Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Ramiona Estalavanesa drżały, gdy
podpierał się o blat biurka zawalonego nieczytelnymi notatkami. Doznania ubiegłej
nocy wracały do niego jak żywe i bezwiednie przygryzał dolną wargę bijąc się z
oszalałymi myślami nękającymi go od momentu przebudzenia. Colonella nigdzie nie
było. Cóż, zdążył przywyknąć do tajemniczych porannych zniknięć kochanka.
Kochanek.
Co
za dziwne wrażenie - zrozumienie, że kochał
się z mężczyzną. Wciąż czuł go w sobie, choć nic już nie bolało. Jakby
dotyk człowieka, jego zapach i smak były wyłącznie wyobrażeniem tęsknoty,
niespełnionym pragnieniem. Ze wstydem zauważył, że niezmiernie podnieca go
najmniejsze wspomnienie wydarzeń z sypialni. Skąd te reakcje? Wypieszczone
ciało zapamiętało intensywną rozkosz płynącą z obcowania z ludzkim mężczyzną i teraz
domagało się powtórki, choćby zaraz, natychmiast?
Musiał
się kontrolować, lecz sam sobie pozostawał nieposłuszny. Ciarki raz po raz naruszały
gładkość białej skóry, a każdy kolejny spazm bólem odbijał się w trzech ranach
ciasno zawiniętych bandażami. Nie poddawał się wątpliwościom. Dobrze zrobił,
godząc się na ten krok, bo w końcu sam tego chciał, nikt go nie zmuszał. A wyłaniający
się z odmętów świadomości wyraz miłości i szczęścia na twarzy spełnionego Cola
był tego największym dowodem.
Z
drugiej strony niechciany szept z tyłu głowy podpowiadał, że tak oto rozpoczyna
się jego koniec. Est nie orientował się już czy to jego własny głos, rozsądek
sprowadzający go na ziemię czy też byt, z którym dzielił fizyczną powłokę.
Nieświadomość bywała przerażająca, ale ta wiedza mogłaby kompletnie pogrążyć go
w depresyjnym marazmie. Musi porozmawiać z mistrzem, bezzwłocznie.
Est
wziął się w garść i odepchnął od blatu, zrzucając na podłogę kartki papieru
luzem zalegające na księgach. Podszedł nieśpiesznie do toaletki. Zatracony w
coraz mniej przyjemnych rozważaniach zastanawiał się, skąd w nim obecność o tak
skrajnych poglądach. Czyżby sam wykształcił ją podczas szkolenia u miłującego
pokój Maga? Jest efektem rozszczepienia jaźni na dwie odmienne osobowości? Czy
jednak była z nim od początku, lecz impulsywne działania wybudziły ją wraz z
mocą zaklętą w ciele? Nie miał pojęcia. Ani nie miało pojęcia odbicie spozierające
nań z nieruchomej tafli wody.
Co też w tobie siedzi,
Estalavanesie?,
przemknęło mu przez umysł.
-
Który z nas jest tym prawdziwym? - zapytał w odpowiedzi.
Źle
z nim, skoro rozmawiał sam ze sobą w obrębie własnej psychiki...
Kurczowo
zacisnął powieki i powoli je rozchylił, wyrywając się z otępienia. Czysta woda przykuła
jego rozproszoną uwagę. Znalazł także suche ręczniki. Nie przypominał sobie, by
służba była w jego kwaterze. Zatem Colonell? Tak, Col to wyjątkowo opiekuńczy
człowiek. Ten wesołek o nadmiernym poczuciu obowiązku jest niesamowicie podobny
do ponurego półsmoka. Obaj byli zagubieni. Obaj poszukiwali miłości i
akceptacji. Obaj bali się samotności bardziej niż śmierci. I mając siebie
nawzajem, zaczęli sobie radzić z pożerającymi ich od wewnątrz demonami, bynajmniej
nie tracąc na wolności, której również potrzebowali. Byli zaangażowani we
wzajemną relację, jednak nie w stopniu uniemożliwiającym samodzielne
funkcjonowanie.
Rozmyty
obraz uśmiechał się do Esta z okrągłej misy, a drugi, ostrzejszy, spoglądał ku
niemu ze zwierciadła toaletki. Prychnął, by opędzić się od emocji szczypiących
pod powiekami. W tak krótkim czasie jego proste życie posługacza z noclegowni
znacząco się skomplikowało. Ludzka społeczność z dnia na dzień okazywała się
bardziej zawiła niż wyglądała. I była to pierwsza w życiu nauka, jaką wyciągnął
pod przewodnictwem leciwego mędrca. Przybył do Twierdzy jako cherlawy szczeniak
nienawidzący ludzi, a teraz? Teraz ryzykował stwierdzeniem, że kochał ich
właśnie za to, jacy są. Za różnorodność. Kochał Maga za to, że stał mu się
ojcem. Kochał Cola za bycie najbliższym mu człowiekiem. Uwielbiał Leos za jej
szczerość, oddanie i przyjaźń. Podziwiał Travisa za całokształt jego
pokręconej, wartościowej osoby. Każde z nich naznaczyło jego życie w szczególny
sposób. Są jego przyjaciółmi. A przede wszystkim są ludźmi. Tak jak człowiekiem
jest Złowieszczy Niedźwiedź oraz najemnicy i czarodzieje zamieszkujący mury
czarnej warowni. Oni wszyscy odcisnęli na nim piętno. Jest jednym z nich, choć
całkowicie niezależnym i odrębnym. Jest…
W
nagłym przebłysku świadomości zdruzgotany Est osunął się na kolana, omal nie
przewracając toaletki. Oni już wiedzą… Wszyscy w Twierdzy wiedzą, bo im to unaocznił!
Co go napadło, żeby tak lekkomyślnie i bezwstydnie postąpić na oczach
podkomendnych Cola?! I nie tylko podkomendnych, lecz całej najemnej braci
siedzącej przy stole! Czyżby alkohol miał na niego aż tak destruktywny wpływ? I
co ma teraz zrobić?! Jak to odkręcić? Mógłby obrócić to w żart, ale kto go
weźmie na poważnie po takim przedstawieniu?
Pogrążony
w czarnej rozpaczy nawet nie zauważył, kiedy do pomieszczenia wszedł Colonell z
naczyniem w zabandażowanej ręce. Wytatuowany mężczyzna odnalazł wzrokiem skulonego
chłopaka i zatroskany pospieszył w jego kierunku, z głuchym stukiem stawiając miseczkę
na mijanym stole.
-
Esti? Esti!
Z
szelestem formalnego odzienia przypadł do klęczącego i chwytając go pod brodę
obrócił jego twarz ku sobie.
-
Esti, nic ci nie jest?
-
Jak rany, Col, co ja nakociłem?! Jak ja mam teraz spojrzeć im w oczy? I to po paru
łykach wina!
Człowiek
odetchnął z ulgą. Przeląkł się, że to z jego winy biedak znalazł się w takiej sytuacji.
Na szczęście kłopot był o tyle trywialny, że nie było sensu dłużej się nim niepokoić.
Krzywy
uśmiech wykwitł pod zarostem, gdy klęcząc przyciągnął Estiego do siebie i otulił
ramionami. Pogłaskał zmierzwioną czuprynę nachodzącą na skaleonie oczy.
-
Nie kochaliśmy się w miejscu publicznym, więc w czym rzecz dzieciaku? –
uspokajał, całując wygłaskany punkt na głowie rozpaczającego Estiego. - Poza
tym nie słyszałem, żeby cokolwiek gadali. Niektórzy cierpią na taką chorobę
powczorajszą, że raczej nie we łbach im roztrząsanie twojego wyskoku! –
roześmiał się. – Leos też zmaltretowało. Nigdy dotąd tyle nie piła.
-
Ale będą się gapić, Col, będą szeptać, będą… Zaraz, byłeś u Leos?
-
Trochę się o nią martwiłem. Niepotrzebnie zresztą.
-
Byłeś w żeńskiej sypialni? - Tylko Est był w stanie tak naturalnie przejść ze
skrajnego załamania ku jawnej podejrzliwości. - Ty?
-
Nie przesadzaj, przecież kobiety mnie nie pociągają. – Col znów ujął biały
podbródek między ciemnoskóre palce i przysunął twarz chłopaka do swojej. -
Miałbym myśleć o kimkolwiek innym po upojnej nocy, jaką razem spędziliśmy? Nie
po tym czego doświadczałem szczytując w tobie… - Pocałował chętne usta
długouchego oblubieńca. Musiał się pilnować, by pojedyncza pieszczota z
prędkością błyskawicy nie przerodziła się w coś silniejszego. – To upojenie i nieprzemijające
zawroty głowy były dla mnie nowością. Byłem pijany tobą...
-
Col… - Est jęknął, usiłując wyswobodzić się z jego ramion. Jeśli tak dalej
pójdzie to nowość, o której mówił mężczyzna, szybko im spowszednieje. - Jeszcze
nie wyczyściłem zębów…
Colonell
nie krył rozbawienia. Wypuścił dzieciaka z objęć i wstał, nieco się odsuwając.
-
O Wszechmocni, Esti, ty naprawdę się tym przejmujesz? Zwłaszcza że wczoraj
ciekawsze miejsca zwiedzałem.
-
Idź wyłysiej! – warknął półsmok z poziomu futer na podłodze.
Est
starał się jak najdłużej zachować powagę, lecz humor przyjaciela zawsze szybko
mu się udzielał. Jakby byli dwiema idealnie pasującymi połówkami, jednością rozdzieloną
na dwa ciała, które łączą się i wzajemnie uzupełniają.
Nieproszona
refleksja pojawiła się znikąd i Est spoważniał, wzrok wbijając w swoje okryte
luźnymi nogawkami kolana.
-
Powinienem w końcu dorosnąć, prawda, Col? Zacząć przyznawać się do błędów i
ponosić konsekwencje swoich czynów.
-
Esti, obiecaj mi że nigdy nie dorośniesz. Kocham cię takiego jakim jesteś,
dzieciaku - usłyszał z okolicy stołu. Kątem oka dostrzegł jak stojący doń tyłem
przodownik nalewa im po kubku wody. – Będąc szczylem nie przejmowałem się
konsekwencjami i jakoś niczego nie żałuję. W sumie to wciąż jestem dzieckiem, tylko
ciała mi przyrosło.
-
W porównaniu do ciebie brak mi odpowiedzialności i odwagi. Byłem przekonany że
to przychodzi z wiekiem, ale… chyba minąłem się z prawdą.
-
Nie sądzę by ktokolwiek uważał, że brakuje ci odwagi. - Wymowne spojrzenie
człowieka sugerowało więcej, niż Est chciałby wiedzieć. - Cytując Hoggara: masz
jaja, by tak przy wszystkich…
-
Jak rany, Col, skończ…
Est
wstał i przeciągnął się ostrożnie, badając na ile może pozwolić sobie ze szwami
na boku. Cóż, zostanie wyłączony z treningów na bliżej nieokreślony czas. A co
gorsza, będzie regularnie odwiedzał świątynię. Nie przepadał za Oswynem od
Sarvatesa. Nie zapomniał mu, że z pacjenta chciał zrobić obiekt eksperymentalny.
-
Dręczenie mnie sprawia ci tak wielką… przyjemność? - Dopiero teraz zarejestrował
niecodzienny strój przyjaciela i aż mu szczęka opadła z wrażenia. Znał
obsesyjną miłość zwiadowcy do zieleni i brązów, od czasu do czasu ujrzał go w czerni,
ale to? To było zbyt wiele.
Pozbawiona
ozdób biała koszula przylegała do śniadej skóry, odcinając się od niej
nadzwyczajnym kontrastem. Wpuszczona w czarne, równie dopasowane spodnie
zgrabnie podkreślała linie męskiej sylwetki. Nieodzowny pas utrzymywał sztylety
na biodrach przodownika. Podwinięte po łokcie rękawy ukazywały bandaż
oplatający prawe przedramię, natomiast uwodzicielsko rozpięte pod szyją guziki odsłaniały
wgłębienie między obojczykami. Eleganckie sznurowane czarne buty do kolan
dopełniły wytwornej całości.
Est
przełknął ślinę. Zajrzał w przystojne oblicze przysłonięte kilkudniowym
zarostem, łobuzersko uśmiechnięte, z iskrzącymi figlarnie ciemnozielonymi
oczami. Wtem lato uderzyło w pełni, bo zrobiło mu się koszmarnie gorąco.
Doskonałe proporcje strzelca przyciągały go jak magnes. Szerokie barki, wąskie
biodra, łagodne i miękkie krzywizny ciała nawykłego do wysiłku nijak nie podobne
do kulturystycznych wojowników i ochroniarzy.
Podchodząc,
mimowolnie przyjął oferowany kubek wody i wypił jednym tchem, zahipnotyzowany
fascynującym widokiem. Kiedy skupił wzrok na oczach mężczyzny, spostrzegł detal,
który rozbroił go doszczętnie.
-
Jak rany… przyczerniłeś oczy?
-
Esti, nie zapomnij o oddychaniu. - Colonell objął go w pasie. Zsunął dłonie na
jego pośladki, dociskając biodra do swoich. - Wspominałeś kiedyś, że kahala
bardzo mi pasuje. I, jak sam czuję, szczególnie ci się podoba w połączeniu z
tatuażem.
-
Pasuje?! Col, wyglądasz jak wszyscy Wszechmocni razem wzięci! Gdybyś był jednym
z nich, miałbyś we mnie gorliwego fanatyka...
-
Wolałbym mieć w tobie co innego, lecz nie czas na to. Mam coś do zrobienia.
Przyszedłem sprawdzić czy wszystko u ciebie dobrze i przy okazji przyniosłem ci
śniadanie. - Skinął głową w stronę postawionej na stole miseczki. - Już
wystygła, ale powinna ci smakować. Kiedy o ciebie chodzi, kucharki wykazują się
niebywałą dobrodusznością i pomysłowością. Zawsze mają dla ciebie najlepsze
kąski. Czemu wcześniej o tym nie wiedziałem?
Serce
Esta tłukło boleśnie, gdy ciepłe dłonie puściły go niechętnie. Popatrzył za
nimi tęsknie, a biel opatrunku na przedramieniu mężczyzny wywołała w nim dojmujące
poczucie winy. Końcówki jego uszu opadły, bezdennie smutne oczy zaszkliły się,
a wargi wygięły.
-
Bardzo bolało, Col? Przepraszam, straciłem kontrolę...
Kiedy
biały elf przepraszał, przepraszało całe jego ciało. Col zwrócił mu niegdyś
uwagę na to zachwycające zjawisko dotyczące jego osoby, na tę charakterystyczną
cechę, poprzez którą uzewnętrzniał to, czego nie potrafił przekazać słowami. I
jak się okazało, Esti robił to zupełnie nieświadomie, a był przy tym tak
niewypowiedzianie uroczy, że ciężko się na niego gniewać. Aż chwilami Col
zastanawiał się czy to nie celowe zagranie chłopaka.
-
Na pewno nie bardziej niż ciebie, dzieciaku – powiedział, rozsiadając się
wygodnie na jednym z foteli. - Przynajmniej będę miał całkiem atrakcyjne
blizny. Można rzec, że oznaczyłeś mnie jako swojego.
-
Muszę cię zmartwić, po tej maści nie zostaną ci blizny - sprostował zaglądający
do miski Est. - Przy jej produkcji zastosowałem wyciąg z preweny kielichowej
posiadającej silne działanie regenerujące naskórek. Jak rany, to owsianka!
Dziękuję!
-
Miejcie litość, jesteś chyba jedynym osobnikiem cieszącym się z owsianki! - Zwiadowca
rozłożył ręce w geście bezradności, a uśmiech ani na moment nie schodził z jego
twarzy, gdy spoglądał na pochłaniającego posiłek półsmoka. - Smacznego.
Przygotowana specjalnie dla Bohatera Twierdzy.
Zadowolony
Colonell nie widział jak odwracający się plecami Est nagle tężeje z łyżką w
ustach. Nazwany Bohaterem Twierdzy poczuł się gorzej niż w trakcie pojedynku z
rycerzem-dowódcą. Owsianka z owocami i orzechami była pyszna, ale Est stracił
apetyt.
- A co z tobą, Col? - wysunął łyżkę spomiędzy kłów. - Jadłeś
już?
Słysząc
matowy ton elfa, mężczyzna uważniej przypatrzył się jego półnagiej sylwetce.
-
Tak, wstałem dość wcześnie. Spałeś jak zabity i nie chciałem cię budzić, więc
wykorzystałem ten czas na wymianę wody w misie, jedzenie i kąpiel w łaźni. O
tak wczesnej porze nie miałem towarzystwa. Chłopaki leżą i kwiczą po
wczorajszym, a co poniektórzy wybyli za mury w poszukiwaniu dalszych rozrywek.
Idę o zakład, że w pobliskich wsiach za dziewięć miesięcy urodzi się kilka
bękartów.
Chłopak
nadal nie ruszał się z miejsca.
-
Esti? Wszystko dobrze? Coś cię trapi? Albo boli?
Est
pragnął wykrzyczeć że nic nie jest dobrze, trapi go zbyt wiele spraw, a boli
całe życie, lecz w porę się powstrzymał. Col w niczym mu nie zawinił. Nikt nie
był winien tego, co działo się w jego sercu.
Bohater
Twierdzy. Te dwa słowa wystarczyły, by cały urok beztroskiego poranka prysł niby
bańka mydlana.
Bitwa.
Przygnębiony
przypomniał sobie wszystko, o czym tak bardzo chciał zapomnieć. Walczył na
śmierć i życie. Po raz pierwszy zabił i od razu w tak przytłaczającej ilości.
Spalenie żywcem. Koszmarna śmierć, powolna i bolesna.
Wstrząsnął
nim potężny dreszcz. Est odstawił na wpół opróżnioną miskę i w ostatniej chwili
oparł się dłońmi o blat, kiedy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a żołądek ostro
zaprotestował.
Spalić ich… - syczał Głos wewnątrz głowy. - Spalić ich wszystkich!
Doświadczenia
minionego starcia powracały z dziką gwałtownością. Wykrzywione w agonii twarze.
Krzyki. Kwik koni. Ryk płomieni. Czerwień krwi oraz złote gniewne oczy patrzące
na niego z wizjera skrzydlatego hełmu. Na nowo czuł towarzyszący temu fetor
śmierci, odór konających ludzi, swąd spalenizny. Udręczony wrzask rozrywał mu
uszy, podczas gdy świat wokół łkał, szalejąc z rozpaczy.
Pieczenie
na policzku przywróciło go do rzeczywistości. Est obejrzał się na
podtrzymującego go za ramiona człowieka. Nietęga mina wymalowana na podzielonym
malunkiem obliczu wyrażała niepokój, a nie zdenerwowanie.
-
Esti, krzyczałeś. Co się z tobą dzieje? Już w porządku?
-
Tak… - zaczął odruchowo Est, lecz zaraz się poprawił, dotykając miejsca
pulsującego bólem. - Nie, chyba nie. Zabijanie nie jest słuszne, nawet w
obronie własnego życia. Kim ja jestem, żeby decydować za śmierć?
-
Nie rozumiem.
-
Spaliłem ludzi żywcem - rzucił beznamiętnie Est i padł na usłaną futrami posadzkę,
ciągnąc za sobą przyjaciela. - Tylko dlatego, że stanęli mi na drodze. Z zimną
krwią poszczułem ich ogniem.
-
Lepiej ty ich, niż oni ciebie. Wojna zawsze kogoś zabierze, to normalne że
walczyłeś dla swoich.
Est
z wyrzutem spojrzał w przyczernione oczy partnera.
-
Czy to naprawdę nic nie znaczy? Odebrać komuś życie. W imię czego? Dla kogo? Po
co?
-
Esti, jesteś najemnikiem. Nadejdzie w końcu taki moment, że przestaniesz ich
liczyć. - Colonell nie chciał zabrzmieć oschle, ale nie zdołał wykrzesać z
siebie ani odrobiny ciepła. Nie w chwili, gdy przyjaciel potrzebował kolejnego,
tym razem mentalnego policzka. - Przestaniesz o tym myśleć. Przestaniesz postrzegać
ich w kategorii ludzi z przeszłością i przyszłością, mających rodziny oraz
marzenia. Zaczniesz dostrzegać w nich cele. Instynktowne działania przejmą twój
umysł i jedyne, czego będziesz pragnął, to by jak najszybciej się to skończyło.
-
Już tak było.
-
Więc w czym rzecz? Chcesz zapewnienia, że to już więcej nie nastąpi? Że nie
będziesz musiał więcej tego robić? Nikt cię o tym nie zapewni, bo byłoby to
kłamstwo wypowiedziane z premedytacją. Możesz odejść z Twierdzy, ale już nigdy
nie uwolnisz się od śmierci. Będą cię ścigać, tak jak my ścigaliśmy dezerterów.
I albo zabijesz, albo dasz się zabić. Tyle w temacie.
Coś
w słowach siedzącego obok człowieka dotknęło złamanego ducha półsmoka. Jakiś
cichy ton, nieuchwytna emocja, cząsteczka obcej świadomości. Est zdał sobie
sprawę, że Colonell nie chciał przekazać mu tego, o czym mówi wprost, bo mówił
też o sobie. Mówił o doświadczeniach, z którymi zmuszony był radzić sobie sam.
Est
gapił się tępo przed siebie, a jego myśli szybowały w smętnej atmosferze niczym
puste kartki rzucone na wiatr. W jednej chwili wszystkie uczucia odpłynęły,
świat stracił kolory, a powstająca z czeluści otchłań próbowała go pochwycić.
-
Col, jak się czułeś, kiedy po raz pierwszy zabiłeś?
-
To nie jest łatwe pytanie, Esti, szczególnie że moją pierwszą ofiarą był ktoś,
kogo… kogo nazywałem rodziną. - Przodownik westchnął ciężko i patrząc w bok
przez kilka oddechów zbierał myśli, jakby nie wiedząc, co powiedzieć. - Wówczas
umarłem dla świata. Walczyłem o przetrwanie, a potem przez długi czas nie
miałem szansy pomyśleć nad tym, co zrobiłem, bo miałem… co innego na głowie. I nim
się zorientowałem, znów zabijałem. Żeby przetrwać. Żeby nie umrzeć ponownie.
Wpadłem w błędne koło, którego po dziś dzień nie potrafię przerwać. W pewnym
sensie przywykłem do przemocy, takie wiodę życie. I co najgorsze, wcale nie chcę
go zmieniać. Bo jestem w tym dobry. Jestem kurewsko dobry w zabijaniu! –
zakończył z goryczą.
Wyraźnie
słychać było, że to dla niego trudny temat dotyczący bolesnej przeszłości. Est domyślił
się, że jego przyjaciel celowo pomija istotne kwestie, lecz nie naciskał. Teraz
nie miał na to sił ani ochoty. Na poważne tematy przyjdzie jeszcze czas.
-
Przykro mi, Col – wyszeptał Est nie patrząc na rozmówcę. – Pamiętasz jak w
Adeili, w gospodzie, opowiadałeś mi jak Mag i Niedźwiedź uchronili cię przed
egzekucją? To nie było przypadkowe spotkanie. Oni cię szukali.
Zwiadowca
milczał. Est jak na dłoni widział jego wewnętrzną walkę, starcie argumentów za
i przeciw szczerej odpowiedzi. Podjąwszy decyzję Col przymknął obwiedzione
kahalą powieki i niemal bezgłośnie potwierdził podejrzenie partnera.
-
Tak, szukali mnie.
-
Możesz mi zdradzić dlaczego?
Est
bał się odpowiedzi bardziej niż myśli o ponownym zabijaniu. Ciemnozielone tęczówki.
Brązowe włosy. Śniady odcień skóry. Ognisty temperament. Zarost... Przyjrzał
się przyjacielowi. Szerzej otworzył oczy, ponieważ podobieństwo było niezaprzeczalne.
Jak mógł wcześniej tego nie zauważyć? Zwyczajnie nie chciał.
Col
wpatrywał się w niego, a w jego spojrzeniu płonął tak nieposkromiony gniew, że
przez uderzenie serca mężczyzna wydawał się być młodszą, nie mniej przez to wierną
kopią ojca.
-
A to dlatego, że jestem pierworodnym Złowieszczego Niedźwiedzia - wycedził
przez zaciśnięte zęby. - Jestem pierdolonym Niedźwiedziogrzywym.
Mimo
iż tego się spodziewał, Est dostał obuchem tak tęgim, że przez dłuższy moment nie
umiał się pozbierać. Colonell Niedźwiedziogrzywy. Syn z prawego łoża. Brat
Leos. Czy ona w ogóle o tym wiedziała?
-
Leos o niczym nie wie i chciałbym, żeby tak zostało. Przynajmniej na razie – wyraził
się jasno Col, jakby czytał w jego myślach. Zaczerpnął głęboko powietrza, by powściągnąć
emocje i nerwowym ruchem przetarł twarz. - Zrzęda oczywiście wie, poza nim nikt
więcej. Nie chciałem ci mówić z obawy, że zmienisz o mnie zdanie, ale… Uznałem,
że nie ma sensu dłużej tego przed tobą ukrywać.
-
Dzieci nie powinny odpowiadać za błędy rodziców - skomentował ostrożnie Est.
Zerknął z ukosa na człowieka i ujął jego dłoń, przykrywając ją drugą. -
Nieważne czy nosisz nazwisko przywódcy kompanii najemnej, czy też nie. Urzekłeś
mnie troską i oddaniem, oswoiłeś, aż w końcu uczyniłeś swoim. - Palce splotły
się ze sobą. - Pokochałem ciebie i to, co sobą reprezentujesz. Nie zmienię o
tobie zdania, Col, nawet jeśli serdecznie nie toleruję… twojego… ojca. Jak
rany...
-
Powinienem się zbierać. - Colonell ostatni raz uścisnął dłoń Estiego i
zamierzył się do wstawania, nie chcąc okazywać rozczulenia wywołanego jego wyznaniem.
- Miałem stawić się u starego po śniadaniu. I tak jestem spóźniony, ale
wolałbym go nie rozsrożyć zanadto.
Est
zerwał się tuż za nim. W zapomnienie odeszły bolesne wspomnienia z pola bitwy
oraz niepożądana obecność wyzierająca z ciemnego wnętrza.
-
Dasz mi chwilę? - poprosił. - Przebiorę się i chętnie ci potowarzyszę.
-
Chyba nie zamierzasz iść ze mną do Niedźwiedzia?
-
O nie, wykluczone. W tym czasie zobaczę się z Magiem w jego gabinecie, więc
pójdę razem z tobą. Bo chciałbym… chciałbym wykorzystać ten wspólny czas.
Nacieszyć się. Poczuć, że nie jestem sam. Z tym wszystkim.
Smutny
uśmiech skrzywił wargi człowieka przyglądającego się jak nieporadny dzieciak -
Bohater Twierdzy - żwawo wciąga na siebie bezrękawnik. Cóż, wychodzi na to, że już
nie przejmuje się czystością swoich zębów.
***
Est zatrzymał się u szczytu schodów prowadzących
z wieży na opustoszały zacieniony dziedziniec. Zaciągnął się rześkim powietrzem
i wypuścił je przez rozchylone usta. Denerwował się. Rewelacja sprzed chwili
oszołomiła go, nadwątliła i tak mocno uszczuplone nerwy, które teraz, napięte
niczym postronki, rwały każde w innym kierunku.
Kochał
syna mężczyzny, który go nienawidził. I co gorsza, był na tyle głupi, by obwieścić
to wszem i wobec w najbardziej nieprzemyślany sposób na jaki było go stać. Bez
wątpienia wieść dojdzie niedźwiedzich uszu Tyrda. O ile już nie doszła.
Zupełnie jak Romana i Julian…, pomyślał cierpko. Nie, raczej jak Roman i Julian.
O
ile dobrze pamiętał, historia ta kończyła się dramatyczną śmiercią głównych
bohaterów. I wielu innych osób. Jak by nie patrzeć, nie wróżyło im to dobrze.
Est
z przyzwyczajenia zwrócił się w stronę bramy. Żelazna brona koiła widokiem
uniesionych zębisk, a otwarte na oścież olbrzymie skrzydła zachęcały wizją łąk rozpościerających
się aż pod samą Smoczą Puszczę. Samotni wartownicy spacerowali po wysokich
murach, dwóch w dole opierało się o ściany stróżówek i w cieniu przejścia
rozmawiało podniesionymi głosami z jej odległych krańców. Nieopodal rżały
konie, a wśród nich być może i kary ogier. Wypełniające wolną przestrzeń dziedzińca
stoły oraz ławki uprzątnięto i jedynym, co świadczyło o zeszłonocnej hulance,
były resztki ogromnego ogniska.
Ciężka
dłoń spadła na odsłonięte ramię białego elfa i zachwiała nim niebezpiecznie.
Zaskoczony Est uniósł wzrok. Uśmiechnął się widząc krzepiący wyraz goszczący na
brodatej twarzy Cola. Oczy człowieka zdawały się mówić, że wszystko jest w
porządku. I że tak już zostanie.
Colonell
zmierzwił burzę czarnych włosów i nie odrywając ręki od głowy Esta pieszczotliwie
pchnął w dół.
-
Nie rozmyślaj tyle, bo i tak nic ci z tego nie przyjdzie. - Postąpił krok
naprzód, schodząc ze stopni. - Załatwmy to szybko.
Est
przeczesał palcami rozczochrane włosy i poszedł w ślady przyjaciela. Ostatni
raz zerknął ku bramie z obawy, że obraz ten okaże się projekcją jego
zwichrowanego umysłu. Wciąż jednak była otwarta. Zagrożenie minęło. Lecz czy na
pewno?
-
Złowieszczy Niedźwiedź nie połapał się, że jesteś pawim oczkiem? Przez tyle
lat? - zagaił cicho, by nie pozwolić dojść do głosu drugiej osobowości. -
Przepraszam, zeszłej nocy zadziałałem spontanicznie i wyjawiłem twój sekret.
-
Daj spokój, Esti, w końcu i tak wyszłoby to na jaw. - Col wzruszył ramionami i
obejrzał się na równającego z nim krok partnera. Dzieciak przestał w końcu
rosnąć, a różnica wzrostu między nimi pozostała niewielka. I urokliwa. - Do tej
pory pierwszorzędnie się maskowałem, jak zresztą przystało na mistrza
kamuflażu. Co prawda podczas dłuższych wizyt w miastach opłacał mi mało
obyczajne panny, ale… Ej, nie patrz tak na mnie. Nigdy nie położyłem się z
kobietą.
Est
mierzył go przenikliwie, a nieodgadniony grymas na moment zastygł na jego
uroczej twarzy. Białe wargi wygięły się w złośliwym uśmieszku prezentującym
końcówki długich kłów.
-
I co z tymi mało obyczajnymi pannami? - dociekał, znów patrząc przed siebie. -
Robi się interesująco.
-
I tak też bywało, interesująco. - Przodownik niby od niechcenia potarł kark tuż
pod linią ciemnych włosów. - Okazywały się sympatycznymi rozmówczyniami. Nie
kryłem się i od razu mówiłem, w czym rzecz, a one nie nalegały. Zajmowały się
swoimi sprawami, albo w istocie dotrzymywały mi towarzystwa, do samego rana
dzieląc się informacjami na przeróżne tematy. Niekiedy wszelkimi możliwymi metodami
próbowały mnie złamać, bezskutecznie. Chyba dawało im jakąś perwersyjną
przyjemność wpatrywanie się w mojego niewzruszonego… moją niewzruszoną twarz.
-
Jak rany, nie chciałem poznawać szczegółów...
Teraz
to Est wyglądał na zażenowanego. Dłonią w rękawiczce tarmosił końcówkę ucha,
lekko przechylając głowę.
-
W każdym razie - ciągnął niezrażony Col - dziwki nie są podłymi kobietami. Są
traktowane jak zło konieczne czy plugastwa wyłącznie dlatego, że sprzedają
swoje ciała. Przecież my wszyscy potrzebujemy pieniędzy by przeżyć, a one
wykorzystują w tym celu swoje walory nie gorzej niż najemnicy miecze czy
szwaczki igły. To były… - zawahał się, dyskretnie przyglądając półsmokowi. Odrobinę
zapędził się w wynurzeniach. - To dobre dziewczyny. Z marzeniami. I
perspektywami na przyszłość. Ale coś im się w życiu nie udało i skończyły jako
środek do zaspokajania męskich potrzeb.
-
Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób.
-
Mało kto ma szczęście w życiu, a niejedna pruderyjna szlachcianka ma w sobie więcej
z pospolitej kurwy aniżeli miejska prostytutka. Ech, coś o tym wiem…
Est
posłyszał ostatnie zdanie Cola wypowiedziane jakby do siebie, lecz zignorował
je. Colonell znał te kobiety lepiej niż nieobyty dzieciak, toteż istotnie mógł
coś o tym wiedzieć. Za to nieobyty dzieciak wiedział naprawdę dużo o braku
szczęścia.
Weszli
do Głównego Budynku, gdzie smród pochodni zmarszczył prosty nos Esta. Nigdy się
do tego nie przyzwyczai.
-
Wiesz, Col, dla mnie już sama idea oddawania się… Stosunków, eee… Jak rany. - Myślenie
o tym było krępujące, ale mówienie na głos z ujęciem sztywnego kręgosłupa
moralnego graniczyło z niemożliwym. - Nie pojmuję, jak one mogą… No… Nie
potępiam ich, absolutnie nie, ale… Ja…
Idąc
w półmroku korytarza, Col otoczył ramieniem zażenowanego kochanka. Biała skóra
chłopaka miała cieplejszy odcień niż jego oficjalna koszula.
-
Esti, spokojnie, do niczego się nie zmuszaj. Kochaliśmy się, więc o co chodzi?
-
Jak rany, że też potrafisz o tym mówić w tak… tak swobodnie.
-
Bo to najnormalniejsza rzecz na świecie. - Mężczyzna wyszedł przed
zawstydzonego chłopaka i przytrzymał go w miejscu, kładąc dłonie na jego
pochylonych barkach. - Esti, posłuchaj mnie. Kiedy dwie osoby są w sobie
zakochane, prędzej czy później postanawiają przenieść swą miłość na płaszczyznę
fizyczną. Jak my. Nie musisz chcieć tego robić z innymi, cieszy mnie to, ale
czy ze mną nie było ci dobrze? Co ze mną, Esti?
Est
przełknął ślinę. Colonell był śmiertelnie poważny, może nawet urażony - i to z
jego winy!
-
Ty to ty, Col. Jesteś częścią mnie, a ja częścią ciebie. Nie piszemy się w
normy dotyczące tego świata. My jesteśmy dla siebie całym światem, sami go
tworzymy.
-
Czyli seks z samym sobą jest w porządku? Tak to widzisz?
-
Co?! Jak rany, nie! Col, to nie tak! - Zdesperowany ujął w dłonie twarz
człowieka i zajrzał mu głęboko w oczy. Zarost podrapał jego skórę, a błysk,
jaki dojrzał pośród przydymionej zieleni, sprowadził go na ziemię. - Ej, czy
ty… Idź wyłysiej, durniu! Masz coś z głową!
Mocniej
ścisnął policzki żartownisia i odepchnął go od siebie. Obracając się na pięcie odmaszerował
w kierunku gabinetu mistrza, a jego gniewne kroki poniosły się echem aż po
koniec korytarza.
-
Masz bardzo ekspresyjne plecki, Esti! - usłyszał za sobą i aż go język
świerzbił, żeby podjąć się pyskówki. Ostatecznie zdecydował, że nie będzie się
zniżał do poziomu ludzkiego partnera, który ze śmiechem dodał: - Widzimy się
później!
Nie
zatrzymując się Est podniósł rękę na znak, że wszystko słyszał. Colonell
poszedł w swoją stronę wspinając się na piętro i gdyby nie podeszwy ciężkich
butów półsmoka, w budynku nastałaby cisza jak makiem zasiał.
Mijając
jedno z nieznanych mu pomieszczeń, Est wyłowił uchem ciche szuranie dobiegające
zza drzwi. Zapewne czuły słuch wychwytywał pracującą służbę. Wyostrzony zmysł
był jego atutem, lecz czasami bliżej było temu do przekleństwa niż
błogosławieństwa, gdyż byle szmer czy skrzypnięcie natychmiast odwracało jego
uwagę, rozpraszając go i dekoncentrując. A im dłużej się nad tym zastanawiał,
tym bardziej ponure wnioski wysnuwał.
Na
polu bitwy, pośród zgiełku i chaosu, nic go nie rozpraszało. Jeden cel
przyświecał mu jasno niczym złoto tęczówek paladyna; złoto głupców, do którego
wyrwał na przełaj przez pogorzelisko, by ocalić człowieka, któremu z całego
serca życzył śmierci. I co mu to dało? Był pewien, że pierwszą zwycięską bitwą
przypieczętował swój los, dowiódł swojej przydatności w boju i wykazał się
męską odwagą, którą tyle razy mu wymawiano. A teraz nie mógł pozbyć się
wrażenia, że było zupełnie na odwrót. To, co wszyscy uważali za siłę, on postrzegał
jako słabość.
Mistrz
ma rację. Punkt widzenia zależy od perspektywy obserwatora. A on widział
znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Widział w pełnym słońcu i
najciemniejszej nocy, a wzrok jego sięgał daleko za horyzont.
Podchodząc
do drzwi gabinetu administratora urękawicznioną dłoń zwinął w pięść, lecz zamiast
zapukać, zamarł w bezruchu. Głos milczał. Otchłań patrzyła na niego wyczekująco,
bacznie śledząc każdy jego ruch. Przywołując się do porządku, Est przybrał
najnaturalniejszy wyraz twarzy i zapukał. Nacisnął klamkę, uchylając drzwi. Nie
miał obowiązku pukać, ale z czystej grzeczności nie wyzbył się tego nawyku.
Doradca
nie podniósł na niego wzroku. Pochylony nad biurkiem przeglądał raporty, wolną
dłonią o sękatych palcach skubiąc krótką, przerzedzoną brodę. Promienie
wczesnego słońca wpadające przez wysokie okna układały się miękko na jego
bezwłosej czaszce pokrytej bezlikiem starczych plam.
-
Dzień dobry Estalavanesie - przywitał ucznia. Zmrużonych oczu nie odrywał od
drżącej w jego palcach kartki papieru. - Jak się czujesz? Rany nie doskwierają
zanadto?
Chłopak
zatrzasnął za sobą drzwi i zbliżył się do biurka.
-
Dzień dobry mistrzu. Czuję je, bo nici na bokach ciągną, choć przypuszczam, że
to tylko irytujące wrażenie, a nie rzeczywiste doświadczenie. Natomiast ta na szyi
już mi nie dokucza. Sądziłem, że to ona przysporzy mi najwięcej problemów.
-
To bardzo dobra wiadomość chłopcze. - Onyksowe spojrzenie uniosło się odrobinę.
- Lękałem się, iż twoje rany nie zechcą się goić, lecz jak widać moje obawy były
bezpodstawne. Pomoc Oswyna jest nieoceniona, podobnie jego kapłański talent.
Zatem, skoro czujesz się dobrze, zerknij proszę na to pismo. Najwyższy czas,
aby wtajemniczyć cię w korespondencję, którą prowadziłem przez ostatni rok.
Est
przeniósł wzrok z pomarszczonego oblicza człowieka na wyciągniętą nad blatem
rękę o suchej jak pergamin skórze. Przejął zapisany eleganckim pismem dokument,
a jego czujność wzbudziła doskonale mu znana pieczęć. Tę samą sir Aarim przybił
w dniu, gdy sporządzał nakaz wydania wierzchowca w Adeili.
Zrobiło
mu się słabo, a w gardle zaschło. Mimo to z zaciekawieniem przebiegł spojrzeniem
po czarnych literach. Z każdą kolejną linijką ukłucie strachu rozrastało się do
rozmiarów paniki. Oddychał płytko. Musiał trzymać papier oburącz, ponieważ
drżenie dłoni utrudniało mu rozszyfrowywanie kaligrafii. Ostatecznie położył
list na biurku i czytał w wygodnej, podpartej pozycji.
Mag
oparł łokcie o blat i znad splecionych palców w skupieniu obserwował zmiany
zachodzące na twarzy podopiecznego. Gotów czy nie, Estalavanes musiał stąd
odejść. I to z własnej woli, z przekonaniem, że sam do tego doprowadził.
Est
przyłożył wierzch dłoni do ust i przygryzł czarną skórę rękawiczki. Drugi raz
czytał całość, podejrzewając, że coś mu umknęło. Nic nie rozumiał ze słów,
jakich używał rycerz-dowódca, choć bez wątpienia był to język estarioński. Tego
poufnego listu nie zaadresowano do przywódcy, lecz do jego doradcy. I wynikało
z niego jasno, że to nie pierwsza tego typu wiadomość.
Zdruzgotany
podniósł wzrok, napotykając zafrasowane spojrzenie umiłowanego starca. Rozpacz
zdusiła jego szept.
- Mistrzu, to ty zdradziłeś
Niedźwiedzie!
Wiecie co jest najgorsze w posiadaniu zwierząt domowych? Nie wyprowadzanie ich na spacer w paskudną pogodę, nie sprzątanie kuwety ani nawet wyrzyganej karmy z obicia kanapy.
Najgorsze jest to, że kiedy Wy pracujecie marząc o przerwie, one robią to:
🎵 Fata Morgana - The 12th Enigma 🎶
W moim przypadku sprawdza się frazes, że "najtrudniej jest zacząć". Ile razy chciałam wrócić do blogowania, ale powstrzymywał mnie brak pomysłu... Wróć, mnie nigdy nie brakuje pomysłów! Po prostu - moim zdaniem - nie są wystarczająco dobre ani ciekawe. Autokrytyka jest nieugiętym przeciwnikiem. Ale i ja taka bywam, gdy jest o co walczyć.
Świetnym początkiem może być nawiązanie do ostatniego rozdziału Zaklinacza Żywiołów. Dużo czytałam komentarzy w Internecie kwestionujących seks w książkach, filmach i komiksach, jaki to on niepotrzebny, wciskany na siłę, sztucznie podnoszący sprzedaż, kiedyś było lepiej et cetera, et cetera... Nie ograniczam się tylko do jednej strony, zwracam uwagę również na frakcję przeciwną, bardziej tego typu scenom przychylniejszą. Wychwytuję skrajności, filtruję zawiść, weryfikuję krytykę i w zaciszu laptopa dalej piszę swoje, pozostając "pomiędzy". Nie dlatego, że seks się sprzedaje. Nie dlatego, że to teraz modne czy czytelnicy wręcz się tego domagają (czy aby nie jest to rozbuchany przez społeczności temat?). Piszę dlatego, że to naturalna część życia i nie udaję, że temat ten mnie zawstydza bądź jest nieistotny. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. Dążę do tego, by moja twórczość była jak najbliższa naturalizmowi, przy jednoczesnym zachowaniu emocjonalnej magii konkretnych momentów. Nie pójdę w stronę wulgarnej pornografii - dość jej się naoglądałam w dzieciństwie, by czuć do niej swoisty wstręt. Zdecydowanie preferuję erotykę z towarzyszącą jej zmysłowością pobudzającą wyobraźnię, intensywnie inspirującą...
Ach, wyobraźnia, niedoceniane narzędzie, którym dysponuje każdy człowiek, ale mało który ją rozwija. Wyobraźnia jest wspaniała, pozwala przeżyć tysiące żyć na dziesiątki tysięcy niepowtarzalnych sposobów! Dla mnie jest przede wszystkim niezrównanym narzędziem terapeutycznym. Poza tym jestem introwertykiem i zmysłowcem, w związku z czym wszystko głęboko przeżywam w swoim wnętrzu. Zatem wniosek jest prosty: opisywanie namiętnych przygód oraz brutalnych aktów z bitewnych pól sprawia mi nielichą przyjemność. Samo tego doświadczanie i analizowanie pod kątem możliwości to nieprzebrane bogactwo. Mogłabym się nad tym rozwodzić, ale to już byłby przerost formy nad treścią.
A Est i Col bynajmniej nie są takimi przerostami. Miłość ich łącząca jest szczera i silna, ale nie brak w ich relacji konfliktów interesów. Ich związek nie jest idealny, a wspólna droga wyboista i pełna kompromisów. Właśnie takie relacje będę w swoich powieściach propagować (by być szczerą, nie brak też tych małostkowych i niedojrzałych, ale marginalnie).
Jak więc widzicie, nie piszę, by się sprzedać - doświadczenia z Wydawnictwem nauczyły mnie pokory i ostrożności. Piszę, bo to kocham i dziękuję każdemu, kto poświęca swój czas, by czytać to, co piszę~ 🤍
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Colonell czekał na niego przy
wejściu do Wieży Czarodziejów. Oparty plecami o kamienną ścianę, z jedną nogą
podciągniętą do góry i rękami skrzyżowanymi na piersi, w przygaszonym świetle
magicznej sfery nie wyglądał na zachwyconego. Nie wyglądał też na pijanego czy
choćby w stanie lekkiego upojenia, chociaż wina wypił całkiem sporo. Za to
Estalavanes nadrabiał za nich dwóch: z błogim uśmiechem machał do partnera i
nie bez żalu opuszczał rozhasaną kompanię, tłumacząc się obowiązkami wobec
surowego mistrza.
Wesolutkiego
elfa odprowadzały pieprzne żarciki i niewybredne komentarze dotyczące jego - a
jakże! - całonocnych ćwiczeń z rzekomym mistrzem wiadomego fachu. Chłopak nie
słuchał jednak dalszych wszeteczności, nieważne jak śmieszne by one nie były. Radosna
gromadka, nie ma co! Szczególnie Jerod, który oka z niego nie spuszczał, nie
wiedząc czemu. Ale to nic. Nie zaprzątało mu to umysłu, gdyż w otumanionej
winem głowie boje toczyły inne pomysły i plany.
Est
chwiejnie wspiął się po kilku szerokich stopniach, zatrzymał naprzeciw
sposępniałego człowieka i czekał, krzywiąc się głupkowato. Col westchnął z
rezygnacją i odepchnąwszy się od kamiennej ściany wskazał mu wejście do klatki
schodowej.
Choć
dla Esta wspinaczka na czwarte piętro była niewiarygodnie zabawna, niejednokrotnie
runąłby na sam dół spiralnych schodów, gdyby Col nie pilnował go jak dziecka.
Taka opiekuńczość jeszcze bardziej rozweseliła półsmoka, który zarzucił człowiekowi
ręce na szyję i rozkosznymi pomrukami dopraszał się zataszczenia na samą górę. Smagły
mężczyzna nie krył irytacji, lecz musiał przyznać, że oglądanie nietrzeźwego dzieciaka
było rzadką rozrywką. Dotychczas Esti upił się tylko raz, za to całkowicie. I
zasnął pod stołem, skąd nie sposób było go wytargać.
Kiedy
przekroczyli próg rozjaśnionej dwiema lampkami sypialni, Est na wpół wisiał na
ramieniu przodownika i śmiał się do rozpuku na wspomnienie jego miny, gdy
wypytywano go o pikantne szczegóły ich znajomości. Colowi nie było do śmiechu, aczkolwiek
nie przeszkadzała mu myśl, że każdy w Twierdzy wiedział, iż mają się ku sobie.
Przynajmniej ucięli wszelkie plotki, a Estiemu nie groziła z ich strony żadna
krzywda. Nie po tym, czego dokonał w starciu z paladyńcem. Świętujący to
wydarzenie ludzie wciąż oblegali dziedziniec warowni, a ich przytłumiony śpiew
oraz pijackie śmiechy napływały do komnaty przez uchylone drzwi balkonowe.
Col
odkleił od siebie rozbawionego półsmoka i sadzając go na fotelu zamierzył się
do zapalania kolejnych lamp. Nie odszedł zbyt daleko. Dłonie chłopaka pieszczotliwie
wsunęły się pod materiał jego ciemnozielonej bluzy. Miłe ciarki przebiegły po jasnobrązowej
skórze, a pod czaszką zawirowało mocniej niż po kilku kubkach wzmocnionego wina.
-
Chcę się z tobą kochać... – Est wymruczał słowa będące odbiciem jego myśli.
Delikatne palce gładziły brzuch, sunęły wzdłuż linii ciemnych włosków w dół,
pierwszy raz z własnej inicjatywy. - Teraz.
Col
zebrał nadwątlone siły i wbrew narastającemu pożądaniu odsunął od siebie ręce kochanka,
który i tak nie zaszedłby daleko. Pas ze sztyletami skutecznie blokował dostęp
do newralgicznego miejsca.
-
Jesteś pijany, Esti. Nic z tego.
-
Nie jestem pijany! - zaperzył się chłopak. - Nie tak, jak ci się wydaje. A
nawet jeśli, to co z tego? Obiecałeś mi to. A ja chyba zasłużyłem. Jak rany, w
końcu jestem bohaterem!
Est
zdawał się szczerze urażony, a jego biała twarz muśnięta ciepłą poświatą lamp
była wręcz nieprzyzwoicie urocza z tymi migoczącymi skaleonimi ślepkami.
-
Przystopuj, dzieciaku, bo już sława uderzyła ci do łba. Albo wino, wszystko
jedno - mruknął Col. Zerknął w kierunku wysuniętych szuflad komody i dopatrując
się wymówki ruszył ku niej, szerokim łukiem wymijając elfa. - Niezły bałagan.
Ja to ogarnę, a ty grzecznie się rozbierz i wskakuj do łóżka. Do świtu nie
zostało wiele czasu, a przecież musisz się wyspać.
- Że wyspać?! - Osłupiały Est nie wstawał z fotela.
Mrugał tylko, jak gdyby mógł w ten sposób przegnać alkoholową mgiełkę z
otumanionego umysłu. - Jak rany, kiedy ja nie chcę spać! Chcę, żebyś mnie
rozebrał! - Rozłożył ramiona, lecz jedyne co osiągnął, to przelotne spojrzenie
ciemnozielonych oczu. - O co chodzi, Col? Nie chcesz tego? Widzę że chcesz.
Chyba że chowasz tam trzeci sztylet?
Niewzruszony
najemnik kilkoma energicznymi ruchami upchnął zawartość komody w szufladach i
wsunął je na swoje miejsce. Biorąc głęboki wdech, podszedł do upartego
szczeniaka, bezceremonialnie chwycił go wpół i przerzucając sobie przez ramię poniósł
do łóżka.
-
Jesteś bardzo wyszczekany kiedy wypijesz zbyt wiele, Esti. To do ciebie
niepodobne.
Chłopak
znudzonym gestem oparł się łokciem o jego łopatkę, dłonią w rękawiczce
podskubując obszerny kaptur bluzy.
-
A do ciebie niepodobne, że jesteś taki ponury, Col. Dlaczego nagle straciłeś chęć?
Wytatuowany
zwiadowca posadził naburmuszonego chłopaka na brzegu posłania i przyklęknął, by
rozpiąć i rozsznurować mu buty. Nie patrząc w zmrużone jasnozielone oczy
zastanowił się nad najlepszą odpowiedzią.
-
W tym rzecz, że wcale nie straciłem chęci. Prawdę mówiąc, z dziką ochotą
dobrałbym się do ciebie tak, jak siedzisz. Niepokoi mnie jednak, czemu zaczęło
ci na tym tak zależeć.
-
Wyznałeś mi kiedyś, że chcesz się ze mną kochać. Dotąd myślałem, że właśnie to
robimy w chwilach, kiedy jesteśmy sami. A tu okazuje się, że jest coś więcej.
Jak rany, kocham cię i chcę tego „więcej”!
Cola
aż ścisnęło w piersi. Chłonął to doznanie klęcząc przy łóżku, podczas gdy Est
kilkoma kopnięciami zrzucił poluzowane buty na posadzkę. Wreszcie mężczyzna
podniósł się i usiadł obok chłopaka, pozbywając się swojego obuwia.
-
Zdajesz sobie sprawę, że pierwszy raz nie będzie łatwy? - zagadnął. - Na
początku boli. Czasami bardzo. A ja nie chcę cię skrzywdzić, Esti.
-
To i lepiej, że jestem na rauszu, prawda? Może nie będzie tak strasznie, jak to
przedstawiasz.
Col
odstawił buty obok rozrzuconych buciorów Esta i zajrzał mu w twarz.
-
Przyznaj się, nie jesteś wstawiony. Wtedy też nie byłeś.
Poczucie
winy pociągnęło długie uszy w dół, prosto w objęcia nerwowych palców.
-
Nie, nie byłem... – Est umknął spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na tę przydymioną
zieleń z wolna rozpalającą w nim ogień. - Znaczy byłem, ale… Nie pamiętam, co
działo się w jadalni, bo zasnąłem. Obudziłem się dopiero w sypialni, na łóżku.
Kiedy mnie… położyłeś.
-
Dlaczego nic mi wtedy nie powiedziałeś? Żebym przestał. Albo kontynuował.
Cokolwiek.
-
Bo się bałem – wyjaśnił chłopak. - Bałem się reakcji swojego ciała. Traciłem
nad nim władzę i gdybyś… gdybyś nie przestał, to nie wiem, co by się stało. A
wtedy… wtedy… nie wiem, co by z nami było. Nie byłem gotowy.
Puścił
ucho, by wśród chłodnej pościeli odnaleźć śniadą dłoń człowieka. Ciemne palce
splotły się z jego własnymi. Były niesamowicie ciepłe.
Colonell
nie był zły. Nie czynił mu wyrzutów. Próbował go zrozumieć.
-
A teraz jesteś gotowy?
Est
uniósł wzrok. W oczach mężczyzny ujrzał nadzieję i miłość tak czystą, że
zapragnął się w niej zatracić.
-
Tak… tak sądzę – wyszeptał. - Ale skoro
boli… to czy nie jest to coś złego? Dwaj mężczyźni… Nie wyobrażam sobie, jak
miałoby to wyglądać. Nie jestem kobietą.
-
Esti, mężczyźni zostali stworzeni w sposób umożliwiający czerpanie przyjemności
z obcowania zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Zatem czy jest to wbrew
naturze, skoro to ona sama nas tym obdarzyła? Czy jest coś złego w korzystaniu
z tego, czym dysponujemy?
-
Mówiłeś też, że jest to niemile widziane wśród ludzi - zauważył trzeźwo Est. -
A nawet karane śmiercią. Dlaczego?
-
Niemile, delikatnie to ująłeś! – prychnął Col. - To niedopuszczalna
praktyka, przeciwny naturze nierząd. Niepojęte ilu ludzi życzy śmierci osobom o
odmiennych upodobaniach. Hipokryci.
-
Czemu w takim razie boli?
-
Pierwszy raz zawsze boli, także u kobiet. U nich występuje nawet krwawienie. Bez
obaw, znam się na tym, ty na pewno nie będziesz krwawił! - Dostrzegając lęk na
niewinnej twarzy, Colonell ścisnął jego chłodną dłoń. - Tak już jest. Pierwsza
krew oznacza, że nikt nie zhańbił kobiety.
-
Czyli mam być twoją kobietą?
-
Nie, Esti, nie masz być żadną kobietą i skończ z tymi pytaniami. Albo chociaż
zostaw je na później. Jesteś mężczyzną i nawet w związku ze mną wciąż nim
pozostajesz. – Col pociągnął lekko i przygarnął do siebie pogrążonego w
wątpliwościach chłopaka. - Płeć nie ma znaczenia, jeśli kogoś się kocha. A
uczucia nie wybierają. One po prostu się pojawiają, i to w najmniej oczekiwanym
momencie. Kocham cię jako mężczyznę, Estalavanesie, a nie mężczyznę udającego czy
zastępującego kobietę, rozumiesz?
Rozumiał.
Słysząc miarowe uderzenia serca bijącego w piersi człowieka rozumiał doskonale,
co ten chciał mu przekazać. Colonell akceptował go takim jakim jest, bez
względu na pochodzenie, wygląd czy płeć. Bo go kochał. A on kochał jego. I już
dłużej się nie powstrzymywał. Odnalazł usta Cola i musnął je swoimi odrobinę
zbyt zaczepnie. Zarost cudownie drapał jego skórę. Pchnął mężczyznę na łóżko i
nie przerywając łagodnych pocałunków podążył za nim. Szorstkie dłonie przytrzymały
jego boki; także z ich pomocą zdjął czarny bezrękawnik, odsłaniając biel
szczupłego torsu opasanego bandażem.
Colonell
jednym szybkim ruchem przycisnął go do siebie, uniósł się z posłania i obrócił
w miejscu, posyłając zaskoczonego kochanka na wygrzaną jego ciepłem pościel. Duże
zielone oczy płonęły namiętnością. Gładkie policzki nabrały ledwie zauważalnej
głębi, którą bystrooki łowca natychmiast wychwycił. Był to odpowiednik
ludzkiego rumieńca, oznaka pożądania. Pierś elfa wznosiła się szybko do taktu pachnącego
słodkim winem oddechu. Gibka sylwetka wiła się w pragnieniu bliskości.
-
Esti, jesteś taki niewinny - mruczał. Odgarnął z czoła oblubieńca czarną grzywkę,
dotknął chłodnego, jakby śliskiego policzka i zsunął dłoń na opatrunek owinięty
wokół szyi. W oczach najemnika na jedno uderzenie serca zagościł ból
niedotrzymanej przysięgi. Nie ocalił go przed księciem. - Jesteś taki niewinny,
że szkoda byłoby cię zepsuć...
-
Zepsuj mnie... - Białe ramiona otoczyły kark człowieka. Est przybliżył do
siebie jego twarz, by dalej mruczeć w rozchylone wargi pełną pasji prośbę. - A
potem napraw. Żebyś znów mógł mnie zepsuć… I znów naprawić. - Pocałunek
połączył ich na uderzenie serca. - I znowu. Znowu... - Smukłe palce wplotły się
w ciemnobrązowe pasma. Zniecierpliwiony przywarł do partnera, ocierając się o
niego. - Col, zrób mi krzywdę. Chcę poczuć to, o czym mi mówiłeś. Chcę wiedzieć
co sprawia ci przyjemność i robić to najczęściej, jak to możliwe. Chcę
odgadywać twoje myśli, kochać pełnią tego słowa...
Sapnął,
gdy niemały ciężar docisnął go do kołdry. Czuł napiętą męskość na swojej, a
może był to jeden ze sztyletów, trudno stwierdzić, kiedy język kochanka nie daje
chwili wytchnienia i skutecznie odwraca uwagę od wszystkiego, co dzieje się
wokół. Uwielbiał to. Uwielbiał dreszcze i ekscytację towarzyszące pocałunkom,
dotyk ludzkich ust rozpalający płomień szaleństwa.
-
Twoje rany… - szeptał gorączkowo Col, skubiąc zębami skórę tuż pod uchem elfa.
Krótkie włosy porastające jego szczękę drażniły nie mniej podniecająco niż usta
i zęby. - Nie powinniśmy...
-
Nie otworzą się – zapewnił go Est. Wyciągając szyję wyprężył się, mimowolnie
odsłaniając na pieszczoty. - Ani... nie bolą.
Skłamał.
Rany na boku rwały, a ta na szyi promieniowała bólem podczas chwytania
powietrza i przełykania, lecz nie chciał przerywać tego, czego doczekać się nie
umiał. Nie teraz. Ból był do zniesienia. Każdy ból był do zniesienia, gdy
bliskość ulubionego człowieka koiła szarpiącą go udrękę.
Wsunął
ręce pod bluzę Cola. To działo się naprawdę. Naprawdę czuł na sobie dłonie oraz
wargi kochanka, jego ciało tuż przy swoim, bezgranicznie rozpaloną skórę pod
materiałem, przyspieszający puls, rytmiczność kochającego serca. Ani się
obejrzał, a wspólnie uporali się z ciężką bluzą, którą półnagi mężczyzna rzucił
za siebie.
Siedząc
okrakiem na drobnym chłopaku Col omiótł go dzikim wejrzeniem zdobywcy. Zręczne
palce z łatwością rozpięły szeroki pas, który z brzękiem i zgrzytem spoczął na posadzce
w towarzystwie bluzy oraz bezrękawnika. Jak Est zdążył zauważyć, nic już nie zagradzało
drogi do krytycznego punktu partnera. Co więcej, gest ten rozbroił również jego,
tak jak czyniły to wprawne ręce...
Est
nie potrafił określić co to za uczucie, ale dłonie Cola wzbudzały w nim dziwne
reakcje: miał ochotę prężyć się i rozciągać, byle nie przestawał go dotykać. Doprowadzały
go do euforycznego obłędu odbierającego zdolność ich kontrolowania. Sam nie
pozostawał mu dłużny i kiedy tylko mógł, lekko zaciskał zęby na pachnącej
odurzająco skórze barków oraz szyi. W przypływie zwierzęcego podniecenia liznął
czerwonym językiem szorstką brodę człowieka i dosięgając jego zarośniętego
policzka przyszczypnął go zębami.
Tak
oto dał się złapać w pułapkę ludzkich ust.
Długi,
namiętny pocałunek pozbawiał tchu, biała skóra tarła o tę ciemniejszą, a
kędziorki zadziornie łaskotały. Oczy Colonella rozświetlała spuszczona z
łańcucha żądza. Jego zwinny język badał każdy centymetr bielszej niż śnieg
szyi. Palec wsparł na podbródku elfiego kochanka i odchylił jego głowę,
udostępniając przestrzeń do pobudzającego pieszczenia. Nie pomijając bandaża skubał
wargami obojczyk, schodząc coraz niżej i niżej. Zatrzymał się przy brodawkach,
równocześnie spojrzeniem łowiąc reakcje chłopaka. Jęk rozkoszy był muzyką dla
jego uszu, potwierdzeniem cichych podejrzeń, z którymi borykał się od
nieszczęśliwie długiego czasu.
Językiem
zaczepiał zszarzałe sutki, delikatnie je przygryzał i pocierał opuszkami.
Widział wyraźnie, jak muskuły pod nieskazitelną skórą drżą w odpowiedzi na jego
śmiałe poczynania. Poczuł pulsujący, prężny ruch zniewolonego członka na swoim podbrzuszu
i postanowił zejść niżej, zapuścić się na niebezpieczne wody rozszalałego
emocjonalnego oceanu, poznać sekrety skrywane na samym dnie fizycznej
nieświadomości.
Prześlizgnął
się przez opatrunek, zbliżając niebezpiecznie do wrażliwej granicy, której nie
pozwalał sobie przekraczać. Nie przestawał masować i głaskać rozpalonego do
białości kochanka, a urywane dźwięki pojawiające się z coraz większą
częstotliwością dowodziły jego umiejętności. Oraz przypuszczeń będących owocem
ponad rocznej obserwacji.
-
Nie… nie tam... – wydyszał Est. Oburącz chwycił głowę człowieka, kategorycznie
zabraniając dalszej eksploracji. - Nie tam, proszę.
Rozpływał
się pod falami dreszczy, a jedyne co trzymało go w całości, tkwiło pod
materiałem spodni, do których nieubłaganie ciągnął Col. Rozdygotany wplótł
palce w ciemnobrązowe włosy i przyciągnął go do siebie.
-
Tam jest najciek… - Col zamruczał, kiedy gorący język wdarł mu się do ust.
Tymczasowo porzucił zamysł.
Pocałunki
stały się ich siłą napędową - nieprzerwane i coraz gwałtowniejsze. Est celowo zajmował
usta kochanka; lizał, smakował, przeciągał pieszczoty i za wszelką cenę nie
dopuszczał do pewnych miejsc, ocierając się o punkt niezmiennie wywołujący jego
skrępowanie.
-
Ludzie mają takie krótkie uszy... - wyjęczał, muskając skórę za uszami
partnera. Podobały mu się. Naszła go chęć gryzienia ich bez opamiętania, co
prawie by mu się udało, gdyby Col w porę nie wykonał uniku.
-
Coś krótkiego też musimy mieć, inaczej byłoby zbyt pięknie.
I
ten krzywy uśmiech pod kilkudniowym zarostem, na widok którego Est doświadczył
dotkliwego ucisku pod żebrami.
Przygryzł
wargę czując chłód na krańcu brody i dłoń na biodrze. To nie pierwszy raz,
kiedy wzajemnie zaspokajali swoje potrzeby, ale to, co działo się z nim tu i
teraz…
Bolesne
ugryzienie zaskoczyło Cola, a zarazem ekstremalnie go rozochociło. Nie zliczy,
ile razy fantazjował o tych długich kłach, ile razy występowały w jego snach,
po których ciężko mu było dźwignąć się z pryczy. Teraz owe zuchwałe marzenia
przechodziły w rzeczywistość, spełniając się niczym nocne wizje.
-
Esti, twoje kły... Chcę je czuć na sobie… - wymruczał zmysłowo, wgryzając się w
szyję tuż nad bandażem i wsłuchując w przeciągły syk ulegającego mu kochanka. -
O tak, jęcz dla mnie, wzdychaj, a nawet krzycz. Nie powstrzymuj się. Chcę
słyszeć każdy słodki dźwięk, widzieć każdą reakcję, jaką wywołuje mój głos i
dotyk...
Zajrzawszy
w oczy drżącego, pogrążonego w ekstazie chłopaka spostrzegł jak ogromny ma na
niego wpływ. Długie płatki uszu zginały się na rozgrzebanej pościeli. Pogładził
je z czułością, pamiętając, jak bardzo wstydził się ich Esti. Od samiuteńkiego
początku pragnął ich dotykać, działały na niego jak wabik. Doskonale pamiętał
dzień, w którym dotknął ich po raz pierwszy, gdy spłoszył Estiego i przeląkł
się, że dzieciak już nigdy nie dopuści go do siebie, a co na dłuższą metę
okazało się przełomem w ich relacji. Wydawało się, że było to tak dawno temu...
Nie
odrywając ust od białych miękkich warg, uniósł się na łokciu i wolną ręką
rozsznurował spodnie. Sprawnie je zdjął, uwalniając to, co miało już dość
ciasnego zamknięcia. Tracił nad sobą panowanie słysząc płytki oddech Estiego i
pojedyncze niewyraźne westchnienia dobywające się z jego katowanej
przyjemnością piersi. Emocje wypalały się jedna po drugiej i wznawiały kiedy sądził,
że już zdołał je poskromić. Zatracał się powoli w uczuciach nieustannie
podgrzewających atmosferę, aż kolanami rozsunął jego nogi. Chciał wszystkiego
co młode, chętne ciało miało do zaoferowania. Z satysfakcją przyjmował jego
uległość niby kuszące zaproszenie...
Jego
ruchy stały się swawolne i nabrały znamion subtelnej agresji. Zdominował wijącą
się pod nim ofiarę, chcąc ją posiąść, oznaczyć jako swoją i już nie wypuszczać.
Białe palce błądziły po jego głowie, karku i plecach, drapały, ugniatały węzły
mięśni na ramionach, poszukiwały podparcia w kolejnych dreszczach
przeszywających cudownie gładką skórę. Łowca muskał podłużne, podatne na dotyk
uszy, zawzięcie podskubywał kąciki ust, brodę i szyję. Pieścił dłońmi tors,
zsuwając się pomiędzy plecy a łóżko, pod spodnie, na spięte pośladki i między
nie…
Est
poderwał się jak oparzony i byłby się wywinął z uścisku, gdyby nie ciężar leżącego
na nim nagiego człowieka. Umknął biodrami przed niespodziewanym dotykiem,
zaskoczony i spłoszony zuchwałością partnera, choć pobudzony do tego stopnia,
by nie utracić wypełniającej go rozkoszy.
Było
to ostatnie miejsce, w którym chciał być dotykany!
-
Wiesz, że to tam. - Colonell przyparł go do łóżka nie pozwalając mu uciec, lecz
też usiłując nieco go uspokoić. - To jest to miejsce, bez którego nie pójdziemy
dalej.
-
Tylko mi nie mów, że… Jak rany… Mężczyźni naprawdę… tam... Tam?! - głos Esta łamał
się od ogarniającej go paniki. Wciąż próbował się wyswobodzić, jednak nie na
tyle, by przejść do rękoczynów. Tysiące, nie, miliony myśli przecinały jego
rozkojarzony umysł, który odmawiał współpracy ze zmysłami, jak gdyby z
przegrzania przestał funkcjonować.
-
Zaufaj mi, Esti, i zrelaksuj się. Dopilnuję, by ból był jak najmniejszy. - Col
po omacku rozwiązał troczki czarnych spodni, wsunął kciuki pod tkaninę na
biodrach i pociągnął w dół. - Potem będzie już tylko lepiej. Będziesz krzyczał,
ale z przyjemności.
-
Zacze… Czekaj, Col! - Est czmychnął przed nasyconą erotyzmem stanowczością
mężczyzny. - Jak rany, mam się zrelaksować wiedząc, że chcesz dobrać mi się do
tyłka?! Przecież to… to jest… Jak coś takiego może być przyjemne?!
-
Natura nie przez przypadek tak ukształtowała mężczyznę. Nie denerwuj się, Esti.
- Col ponowił atak na spodnie partnera, który tym razem spiął się i przestał
wierzgać, nieco ułatwiając sprawę. - Doprowadzę cię do stanu, w którym nie
będziesz myślał o niczym innym, jak dzikiej rozkoszy.
-
Jak rany, ja wcale się nie denerwuję! Po prostu mój odbyt służy wyłącznie w
celu defekacyjnym i wolałbym, aby tak zostało!
-
I to się nie zmieni, gwarantuję. Zyska jednak dodatkową opcję użytkową. - Col
pociągnął odrobinę mocniej i spodnie razem z bielizną zsunęły się, odsłaniając
to, co chłopak tak usilnie starał się ukryć. Może się stresował, ale też nieźle
się wyprężył. - Esti, czy nie widzisz jak na mnie działasz? - wyszeptał, gdy
ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - No już, dzieciaku, wszystko w
porządku. Jeśli mam przestać, powiedz tylko słowo.
W
oczach milczącego Esta widać było walkę paniki i namiętności. Zaboli. Tylko na
początku, aczkolwiek zaboli. Musiał się oswoić z tą myślą przebijającą ponad resztę,
inaczej wszystko na marne. Był tchórzem. I nie był z tego dumny, lecz jak mógł
pozbyć się tej paskudnej cechy, jeśli nie małymi kroczkami u boku człowieka,
którego kocha? Pragnął go. Pragnął czuć Colonella na sobie i w sobie. Bał się… Znów
się bał, ale podjął decyzję. Sam tego chciał. I zrobi to.
Odetchnąwszy,
objął szerokie plecy szczupłymi ramionami. Popatrzył na usta okolone ciemną
szczeciną, które jeszcze przed momentem z takim zapałem całował, drażnił
językiem i kąsał zębami. Dłońmi ujął jego głowę i złożył na wargach pocałunek
mówiący więcej niż ściśnięte gardło.
Col
w niepohamowanej czułości przytulił go i po krótkiej chwili wypuścił, by
poszukać czegoś w zmiętej na podłodze bluzie.
Est
patrzył jak malutki słoiczek ląduje na poduszce tuż obok niego. Z ciekawością
entuzjasty-alchemika od razu po niego sięgnął. Gęsta, przezroczysta ciecz
przelewała się niespiesznie pod wpływem leniwych ruchów nadgarstka.
-
Co to jest? - zapytał.
-
Specyfik mający ułatwić poślizg.
-
Mający ułatwić poślizg - powtórzył niemrawo za człowiekiem. - Jak rany, co ja
nakociłem...
Nie
było mu dane ponownie przemyśleć swojej decyzji, bowiem nagle poczuł dotyk w punkcie
najmniej spodziewanym.
Spojrzał
wzdłuż swojego do cna odsłoniętego torsu prosto w oczy kochanka, który bez
krzty wstydu trzymał w żelaznym uścisku jego członka. Est jęknął, gdy potężne
drżenie wprawiło go w stan podobny paraliżowi. Zniewalająca dłoń przesunęła się
odrobinę w górę, na sam czubek... To doznanie wystarczyło, by wygiął się,
zaciskając palce na szklanym pojemniczku oraz pierzynie. Chciał uciekać, lecz mięśnie
nie zamierzały go słuchać. Przestały reagować na polecenia, gdy człowiek wziął
go we władanie. Miotał się do wtóru posuwistych ruchów dłoni kochanka, choć
wiedział, że opór jest bezcelowy, zwłaszcza wtedy, gdy ten miał go w garści.
Zdumiewały
go reakcje niepokornego ciała, ochoczo poddającego się narzuconemu tempu.
Zaciskał pięści, chciał szarpać, gryźć, uciekać, zostać, chciał więcej, więcej,
więcej… Chciał doznać rzeczywistości takiej, jaką oferował mu Col, pełnej ognia
nad którym nigdy nie zapanuje. Niekontrolowane dygotanie rozluźniło go i uniesienie
ręki graniczyło teraz z cudem, nie mówiąc już o pozostałych kończynach. Jak
gdyby krew odeszła w jedno miejsce zupełnie zależne od śmiałego, zadowolonego z
siebie łowcy.
Docierały
do niego westchnienia i jęki, w których z przerażeniem rozpoznał własny głos, a
które do ogólnego poczucia odrealnienia dodawały jeszcze niedorzeczność
zażenowania. Ogień wybuchł w piersi i przepełnił go całego. Czuł, że mrowią go
zęby, że zagryza je mocno, zbyt mocno, szukając ujścia dla gromadzących się w
nim doznań…
Druga
pokryta odciskami dłoń ślizgała się w międzyczasie po brzuchu, piersi,
policzku… Smagłe palce zbyt blisko kącika ust; porwane zębami, owinięte gorącym
językiem, mdłe w smaku, wilgotne i śliskie, głęboko w ustach, naciskające na
kły... Ciepła strużka cieknąca z warg, odruch ssania, ciche przekleństwo
doprowadzonego do ostateczności ludzkiego kochanka... Drapieżnie zmrużone,
pałające namiętnością ciemnozielone oczy, nozdrza gwałtownie wciągające
powietrze, usta otwarte w ciężkim wydechu, zawiły tatuaż na lewej połowie
twarzy, szerokie barki przesłaniające widok…
Konający
w ekstazie Est chciał wodzić opuszkiem po wypukłych zawijasach barwnika, ale mięśnie
miał słabe i tak bardzo nieposłuszne, że dalszy ciąg tego szaleństwa groził
eksplozją. Zakrwawione mokre palce wysunęły się z jego ust i musnęły górną
wargę, policzek. Dłoń zniknęła, by zaraz znaleźć się na dole, na pośladkach ukrytych
w sztywnej od potu kołdrze. Oczy spotkały się, a usta połączyły ze sobą w
jednakowym rytmie rozedrganych oddechów. Smakował człowieka, jego krew na
wargach i długim języku. Chciał go czuć mocniej, intensywniej. Czuły słuch
łapał najcichszy szmer wydawany przez rozpalonego partnera, rodząc w nim gorące
żądze. Chciał krzyczeć, lecz usta Cola mu to utrudniały.
Słoiczek
wysunął się z bezwładnej dłoni. Col przejął go i odkorkował zębami. Zanurzając
palec w gęstym płynie, pomału rozchylił uda kochanka.
Zbyt
zajęty nacierającymi zewsząd wrażeniami Est nie zwracał uwagi na to, co dzieje
się na dole. Do momentu, w którym szarpnęło nim zimne ukłucie.
Zabolało.
Est
lękał się, że zostanie rozerwany od środka, ale nic takiego nie nastąpiło. Jego
ciało odbierało kontakt z człowiekiem jako szczególnie poniżającą ingerencję w
intymny, najbardziej niedostępny punkt. Wbrew zaleceniom doświadczonego
kochanka spiął się, byle przerwać tę nieznośną chwilę obcowania z jego palcem.
Pod kurczowo zaciskanymi powiekami zaszkliły się łzy upokorzenia, ponieważ obecność
intruza penetrującego wnętrze nie należała do przyjemnych, a wołające o pomstę
zdradzone ciało ze wszech miar starało się go wyrzucić. Z tego powodu jeszcze bardziej
bał się tego, co miało nastąpić. Palec to jedno, a penis drugie. Na domiar
złego dużo większe drugie.
Zgrzytnął
zębami, gdy raptem zrobiło mu się błogo i nieznośnie równocześnie. Cokolwiek
Col odkrył wewnątrz, uderzyło w niego z mocą najczystszej rozkoszy, wprawiając
umęczone mięśnie w spazmatyczne drżenie i wyrywając krzyk tak głośny, że gdyby
nie zabawa na zewnątrz, bez wątpienia przeciąłby nim nocną ciszę i zbudził
mieszkańców Twierdzy. Nie zamykając ust oddychał ciężko z poczuciem, że ból i
rozkosz rozszarpią go na strzępy. To fantastyczne doznanie spowodowało, że czym
prędzej pragnął dojść, dać upust kotłującemu się w nim szaleństwu. Przyjemność
i udręka walczyły o swoje, z wolna zastępowane ciekawością oraz chęcią
osiągnięcia wyczekiwanego szczytu.
Col
przyciskał do siebie trzęsącego się dzieciaka, za nic mając kolejne strużki
potu spływające po ich ciałach. Całował i skubał końcówkę ucha, a jego gorący
oddech owionął śliczną twarz, która płonęła w słabym blasku swym namiętnym
kolorem. Tylko dla niego. Tylko on potrafił przywieść go do obecnego stanu, nad
samą przepaść, na skraj poczytalności. I nie pozwolić mu spaść.
Świadomość
Esta odpływała, lecz uwłaczający ból powracał natrętnie, wciąż o sobie
przypominając. Był znośny, tak jak zszyte rany. Póki co był znośny, a momentami
przechodził w oszałamiające doświadczenie, od którego naelektryzowane mięśnie
przechodziły w szczytową niemoc. Nie wiedział co się z nim dzieje. Nie rozumiał
tego. Wrażenie to było porażająco przyjemne, pozbawiało go władzy nad
kończynami, wzbudzało niesubordynację ciała względem chybotliwego umysłu oraz
niknących szczątków opanowania. Oddechu już nie kontrolował, podobnie dyszenia
przechodzącego w kolejne jęki. Z trudem zasłonił sobie usta wierzchem
urękawicznionej dłoni, ale niczego to nie zmieniło. Staczał się. Było już po
nim. Oddał się człowiekowi, zdał na łaskę i niełaskę biegłych dłoni oraz
palców.
-
Esti, postaram się zrobić to ostrożnie…
Usłyszał
jak z głośno łapiący oddech Col uprzedza go przed czymś, by po chwili fizycznie
poczuć to ostrzeżenie pomiędzy przygotowanymi pośladkami. Krzyknął
rozdzierająco, bardziej zaskoczony intensywnością doznania, aniżeli jego
pojawieniem się. Napiął się, oplótł nogami biodra człowieka i spróbował się
wycofać, lecz zmęczone mięśnie nie były w stanie przeciwdziałać przeważającej
sile krzepkiego mężczyzny. Wyrwał się gwałtownie, ale i to nie przyniosło
oczekiwanych rezultatów. Był bezbronny.
Łzy
popłynęły kącikami kocich oczu. Paznokcie rozpaczliwie darły skórę pleców Cola.
Otrzeźwiony bólem umysł rejestrował niespieszny ruch bioder wchodzącego weń
centymetr po centymetrze partnera, docierającego do miejsca, z którego istnienia
chłopak po dziś dzień nie zdawał sobie sprawy. Natura… Czy naprawdę wszystko to
w zgodzie z naturą?
Wtem
ból eksplodował na krawędzi świadomości płomieniem niewyobrażalnej ekstazy,
wyrywając westchnienie z obolałej krtani. Col był wyjątkowo delikatny. Wygasła
jego doczesna agresja i żywiołowość, a żądzę dominacji zastąpiła troska o dobro
ukochanego. Starał się dostosować do możliwości niedoświadczonego kochanka, chociaż
najgorszego nie można było uniknąć. Cierpienie Estiego sprawiało mu ból. Nie
chciał go skrzywdzić i nie podobało mu się to, co właśnie się działo, lecz…
pragnął go. Egoistycznie pragnął tego pięknego ciała dla siebie; zasmakować w
nim, napawać się jego bliskością, gdyż zapachu nadal nie czuł, bo biała, śliska
od potu skóra nie pachniała nawet ogniskiem. Sprawi, że będzie to
najwspanialsze doznanie, jakiego Esti kiedykolwiek doświadczy. Musi tylko dostroić
się do niego i wyczuć moment, w którym znów przejmie inicjatywę.
Silna
dłoń zamknęła się na naprężonej boleśnie męskości Esta, by pocieraniem
bezustannie doprowadzać go do agonii. Chłopak skupiał się na biodrach Cola,
wokół których zaciskał dygoczące nogi. Bezwiednie dopasował się do powolnego
tempa, by choć trochę złagodzić bolesne wrażenie pierwszego kontaktu, aż instynktownie
uniósł pośladki, umożliwiając partnerowi głębszą penetrację.
Naraz
rozterki rozwiały się, kiedy wściekle biały impuls przeszył go, wprawiając w przejściowy
paraliż. Wyładowania przechodzące przez jego lędźwie były tak intensywne, że
nie mógł dłużej ich powstrzymywać. Ze zdartego gardła wyrwał się krzyk. Otoczył
ramionami śliski od potu kark Cola, w akcie desperacji usiłując utrzymać się na
powierzchni świadomości.
A
esencja wzrastała z zastraszającą prędkością. I zaczynała spalać go od
wewnątrz.
Coś
znalazło się tuż przy jego wargach. Bezmyślnie zatrzasnął na tym szczęki, aż
poczuł słodkawy smak żelaza spływający do gardła. Wystraszony otworzył
zapuchnięte od łez powieki. Col był tuż nad nim, kneblował mu usta
przedramieniem pozwalając gryźć do krwi, ulżyć w jedyny możliwy sposób. Puścił zszarzały
pulsujący członek, koncentrując się na jednostajnym rytmie obu połączonych
ciał. Jego pociemniałe spojrzenie przesycała determinacja, wdzięczność i
uniesienie - mieszanka, która bez reszty obezwładniła konającego chłopaka.
Jeżeli ktoś jest w stanie oddać samym spojrzeniem tak wiele bólu, miłości,
współczucia i pożądania, to tylko Colonell, drapieżnik z zamiłowania polujący
na drapieżniki większe od siebie.
Ruchy
bioder stały się szybsze. Zdyszany mężczyzna oparł czoło o pierś chłopaka,
wyciągając ku niemu ramię. Niewiele czynił sobie z coraz głębszych ran oraz
krwi płynącej po skórze. Wolną ręką podpierał się na łokciu tuż obok ucha
Estiego. Nie przypuszczał, że ich pierwszy raz będzie tak chaotycznym, fenomenalnym
doznaniem. Od początku utwierdzał się w przekonaniu, że obaj są sobie pisani,
chociaż obaj są mężczyznami zupełnie różnych gatunków. Ale to nie miało
znaczenia, skoro potęga obopólnego uczucia przyćmiewała wszystko inne. Bez znaczenia
był kształt, płeć, wiek czy rasa, dopóki obaj pragnęli tego samego, obaj…
Ekstaza
osiągała apogeum.
Est
wyprężył się na upstrzonym krwią posłaniu. Z siłą rozdzierającej go magii
docisnął pośladki do podbrzusza kochanka i ścisnął łydkami jego boki. Palce
niczym szpony wbił w poruszające się biodra. Przeszył go kolejny ładunek. Jaskrawa
błyskawica przemknęła między połączonymi ciałami i wróciła. Zgromadziwszy porcję
opalizującej esencji zawróciła do punktu styku.
Krzyczał
w przedramię Cola aż ochrypł, a głos przeszedł w jęk i ucichł razem z
gwałtownie zduszonym tchem.
Konał.
Umierał. Tracił dech i czucie, a serce omal nie pękło z przeciążającego je
wysiłku oraz nieznanych dotąd emocji. Skóra paliła ogniem w miejscach umazanych
nasieniem. Mijające doznanie było inne niż dotychczasowe pieszczoty. Spazmy raz
po raz wstrząsały rozpalonym ciałem, co było przyjemne po kres wytrzymałości,
naprzemiennie powodowało ból i przynosiło ukojenie, wprawiało w stan upojenia
nie gorzej niż wino. Chciał, by trwało, choć z drugiej strony błagał o rychły
koniec. Nie widział wytatuowanej twarzy partnera, ale słyszał ciche stęknięcie
i przekleństwo tłumione ciężkim oddechem, czuł mięśnie tężejące tuż nad nim.
Włosy Cola łaskotały mu pierś. Zakrwawiona ręka wycofała się, gdy brutalne
szczęki wreszcie poluzowały chwyt.
Stracił
go. Absurdalne wrażenie, którego Est nie potrafił odeprzeć. Tkwiąc na obrzeżach
przytomności lękał się, że stracił Cola już na zawsze. Lecz coś mówiło mu, że
był to zaledwie początek, wstęp do frywolnej przyszłości.
Kiedy
się wyciszył, poczuł wewnątrz siebie straszliwą pustkę. I coś dziwnego płytko w
podbrzuszu.
Colonell
wziął powolny wdech. Wypuszczając nagromadzone powietrze, ciężko opadł na brudną
pościel i z szerokim uśmiechem ukontentowania pociągnął na siebie wycieńczonego
kochanka, którego natychmiast przytulił, by móc swobodnie głaskać go nieuszkodzoną
ręką. Podniósł prawe ramię. Krew strużkami popłynęła na łokieć. Poruszył
palcami, zwijając je w pięść. Nadgryziony mięsień bolał, lecz nic nie
wskazywało na to, by doznał poważniejszego uszczerbku. W razie wojny bez
problemu naciągnąłby cięciwę. Równie sprawnie wywinąłby sztyletem. Bolałoby,
ale rana nie czyniła ewentualnej walki niemożliwą. Kapłani od Sarvatesa bez
wątpienia coś na to poradzą.
Leżący
na człowieku półsmok trząsł się z osłabienia oraz mijających skutków orgazmu. Dotyk
na plecach i głowie koił wyostrzone zmysły. Coś łaskotało jego lewą łopatkę,
ześlizgując się i kapiąc na pierś mężczyzny. Est z początku nie zwrócił uwagi
na pot mieszający się z krwią. W uszach mu huczało, a miejsce między pośladkami
bolało jak żywcem przypalane. Nie mógł się ruszyć, by nie zbudzić na nowo tego
koszmarnego odczucia, które pojawiło się wraz z dojmującym poczuciem
opuszczenia. Niepowtarzalna woń unosiła się w powietrzu i mieszała z wiatrem
niesionym przez niedomknięte okno balkonowe. Ten zapach już zawsze kojarzył mu
się będzie z nocą tuż po bitwie.
Czy
tak rozpoczyna się jego prawdziwe życie? Nie miał pojęcia. Do cna wyczerpany
czuł się nie lepiej niż po krwawej bitwie. Tuż przy skroni miał pierś Cola, donośnie
bijące serce pompujące ognistą, słodką krew, która z jego winy marnowała się, wyciekając
poza obręb skóry.
-
Krwawisz - wychrypiał, obracając głowę na tyle, by jednym okiem zerknąć w
zarośnięte oblicze mężczyzny. - I to prawa ręka… Nią naciągasz cięciwę.
-
Ciiiii, już dobrze. - Col przymknął powieki. Usiłował się uspokoić, lecz
mijające upojenie wciąż zajmowało jego uwagę. Czuł się fenomenalnie. Było mu
tak dobrze jak z żadnym innym, a jeśli nie przestanie tego roztrząsać, to nie
ręczy za siebie. - Może nie wygląda, ale cięciwy nie naciąga się ramieniem. Nie
stracę przez to na wartości, nie bój się.
Chłopak
uparcie próbował wstać, jednak ból szybko przywołał go do porządku. Ponownie
opadł na lepkie ciało pod nim.
-
Ale mocno krwawisz. Wykrwawisz się.
-
Nie wykrwawię, nie przesadzaj. Poza tym krew dopiero wraca mi do części ciała,
które teraz będą bardziej potrzebne. - Głęboki śmiech wybrzmiał tubalnie pod uchem
półsmoka. – Pochwal się lepiej, skąd ta zaschnięta krew na prześcieradle.
Est
syknął, marszcząc się pośród łaskoczących policzek kędziorków.
-
Powiedzmy, że sprawdzałem swoje zdolności regeneracyjne...
Dłonie
człowieka zatrzymały się, kiedy zamarł w kompletnym bezruchu. Kilka uderzeń
serca później znów gładził stygnącą skórę elfa.
-
Nie, dzieciaku, nie chcę znać szczegółów. Po co to zrobiłeś?
-
Bo cięcia pozostawione przez sir Aarima nie goją się - wytłumaczył całkiem
rzeczowo Est. - Wszystkie zasklepiają się samoczynnie, a te trzy nie. Bałem
się, że utraciłem tę zdolność. Na szczęście mam ją cały czas.
-
Odpłacę skurwielowi pięknym za nadobne - warknął przodownik, nagle się
reflektując. - Czekaj. Jeśli się regenerujesz, to czy… Inaczej. Starałem się
jak mogłem, ale z pewnością bolało. Wszystko w porządku?
Chłopak
namyślał się przez chwilę. Nie było tak źle, lecz też nie do końca tego
oczekiwał. Nastawił się na koszmarne tortury, natomiast ból okazał się… trudny
do opisania. I krótkotrwały.
-
Tak, chyba tak. Było inaczej niż sobie wyobrażałem. Inaczej niż do tej pory. I
nadal czuję coś w podbrzuszu. Jakby… Jak rany… Jakby zaraz miało to ze mnie
wyjść.
-
Wybacz, było mi zbyt dobrze i nie wyszedłem na czas.
Kocie
oczy zrobiły się idealnie okrągłe, gdy do dzieciaka dotarł sens słów mężczyzny.
-
Na litość Wszechmocnych… Nie mów, że mam w sobie… Nie, wiem co to jest. Jak
rany… To wyjdzie samo? Nie, nie, nie odpowiadaj. Nie chcę wiedzieć, naprawdę
nie chcę wiedzieć!
-
Wyjdzie samo - przytaknął rozbawiony Colonell. - W sumie już niedługo, więc
pozwól, że naprawię swój błąd i się tobą zaopiekuję.
Col
zaczesał dłuższe pasma wilgotnych od potu włosów na tył głowy. Zacisnął szczęki
szykując się na manewr, który nie spodoba się rozprawiczonemu Estiemu.
-
Uwaga, będzie nieprzyjemnie.
-
Co ty… Ej!
Col
wyślizgnął się spod chłopaka. Bez najmniejszych komplikacji wygrzebał się z poplamionej
pościeli i ignorując rany na ręce oraz lepką nagość, przeszedł przez skromnie oświetloną
komnatę. Biorąc miskę oraz ręczniki z toaletki wrócił do łóżka. Zmarszczył się
widząc, że rdzawa czerwień barwiła wodę, toteż stawiając misę przy łóżku, poszedł
po dzbanek z wodą pitną.
Na
jeden z ręczników wylał część chłodnej świeżej wody i wyżął go nad miską, po
czym usiadłszy na posłaniu zaczął delikatnie przecierać niewiele cieplejsze uda
oraz pośladki wyciągniętego na brzuchu kochanka. Nie zwracał uwagi na złorzeczenia
wydostające się gdzieś spod kołdry, w której Esti zanurzył twarz. Aż w końcu
dobiegło go znajome burknięcie zawstydzenia.
- Jak rany, mało ci dotykania tamtych miejsc?
-
Za mało, Esti - potwierdził z uśmiechem. - Ale teraz trzeba cię porządnie
wyszorować, bo lada momen… Och, już nieważne.
-
Cooool…
-
No nic, pościel do wymiany. Obrócisz się na plecy? Przez dłuższy czas się nie
zabawialiśmy, więc troszkę ze mnie wyszło. A raczej z ciebie.
-
Nie chciałem tego wiedzieć! - fuknął nieszczęśliwy Est, niemniej posusznie wykonał
polecenie, co nie było łatwe. Na powrót czuł ciało i towarzyszący temu ból
nadmiernie napinanych muskułów oraz odniesionych w bitwie ran. - Musisz być
taki bezpośredni?!
-
Taki już jestem, gadzinko, nie czynię wyjątku nawet dla ciebie.
-
Masz coś z głową…
Chichoczący
zwiadowca znów był opanowany i zrelaksowany. Ponadto czuł się bezpiecznie ze
świadomością, że Esti nie ucieknie od niego w te pędy na drugi koniec Estarionu.
Było dobrze. Było wręcz cudownie.
-
Może i mam coś z głową, za to ty masz w swojej cholernie nie po kolei - skarcił
wiercącego się dzieciaka, oczyszczając okolice jego zwiotczałego członka. -
Gdyby nie ta strzelająca pod niebo ściana ognia i następujący po niej wybuch,
nie wiedziałbym, gdzie cię szukać. Prawdę mówiąc liczyłem, że Zrzęda nie
dopuści cię do bezpośredniej konfrontacji, ale, cóż, to on wydaje rozkazy.
-
Cieszę się, że tobie też nic się nie stało, Col…
-
Tak, zdobyłem kilka sińców i zadrapań, nic więcej - odparł mężczyzna wycierający
do czysta swój tors. Ostatni raz wyżął ręcznik. Woda w misce zmętniała
nabrawszy mleczno-różowego odcienia. -
Unikałem otwartej walki, a Travis kilka razy osłonił moje plecy.
Colonell
właśnie coś sobie uzmysłowił. Odkąd wyznali sobie z Estim skrywaną w sercach
prawdę, wcale nie był o niego zazdrosny. Podświadomie żywił przekonanie, że nie
ma na świecie mocy zdolnej ich rozdzielić.
-
Czy Travis przeżył? – spytał szeptem Est.
-
Ma się dobrze. Zaszył się w pracowni i chcąc uzupełnić nadwątlone zapasy w
świątynnym lazarecie rzucił się w wir pracy. Zupełnie jakby odreagowywał bitwę,
do udziału w której został zmuszony…
Siedząc
na brzegu łóżka, Colonell w zamyśleniu spoglądał na swoje przedramię. Cztery
okrągłe wgłębienia i dwa półkoliste rzędy płaskich ranek wyzierały spomiędzy zlepionych
krwią włosków. Zwabiony spojrzeniem leżącego na boku chłopaka popatrzył w jego
stronę.
-
O co chodzi, Esti?
-
Dlaczego nie nosisz hełmu jak pozostali? – Est z wyrzutem spoglądał na niego znad
białoskórego ramienia. - Życie ci niemiłe?
-
Chciałbym zauważyć, że ty też nie nosisz hełmu, dzieciaku.
-
Nie muszę go nosić. Zawężałby moje pole widzenia.
-
I sam sobie odpowiedziałeś. - Col pogłaskał jego bok, zsuwając dłoń na
kształtny pośladek. Nie mógł się napatrzeć na to zjawiskowe ciałko, zwłaszcza
teraz, gdy rozciągało się w tej swobodnej pozie. - Hełm ogranicza pole
widzenia, tłumi dźwięki otoczenia i jest zbędny w partyzantce. Tylko by
przeszkadzał.
Odzyskawszy
nieco sił Est wyciągnął dłoń ku pokaleczonej ręce Cola - prawą dłoń, którą
wcześniej ugryzł w głupiej próbie udowodnienia sobie swoich umiejętności. Przed
momentem bez zastanowienia wgryzł się w ukochanego człowieka. Zaczynały go
przerażać własne niekontrolowane zachowania.
-
Partyzantce? – zainteresował się, odwracając uwagę od przygnębiających rozważań.
- Co to znaczy?
-
Walka z ukrycia, na tyłach i na dystans. W niej się specjalizuję, mimo że nieczęsto
mam sposobność w niej uczestniczyć. Walka w zwarciu kiedyś dawała mi wiele
ryzykanckiej satysfakcji, teraz to wyłącznie konieczność.
Mówiąc
to klepnął udo ulubieńca i nie wstając z łóżka schylił się po spodnie.
Est
przez chwilę wzrokiem śledził jego ruchy, co rusz natrafiając na pokrytą obsychającą
krwią skórę. W dzbanku zostało jeszcze trochę wody, a gablota skrywała wiele
mikstur, maści i mazideł, które mógłby wykorzystać.
-
Zostaniesz ze mną do rana? - poprosił z nadzieją.
-
Jak wrócę ze świątyni.
-
Nie odchodź, Col… Pozwól mi to zrobić, być twoim osobistym medykiem. - Podniósł
się na dygoczących rękach i wyprostował, z troską spoglądając w ozdobioną trwałym
malunkiem twarz obracającego się ku niemu mężczyzny. - Zająłeś się mną… Zawsze
się mną zajmujesz. Dlatego pozwól mi zrobić coś dla ciebie. Pozwól mi o ciebie
zadbać.
Est
oniemiał słysząc swój, a jakby obcy głos. Rzeczywistość zadrżała, gdy jego
słowa nałożyły się na słowa starego wieszcza, który wypowiedział je niby
samospełniającą się przepowiednię: Przyda
ci się ktoś, o kogo mógłbyś zadbać.