sobota, 28 czerwca 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 24

 

Dotarłszy do skupiska walczących w zwarciu ludzi sir Aarim Asmodeusz zwolnił, zmuszony dobyć miecza i kontrować ataki, podczas gdy ogromny biały koń w kolczudze i błękitnym kropierzu wierzgał przednimi nogami, kopał oraz gryzł. I podobnie jak jeździec, zabijał tylko w ostateczności.

To zjawisko zaskoczyło jadącego mu naprzeciw Estalavanesa. Spodziewał się, że dążący do konfrontacji ze Złowieszczym Niedźwiedziem paladyn będzie wycinał sobie drogę pośród podrzędnych żołnierzy, taranował ich bez litości mknąc z zabójczą prędkością. Tymczasem młody rycerz zszedł do defensywy, cały czas brnąc przez wymieszaną z krwią ziemię pełną przeszkód w postaci zmasakrowanych ciał oraz zniszczonego ekwipunku.

Est zapamiętał położenie obydwu przywódców i naprędce przeliczył w myślach czas potrzebny na przechwycenie drugiego z nich, nim ten dopadnie pierwszego. Co prawda z Niedźwiedziem miałby większe szanse na pokonanie rycerza-dowódcy, lecz nie mógł wykluczyć, że owładnięty szałem Tyrd nie zechce zlikwidować także i jego. Wszak już dwa razy mu groził, a przecież na polach bitew wypadki się zdarzają. Nader często. Nie, musiał dokonać tego samodzielnie. W końcu to jego sir Aarim wyzwał na pojedynek. Atak na przywódcę był wyłącznie prowokacją, metodą na oddzielenie Zaklinacza Żywiołów od jego mentora.

Spontaniczny plan Esta nabrał rumieńców, prawie jak on sam, tyle że w jego przypadku niezauważalnych na pierwszy rzut oka. Założenia zdawały się proste, niemniej komplikowało je zbyt wiele niewiadomych. Nie wiedział jak zachowa się jego wierzchowiec w starciu z dużo masywniejszym koniem bojowym paladyna i nie miał pojęcia czego spodziewać się po solidnie opancerzonym przeciwniku. A co gorsze, nie był pewien czego spodziewać się po sobie samym.

Ocknął się nagle. Jego zmysły oszalały, doznając pomieszania tak silnego, że niemal zwaliło go z siodła cwałującego wierzchowca. W pobliżu ludzkiego cyklonu wszystko wydawało się intensywniejsze niż w bezpiecznej odległości, z jakiej dotąd obserwował przebieg bitwy. Ostry smród śmierci wwiercał mu się w nozdrza, burząc osłabiony żołądek. Na swoje nieszczęście rozróżniał każdy z zapachów, a najgorszym z nich był odór spalonych włosów, skóry i mięsa. Pierwszy raz poczuł go nocą, kiedy palono na stosie zabitych przez smoka zwiadowców. Pierwsze ofiary szaleństwa białego elfa…

W twym sercu goreje gniew... Twa krew wrze niezaspokojonym pragnieniem… Dusisz się… Udusisz się, jeśli tego nie uwolnisz...

Wściekłość rozpaliła szczerzącego kły chłopaka, gdy zbliżył się do związanych walką żołnierzy. Odruchowo dotknął hebanowego kostura spoczywającego w tulei przy siodle. Kojące mrowienie rozeszło się po opuszkach palców, mknąc ku zgięciu łokcia. Urękawiczniona dłoń zacisnęła się na drzewcu. Świsnęła strzała, nieszkodliwie wgryzając się w ziemię tuż za nim.

Rżący donośnie czarny koń poderwał łeb, z impetem uderzając piersią w trzech zaciężnych i powalając ich na grząską ziemię. Łoskot temu towarzyszący długo jeszcze grzmiał w uszach porażonego własną brawurą Esta.

Jeden ze stratowanych mężczyzn niefortunnie wpadł pod kopyta, które jednym tupnięciem zmiażdżyły mu tors, wgniatając go w szkarłatne błoto. Ledwie stęknął, zanurzając się w rozmokłym gruncie.

Pobliscy wojownicy rozpierzchli się w obliczu nowego zagrożenia. Kilka głosów zakrzyknęło radośnie, widząc dołączającego do bitwy ucznia Maga. Najemnicy z nową energią zaangażowali się w utarczkę, tworząc tunel dla idącego im z odsieczą kompana.

Est jakby tego nie zauważał. Skupił się na płonących zwłokach naprzeciwko i ścisnąwszy wodze wyciągnął rękę, w której dzierżył drzewce. Ożywione myślą języki ognia posłusznie podążyły ku niemu, owijając się wokół broni oraz osłoniętego czarną skórą ramienia. Wystraszony bliskością płomieni koń zahamował gwałtownie i stanął dęba, omal nie wyrzucając go z siodła, ale Est zdołał się utrzymać. Usiłował uspokoić spanikowanie zwierzę, kiedy najbliższy napastnik wykorzystał nadarzającą się okazję i podniósł skrwawiony miecz nad głowę. Zanim jednak opuścił broń na chronione skórzanym ochraniaczem udo jeźdźca, żywy ogień zaatakował go niczym kąsający wąż - prosto w oczy, paląc usmarowaną błotem gębę i włosy.

Krzyczący w udręce mężczyzna wypuścił oręż i błagając o pomoc począł miotać się na oślep. Walczący tuż obok ludzie odskoczyli, byle dalej od szybko zajmującego się ogniem żołnierza.

Zabij… Zabij… Zabij... - syczały płomienie. - Zabij, by nikt cię nie skrzywdził… Zabij, by nikt nie skrzywdził tych, których darzysz miłością...

Zdjęty grozą Est przez jedno uderzenie serca gapił się na swe dzieło, lecz zaraz potem znów oddał się we władanie tej zachęcającej pieśni wybrzmiewającej w rozszerzonych żyłach. Ignorując przecinające niebo strzały żwawo ruszył przed siebie, poganiając wciąż niechętnego rumaka. Ogień otulający jego sylwetkę rozrastał się z każdym sztywnym krokiem konia. Czarny ogier, najwyraźniej nawykły do bitewnego zgiełku, kluczył między poległymi oraz żywymi wiedziony pewną ręką jeźdźca. Nie widział szalejącego żywiołu, toteż spokorniał na tyle, by pozwalać sobą prowadzić.

Im głębiej jednak zapuszczał się Est, tym więcej żołnierzy walczyło w zwarciu. Nadszedł moment, który chciał jak najdłużej odwlec w czasie. Krzyki, trzaski, nawoływania i jęki konających doprowadzały go do obłędu, a przecież musiał wysilić umysł w poszukiwaniu najlepszego rozwiązania, czyli takiego, w którym nie ucierpiałby żaden z jego towarzyszy, a przeciwnik odniósł dotkliwe straty. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy.

Wtem oplatający go żywioł rozbłysnął i huknął, posyłając wokoło ogniste bełty. Spłoszony rumak ponownie dźwignął się w górę. Tym razem chłopak poleciał w paskudne błoto i grzmotnął barkiem o coś twardego. Gdy otrząsnął się z oszołomienia, spostrzegł, że był to dekapitowany czerep jakiegoś nieszczęśnika. Westchnął z odrazą i zerwał się z miejsca. Wszystko go bolało, a wokół panowało oślepiające dziwactwo: mężczyźni w barwach trzech znamienitych rodów biegali wrzeszcząc wniebogłosy i tarzali się w bezsensownej próbie ugaszenia pożerających ich płomieni. Zgłupiały chłopak oglądał tę makabryczną scenę z mocno bijącym sercem.

Niepewnie obejrzał się na sapiących ciężko ludzi Niedźwiedzia. Podpierali się na broni i patrzyli na niego, a na ich brudnych, zmęczonych twarzach malowało się zdumienie. W wybałuszonych, lśniących światłem płomieni oczach ujrzał rosnący nabożny podziw. Zaprawieni w bojach mężczyźni byli przerażeni i wstrząśnięci, lecz na białego elfa, ubłoconego i poobijanego, spoglądali jak na objawienie Wszechmocnych.

- Czarownik władający ogniem - dobiegł pełen pasji pomruk zza jego pleców. - Nie byle jaki czarodziej!

- To ci kurwa niespodziankę Mag nam sprawił - dodał drugi.

- Do boju, czarowniku! - zawołał trzeci, rozemocjonowany widokiem dogorywających, padających jeden po drugim wrogich żołnierzy. - Spal kurwisynów!

Kimkolwiek byli czarownicy, cieszyli się większą estymą niż czarodzieje. Est nawet się nie obrócił, by spojrzeć na zagrzewających go do walki najemników. Brakowało mu czasu na badanie nastrojów. Musiał znaleźć kostur, który wypuścił z dłoni podczas krótkiego lotu z grzbietu konia. Dobrze, że błoto zamortyzowało upadek. Poprzednim razem nie było tak kolorowo i stracił dech na długo.

Rozejrzał się pospiesznie i odnalazł go. Czarny kostur z kontrastującymi stalowymi okuciami leżał w czerwonej kałuży. Nieopodal wierzgał kary koń starający się przebić przez pole bitwy ku drzewom na skraju lasu. Est miał nadzieję, że zwierzęciu uda się przeżyć.

Chwycił broń i odprowadzany oszczędnymi wiwatami pomknął zrobioną przez siebie wyrwą w kierunku, w którym podążał sir Aarim, w sam środek zdewastowanego pola. Odgłosy walki zagłuszała dudniąca w uszach krew, podniecająca adrenalina wzmacniała pracę mięśni. Moc w nim kipiała, a jego niewidzący wzrok wpatrzony był w punkt, którego nie mógł dostrzec z racji swojego położenia. Potykał się i ślizgał wśród stygnących trupów oraz błota. Pozostał mu już tylko instynkt i wola przetrwania. Dążenie do celu, zminimalizowanie zagrożenia.

Słabi czuowiecy nie są ciebie warci. Prawdziwa wartość jest na wyciągnięcie ręki...

Nie było to łatwe, lecz Est usilnie poskramiał podszepty kryjącej się w nim istoty. Parował kijem i ciskał wściekłym ogniem w każdego, kto podszedł za blisko. Bezwiednie tłukł podkutym stalą kosturem w osłonięte hełmami skronie i potylice. Jednym uderzeniem ogłuszał, a nawet zabijał stojących mu na drodze przeciwników. Wyzuty z wszelkich uczuć mogących go zdekoncentrować szybko i skutecznie przebijał się przez linie wroga zwarte w morderczym uścisku z jego sojusznikami. Nie pragnął niczyjej śmierci, choć uśmiercanie napastników przychodziło mu z lekkością. Nie atakował pierwszy, starając się omijać potyczki, co na polu bitwy zakrawało o niewykonalne. Czynił jak jego paladyński adwersarz: ograniczał się do aktów samoobrony, mniej czy bardziej śmiertelnej. Poniekąd rodziło to frustrację, lecz był to jedyny słuszny sposób postępowania. Przemoc nie jest rozwiązaniem ani środkiem do celu. Przemoc i idąca z nią w parze śmierć jest bezsensownym marnotrawstwem ludzkich zasobów. Est pragnął budować lepszą przyszłość w oparciu o doświadczenia z przeszłości, a żeby przeszłość mogła zaistnieć w niezmienionej formie, należało stworzyć dla niej stabilną przyszłość w teraźniejszości. Ludzie zbyt szybko dopełniali żywota i jakby tego było mało, wciąż wdawali się w małostkowe waśnie, oddawali życie za błahostki, osłabiając i uszczuplając własne siły. Zupełnie jak teraz.

Nie pomyślałeś o tym, że być może jeszcze nikt nie uświadomił ludziom ich wartości? - odpowiedział swemu aroganckiemu aspektowi. Mnie także ten problem dotyczył. Nas dotyczył.

Dysząc, zatrzymał się na kawałku pustej przestrzeni. Popatrzył pod nogi i zsunął obutą stopę z powgniatanego napierśnika sygnowanego znakiem Niedźwiedzi. Nigdzie nie dostrzegał jego posiadacza. Naokoło walało się mnóstwo szczątków ludzi oraz koni obu frakcji. Oręż powbijany był w ziemię tak, jak upadł, czasami ostrzem ku niebu. Rzeczywiście, w trakcie bitwy nietrudno o przykry wypadek.

Spowijający pobojowisko smród, jak i hałas, nie były już męczące dla lustrującego otoczenie Esta. Unikał patrzenia na majaczące w oddali czarne mury Twierdzy. Według Niedźwiedzi oglądanie się za siebie tuż po opuszczeniu warowni przynosiło pecha. Wystarczy zerknąć przez ramię, by nigdy już do niej nie wrócić. Trochę jak ostatnie pożegnanie. Trochę jak typowo ludzki zabobon.

Po swojej lewej dojrzał Niedźwiedzia zawzięcie robiącego dwuręcznym mieczem. Po kasztanowatym rumaku nie został ślad, co w niczym przywódcy nie wadziło. Długie pasma ciemnobrązowych włosów przyklejały mu się do spoconego czoła oraz skroni. Niemożliwy do określenia grymas marszczył brodatą, zbryzganą krwią i błotem twarz potężnego wojownika gorliwie rozcinającego kolejne ofiary. Futro okrywające jego barki i plecy wystrzępiło się w kilku miejscach, a stalowy kirys nosił niezliczone ślady cięć i wgnieceń. Sam człowiek jednak nie wyglądał na rannego, a spływająca z niego posoka z pewnością należała do szlacheckich żołnierzy.

Nigdzie nie było sir Aarima, co oznaczało, że Est zdążył przed czasem. Zdobył się na samozadowolenie, choć ani na sekundę nie tracił czujności, jako że walki wokół niego nie ustawały, a nawet przybierały na gwałtowności. Okręcając się wokół własnej osi ze świstem wywinął kosturem, trzymając nacierających na odległość i tworząc idealny okrąg. Zaciężni możnych popatrywali na niego z mieszaniną nienawiści i strachu, lecz żaden nie postawił choćby kroku w stronę Zaklinacza Żywiołów. Miecze oraz topory ściskali w garściach, niektórzy zasłaniali się popękanymi tarczami. Stali i oceniali swoje szanse przeciwko samotnemu nieprzyjacielowi, dziwnemu i niespotykanemu, a co za tym idzie, niebezpiecznemu ponad wszelką miarę.

Est trwał w pozycji wyjściowej, na lekko ugiętych nogach, z kosturem w prawej ręce wysuniętej do przodu i lewą wystawioną w tył dla zachowania równowagi. Pojedyncze porywy wiatru targały grzywą czarnych włosów, spod których wyzierały zmrużone zielone oczy przywodzące skojarzenie zapędzonego w pułapkę skaleona. Pomiędzy wykrzywionymi wargami błyskały zwierzęce kły. Końcówki długich uszu drżały, wychwytując odległe pogłosy.

Wreszcie dotarł do niego zgrzyt i chrzęst, które dane mu było poznać w Adeili, a których z niecierpliwością wyczekiwał.

Zaciężni zaczęli się wycofywać, zgodnie z oczekiwaniami. Białoskóry elf obleczony w czarny pancerz nie był przeciwnikiem, z którym mogliby sobie poradzić nawet grupą. Ale był ktoś, kto mu podoła.

Utworzonym przez żołnierzy korytarzem niespiesznie kroczył rycerz-dowódca miasta garnizonowego Adeila. Jego błyszczący stalowy pancerz nosił ślady potyczek, podobnie półtoraroczny miecz w prawej dłoni oraz olbrzymia pawęż na lewym przedramieniu. Złote tęczówki zalśniły ogniem w szczelinie przyozdobionego skrzydłami hełmu. Nikt zwyczajny nie poruszał się z gracją w takiej ilości sztywnej stali, nieważne jak zmyślnie by ona była wykuta czy dopasowana. Jednakże paladyni nie byli zwyczajnymi wojownikami. Byli elitą pośród gatunku ludzkiego i głupotą było zakładać, że marni najemnicy dzielą z nimi skalę porównawczą. A Est był na tyle nierozważny, by rozgniewać syna arcypaladyna.

Brudny i spocony półsmok otarł nos nadgarstkiem wolnej ręki. Oddychając przez rozchylone usta nie tracił z oczu młodego mężczyzny, który z niezachwianą pewnością siebie wkraczał właśnie na prowizoryczną arenę. Jak jeszcze przed momentem Est prowadził się stanowczo i bez wahania, tak teraz stracił rezon, nabierając wątpliwości niczym uszkodzony okręt tonący w oceanie beznadziei. Szedł na dno świadomości, gdzie niby wrak spoczął w odmętach strachu i niepewności. W akcie desperacji zebrał pożerający okolicę żywioł i poszczuł nim przerażonych gwałtownością zjawiska ludzi, skłaniając ich do ucieczki. Odizolował w ten sposób siebie i sir Aarima od bitewnego zgiełku, tym samym odcinając od ewentualnego wsparcia z zewnątrz.

Rycerz-dowódca obejrzał strzelające w niebo ściany ognia tworzące idealne koło i nieznacznym skinieniem głowy wyraził uznanie dla umiejętności białego elfa.

- Wspaniały popis talentu, mości Estalavanesie! - zawołał, przekrzykując ryk żywiołu. Stalowa przyłbica zniekształciła jego bezbarwny młodzieńczy głos. - Osobliwy przejaw magii nie wymagającej inkantacji, zawiłych gestów, tudzież wykorzystania energii tajemnej. Niewyczuwalny. Niepodobny do manifestacji, z jakimi miałem sposobność zaznajomienia się. Ciekaw jestem czym jeszcze mnie zadziwisz, Zaklinaczu Żywiołów.

Est wyprostował się, uspokajając oddech. Przy tym osobniku mógł pozwolić sobie na odrobinę wytchnienia. Paladyn nie zaatakuje bez ostrzeżenia, ponieważ nie widzi w tym honoru. Tylko dlaczego od razu nie przeszedł do sedna?

Nie odrywając wzroku od sir Aarima, złapał za jeden z flakoników przy pasku i szarpnięciem zerwał mocowanie. Zębami wyrwał korek, wypluł go w płomienie i opróżnił zawartość buteleczki jednym haustem.

Książę przechylił głowę, a odbicie tańczącego na przyłbicy ognia nadało mu nierzeczywistego wyglądu.

- Nie sądziłem, iż już na samym początku zażyjesz środki wspomagające.

- Nie sądziłem, iż będę torował sobie ścieżkę między ludźmi Unii - odparł Est manierą rozmówcy, krzywiąc się przy tym i bez ustanku przełykając. Jednym z efektów ubocznych energetyka był cierpki posmak pobudzający produkcję śliny. Częściej przełykał, ale dzięki temu nie drapało go w gardle od dymu i odoru.

Rycerz postąpił krok w przód, ogromną tarczę opierając na ziemi.

- Żadnemu z nas nie usłano drogi różami – rzekł sentencjonalnie - lecz kwiatami śmierci o cierniach długich i ostrych, których płatki mienią się odcieniem płonącej krwi.

Est cofnął się mimowolnie.

- To nie miejsce na dyskusję o poezji, sir Aarimie. Miałeś nie włączać się do konfliktu, a wyraźnie widziałem, że zmierzałeś w stronę Złowieszczego Niedźwiedzia.

Płyn rozszedł się z żołądka falą ciepła i już z wolna oddziaływał na spięte mięśnie. Odzyskujący siły Est przybrał pozycję do walki, kurczowo zaciskając palce na śliskim od potu, krwi i błota kosturze.

- Mości Eście, czyżby zależało ci na życiu tego pozbawionego wyższych wartości barbarzyńcy?

Niebianin intencjonalnie użył imienia podanego przez Lorda Henendrika II przypominając, że biały elf sam niegdyś uciekł się do fortelu. Poprawił chwyt na rękojeści półtoraręcznego miecza i dokładnie w tym momencie Est wyczuł coś dziwnego na granicy świadomości. Tracąc koncentrację spuścił wzrok, wpatrując się w nieokreślony punkt na przeoranym podłożu. Chybotliwe płomienie migotały wśród nasiąkniętych grud, gdy zawzięcie poszukiwał źródła obcej mocy. Bezowocnie.

- Czy naprawdę ten arogancki człowiek wart jest tego, by stawiać jego życie ponad życie innych? Ponad twoje własne?

Wątpliwość sączyła się do serca i umysłu chłopaka jak trucizna. Usmarowane dłonie nie zaciskały się już tak mocno na gorącym drzewcu. Poczucie celu zacierało się w jego głowie, umykało, kiedy próbował je pochwycić. Przeciekało przez palce.

Książę nie przestawał mówić. Jego obojętny, pusty głos mieszał się z głosem wewnątrz jaźni rozdzieranej niewytłumaczalną siłą.

- Gardzisz jego butą i impertynencją. Czy nie pragnąłeś ocalić ludzi przed jego obsesją i zaślepieniem? Jego czyny szkodzą nie tylko tobie, lecz wszystkim wokół…

- Przestań! - krzyk rozpaczy zabrzmiał głośniej, niż Est się spodziewał. - Cokolwiek mi robisz, przestań! Nie wiem jakiej magicznej sztuczki używasz, ale na mnie ona nie zadziała! - Oparł czoło o otwartą dłoń i przymknął powieki, dochodząc do siebie. – Wierzyłem w twoją szlachetność, ale manipulowania emocjami nie zaliczam do czystych zagrań.

- To nie jest manipulacja, Estalavanesie - wyjaśnił niewzruszony rycerz-dowódca - ani magiczna sztuczka. Tak jak ty władasz żywiołami, tak ja potrafię ujawnić wszelkie negatywne cechy danego człowieka, obnażyć go i wytyczyć mu ścieżkę do samodoskonalenia, czynienia dobra, naprawienia poczynionych błędów. - Ton głosu sir Aarima nie zmienił się, lecz mówił on z takim przekonaniem, że Est zapragnął go jak najszybciej uciszyć. - To jest mój dar i przekleństwo zarazem. Wskazuję ludziom drogę ku lepszej przyszłości, posługując się ich własnymi emocjami.

- Tak jak zrobiłeś to Niedźwiedziowi.

- Nie było to trudne. To człowiek tak zapatrzony w siebie, iż jego żywot jest jawną obrazą słuszności i praworządności. Jest jak policzek wymierzony światu, który pragnie żyć w harmonii oraz względnym spokoju.

- Pozujesz na zbawcę świata?

- Rycerze Zakonu od wieków strzegą Estarionu, a twój przywódca okazuje się czyrakiem, chorobą toczącą naszą pogrążoną w wojnie domowej krainę. Pozbycie się jednego z nich przybliży jej naprawę. - Paladyn podniósł przyłbicę odsłaniając przystojne oblicze, na którym jedynymi żywymi elementami wydawały się być iskrzące złote oczy. - Rozumiesz, jak bardzo cierpi ludzkość nosząc tak niegodziwe istnienia na swym udręczonym grzbiecie. Kierujesz się honorem i poczuciem sprawiedliwości, jak zatem możesz tego nie zauważać?

Znów osaczyło go to drażniące, wzbudzające lęk uczucie.

- Bo jeszcze nie oszalałem! – Bronił się rozpaczliwie. - To, że mam jakikolwiek honor i poczucie sprawiedliwości nie znaczy, że jestem taki jak ty! Nie będę decydował kto ma umrzeć, a kto nie. Nikt nie powinien posiadać takiej władzy!

- Nie zdajesz sobie z tego sprawy, lecz są wśród nas istoty pretendujące do stanowiska najwyższego sędziego. - Głos księcia zabarwiła nuta zimnej nieustępliwości, która w uszach Esta była ciężka i niewygodna jak prawda. - Nie jesteś taki jak ja, to oczywiste. Aczkolwiek obaj posiadamy cechy wspólne. Jesteśmy podobni pod wieloma względami, powoduje nami ten sam cel i jednakowo do niego dążymy, lecz w przeciwieństwie do ciebie nie zamierzam biernie patrzeć, jak Estarion gnije od wewnątrz. Nie, kiedy mogę temu przeciwdziałać.

Niebianin wzniósł miecz na wysokość twarzy, oddając honory przeciwnikowi.

- Twój towarzysz zabił jednego z moich braci, prawego męża wykonującego swą powinność. Ta choroba postąpiła już za daleko, bym mógł puścić ją płazem. Jeżeli nie chcesz przyjąć moich racji do wiadomości, Estalavanesie, przyjmij na siebie ostrze Egzekutora.

Est nie odpowiedział. Adrenalina buzowała, gdy serce w niewyobrażalnym tempie pompowało krew. Prawie ogłuchł od dudniących w uszach fal. Drżące dłonie ważyły broń, idealnie odwzorowując wyćwiczone do perfekcji chwyty. Gdyby miał choć chwilę do namysłu, zapewne byłby przerażony. Lecz nie teraz. Teraz był tylko on i opuszczający przyłbicę rycerz-dowódca. To nie będzie wyrównana walka, ale da z siebie wszystko, by jego bohaterstwo nie poszło na marne.

Szczelnie opancerzony paladyn schwycił imacz pawęży i runął na Zaklinacza Żywiołów. Za nic mając ciężar wyposażenia, zręcznie zawinął mieczem półtorarocznym, którego płaz odbił się od hebanowego drzewca.

Mimo oślepiających błysków rzucanych przez przybrudzoną stal, Est przyjął na siebie impet uderzenia. Pośliznął się w klejącym błocie, zdołał jednak sparować dwa szybkie cięcia z prawej i lewej. Ruchy Syna Tarthosa były szybkie i precyzyjne, jakby waga miecza, pawęży oraz pełnej płytowej zbroi nie była dla niego utrudnieniem. Oponent przebija go latami praktyki! Est musiał więc opracować taktykę, która pozwoli mu choć trochę wyjść na prowadzenie, gdyż defensywa w starciu z paladynem oznaczała śmierć.

Cięcie znad głowy wymusiło na Eście uniesienie kostura i odsłonięcie torsu. Okazało się jednak fintą. Ostrze miecza błyskawicznie zmieniło kąt opadania i tnąc po ukosie o milimetry ominęło zasłonę półsmoka. Nim Est zorientował się w sytuacji, było już za późno. Uskoczył w bok i padając na błotnistą glebę odtoczył się od niebianina. Gdy dźwigał się chwiejnie, wspierając na kosturze, przyciskał zabłoconą lewą rękę do miejsca tuż nad lewym biodrem. Spomiędzy białych palców wydostała się strużka gorącej cieczy, natychmiast wsiąkającej w koszulkę i szwy czarnej rękawiczki. Cięcie nie było głębokie, ale dokuczliwe.

- Pierwsza krew, Estalavanesie – obwieścił bez satysfakcji młody książę.

Zraniony w pierwszych minutach, pochylony i ciężko oddychający Est patrzył jak oprawca skraca dystans, by go dopaść. Podświadomie wytarł krew o rozciętą tkaninę wystającą spod kirysa. Hipnotyzujące złoto jaśniało w szczelinie hełmu jak otaczający ich ogień, z którego mógł zrobić użytek. Nie, jeszcze nie. Sir Aarim także nie używał mocy. To był pojedynek, a nie próba woli.

Dziki wrzask wypełnił pierścień płomieni, gdy Est zaszarżował na przystającego nagle rycerza. Sir Aarim sprawnie uziemił pawęż tuż przed uderzeniem. Głośny trzask ogłuszył ich obu, kiedy rozpędzony półsmok przywalił w nią stalowym zwieńczeniem kostura, odginając ją nieznacznie. Hałas i obolałe nadgarstki nie powstrzymały go jednak przed dalszym nacieraniem. Z furią szarpnął w tył i ponowił atak, nie zważając na broczącą ranę palącą bok. Wraz z ciosami jego mięśnie napinały się i rozluźniały pod czarnym pancerzem, a stopy w ciężkich butach szukały oparcia, grzęznąc w namokłym gruncie. Bransoleta pod rękawiczką zaczęła mrowić i pulsować, sprawiając mu dotkliwy ból. Z każdym kolejnym łupnięciem dodawał po jednym wgłębieniu, aż osiągnął stopień, w którym nie dało się odróżnić wytłoczonego symbolu od zbryzganej błotem całości.

Mając już dość, Est okręcił się i wyprowadził pchnięcie spod ramienia trafiając idealnie w środek zdeformowanej pawęży, tym samym omal przewracając zapartego za nią przeciwnika.

Sir Aarim ugiął się pod ostatecznym ciosem. Upadając na kolano wypuścił imacz z zakutej w pancerną rękawicę dłoni, pozwalając bezużytecznej tarczy z grzmotem blachy upaść w błoto. Ze zdumieniem śledził subtelną przemianę następującą w górującym nad nim białym elfie. Ranny, w uszkodzonym skórzanym pancerzu, spoglądał na niego rozpłomienionym, wyzbytym wyrazu i źrenic spojrzeniem. Był to prawdziwy ogień szukający ujścia w kącikach dużych jak u kota oczu. Płomień, którego refleksy tańczyły wokół nich, mogący w każdej chwili pochłonąć dowolną ofiarę z żarłocznością bestii. Dopiero teraz niebianin ujrzał Zaklinacza Żywiołów w całej okazałości. I poniekąd był nim zafascynowany.

Est z gardłowym rykiem uniósł pionowo kostur i z mocą opuścił w dół, celując w skrzydlaty hełm. Książę zdołał uniknąć miażdżącego ataku. Stalowe okucie niegroźnie zsunęło się po zaokrąglonym naramienniku, zgrzytając i rysując jego ubłoconą powierzchnię. Sir Aarim oburącz ujął pozbawiony zbędnych ozdób miecz bastardowy i zrywając się z ziemi zawinął nim z finezją, o włos od białego nosa Esta.

Przez kilkanaście oddechów wymieniali się pchnięciami i uderzeniami. Zaklinacz starał się trzymać rycerza z dala od siebie, lecz ten, pomimo masy pokrywającej go stali, uwijał się wokół niego niby żmija wypatrująca okazji do ukąszenia. W pewnym momencie końcówka kostura rąbnęła w bark paladyna i zachwiała nim, jednak siła uderzenia oraz zdradliwe podłoże podziałały na niekorzyść Esta, który upadł bokiem i momentalnie się przeturlał. Czubek miecza wszedł w ziemię do połowy ostrza w miejscu, gdzie przed sekundą była jego głowa. Półsmok natychmiast się poderwał, ociekając cuchnącą mazią. Chciał przetrzeć twarz, ale pocierając nadgarstkiem tylko rozsmarował obrzydliwe błoto na policzkach i czole. Ledwie starł brud z powiek, gdy broń przeciwnika przecięła powietrze tuż przed jego płonącymi oczami.

Żarty się skończyły.

Stal lśniła blaskiem kotłujących się wokół płomieni, raz po raz tnąc na wysokości twarzy Esta. Wybity z rytmu chłopak odsuwał się o krok z każdym błyskiem. Jak zaczarowany wodził wzrokiem za klingą, aż w końcu wykonał kontrolowany upadek na plecy i obunóż kopnął opancerzone kolana niebianina. Zaklął pod nosem, kiedy śliskie podeszwy zsunęły się ze stalowych nagolenników, niezamierzenie podcinając stopy sir Aarima. Czym prędzej się przetoczył, by obalona kupa stali nie wgniotła go w błoto. Nie złamie tak dobrze chronionemu przeciwnikowi kolan. Przynajmniej osiągnął połowiczny cel.

Ślizgając się na wydeptanym grzęzawisku wstał chwiejnie jako pierwszy i uderzył kosturem, przyszpilając paladyna ciosem w płytowy kołnierz. W próbie sił nie poradzi sobie z tym wytrwałym pancernikiem. Musiał szybko przyjrzeć się spoinom płyt zbroi podnoszącego się wroga, by następnym ciosem definitywnie zakończyć starcie.

Odsunął się chwiejnie i podparty na kiju dyszał ciężko, walcząc o każdy oddech. Skaleczenie promieniowało bólem na cały brzuch. Nadal krwawiło, co nie było pomyślnym znakiem. Przyglądał się wstającemu, niestrudzonemu pojedynkiem rycerzowi. Oczy piekły go od potu i dymu. Ogniste smugi podążały za ruchem jego głowy, doskonale widoczne na tle szybko ciemniejącego wieczornego nieba.

Niebianin jedną ręką rozpiął sprzączkę pod brodą i szarpnięciem zdarł z głowy skrzydlaty hełm, spod którego wypłynęła niewielka brunatna bańka. Krótkie złote włosy sklejał pot, a grymas szpecący urodziwą, umazaną twarz udowadniał, że szkolenie Esta nie poszło na marne. Kostur okazał się wyjątkowo efektywną bronią przeciwko gładkim płytom pancerza i chociaż posługiwanie się nim było wymagające, to chłopak coraz lepiej radził sobie z wgniataniem i uszkadzaniem kolejnych elementów. Uwierająca stal musiała być bardzo niekomfortowa.

Gromadząc resztki energii, Est zademonstrował elegancki młynek kosturem i natarł na księcia. Tym razem płaz miecza z łatwością odpierał ataki nie na tyle szybkie, by przebić się przez jego zasłonę. Sir Aarim umknął zwinnie w bok i zaszedł półsmoka z lewej, bezmyślnie wystawionej strony. Miecz ponownie ciął, rozcinając koszulkę i skórę pod żebrami.

Trafiony po raz drugi Est poślizgnął się i upadł na plecy. Cięcie było głębokie, a upadek tak silny, że wypuścił broń. Kostur spadł na wgniecione w ziemię zwłoki i stoczył się pod ścianę ognia, na wpół znikając w kleistej brei. Est podniósł się na łokciu i wolną ręką docisnął rozcięcie. Trysnęła krew. Jęknął, z wysiłkiem łapiąc powietrze kaleczące wysuszoną krtań. Pochylony dla ulżenia cierpieniom ledwo przełykał ślinę.

Na linii wzroku dojrzał stalowe nagolenniki połączone z zabłoconymi, podkutymi butami. Ciężka podeszwa wsparła się na jego piersi i bezceremonialnie pchnęła w błoto. Czubek ostrza, na którym lśniła krew, nacinał skórę zagłębienia jego szyi.

Spojrzenia lodowato złotych tęczówek i płonących oczu skrzyżowały się. Patrzący z góry na swoją ofiarę sir Aarim nie wyglądał jakby triumfował. Był poważny, lecz nie tak obojętny jak dotychczas. Zniknęła irytacja, zastąpiona czymś innym, czymś miękkim i efemerycznym… Współczuciem. Est nie potrafił określić dlaczego, ale te emocje kompletnie go rozstroiły. Już gniew byłby lepszy od tej obrzydliwej litości.

Coś głęboko wewnątrz niego wzbierało pod wpływem niechcianych uczuć i uwolniło się, gdy sztych bezlitośnie wniknął w białą cienką skórę.

Oczy Esta rozjarzyły się niczym podsycony opałem żywioł. Krąg eksplodował i w ułamku sekundy tysiąc ognistych włóczni z bezwzględną zawziętością runęło na napastnika.

Osłaniający twarz paladyn cofnął się gwałtownie. Jęzory ognia prześlizgnęły się po stali okrywającej muskularne ciało i zniknęły jak zdmuchnięte wiatrem. Lecz nie wszystkie. Większość przed rozproszeniem zaledwie liznęła zbroję, ale dwa dosięgnęły celu. Jeden płomienny pocisk śmignął poziomo wzdłuż lewego policzka, natomiast drugi rozorał prawą brew i pozostawił paskudną oparzelinę aż po zmarszczone niedowierzaniem czoło. Sir Aarim odsunął się z sykiem, zaciskając powieki prawego oka, być może również uszkodzonego.

Półleżąc, Est dotknął pulsującej rany w szyi. Była ciepła i lepka. Na jego szczęście książę nie spieszył się z egzekucją i zupełnie stracił kontrolę nad otoczeniem, dlatego też bez trudu go zaskoczył, zyskując na czasie. Niestety i on sam stracił świadomość miejsca, o czym właśnie się przekonał.

Krąg ognia przestał istnieć, ukazując znajdujące się za nim pogorzelisko oraz sterty trupów, gdzieniegdzie pochłanianych przez wiecznie głodny żywioł. Pozostali przy życiu żołnierze zaniechali walki i z bronią w pogotowiu wycofali się, zostawiając przestrzeń dla nieprzewidywalnych czempionów obu frakcji. Wykończeni i słaniający się na nogach w napięciu obserwowali rozwój wypadków.

Est przełknął ślinę. Bolało go gardło i bok, a najbardziej dręczyło go, że zadane mieczem sir Aarima rany nie chcą się goić. Wydzielały krew i rwały niemiłosiernie, aż przed oczami zatańczyły mu kolorowe plamy.

Ostre światło przyciągnęło na powrót zielone oczy elfa. Chłopak zmrużył je, by dojrzeć cokolwiek na jaśniejącym jak słońce obliczu młodego rycerza. Nigdy nie widział legendarnej magii leczniczej, z jakiej słynęli paladyni, toteż przyglądał mu się z ciekawością, na jaką mógł się zdobyć w obecnym stanie. Jednak w samym procesie nie było nic intrygującego poza faktem, iż z pomocą esencji opływającej ich ciała potrafili uzdrawiać zarówno siebie, jak i innych.

Zewsząd napłynęła łagodna ciemność. Echo bitwy niosło się w dal jak łuna ognisk tańczących na zgliszczach i Est odnosił wrażenie, że nie uczestniczyli w walkach w tak bezpośredni sposób, jak jeszcze przed momentem. Niebo poszarzało. Do skłębionych chmur dołączył tłusty dym licznymi słupami wzbijający się z pobojowiska.

Sir Aarim wyglądał na zdezorientowanego. Dwa niewątpliwie bolesne oparzenia wciąż czerniły jego osmoloną twarz. Magia nie podziałała na uszkodzenia dokonane zaklętym ogniem. Przymknął prawe oko, jak gdyby oparzenie sprawiało mu nieludzki ból. Spojrzenie zdrowego przeniósł na leżącego półsmoka.

- Gratuluję przebiegłości, Zaklinaczu Żywiołów. - Nie uśmiechnął się ani nie skrzywił. Jedyne sprawne oko zwęziło się i Est już nie wiedział czy niebianin jest wściekły, czy też zadowolony. - Jesteś wyjątkowo młody, a mimo to skutecznie gospodarujesz nie tylko posiadaną mocą, ale i rozumem. Ujmujące.

- Chciałbym powiedzieć o tobie to samo, ale… - Est przerwał, bo mówienie potęgowało cierpienie. Powoli nabrał tchu i kontynuował znacznie cichszym tonem. - Jak na jednego z najlepszych szermierzy Estarionu wypadłeś słabo w starciu z żółtodziobem.

Cień uśmiechu przemknął przez wargi księcia. Sprowadzony do parteru elf nigdy by nie przypuszczał, że łagodna oznaka sympatii może być dużo straszniejsza aniżeli uprzednia chłodna obojętność.

- Miej świadomość, iż dostosowując się do twojego poziomu nie wykorzystałem choćby piątej części potencjału bojowego. Planowałem zbadać twe umiejętności w bezpośredniej potyczce, by zweryfikować swój osąd i swój zamysł osiągnąłem. – Nieznacznie przebiegł palcami po rękojeści półtoraręcznego miecza - Szczerze ubolewam nad rychłym zerwaniem tak obiecującej znajomości. Czynię to z żalem, nie tego bowiem pragnę.

Est otworzył usta, lecz ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Pod czaszką miał mętlik nie mniejszy niż otaczający go zamęt bitewny. Wcale nie był tak dobry jak uważał. Przez cały ten czas rycerz-dowódca z nim pogrywał. Gdyby zechciał, ściąłby go już w pierwszej fazie. Po co więc go sprawdzał, skoro i tak zamierzał z nim skończyć? O co tu chodziło?

Obserwujący ich żołnierze tracili zainteresowanie i wznawiali poszukiwania wrogów, których mogliby związać walką. Tylko kilku weteranów z uwagą śledziło wykonanie wyroku.

Stalowa zbroja połyskiwała w ogniu, uwalana i pokiereszowana. Ciepły wiatr porywał jasne włosy i targał nimi niczym postrzępioną, zajętą ogniem chorągwią, wywołując w Eście znajome wrażenie oderwania od rzeczywistości. Jakby przenikał między światami równoległymi. Jakby tracił przytomność.

Ostrze skąpane w posoce wzniosło się na tyle, by czubkiem namierzyć ranę pomiędzy obojczykami. Sir Aarim zmniejszał dzielącą ich odległość przygotowując się do zadania rozstrzygającego ciosu. Zdrowym okiem wpatrywał się w przegranego, a jego niemal ludzka twarz była nieodgadnioną maską, pozbawioną uczuć i obojętną na los zwyciężonego.

Żywot Esta chylił się ku końcowi, gdy ich uszu dobiegł narastający świst przebijający stłumiony zgiełk bitewnej zawieruchy. Rycerz-dowódca w porę uniósł głowę. Długa strzała o zielonym pierzysku z głuchym uderzeniem wbiła się w ziemię tuż przed stalowym butem. Jeszcze jeden krok i niebianin miałby grot w oczodole.

Gniady koń zatańczył na mlaszczącym gruncie. Chrupnęła zgnieciona, wbita kopytem w ziemię tarcza. Est opadł na plecy i byłby odetchnął z ulgą, gdyby nie piekące nacięcia na szyi oraz lewym boku. Nie przymykał jednak powiek, przewidując rychłą utratę przytomności. Bitwa trwała, ale był bezpieczny. Colonell tu był. Zawsze w odpowiednim miejscu i czasie.

Przodownik zwinnie zeskoczył z siodła i ledwie postawił stopę na mokrej glebie, już mierzył z długiego łuku prosto w odsłoniętą głowę paladyna. Między napinające cięciwę palce wetknięte były jeszcze dwie strzały gotowe do szybkiego przeładowania w razie niepowodzenia. Nie spuszczając ciemnozielonych oczu z przeciwnika zbliżył się do punktu, w którym leżała broń Esta i kopnięciem posłał ją w stronę leżącego przyjaciela.

Est nie miał ochoty wstawać. Było mu ciepło i - o dziwo - wygodnie pośród szczątków tego, co do niedawna żyło. Chciał tu zostać, zasnąć, zbratać się z tymi, których nigdy nie pozna. Życie wciąż z niego uciekało, podobnie esencja go wypełniająca. Nie był już sam. I nie był bezbronny. Uwalany błotem, juchą i wolał nie wiedzieć czym jeszcze kostur szturchnął go w ramię, chwiejnie zatrzymując się na jego zasłoniętym naramiennikiem barku i dając mu do zrozumienia, że nie pora na odpoczynek. Nie miał wyjścia. Musiał stanąć o własnych siłach. Posłużył się w tym celu długim drzewcem, ponieważ podchodzący doń partner miał aktualnie obie ręce zajęte.

Akurat kiedy podnosił głowę, Col niedopuszczającym sprzeciwu głosem stawiał ultimatum sir Aarimowi.

- To koniec, paladynie, nijak nie unikniesz wystrzelonej strzały. A ja nie chybiam. Pozostałe mają cię szybko dobić - dodał dostrzegając złoto skupione na jego sztywnych palcach wystających z rękawicy strzeleckiej. - Zatem albo wycofasz się zhańbiony, albo podzielisz los swojego podkomendnego. Twój wybór.

Książę baczniej przyjrzał się wytatuowanemu mężczyźnie.

- Hańbą okryłeś swego towarzysza ruszając mu w sukurs i przerywając honorowy pojedynek, na który własnowolnie przystał, niskowyżaninie – zripostował niezrażony. - Intrygujące, iż przejął on na siebie odpowiedzialność wynikającą z twojej przewiny, morderco. Godne pochwały poświęcenie. - Zdrowe oko przesunęło się na wiszącego na kosturze półsmoka. Jego głos złagodniał, a może było to urojenie tracącego krew chłopaka. - Walczyłeś dzielnie, Estalavanesie. I gdyby dane nam było spotkać się w innych okolicznościach, z chęcią przyjąłbym cię w szeregi Obrońców Ludzkości. Zakon to nie tylko rycerze.

Niebianin zasalutował mieczem, na którym odcinała się smuga szkarłatu. Est nie orientował się czy był to szczery hołd, czy raczej uświadomienie mu, że gdyby nie ingerencja osoby trzeciej, ta klinga weszłaby w jego szyję po sam jelec.

Sir Aarim obrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunku, z którego przyszedł, schylając się po drodze i podnosząc porzucony hełm. Bardziej rozgarnięci ludzie możnych chyłkiem się oddalili. Nie rzucili broni, niemniej zeszli z pola widzenia najemnych, którzy bynajmniej im nie odpuścili. Regularna, mająca się już ku końcowi bitwa niebawem przeistoczy się w rzeź. Wystarczyło wyeliminować dowódcę, by morale najeźdźców upadło całkowicie.

Colonell naciągnął cięciwę i wymierzył w potylicę rycerza. Est powstrzymał go jednak, kładąc zakrwawioną dłoń na jego nadgarstku i lekko popychając w dół. Mężczyzna popatrzył na niego z wyrzutem, a kiedy zauważył świeżą ciecz wypływającą z zagłębienia szyi, myśl o odwiecznym wrogu poszła w zapomnienie. Wypuszczając łuk i strzały sięgnął do paska, od którego odpiął manierkę z wodą. Chciał oczyścić ranę, ale gasnący chłopak delikatnie odepchnął go od siebie.

- Col… – wycharczał z ledwością Est. Coraz bledsza smagła twarz zaczynała wirować mu przed oczami. – Moje rany się... nie regenerują. Żadna... z nich… Mistrz musi... musi to wiedzieć… Powiedz mu!

Osunął się na kolana i podpierając się na śliskim drewnie przycisnął rękę do niedostrzegalnych pod lepką koszulką cięć zadanych jedno nad drugim. Nie zwracał uwagi na rejterujących zaciężnych. Nie widział sojuszników z okrzykiem triumfu wykańczających niedobitków szlacheckiej armii. Nie ujrzał już nic, ponieważ stracił kontakt z rzeczywistością.

A tam, gdzie się znalazł, były tylko złote tęczówki płonące trawiącym go ogniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz