piątek, 1 sierpnia 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 26 🔞

 

Colonell czekał na niego przy wejściu do Wieży Czarodziejów. Oparty plecami o kamienną ścianę, z jedną nogą podciągniętą do góry i rękami skrzyżowanymi na piersi, w przygaszonym świetle magicznej sfery nie wyglądał na zachwyconego. Nie wyglądał też na pijanego czy choćby w stanie lekkiego upojenia, chociaż wina wypił całkiem sporo. Za to Estalavanes nadrabiał za nich dwóch: z błogim uśmiechem machał do partnera i nie bez żalu opuszczał rozhasaną kompanię, tłumacząc się obowiązkami wobec surowego mistrza.

Wesolutkiego elfa odprowadzały pieprzne żarciki i niewybredne komentarze dotyczące jego - a jakże! - całonocnych ćwiczeń z rzekomym mistrzem wiadomego fachu. Chłopak nie słuchał jednak dalszych wszeteczności, nieważne jak śmieszne by one nie były. Radosna gromadka, nie ma co! Szczególnie Jerod, który oka z niego nie spuszczał, nie wiedząc czemu. Ale to nic. Nie zaprzątało mu to umysłu, gdyż w otumanionej winem głowie boje toczyły inne pomysły i plany.

Est chwiejnie wspiął się po kilku szerokich stopniach, zatrzymał naprzeciw sposępniałego człowieka i czekał, krzywiąc się głupkowato. Col westchnął z rezygnacją i odepchnąwszy się od kamiennej ściany wskazał mu wejście do klatki schodowej.

Choć dla Esta wspinaczka na czwarte piętro była niewiarygodnie zabawna, niejednokrotnie runąłby na sam dół spiralnych schodów, gdyby Col nie pilnował go jak dziecka. Taka opiekuńczość jeszcze bardziej rozweseliła półsmoka, który zarzucił człowiekowi ręce na szyję i rozkosznymi pomrukami dopraszał się zataszczenia na samą górę. Smagły mężczyzna nie krył irytacji, lecz musiał przyznać, że oglądanie nietrzeźwego dzieciaka było rzadką rozrywką. Dotychczas Esti upił się tylko raz, za to całkowicie. I zasnął pod stołem, skąd nie sposób było go wytargać.

Kiedy przekroczyli próg rozjaśnionej dwiema lampkami sypialni, Est na wpół wisiał na ramieniu przodownika i śmiał się do rozpuku na wspomnienie jego miny, gdy wypytywano go o pikantne szczegóły ich znajomości. Colowi nie było do śmiechu, aczkolwiek nie przeszkadzała mu myśl, że każdy w Twierdzy wiedział, iż mają się ku sobie. Przynajmniej ucięli wszelkie plotki, a Estiemu nie groziła z ich strony żadna krzywda. Nie po tym, czego dokonał w starciu z paladyńcem. Świętujący to wydarzenie ludzie wciąż oblegali dziedziniec warowni, a ich przytłumiony śpiew oraz pijackie śmiechy napływały do komnaty przez uchylone drzwi balkonowe.

Col odkleił od siebie rozbawionego półsmoka i sadzając go na fotelu zamierzył się do zapalania kolejnych lamp. Nie odszedł zbyt daleko. Dłonie chłopaka pieszczotliwie wsunęły się pod materiał jego ciemnozielonej bluzy. Miłe ciarki przebiegły po jasnobrązowej skórze, a pod czaszką zawirowało mocniej niż po kilku kubkach wzmocnionego wina.

- Chcę się z tobą kochać... – Est wymruczał słowa będące odbiciem jego myśli. Delikatne palce gładziły brzuch, sunęły wzdłuż linii ciemnych włosków w dół, pierwszy raz z własnej inicjatywy. - Teraz.

Col zebrał nadwątlone siły i wbrew narastającemu pożądaniu odsunął od siebie ręce kochanka, który i tak nie zaszedłby daleko. Pas ze sztyletami skutecznie blokował dostęp do newralgicznego miejsca.

- Jesteś pijany, Esti. Nic z tego.

- Nie jestem pijany! - zaperzył się chłopak. - Nie tak, jak ci się wydaje. A nawet jeśli, to co z tego? Obiecałeś mi to. A ja chyba zasłużyłem. Jak rany, w końcu jestem bohaterem!

Est zdawał się szczerze urażony, a jego biała twarz muśnięta ciepłą poświatą lamp była wręcz nieprzyzwoicie urocza z tymi migoczącymi skaleonimi ślepkami.

- Przystopuj, dzieciaku, bo już sława uderzyła ci do łba. Albo wino, wszystko jedno - mruknął Col. Zerknął w kierunku wysuniętych szuflad komody i dopatrując się wymówki ruszył ku niej, szerokim łukiem wymijając elfa. - Niezły bałagan. Ja to ogarnę, a ty grzecznie się rozbierz i wskakuj do łóżka. Do świtu nie zostało wiele czasu, a przecież musisz się wyspać.

-  Że wyspać?! - Osłupiały Est nie wstawał z fotela. Mrugał tylko, jak gdyby mógł w ten sposób przegnać alkoholową mgiełkę z otumanionego umysłu. - Jak rany, kiedy ja nie chcę spać! Chcę, żebyś mnie rozebrał! - Rozłożył ramiona, lecz jedyne co osiągnął, to przelotne spojrzenie ciemnozielonych oczu. - O co chodzi, Col? Nie chcesz tego? Widzę że chcesz. Chyba że chowasz tam trzeci sztylet?

Niewzruszony najemnik kilkoma energicznymi ruchami upchnął zawartość komody w szufladach i wsunął je na swoje miejsce. Biorąc głęboki wdech, podszedł do upartego szczeniaka, bezceremonialnie chwycił go wpół i przerzucając sobie przez ramię poniósł do łóżka.

- Jesteś bardzo wyszczekany kiedy wypijesz zbyt wiele, Esti. To do ciebie niepodobne.

Chłopak znudzonym gestem oparł się łokciem o jego łopatkę, dłonią w rękawiczce podskubując obszerny kaptur bluzy.

- A do ciebie niepodobne, że jesteś taki ponury, Col. Dlaczego nagle straciłeś chęć?

Wytatuowany zwiadowca posadził naburmuszonego chłopaka na brzegu posłania i przyklęknął, by rozpiąć i rozsznurować mu buty. Nie patrząc w zmrużone jasnozielone oczy zastanowił się nad najlepszą odpowiedzią.

- W tym rzecz, że wcale nie straciłem chęci. Prawdę mówiąc, z dziką ochotą dobrałbym się do ciebie tak, jak siedzisz. Niepokoi mnie jednak, czemu zaczęło ci na tym tak zależeć.

- Wyznałeś mi kiedyś, że chcesz się ze mną kochać. Dotąd myślałem, że właśnie to robimy w chwilach, kiedy jesteśmy sami. A tu okazuje się, że jest coś więcej. Jak rany, kocham cię i chcę tego „więcej”!

Cola aż ścisnęło w piersi. Chłonął to doznanie klęcząc przy łóżku, podczas gdy Est kilkoma kopnięciami zrzucił poluzowane buty na posadzkę. Wreszcie mężczyzna podniósł się i usiadł obok chłopaka, pozbywając się swojego obuwia.

- Zdajesz sobie sprawę, że pierwszy raz nie będzie łatwy? - zagadnął. - Na początku boli. Czasami bardzo. A ja nie chcę cię skrzywdzić, Esti.

- To i lepiej, że jestem na rauszu, prawda? Może nie będzie tak strasznie, jak to przedstawiasz.

Col odstawił buty obok rozrzuconych buciorów Esta i zajrzał mu w twarz.

- Przyznaj się, nie jesteś wstawiony. Wtedy też nie byłeś.

Poczucie winy pociągnęło długie uszy w dół, prosto w objęcia nerwowych palców.

- Nie, nie byłem... – Est umknął spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na tę przydymioną zieleń z wolna rozpalającą w nim ogień. - Znaczy byłem, ale… Nie pamiętam, co działo się w jadalni, bo zasnąłem. Obudziłem się dopiero w sypialni, na łóżku. Kiedy mnie… położyłeś.

- Dlaczego nic mi wtedy nie powiedziałeś? Żebym przestał. Albo kontynuował. Cokolwiek.

- Bo się bałem – wyjaśnił chłopak. - Bałem się reakcji swojego ciała. Traciłem nad nim władzę i gdybyś… gdybyś nie przestał, to nie wiem, co by się stało. A wtedy… wtedy… nie wiem, co by z nami było. Nie byłem gotowy.

Puścił ucho, by wśród chłodnej pościeli odnaleźć śniadą dłoń człowieka. Ciemne palce splotły się z jego własnymi. Były niesamowicie ciepłe.

Colonell nie był zły. Nie czynił mu wyrzutów. Próbował go zrozumieć.

- A teraz jesteś gotowy?

Est uniósł wzrok. W oczach mężczyzny ujrzał nadzieję i miłość tak czystą, że zapragnął się w niej zatracić.

- Tak… tak sądzę – wyszeptał. -  Ale skoro boli… to czy nie jest to coś złego? Dwaj mężczyźni… Nie wyobrażam sobie, jak miałoby to wyglądać. Nie jestem kobietą.

- Esti, mężczyźni zostali stworzeni w sposób umożliwiający czerpanie przyjemności z obcowania zarówno z kobietami, jak i mężczyznami. Zatem czy jest to wbrew naturze, skoro to ona sama nas tym obdarzyła? Czy jest coś złego w korzystaniu z tego, czym dysponujemy?

- Mówiłeś też, że jest to niemile widziane wśród ludzi - zauważył trzeźwo Est. - A nawet karane śmiercią. Dlaczego?

- Niemile, delikatnie to ująłeś! – prychnął Col. - To niedopuszczalna praktyka, przeciwny naturze nierząd. Niepojęte ilu ludzi życzy śmierci osobom o odmiennych upodobaniach. Hipokryci.

- Czemu w takim razie boli?

- Pierwszy raz zawsze boli, także u kobiet. U nich występuje nawet krwawienie. Bez obaw, znam się na tym, ty na pewno nie będziesz krwawił! - Dostrzegając lęk na niewinnej twarzy, Colonell ścisnął jego chłodną dłoń. - Tak już jest. Pierwsza krew oznacza, że nikt nie zhańbił kobiety.

- Czyli mam być twoją kobietą?

- Nie, Esti, nie masz być żadną kobietą i skończ z tymi pytaniami. Albo chociaż zostaw je na później. Jesteś mężczyzną i nawet w związku ze mną wciąż nim pozostajesz. – Col pociągnął lekko i przygarnął do siebie pogrążonego w wątpliwościach chłopaka. - Płeć nie ma znaczenia, jeśli kogoś się kocha. A uczucia nie wybierają. One po prostu się pojawiają, i to w najmniej oczekiwanym momencie. Kocham cię jako mężczyznę, Estalavanesie, a nie mężczyznę udającego czy zastępującego kobietę, rozumiesz?

Rozumiał. Słysząc miarowe uderzenia serca bijącego w piersi człowieka rozumiał doskonale, co ten chciał mu przekazać. Colonell akceptował go takim jakim jest, bez względu na pochodzenie, wygląd czy płeć. Bo go kochał. A on kochał jego. I już dłużej się nie powstrzymywał. Odnalazł usta Cola i musnął je swoimi odrobinę zbyt zaczepnie. Zarost cudownie drapał jego skórę. Pchnął mężczyznę na łóżko i nie przerywając łagodnych pocałunków podążył za nim. Szorstkie dłonie przytrzymały jego boki; także z ich pomocą zdjął czarny bezrękawnik, odsłaniając biel szczupłego torsu opasanego bandażem.

Colonell jednym szybkim ruchem przycisnął go do siebie, uniósł się z posłania i obrócił w miejscu, posyłając zaskoczonego kochanka na wygrzaną jego ciepłem pościel. Duże zielone oczy płonęły namiętnością. Gładkie policzki nabrały ledwie zauważalnej głębi, którą bystrooki łowca natychmiast wychwycił. Był to odpowiednik ludzkiego rumieńca, oznaka pożądania. Pierś elfa wznosiła się szybko do taktu pachnącego słodkim winem oddechu. Gibka sylwetka wiła się w pragnieniu bliskości.

- Esti, jesteś taki niewinny - mruczał. Odgarnął z czoła oblubieńca czarną grzywkę, dotknął chłodnego, jakby śliskiego policzka i zsunął dłoń na opatrunek owinięty wokół szyi. W oczach najemnika na jedno uderzenie serca zagościł ból niedotrzymanej przysięgi. Nie ocalił go przed księciem. - Jesteś taki niewinny, że szkoda byłoby cię zepsuć...

- Zepsuj mnie... - Białe ramiona otoczyły kark człowieka. Est przybliżył do siebie jego twarz, by dalej mruczeć w rozchylone wargi pełną pasji prośbę. - A potem napraw. Żebyś znów mógł mnie zepsuć… I znów naprawić. - Pocałunek połączył ich na uderzenie serca. - I znowu. Znowu... - Smukłe palce wplotły się w ciemnobrązowe pasma. Zniecierpliwiony przywarł do partnera, ocierając się o niego. - Col, zrób mi krzywdę. Chcę poczuć to, o czym mi mówiłeś. Chcę wiedzieć co sprawia ci przyjemność i robić to najczęściej, jak to możliwe. Chcę odgadywać twoje myśli, kochać pełnią tego słowa...

Sapnął, gdy niemały ciężar docisnął go do kołdry. Czuł napiętą męskość na swojej, a może był to jeden ze sztyletów, trudno stwierdzić, kiedy język kochanka nie daje chwili wytchnienia i skutecznie odwraca uwagę od wszystkiego, co dzieje się wokół. Uwielbiał to. Uwielbiał dreszcze i ekscytację towarzyszące pocałunkom, dotyk ludzkich ust rozpalający płomień szaleństwa.

- Twoje rany… - szeptał gorączkowo Col, skubiąc zębami skórę tuż pod uchem elfa. Krótkie włosy porastające jego szczękę drażniły nie mniej podniecająco niż usta i zęby. - Nie powinniśmy...

- Nie otworzą się – zapewnił go Est. Wyciągając szyję wyprężył się, mimowolnie odsłaniając na pieszczoty. - Ani... nie bolą.

Skłamał. Rany na boku rwały, a ta na szyi promieniowała bólem podczas chwytania powietrza i przełykania, lecz nie chciał przerywać tego, czego doczekać się nie umiał. Nie teraz. Ból był do zniesienia. Każdy ból był do zniesienia, gdy bliskość ulubionego człowieka koiła szarpiącą go udrękę.

Wsunął ręce pod bluzę Cola. To działo się naprawdę. Naprawdę czuł na sobie dłonie oraz wargi kochanka, jego ciało tuż przy swoim, bezgranicznie rozpaloną skórę pod materiałem, przyspieszający puls, rytmiczność kochającego serca. Ani się obejrzał, a wspólnie uporali się z ciężką bluzą, którą półnagi mężczyzna rzucił za siebie.

Siedząc okrakiem na drobnym chłopaku Col omiótł go dzikim wejrzeniem zdobywcy. Zręczne palce z łatwością rozpięły szeroki pas, który z brzękiem i zgrzytem spoczął na posadzce w towarzystwie bluzy oraz bezrękawnika. Jak Est zdążył zauważyć, nic już nie zagradzało drogi do krytycznego punktu partnera. Co więcej, gest ten rozbroił również jego, tak jak czyniły to wprawne ręce...

Est nie potrafił określić co to za uczucie, ale dłonie Cola wzbudzały w nim dziwne reakcje: miał ochotę prężyć się i rozciągać, byle nie przestawał go dotykać. Doprowadzały go do euforycznego obłędu odbierającego zdolność ich kontrolowania. Sam nie pozostawał mu dłużny i kiedy tylko mógł, lekko zaciskał zęby na pachnącej odurzająco skórze barków oraz szyi. W przypływie zwierzęcego podniecenia liznął czerwonym językiem szorstką brodę człowieka i dosięgając jego zarośniętego policzka przyszczypnął go zębami.

Tak oto dał się złapać w pułapkę ludzkich ust.

Długi, namiętny pocałunek pozbawiał tchu, biała skóra tarła o tę ciemniejszą, a kędziorki zadziornie łaskotały. Oczy Colonella rozświetlała spuszczona z łańcucha żądza. Jego zwinny język badał każdy centymetr bielszej niż śnieg szyi. Palec wsparł na podbródku elfiego kochanka i odchylił jego głowę, udostępniając przestrzeń do pobudzającego pieszczenia. Nie pomijając bandaża skubał wargami obojczyk, schodząc coraz niżej i niżej. Zatrzymał się przy brodawkach, równocześnie spojrzeniem łowiąc reakcje chłopaka. Jęk rozkoszy był muzyką dla jego uszu, potwierdzeniem cichych podejrzeń, z którymi borykał się od nieszczęśliwie długiego czasu.

Językiem zaczepiał zszarzałe sutki, delikatnie je przygryzał i pocierał opuszkami. Widział wyraźnie, jak muskuły pod nieskazitelną skórą drżą w odpowiedzi na jego śmiałe poczynania. Poczuł pulsujący, prężny ruch zniewolonego członka na swoim podbrzuszu i postanowił zejść niżej, zapuścić się na niebezpieczne wody rozszalałego emocjonalnego oceanu, poznać sekrety skrywane na samym dnie fizycznej nieświadomości.

Prześlizgnął się przez opatrunek, zbliżając niebezpiecznie do wrażliwej granicy, której nie pozwalał sobie przekraczać. Nie przestawał masować i głaskać rozpalonego do białości kochanka, a urywane dźwięki pojawiające się z coraz większą częstotliwością dowodziły jego umiejętności. Oraz przypuszczeń będących owocem ponad rocznej obserwacji.

- Nie… nie tam... – wydyszał Est. Oburącz chwycił głowę człowieka, kategorycznie zabraniając dalszej eksploracji. - Nie tam, proszę.

Rozpływał się pod falami dreszczy, a jedyne co trzymało go w całości, tkwiło pod materiałem spodni, do których nieubłaganie ciągnął Col. Rozdygotany wplótł palce w ciemnobrązowe włosy i przyciągnął go do siebie.

- Tam jest najciek… - Col zamruczał, kiedy gorący język wdarł mu się do ust. Tymczasowo porzucił zamysł.

Pocałunki stały się ich siłą napędową - nieprzerwane i coraz gwałtowniejsze. Est celowo zajmował usta kochanka; lizał, smakował, przeciągał pieszczoty i za wszelką cenę nie dopuszczał do pewnych miejsc, ocierając się o punkt niezmiennie wywołujący jego skrępowanie.

- Ludzie mają takie krótkie uszy... - wyjęczał, muskając skórę za uszami partnera. Podobały mu się. Naszła go chęć gryzienia ich bez opamiętania, co prawie by mu się udało, gdyby Col w porę nie wykonał uniku.

- Coś krótkiego też musimy mieć, inaczej byłoby zbyt pięknie.

I ten krzywy uśmiech pod kilkudniowym zarostem, na widok którego Est doświadczył dotkliwego ucisku pod żebrami.

Przygryzł wargę czując chłód na krańcu brody i dłoń na biodrze. To nie pierwszy raz, kiedy wzajemnie zaspokajali swoje potrzeby, ale to, co działo się z nim tu i teraz…

Bolesne ugryzienie zaskoczyło Cola, a zarazem ekstremalnie go rozochociło. Nie zliczy, ile razy fantazjował o tych długich kłach, ile razy występowały w jego snach, po których ciężko mu było dźwignąć się z pryczy. Teraz owe zuchwałe marzenia przechodziły w rzeczywistość, spełniając się niczym nocne wizje.

- Esti, twoje kły... Chcę je czuć na sobie… - wymruczał zmysłowo, wgryzając się w szyję tuż nad bandażem i wsłuchując w przeciągły syk ulegającego mu kochanka. - O tak, jęcz dla mnie, wzdychaj, a nawet krzycz. Nie powstrzymuj się. Chcę słyszeć każdy słodki dźwięk, widzieć każdą reakcję, jaką wywołuje mój głos i dotyk...

Zajrzawszy w oczy drżącego, pogrążonego w ekstazie chłopaka spostrzegł jak ogromny ma na niego wpływ. Długie płatki uszu zginały się na rozgrzebanej pościeli. Pogładził je z czułością, pamiętając, jak bardzo wstydził się ich Esti. Od samiuteńkiego początku pragnął ich dotykać, działały na niego jak wabik. Doskonale pamiętał dzień, w którym dotknął ich po raz pierwszy, gdy spłoszył Estiego i przeląkł się, że dzieciak już nigdy nie dopuści go do siebie, a co na dłuższą metę okazało się przełomem w ich relacji. Wydawało się, że było to tak dawno temu...

Nie odrywając ust od białych miękkich warg, uniósł się na łokciu i wolną ręką rozsznurował spodnie. Sprawnie je zdjął, uwalniając to, co miało już dość ciasnego zamknięcia. Tracił nad sobą panowanie słysząc płytki oddech Estiego i pojedyncze niewyraźne westchnienia dobywające się z jego katowanej przyjemnością piersi. Emocje wypalały się jedna po drugiej i wznawiały kiedy sądził, że już zdołał je poskromić. Zatracał się powoli w uczuciach nieustannie podgrzewających atmosferę, aż kolanami rozsunął jego nogi. Chciał wszystkiego co młode, chętne ciało miało do zaoferowania. Z satysfakcją przyjmował jego uległość niby kuszące zaproszenie...

Jego ruchy stały się swawolne i nabrały znamion subtelnej agresji. Zdominował wijącą się pod nim ofiarę, chcąc ją posiąść, oznaczyć jako swoją i już nie wypuszczać. Białe palce błądziły po jego głowie, karku i plecach, drapały, ugniatały węzły mięśni na ramionach, poszukiwały podparcia w kolejnych dreszczach przeszywających cudownie gładką skórę. Łowca muskał podłużne, podatne na dotyk uszy, zawzięcie podskubywał kąciki ust, brodę i szyję. Pieścił dłońmi tors, zsuwając się pomiędzy plecy a łóżko, pod spodnie, na spięte pośladki i między nie…

Est poderwał się jak oparzony i byłby się wywinął z uścisku, gdyby nie ciężar leżącego na nim nagiego człowieka. Umknął biodrami przed niespodziewanym dotykiem, zaskoczony i spłoszony zuchwałością partnera, choć pobudzony do tego stopnia, by nie utracić wypełniającej go rozkoszy.

Było to ostatnie miejsce, w którym chciał być dotykany!

- Wiesz, że to tam. - Colonell przyparł go do łóżka nie pozwalając mu uciec, lecz też usiłując nieco go uspokoić. - To jest to miejsce, bez którego nie pójdziemy dalej.

- Tylko mi nie mów, że… Jak rany… Mężczyźni naprawdę… tam... Tam?! - głos Esta łamał się od ogarniającej go paniki. Wciąż próbował się wyswobodzić, jednak nie na tyle, by przejść do rękoczynów. Tysiące, nie, miliony myśli przecinały jego rozkojarzony umysł, który odmawiał współpracy ze zmysłami, jak gdyby z przegrzania przestał funkcjonować.

- Zaufaj mi, Esti, i zrelaksuj się. Dopilnuję, by ból był jak najmniejszy. - Col po omacku rozwiązał troczki czarnych spodni, wsunął kciuki pod tkaninę na biodrach i pociągnął w dół. - Potem będzie już tylko lepiej. Będziesz krzyczał, ale z przyjemności.

- Zacze… Czekaj, Col! - Est czmychnął przed nasyconą erotyzmem stanowczością mężczyzny. - Jak rany, mam się zrelaksować wiedząc, że chcesz dobrać mi się do tyłka?! Przecież to… to jest… Jak coś takiego może być przyjemne?!

- Natura nie przez przypadek tak ukształtowała mężczyznę. Nie denerwuj się, Esti. - Col ponowił atak na spodnie partnera, który tym razem spiął się i przestał wierzgać, nieco ułatwiając sprawę. - Doprowadzę cię do stanu, w którym nie będziesz myślał o niczym innym, jak dzikiej rozkoszy.

- Jak rany, ja wcale się nie denerwuję! Po prostu mój odbyt służy wyłącznie w celu defekacyjnym i wolałbym, aby tak zostało!

- I to się nie zmieni, gwarantuję. Zyska jednak dodatkową opcję użytkową. - Col pociągnął odrobinę mocniej i spodnie razem z bielizną zsunęły się, odsłaniając to, co chłopak tak usilnie starał się ukryć. Może się stresował, ale też nieźle się wyprężył. - Esti, czy nie widzisz jak na mnie działasz? - wyszeptał, gdy ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - No już, dzieciaku, wszystko w porządku. Jeśli mam przestać, powiedz tylko słowo.

W oczach milczącego Esta widać było walkę paniki i namiętności. Zaboli. Tylko na początku, aczkolwiek zaboli. Musiał się oswoić z tą myślą przebijającą ponad resztę, inaczej wszystko na marne. Był tchórzem. I nie był z tego dumny, lecz jak mógł pozbyć się tej paskudnej cechy, jeśli nie małymi kroczkami u boku człowieka, którego kocha? Pragnął go. Pragnął czuć Colonella na sobie i w sobie. Bał się… Znów się bał, ale podjął decyzję. Sam tego chciał. I zrobi to.

Odetchnąwszy, objął szerokie plecy szczupłymi ramionami. Popatrzył na usta okolone ciemną szczeciną, które jeszcze przed momentem z takim zapałem całował, drażnił językiem i kąsał zębami. Dłońmi ujął jego głowę i złożył na wargach pocałunek mówiący więcej niż ściśnięte gardło.

Col w niepohamowanej czułości przytulił go i po krótkiej chwili wypuścił, by poszukać czegoś w zmiętej na podłodze bluzie.

Est patrzył jak malutki słoiczek ląduje na poduszce tuż obok niego. Z ciekawością entuzjasty-alchemika od razu po niego sięgnął. Gęsta, przezroczysta ciecz przelewała się niespiesznie pod wpływem leniwych ruchów nadgarstka.

- Co to jest? - zapytał.

- Specyfik mający ułatwić poślizg.

- Mający ułatwić poślizg - powtórzył niemrawo za człowiekiem. - Jak rany, co ja nakociłem...

Nie było mu dane ponownie przemyśleć swojej decyzji, bowiem nagle poczuł dotyk w punkcie najmniej spodziewanym.

Spojrzał wzdłuż swojego do cna odsłoniętego torsu prosto w oczy kochanka, który bez krzty wstydu trzymał w żelaznym uścisku jego członka. Est jęknął, gdy potężne drżenie wprawiło go w stan podobny paraliżowi. Zniewalająca dłoń przesunęła się odrobinę w górę, na sam czubek... To doznanie wystarczyło, by wygiął się, zaciskając palce na szklanym pojemniczku oraz pierzynie. Chciał uciekać, lecz mięśnie nie zamierzały go słuchać. Przestały reagować na polecenia, gdy człowiek wziął go we władanie. Miotał się do wtóru posuwistych ruchów dłoni kochanka, choć wiedział, że opór jest bezcelowy, zwłaszcza wtedy, gdy ten miał go w garści.

Zdumiewały go reakcje niepokornego ciała, ochoczo poddającego się narzuconemu tempu. Zaciskał pięści, chciał szarpać, gryźć, uciekać, zostać, chciał więcej, więcej, więcej… Chciał doznać rzeczywistości takiej, jaką oferował mu Col, pełnej ognia nad którym nigdy nie zapanuje. Niekontrolowane dygotanie rozluźniło go i uniesienie ręki graniczyło teraz z cudem, nie mówiąc już o pozostałych kończynach. Jak gdyby krew odeszła w jedno miejsce zupełnie zależne od śmiałego, zadowolonego z siebie łowcy.

Docierały do niego westchnienia i jęki, w których z przerażeniem rozpoznał własny głos, a które do ogólnego poczucia odrealnienia dodawały jeszcze niedorzeczność zażenowania. Ogień wybuchł w piersi i przepełnił go całego. Czuł, że mrowią go zęby, że zagryza je mocno, zbyt mocno, szukając ujścia dla gromadzących się w nim doznań…

Druga pokryta odciskami dłoń ślizgała się w międzyczasie po brzuchu, piersi, policzku… Smagłe palce zbyt blisko kącika ust; porwane zębami, owinięte gorącym językiem, mdłe w smaku, wilgotne i śliskie, głęboko w ustach, naciskające na kły... Ciepła strużka cieknąca z warg, odruch ssania, ciche przekleństwo doprowadzonego do ostateczności ludzkiego kochanka... Drapieżnie zmrużone, pałające namiętnością ciemnozielone oczy, nozdrza gwałtownie wciągające powietrze, usta otwarte w ciężkim wydechu, zawiły tatuaż na lewej połowie twarzy, szerokie barki przesłaniające widok…

Konający w ekstazie Est chciał wodzić opuszkiem po wypukłych zawijasach barwnika, ale mięśnie miał słabe i tak bardzo nieposłuszne, że dalszy ciąg tego szaleństwa groził eksplozją. Zakrwawione mokre palce wysunęły się z jego ust i musnęły górną wargę, policzek. Dłoń zniknęła, by zaraz znaleźć się na dole, na pośladkach ukrytych w sztywnej od potu kołdrze. Oczy spotkały się, a usta połączyły ze sobą w jednakowym rytmie rozedrganych oddechów. Smakował człowieka, jego krew na wargach i długim języku. Chciał go czuć mocniej, intensywniej. Czuły słuch łapał najcichszy szmer wydawany przez rozpalonego partnera, rodząc w nim gorące żądze. Chciał krzyczeć, lecz usta Cola mu to utrudniały.

Słoiczek wysunął się z bezwładnej dłoni. Col przejął go i odkorkował zębami. Zanurzając palec w gęstym płynie, pomału rozchylił uda kochanka.

Zbyt zajęty nacierającymi zewsząd wrażeniami Est nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na dole. Do momentu, w którym szarpnęło nim zimne ukłucie.

Zabolało.

Est lękał się, że zostanie rozerwany od środka, ale nic takiego nie nastąpiło. Jego ciało odbierało kontakt z człowiekiem jako szczególnie poniżającą ingerencję w intymny, najbardziej niedostępny punkt. Wbrew zaleceniom doświadczonego kochanka spiął się, byle przerwać tę nieznośną chwilę obcowania z jego palcem. Pod kurczowo zaciskanymi powiekami zaszkliły się łzy upokorzenia, ponieważ obecność intruza penetrującego wnętrze nie należała do przyjemnych, a wołające o pomstę zdradzone ciało ze wszech miar starało się go wyrzucić. Z tego powodu jeszcze bardziej bał się tego, co miało nastąpić. Palec to jedno, a penis drugie. Na domiar złego dużo większe drugie.

Zgrzytnął zębami, gdy raptem zrobiło mu się błogo i nieznośnie równocześnie. Cokolwiek Col odkrył wewnątrz, uderzyło w niego z mocą najczystszej rozkoszy, wprawiając umęczone mięśnie w spazmatyczne drżenie i wyrywając krzyk tak głośny, że gdyby nie zabawa na zewnątrz, bez wątpienia przeciąłby nim nocną ciszę i zbudził mieszkańców Twierdzy. Nie zamykając ust oddychał ciężko z poczuciem, że ból i rozkosz rozszarpią go na strzępy. To fantastyczne doznanie spowodowało, że czym prędzej pragnął dojść, dać upust kotłującemu się w nim szaleństwu. Przyjemność i udręka walczyły o swoje, z wolna zastępowane ciekawością oraz chęcią osiągnięcia wyczekiwanego szczytu.

Col przyciskał do siebie trzęsącego się dzieciaka, za nic mając kolejne strużki potu spływające po ich ciałach. Całował i skubał końcówkę ucha, a jego gorący oddech owionął śliczną twarz, która płonęła w słabym blasku swym namiętnym kolorem. Tylko dla niego. Tylko on potrafił przywieść go do obecnego stanu, nad samą przepaść, na skraj poczytalności. I nie pozwolić mu spaść.

Świadomość Esta odpływała, lecz uwłaczający ból powracał natrętnie, wciąż o sobie przypominając. Był znośny, tak jak zszyte rany. Póki co był znośny, a momentami przechodził w oszałamiające doświadczenie, od którego naelektryzowane mięśnie przechodziły w szczytową niemoc. Nie wiedział co się z nim dzieje. Nie rozumiał tego. Wrażenie to było porażająco przyjemne, pozbawiało go władzy nad kończynami, wzbudzało niesubordynację ciała względem chybotliwego umysłu oraz niknących szczątków opanowania. Oddechu już nie kontrolował, podobnie dyszenia przechodzącego w kolejne jęki. Z trudem zasłonił sobie usta wierzchem urękawicznionej dłoni, ale niczego to nie zmieniło. Staczał się. Było już po nim. Oddał się człowiekowi, zdał na łaskę i niełaskę biegłych dłoni oraz palców.

- Esti, postaram się zrobić to ostrożnie…

Usłyszał jak z głośno łapiący oddech Col uprzedza go przed czymś, by po chwili fizycznie poczuć to ostrzeżenie pomiędzy przygotowanymi pośladkami. Krzyknął rozdzierająco, bardziej zaskoczony intensywnością doznania, aniżeli jego pojawieniem się. Napiął się, oplótł nogami biodra człowieka i spróbował się wycofać, lecz zmęczone mięśnie nie były w stanie przeciwdziałać przeważającej sile krzepkiego mężczyzny. Wyrwał się gwałtownie, ale i to nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Był bezbronny.

Łzy popłynęły kącikami kocich oczu. Paznokcie rozpaczliwie darły skórę pleców Cola. Otrzeźwiony bólem umysł rejestrował niespieszny ruch bioder wchodzącego weń centymetr po centymetrze partnera, docierającego do miejsca, z którego istnienia chłopak po dziś dzień nie zdawał sobie sprawy. Natura… Czy naprawdę wszystko to w zgodzie z naturą?

Wtem ból eksplodował na krawędzi świadomości płomieniem niewyobrażalnej ekstazy, wyrywając westchnienie z obolałej krtani. Col był wyjątkowo delikatny. Wygasła jego doczesna agresja i żywiołowość, a żądzę dominacji zastąpiła troska o dobro ukochanego. Starał się dostosować do możliwości niedoświadczonego kochanka, chociaż najgorszego nie można było uniknąć. Cierpienie Estiego sprawiało mu ból. Nie chciał go skrzywdzić i nie podobało mu się to, co właśnie się działo, lecz… pragnął go. Egoistycznie pragnął tego pięknego ciała dla siebie; zasmakować w nim, napawać się jego bliskością, gdyż zapachu nadal nie czuł, bo biała, śliska od potu skóra nie pachniała nawet ogniskiem. Sprawi, że będzie to najwspanialsze doznanie, jakiego Esti kiedykolwiek doświadczy. Musi tylko dostroić się do niego i wyczuć moment, w którym znów przejmie inicjatywę.

Silna dłoń zamknęła się na naprężonej boleśnie męskości Esta, by pocieraniem bezustannie doprowadzać go do agonii. Chłopak skupiał się na biodrach Cola, wokół których zaciskał dygoczące nogi. Bezwiednie dopasował się do powolnego tempa, by choć trochę złagodzić bolesne wrażenie pierwszego kontaktu, aż instynktownie uniósł pośladki, umożliwiając partnerowi głębszą penetrację.

Naraz rozterki rozwiały się, kiedy wściekle biały impuls przeszył go, wprawiając w przejściowy paraliż. Wyładowania przechodzące przez jego lędźwie były tak intensywne, że nie mógł dłużej ich powstrzymywać. Ze zdartego gardła wyrwał się krzyk. Otoczył ramionami śliski od potu kark Cola, w akcie desperacji usiłując utrzymać się na powierzchni świadomości.

A esencja wzrastała z zastraszającą prędkością. I zaczynała spalać go od wewnątrz.

Coś znalazło się tuż przy jego wargach. Bezmyślnie zatrzasnął na tym szczęki, aż poczuł słodkawy smak żelaza spływający do gardła. Wystraszony otworzył zapuchnięte od łez powieki. Col był tuż nad nim, kneblował mu usta przedramieniem pozwalając gryźć do krwi, ulżyć w jedyny możliwy sposób. Puścił zszarzały pulsujący członek, koncentrując się na jednostajnym rytmie obu połączonych ciał. Jego pociemniałe spojrzenie przesycała determinacja, wdzięczność i uniesienie - mieszanka, która bez reszty obezwładniła konającego chłopaka. Jeżeli ktoś jest w stanie oddać samym spojrzeniem tak wiele bólu, miłości, współczucia i pożądania, to tylko Colonell, drapieżnik z zamiłowania polujący na drapieżniki większe od siebie.

Ruchy bioder stały się szybsze. Zdyszany mężczyzna oparł czoło o pierś chłopaka, wyciągając ku niemu ramię. Niewiele czynił sobie z coraz głębszych ran oraz krwi płynącej po skórze. Wolną ręką podpierał się na łokciu tuż obok ucha Estiego. Nie przypuszczał, że ich pierwszy raz będzie tak chaotycznym, fenomenalnym doznaniem. Od początku utwierdzał się w przekonaniu, że obaj są sobie pisani, chociaż obaj są mężczyznami zupełnie różnych gatunków. Ale to nie miało znaczenia, skoro potęga obopólnego uczucia przyćmiewała wszystko inne. Bez znaczenia był kształt, płeć, wiek czy rasa, dopóki obaj pragnęli tego samego, obaj…

Ekstaza osiągała apogeum.

Est wyprężył się na upstrzonym krwią posłaniu. Z siłą rozdzierającej go magii docisnął pośladki do podbrzusza kochanka i ścisnął łydkami jego boki. Palce niczym szpony wbił w poruszające się biodra. Przeszył go kolejny ładunek. Jaskrawa błyskawica przemknęła między połączonymi ciałami i wróciła. Zgromadziwszy porcję opalizującej esencji zawróciła do punktu styku.

Krzyczał w przedramię Cola aż ochrypł, a głos przeszedł w jęk i ucichł razem z gwałtownie zduszonym tchem.

Konał. Umierał. Tracił dech i czucie, a serce omal nie pękło z przeciążającego je wysiłku oraz nieznanych dotąd emocji. Skóra paliła ogniem w miejscach umazanych nasieniem. Mijające doznanie było inne niż dotychczasowe pieszczoty. Spazmy raz po raz wstrząsały rozpalonym ciałem, co było przyjemne po kres wytrzymałości, naprzemiennie powodowało ból i przynosiło ukojenie, wprawiało w stan upojenia nie gorzej niż wino. Chciał, by trwało, choć z drugiej strony błagał o rychły koniec. Nie widział wytatuowanej twarzy partnera, ale słyszał ciche stęknięcie i przekleństwo tłumione ciężkim oddechem, czuł mięśnie tężejące tuż nad nim. Włosy Cola łaskotały mu pierś. Zakrwawiona ręka wycofała się, gdy brutalne szczęki wreszcie poluzowały chwyt.

Stracił go. Absurdalne wrażenie, którego Est nie potrafił odeprzeć. Tkwiąc na obrzeżach przytomności lękał się, że stracił Cola już na zawsze. Lecz coś mówiło mu, że był to zaledwie początek, wstęp do frywolnej przyszłości.

Kiedy się wyciszył, poczuł wewnątrz siebie straszliwą pustkę. I coś dziwnego płytko w podbrzuszu.

Colonell wziął powolny wdech. Wypuszczając nagromadzone powietrze, ciężko opadł na brudną pościel i z szerokim uśmiechem ukontentowania pociągnął na siebie wycieńczonego kochanka, którego natychmiast przytulił, by móc swobodnie głaskać go nieuszkodzoną ręką. Podniósł prawe ramię. Krew strużkami popłynęła na łokieć. Poruszył palcami, zwijając je w pięść. Nadgryziony mięsień bolał, lecz nic nie wskazywało na to, by doznał poważniejszego uszczerbku. W razie wojny bez problemu naciągnąłby cięciwę. Równie sprawnie wywinąłby sztyletem. Bolałoby, ale rana nie czyniła ewentualnej walki niemożliwą. Kapłani od Sarvatesa bez wątpienia coś na to poradzą.

Leżący na człowieku półsmok trząsł się z osłabienia oraz mijających skutków orgazmu. Dotyk na plecach i głowie koił wyostrzone zmysły. Coś łaskotało jego lewą łopatkę, ześlizgując się i kapiąc na pierś mężczyzny. Est z początku nie zwrócił uwagi na pot mieszający się z krwią. W uszach mu huczało, a miejsce między pośladkami bolało jak żywcem przypalane. Nie mógł się ruszyć, by nie zbudzić na nowo tego koszmarnego odczucia, które pojawiło się wraz z dojmującym poczuciem opuszczenia. Niepowtarzalna woń unosiła się w powietrzu i mieszała z wiatrem niesionym przez niedomknięte okno balkonowe. Ten zapach już zawsze kojarzył mu się będzie z nocą tuż po bitwie.

Czy tak rozpoczyna się jego prawdziwe życie? Nie miał pojęcia. Do cna wyczerpany czuł się nie lepiej niż po krwawej bitwie. Tuż przy skroni miał pierś Cola, donośnie bijące serce pompujące ognistą, słodką krew, która z jego winy marnowała się, wyciekając poza obręb skóry.

- Krwawisz - wychrypiał, obracając głowę na tyle, by jednym okiem zerknąć w zarośnięte oblicze mężczyzny. - I to prawa ręka… Nią naciągasz cięciwę.

- Ciiiii, już dobrze. - Col przymknął powieki. Usiłował się uspokoić, lecz mijające upojenie wciąż zajmowało jego uwagę. Czuł się fenomenalnie. Było mu tak dobrze jak z żadnym innym, a jeśli nie przestanie tego roztrząsać, to nie ręczy za siebie. - Może nie wygląda, ale cięciwy nie naciąga się ramieniem. Nie stracę przez to na wartości, nie bój się.

Chłopak uparcie próbował wstać, jednak ból szybko przywołał go do porządku. Ponownie opadł na lepkie ciało pod nim.

- Ale mocno krwawisz. Wykrwawisz się.

- Nie wykrwawię, nie przesadzaj. Poza tym krew dopiero wraca mi do części ciała, które teraz będą bardziej potrzebne. - Głęboki śmiech wybrzmiał tubalnie pod uchem półsmoka. – Pochwal się lepiej, skąd ta zaschnięta krew na prześcieradle.

Est syknął, marszcząc się pośród łaskoczących policzek kędziorków.

- Powiedzmy, że sprawdzałem swoje zdolności regeneracyjne...

Dłonie człowieka zatrzymały się, kiedy zamarł w kompletnym bezruchu. Kilka uderzeń serca później znów gładził stygnącą skórę elfa.

- Nie, dzieciaku, nie chcę znać szczegółów. Po co to zrobiłeś?

- Bo cięcia pozostawione przez sir Aarima nie goją się - wytłumaczył całkiem rzeczowo Est. - Wszystkie zasklepiają się samoczynnie, a te trzy nie. Bałem się, że utraciłem tę zdolność. Na szczęście mam ją cały czas.

- Odpłacę skurwielowi pięknym za nadobne - warknął przodownik, nagle się reflektując. - Czekaj. Jeśli się regenerujesz, to czy… Inaczej. Starałem się jak mogłem, ale z pewnością bolało. Wszystko w porządku?

Chłopak namyślał się przez chwilę. Nie było tak źle, lecz też nie do końca tego oczekiwał. Nastawił się na koszmarne tortury, natomiast ból okazał się… trudny do opisania. I krótkotrwały.

- Tak, chyba tak. Było inaczej niż sobie wyobrażałem. Inaczej niż do tej pory. I nadal czuję coś w podbrzuszu. Jakby… Jak rany… Jakby zaraz miało to ze mnie wyjść.

- Wybacz, było mi zbyt dobrze i nie wyszedłem na czas.

Kocie oczy zrobiły się idealnie okrągłe, gdy do dzieciaka dotarł sens słów mężczyzny.

- Na litość Wszechmocnych… Nie mów, że mam w sobie… Nie, wiem co to jest. Jak rany… To wyjdzie samo? Nie, nie, nie odpowiadaj. Nie chcę wiedzieć, naprawdę nie chcę wiedzieć!

- Wyjdzie samo - przytaknął rozbawiony Colonell. - W sumie już niedługo, więc pozwól, że naprawię swój błąd i się tobą zaopiekuję.

Col zaczesał dłuższe pasma wilgotnych od potu włosów na tył głowy. Zacisnął szczęki szykując się na manewr, który nie spodoba się rozprawiczonemu Estiemu.

- Uwaga, będzie nieprzyjemnie.

- Co ty… Ej!

Col wyślizgnął się spod chłopaka. Bez najmniejszych komplikacji wygrzebał się z poplamionej pościeli i ignorując rany na ręce oraz lepką nagość, przeszedł przez skromnie oświetloną komnatę. Biorąc miskę oraz ręczniki z toaletki wrócił do łóżka. Zmarszczył się widząc, że rdzawa czerwień barwiła wodę, toteż stawiając misę przy łóżku, poszedł po dzbanek z wodą pitną.

Na jeden z ręczników wylał część chłodnej świeżej wody i wyżął go nad miską, po czym usiadłszy na posłaniu zaczął delikatnie przecierać niewiele cieplejsze uda oraz pośladki wyciągniętego na brzuchu kochanka. Nie zwracał uwagi na złorzeczenia wydostające się gdzieś spod kołdry, w której Esti zanurzył twarz. Aż w końcu dobiegło go znajome burknięcie zawstydzenia.

-  Jak rany, mało ci dotykania tamtych miejsc?

- Za mało, Esti - potwierdził z uśmiechem. - Ale teraz trzeba cię porządnie wyszorować, bo lada momen… Och, już nieważne.

- Cooool…

- No nic, pościel do wymiany. Obrócisz się na plecy? Przez dłuższy czas się nie zabawialiśmy, więc troszkę ze mnie wyszło. A raczej z ciebie.

- Nie chciałem tego wiedzieć! - fuknął nieszczęśliwy Est, niemniej posusznie wykonał polecenie, co nie było łatwe. Na powrót czuł ciało i towarzyszący temu ból nadmiernie napinanych muskułów oraz odniesionych w bitwie ran. - Musisz być taki bezpośredni?!

- Taki już jestem, gadzinko, nie czynię wyjątku nawet dla ciebie.

- Masz coś z głową…

Chichoczący zwiadowca znów był opanowany i zrelaksowany. Ponadto czuł się bezpiecznie ze świadomością, że Esti nie ucieknie od niego w te pędy na drugi koniec Estarionu. Było dobrze. Było wręcz cudownie.

- Może i mam coś z głową, za to ty masz w swojej cholernie nie po kolei - skarcił wiercącego się dzieciaka, oczyszczając okolice jego zwiotczałego członka. - Gdyby nie ta strzelająca pod niebo ściana ognia i następujący po niej wybuch, nie wiedziałbym, gdzie cię szukać. Prawdę mówiąc liczyłem, że Zrzęda nie dopuści cię do bezpośredniej konfrontacji, ale, cóż, to on wydaje rozkazy.

- Cieszę się, że tobie też nic się nie stało, Col…

- Tak, zdobyłem kilka sińców i zadrapań, nic więcej - odparł mężczyzna wycierający do czysta swój tors. Ostatni raz wyżął ręcznik. Woda w misce zmętniała nabrawszy mleczno-różowego odcienia. -  Unikałem otwartej walki, a Travis kilka razy osłonił moje plecy.

Colonell właśnie coś sobie uzmysłowił. Odkąd wyznali sobie z Estim skrywaną w sercach prawdę, wcale nie był o niego zazdrosny. Podświadomie żywił przekonanie, że nie ma na świecie mocy zdolnej ich rozdzielić.

- Czy Travis przeżył? – spytał szeptem Est.

- Ma się dobrze. Zaszył się w pracowni i chcąc uzupełnić nadwątlone zapasy w świątynnym lazarecie rzucił się w wir pracy. Zupełnie jakby odreagowywał bitwę, do udziału w której został zmuszony…

Siedząc na brzegu łóżka, Colonell w zamyśleniu spoglądał na swoje przedramię. Cztery okrągłe wgłębienia i dwa półkoliste rzędy płaskich ranek wyzierały spomiędzy zlepionych krwią włosków. Zwabiony spojrzeniem leżącego na boku chłopaka popatrzył w jego stronę.

- O co chodzi, Esti?

- Dlaczego nie nosisz hełmu jak pozostali? – Est z wyrzutem spoglądał na niego znad białoskórego ramienia. - Życie ci niemiłe?

- Chciałbym zauważyć, że ty też nie nosisz hełmu, dzieciaku.

- Nie muszę go nosić. Zawężałby moje pole widzenia.

- I sam sobie odpowiedziałeś. - Col pogłaskał jego bok, zsuwając dłoń na kształtny pośladek. Nie mógł się napatrzeć na to zjawiskowe ciałko, zwłaszcza teraz, gdy rozciągało się w tej swobodnej pozie. - Hełm ogranicza pole widzenia, tłumi dźwięki otoczenia i jest zbędny w partyzantce. Tylko by przeszkadzał.

Odzyskawszy nieco sił Est wyciągnął dłoń ku pokaleczonej ręce Cola - prawą dłoń, którą wcześniej ugryzł w głupiej próbie udowodnienia sobie swoich umiejętności. Przed momentem bez zastanowienia wgryzł się w ukochanego człowieka. Zaczynały go przerażać własne niekontrolowane zachowania.

- Partyzantce? – zainteresował się, odwracając uwagę od przygnębiających rozważań. - Co to znaczy?

- Walka z ukrycia, na tyłach i na dystans. W niej się specjalizuję, mimo że nieczęsto mam sposobność w niej uczestniczyć. Walka w zwarciu kiedyś dawała mi wiele ryzykanckiej satysfakcji, teraz to wyłącznie konieczność.

Mówiąc to klepnął udo ulubieńca i nie wstając z łóżka schylił się po spodnie.

Est przez chwilę wzrokiem śledził jego ruchy, co rusz natrafiając na pokrytą obsychającą krwią skórę. W dzbanku zostało jeszcze trochę wody, a gablota skrywała wiele mikstur, maści i mazideł, które mógłby wykorzystać.

- Zostaniesz ze mną do rana? - poprosił z nadzieją.

- Jak wrócę ze świątyni.

- Nie odchodź, Col… Pozwól mi to zrobić, być twoim osobistym medykiem. - Podniósł się na dygoczących rękach i wyprostował, z troską spoglądając w ozdobioną trwałym malunkiem twarz obracającego się ku niemu mężczyzny. - Zająłeś się mną… Zawsze się mną zajmujesz. Dlatego pozwól mi zrobić coś dla ciebie. Pozwól mi o ciebie zadbać.

Est oniemiał słysząc swój, a jakby obcy głos. Rzeczywistość zadrżała, gdy jego słowa nałożyły się na słowa starego wieszcza, który wypowiedział je niby samospełniającą się przepowiednię: Przyda ci się ktoś, o kogo mógłbyś zadbać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz