobie tego życzył całym sercem, nie zdołam na czas dotrzeć do Tyrda. - Wskazał
na paladyna nieubłaganie zbliżającego się do zwartego kręgu, w którego centrum
olbrzymia postać wywijała mieczem i futrami.
Racja.
Gdyby Mag musiał przedzierać się przez pole bitwy, nie ubiegłby księcia. Est
miał spore szanse, szczególnie że na około szalał zrodzony z magii wściekły
żywioł tylko czekający, aż ktoś go poskromi. To była okazja, którą mógł w pełni
wykorzystać. Wyraźnie widział dystans między sobą a jeźdźcem na białym koniu.
Dostrzegał wszystkich żołnierzy w linii prostej, których przyjdzie mu
unieszkodliwić lub zepchnąć z drogi. Coś mu podpowiadało, że nie uda mu się
ostrzec sojuszników. Nie obejdzie się bez ofiar.
Ostatni
uspokajający wdech. Ostatnie spojrzenie w kierunku człowieka będącego dla niego
kimś więcej niż mentorem i opiekunem. Poczucie winy zalęgło się skrytej pod krótkim
czarnym kirysem piersi, gdy pomyślał o swojej nieuzasadnionej złości. Mag wyszkolił
go z zamiarem wypuszczenia w świat, a Est przecież tego właśnie pragnął: zadbać
o siebie bez angażowania osób trzecich, chronić innych i stać się użytecznym.
Teraz mógł upewnić się, czy podoła oczekiwaniom.
-
Niech i tak będzie, mistrzu - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie
zrobiłeś.
Lekki
uśmiech wypłynął na wąskie, spękane wargi starca.
-
Nie dziękuj, Estalavanesie. I przestań dramatyzować. Zbyt wiele czasu poświęcasz
na jałowe rozmyślania, podczas gdy powinieneś działać. Myśli mają służyć tobie,
a nie odwrotnie. A teraz ruszaj, chłopcze, czas nagli. Porozmawiamy po powrocie
do Twierdzy.
Białe
usta zacisnęły się w kreskę. Zielone oczy o niezwykłym kształcie zawisły na starym
człowieku. Zaklinacz Żywiołów pochylił głowę w wyrazie szacunku i podzięki.
Sędziwy mnich z Północy, cień samego siebie, oddał gest. Onyksowa czerń
znacząco wpatrywała się w młodego ucznia.
-
Wierzę w ciebie, Estalavanesie.
Est
chciał, by te szczere, dodające otuchy słowa zostały z nim już do końca niczym
talizman strzegący przed porażką. Piętami ścisnął boki zniecierpliwionego
karego ogiera i ciągnąc za wodze skierował go ku walczącym, wzrok skupiając na
jaśniejącym pośród czarnej kipieli punkcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz