poniedziałek, 22 września 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 29 ~~

  Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Est jeszcze nie wie, że rozpoczynając prace nad zdewastowaną ziemią, tak naprawdę rozpoczyna pracę nad samym sobą. Zrozumienie ostatniego, nieskorego do współpracy żywiołu okazuje się najtrudniejsze, albowiem zakrawa o zrozumienie własnej tożsamości.

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 22d'9m'25r2t]




    Podjęta przez Esta decyzja będzie brzemienna w skutkach, ale czy nie na tym polega dojrzałość? Na ponoszeniu konsekwencji własnych wyborów oraz odpowiedzialności za swoje działania? Pozostawiony sam sobie wielokrotnie udowodnił, jak głupie pomysły gotów jest wcielać w życie, ale czy każdy z nich -uznawany przez niego samego za porażkę - nie nauczył go czegoś ważnego, nie rozwinął pod pewnym względem? Sądzę, że gdyby zdał się na intuicję, zaszedłby naprawdę daleko. A może zajdzie? Gdzieś na pewno...


Kącik autorki.
    Est nie lubi kav'u, co wcale mnie nie dziwi. Pamiętam własne początki z tym ohydnym napojem, a sięgają one obecnego miejsca pracy (tak, nauczyłam się ją pić po trzydziestce). Teraz piję kubeczek przelewu (bez słodziw i mlekopodobnych dodatków) dziennie raczej dla dopełnienia porannego rytuału aniżeli z potrzeby. Ale Est prawdopodobnie nie przywyknie do tego smaku. Jak i do zapachu pochodni. Współczuję osobom z wyostrzonymi zmysłami, naprawdę.
       Przy okazji przepraszam za opóźnienia w redagowaniu kolejnych rozdziałów, to nie tak, że mam tych kilkoro regularnych Czytelników w miejscu wiadomym. Po prostu jesienna aura mocno mnie spowolniła, a i pierwszoklasistka-Paladynka stała się jakby bardziej wymagająca (sądziłam, że to niemożliwe!). To prawda, że "małe dzieci, mały problem - duże dzieci, duży problem". A ona ciągle rośnie...

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 29

 

Estalavanes raz po raz nadgarstkiem przecierał szczypiące powieki. Był na siebie wściekły, choć nie dawał tego po sobie znać. Nie widział sensu w karaniu innych za swoje błędy. Opryskliwość i agresja nie leżały w jego naturze, lecz obecnie przepełniała go niestosowna ochota ugryzienia każdego, kto się do niego odezwał. Umiejętnie jednak maskował pragnienia i kiedy zmierzał do sali treningowej, z nieśmiałym uśmiechem odpowiadał na entuzjastyczne powitania mijanych czarodziejów oraz najemników. W wyobraźni ich wszystkich, bez wyjątku, spychał ze skarpy i z radością patrzył, jak rozbijają się na dnie.

Nienawidził się za tę skłonność do przemocy, ale pomagała mu podtrzymać pozory normalności, a teraz wyłącznie to się liczyło w obliczu siły, która urządziła sobie w nim legowisko. Przez myśl mu przeszło, że taki stosunek do innych jest do niego niepodobny, lecz pamiętając o tym, co go dzisiaj czekało, pozwalał sobie na usprawiedliwienia. Był koszmarnie niewyspany. Pierwszy raz tak bardzo cierpiał na niedobór snu. Dotychczas potrafił funkcjonować nie śpiąc nawet dwie noce z rzędu, a dziś? Parę godzin drzemki i nie nadawał się do niczego!

Ziewnął w grzbiet zwiniętej dłoni i przestąpił próg wyłożonej drewnianą boazerią sali. Spodziewał się ujrzeć mistrza w samych tylko spodniach wykonującego skomplikowane figury akrobatyczne, w trakcie walki przeistaczające się w śmiertelnie groźne uderzenia, ale stary mnich bynajmniej nie ćwiczył. Siedział na jednej z ulokowanych pod ścianą podłużnych ławek i popijał z glinianego kubka. Gorzkawy aromat niósł się w powietrzu pod same drzwi.

Widząc ucznia, Mag nie zaprzestał powolnego sączenia napoju. Pomarszczoną ręką poklepał miejsce obok siebie, gdzie spoczywała jego czarna tunika oraz drugi napełniony parującym płynem kubek.

Est przywitał się cicho, po czym rozpiął i rozsznurował wysokie buty. Zostawiając je przy drzwiach, niepewnie podszedł do nauczyciela. Dopiero zachęcony gestem usiadł i sięgnął po naczynie. Powąchał, przysuwając je sobie pod sam nos. Zapach był intensywny i pobudzający, a konsystencja niewiele różniła się od miętowych naparów, jakie lubił pijać. Znów zerknął na rozluźnionego człowieka i upił drobny łyczek. Nie zdołał powstrzymać grymasu odrazy. Skóra mu ścierpła, gdy na języku poczuł wręcz nieopisaną gorycz, jakby właśnie wypił ciekły smutek oraz rozpacz wymieszane z czymś jeszcze, czymś analogicznym do niewyśnionego koszmaru.

Niby kąsającego węża odsunął kubek na odległość wyprostowanych ramion i krzywiąc się, spojrzał pytająco na mistrza.

Starzec uśmiechnął się pod wąsem.

- Kav’, mój chłopcze. Powinien prędko postawić cię na nogi, zważywszy, że nie nawykłeś do jego picia. - Mag pociągnął łyk herbaty, wzrok wbijając w półmrok przed sobą. - Colonell raczył mnie poinformować, iż masz za sobą nieprzespaną noc. Jest to dla mnie zrozumiałe biorąc pod uwagę temat poruszony w trakcie kolacji. Estalavanesie, nie chcę naciskać, lecz czy podjąłeś już decyzję w tej sprawie?

Chłopak ponownie zajrzał w głąb ciemnej, prawie czarnej jak rękawiczka cieczy. Troska przyjaciela wzruszyła go. Col ukradkiem wymykał się z sypialni, niezmiennie pozostawiając za sobą różnego rodzaju ślady opiekuńczej obecności. Wczoraj ulubione śniadanie, a dzisiaj środek przeciwko zmęczeniu. Nie było to podobne do mężczyzny jego pokroju, ale gdyby tak bliżej przyjrzeć się temu zachowaniu, nie było to także nic nowego. Zmienił się tylko sposób okazywania uczuć - na bardziej otwarty.

Młody półsmok coraz częściej rozmyślał o nawiązaniu kontaktu z sir Aarimem, o odejściu z kompanii i życiu u boku ukochanego człowieka. Byliby wolni i szczęśliwi. Gorzej, jeśli rycerz-dowódca ostatecznie zechciałby ich zabić za popełnioną zbrodnię. Wówczas mógłby zażartować, że z miłości po prostu stracą głowy.

- Mistrzu, jestem gotów odpowiedzieć na list sir Aarima. Chciałbym… - głos uwiązł mu w gardle, a dalsze słowa z oporem wyszły z jego ust. - Chciałbym z nim negocjować warunki mojej kapitulacji.

Cisza przerwana pojedynczym odgłosem siorbania przybrała niemal fizyczną formę. Est czekał na reakcję opiekuna i z jawną niechęcią, małymi łykami pił kav’. Żywił nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz kiedy pije to paskudztwo. W najgorszym wypadku był to smak, do którego przywykłby na drodze męczeństwa.

Mistrz odstawił opróżniony kubek na ławkę. Wstał i odprowadzany spojrzeniem niesamowitych kocich oczu podszedł do stojaka na broń, z którego wybrał dwa wysłużone kije treningowe.

Podekscytowany Est dopił resztkę gorzkiego napoju, gwałtownie przechylając naczynie. Zemdliło go, gdy fusy oblepiły mu zęby i osiadły na języku. Nie podejrzewał, że kav’ pija się bez wcześniejszego odfiltrowania, toteż syknął zdegustowany, końcówką języka zgarniając paskudne drobinki z długich kłów. Wciąż wykrzywiając wargi z łatwością złapał rzuconą mu broń. Podniósłszy się z siedziska, wywinął kosturem zgrabnego młynka i wyszedł na sam środek sali, ostrożnie zbliżając się do trenera. Nie rozgrzał mięśni, lecz przed niezapowiedzianym starciem mało kto miał czas na rozgrzewkę.

Chłopak wygiął się w prawo. Niedobrze, szwy nad lewym biodrem ciągnęły. Pojedynek nie będzie wyrównany. Zresztą, potyczka z wyszkolonym mnichem nigdy taka nie będzie. Czuł, że wkracza na nowy poziom nauki i dojrzał to w nieprzejednanym, głębokim wejrzeniu lśniących onyksów, niemal wrogim i nieczułym.

Stare ciało, a jakże młody duch - zabarwiony szacunkiem podszept wypełnił wyciszony umysł białego elfa. - Aczkolwiek to nadal tylko czuowiec.

Mag przestał przypominać zmęczonego życiem starca. Blask oczu przykuwał wzrok. Wprawne ruchy zadające kłam jego wyglądowi sprawnie kontrolowały ciężki, niespełna dwumetrowy kostur. Wyprostowana sylwetka oraz napinające się pod suchą skórą węzły mięśni czyniły z żylastego mężczyzny niebezpiecznego przeciwnika.

- Estalavanesie, jeżeli gotów jesteś poddać się rzekomej sprawiedliwości, to nie będę cię od tego postanowienia odwodził – wymawiający te słowa głos w żadnej mierze nie mógł należeć do półnagiego zgrzybiałego starca, na którego Est patrzył. Pobrzmiewała w nim nuta wyzwania, siła prowokująca do działania. - Wiedz jednak, iż od tej pory Kompania Najemna Niedźwiedzi będzie ci wrogiem. Miej świadomość, że nie będę dłużej cię chronić.

Jakby na potwierdzenie padł pierwszy cios, nie mający nic wspólnego ze sprawdzaniem przeciwnika. Mnich natarł z całą mocą, na jaką było go stać. Drewno trzasnęło i dźwięk ów poniósł się echem we wrażliwych elfich uszach.

Zaskoczony brutalnością napaści Est ugiął się pod naporem mistrza i padł na plecy. Wywijając zgrabną przewrotkę w tył, w mgnieniu oka zerwał się z podłogi, równocześnie unikając kolejnego ciosu wymierzonego w bark.

Stary człowiek był niewiarygodnie szybki. Rozpoczął sparing spychając ucznia do defensywy, przymuszając go do ucieczki i ciągłego parowania, nie pozwalając ani na sekundę przejąć inicjatywy. Doskakiwał doń i uderzał z niespotykaną dotąd bezwzględnością, która przeraziła zwinnego uciekiniera. Est był święcie przekonany, że gdyby mistrz pojedynkował się na śmierć i życie, to dogorywałby już ze zmiażdżoną krtanią lub pękniętą czaszką.

Est odnosił wrażenie, iż bezustannie wiruje wokół własnej osi. Uskakiwał, z półobrotu odbijał ataki na wysokości głowy, ramion, brzucha oraz stóp. Markując pchnięcie zmienił kąt nachylenia i spróbował podciąć przeciwnika drugim końcem długiego kija, lecz ten ubiegł go w ostatnim momencie. Wyskakując, mnich zamachnął się znad głowy, zmuszając rywala do porzucenia zamiaru.

Towarzyszący zmaganiom huk był dla półsmoka niewysłowioną torturą. Rany bolały przy każdym zgięciu ciała, odskoku oraz skłonie. Bodźce napastowały go ze wszystkich stron na podobieństwo nieustępliwego nauczyciela, nie dając chwili wytchnienia.

Wtem Est odczuł nienaturalne pobudzenie, jakby ktoś wtłoczył w niego solidną porcję energii, dodatkowo wyostrzając zmysły i wprawiając serce w drgania dalekie miarowemu biciu. Adrenalina wzmocniła jego kończyny. Esencja buzowała. Zmęczenie ustępowało podnieceniu, kiedy chłopak pomału odzyskiwał trzeźwość niezbędną do wygrania wymagającego starcia.

Strużki potu spływały mu wzdłuż kręgosłupa, wsiąkając w materiał bezrękawnika. Czarne włosy przykleiły się do białego czoła oraz skroni przesłaniając widok. Est zignorował te niedogodności. Skoncentrowany na przeciwniku odtrącił wyprowadzony zza głowy atak, w ułamku sekundy obrócił się w miejscu i podpierając się wolną ręką o deski posadzki, rąbnął podbiciem stopy w odsłonięty bok przeciwnika. Jeśli chciał wygrać, musiał być szybszy niż mnich. Szybszy niż wiatr szalejący podczas huraganu.

Trafiony mężczyzna zatoczył się, lecz natychmiast odzyskał kontrolę nad ciałem oraz sytuacją. Stając na ugiętych nogach wysunął kij w pozycji wyjściowej.

Mierzyli się wzrokiem i podczas gdy Est walczył o oddech, tak leciwy mnich zdawał się niewiele mniej zmęczony od niego. Łysa głowa połyskiwała od potu w słabym świetle magicznych sfer, a szczupła pierś upstrzona plamami oraz bliznami unosiła się i zapadała gwałtownie.

Nie tracący czujności Est urękawicznioną dłonią odgarnął włosy z oczu i przełknął gorzką, doprawioną fusami ślinę.

- Wiem, że... cię stracę... mistrzu... - każde jego zdanie przerywał płytki wydech. - I dlatego... chciałbym... z nim negocjować... Nie chcę... odchodzić... ale bardziej nie chcę... żeby Tyrd... decydował za mnie...

Mówienie sprawiało mu nie lada kłopot. Nie był pewien czy to z winy zadyszki, bolących ran, czy też powracających emocji. Uważnie obserwował mentora, który niczym przygotowujący się do skoku skaleon okrążał go na wyciągnięcie kostura.

Kije znów poszły w ruch, tym razem jednak Est nie dał się zepchnąć do obrony. Przyjął ciężkie razy bezpośrednio na siebie, dzięki czemu zdołał ślizgiem podciąć oponenta i przewrócić brzuchem na deski. Mnich podparł się łokciami i poderwał w górę. Na darmo, gdyż obity, wciąż leżący półsmok chwycił go za pas materiału ciasno obwiązany wokół spodni i gwałtownym szarpnięciem sprowadził do parteru, zaraz przygniatając swoim ciężarem. Pozostało już tylko przekręcić człowieka na łopatki i zablokować kijem, zmuszając do kapitulacji.

Okazało się to trudniejszym zadaniem niż mogło się z początku wydawać. Szczególnie że Mag podejrzanie łatwo przetoczył się na plecy. Skupiony na obmyślaniu następnych akcji Est mocniej zacisnął palce na kiju i... zarobił cios pięścią w żołądek. Powietrze uszło z niego z jękiem, aż zgiął się w pół. Ani się obejrzał, kiedy stary mnich wypuścił broń i łapiąc go za tył głowy, przywalił twardym czołem w punkt tuż nad białym nosem.

Trysnęła krew. Jaskrawy rozbłysk zwiastował rychłą utratę przytomności i Est zwiotczał. Uwolniony z rąk kij ze stukiem spadł na podłogę, a tuż za nim podążyło równie bezwładne ciało. Głuche łupnięcie obwieściło koniec potyczki.

Świat rzeczywisty z ociąganiem przenikał zasłonę zamroczenia. Wkrótce pomieszczenie przestało wirować chłopakowi przed oczami, ciało odzyskało szczątkowe czucie, a umysł oprzytomniał na tyle, by odnotować ucisk na mostku, gdzie stopa wiekowego mężczyzny dociskała jego łopatki do szorstkiej posadzki.

Pociągający zakrwawionym nosem Est z ledwością obrócił pulsującą bólem głowę, by spojrzeć w twarz górującego nad nim zwycięzcy, po czym legł z przeciągłym jękiem. Nie było miejsca na skórze, które by go nie bolało. Paliły go płuca, a przesuszone gardło drapało przy oddychaniu. Serce potwornie kołatało, obijając żebra. Chłopak gotów był uwierzyć, że słyszy jak lejący się z niego pot wsiąka w impregnowane deski.

Przegrał, lecz ze świadomością, że zażarta walka długo była wyrównana, a świadczyło o tym wyraźne zmęczenie starego opiekuna. Prawdę powiedziawszy, Est pierwszy raz widział, by Mag tak ciężko oddychał.

- Popracuj nad walką wręcz, chłopcze. Trzymając przeciwnika na dystans z łatwością go pokonasz, jednakże walcząc w zwarciu jesteś na straconej pozycji. W krytycznym momencie opracowywałeś plan, zamiast podjąć się instynktownej akcji. To niedopuszczalne, Estalavanesie. Przeciwnik nie będzie łaskawie czekał, wykorzysta szansę i pozbawi cię życia. - Mistrz odrobinę mocniej przyparł ucznia do podłogi, a jego obcesowy ton stygł w nieprzychylnie zmrużonych powiekach. - Niemniej był to wyjątkowo dobry sparing, a ja mam na uwadze, iż twoje niebywałe talenty umożliwią ci wygranie niemal każdego starcia.

Mnich postąpił krok w tył i pomógł wstać obolałemu uczniowi. Z bliska wyniszczone wiekiem oblicze zdradzało więcej zmęczenia niż utrzymywana prosto sylwetka.

Est nie bez trudu zgiął się wpół w podziękowaniu za pojedynek i cenne wskazówki. Ból stawał się nieznośny, mimo to chłopak był zadowolony, bowiem nauczyciel zaczął traktować go poważnie. To nie było szkolenie. Staruszek po raz pierwszy ruszał się z zatrważającą prędkością i atakował z zawziętością, jak gdyby zmagał się z równym sobie. Aż dreszcz chłopięcego podniecenia przemknął mu po karku.

- Mistrzu, co do listu…

- Dosyć, Estalavanesie - uciął oschle starzec i podchodząc do ławki zgarnął z niej swoją wiązaną tunikę. - Ruszaj zbawiać ten mały skrawek świata za Twierdzą. Liczę, że po powrocie będę mógł podziwiać twoje niemałe osiągnięcie.

Płomień entuzjazmu młodego ucznia zgasł, stłumiony niepokojem, a nawet narastającym, bliżej nieokreślonym lękiem. Chłód i obojętność nie cechowały jego mistrza, opiekuna i ojca. W podobnych okolicznościach Mag zwykł traktować podopiecznego pobłażliwym uśmiechem oraz ciepłym błyskiem w oku, jego ton był łagodny, a postawa wyrażała sympatię. A teraz...

- Co takiego zrobiłem, by zasłużyć na twoją niechęć, mistrzu? - Est próbował zajrzeć w twarz Maga, ale ten wyminął go, spiesząc do wyjścia. - Mistrzu?

- Zobaczymy się na kolacji, Estalavanesie, i wówczas porozmawiamy. Tymczasem proszę, byś rozpracował miniony pojedynek w zaciszu umysłu.

Mag zdawał sobie sprawę, że postępuje karygodne i sztuczne, lecz nie mógł pozwolić, by bystry młodzieńczy wzrok wychwycił coś, czego nie powinien. Gdyby walka się przedłużyła, stare ciało bezsprzecznie uległoby dalszemu wysiłkowi. Już teraz ledwie szedł o własnych siłach. Musiał czym prędzej wrócić do swojej kwatery i odpocząć, w innym wypadku przeczulony uczeń doświadczy widoku, jakiego mądry nauczyciel pragnął mu oszczędzić.

Prawda jednak sięgała innego podłoża. Stary mnich z Północy bał się, iż podopieczny porzuci zamysł odejścia i postanowi trwać przy nim przekonany, że jego obecność pomoże podupadającemu na zdrowiu opiekunowi. Owszem, pomoże, ale tylko wtedy, gdy opuści Twierdzę.

***

Zatopiony w ponurych rozważaniach Est spożywał obiad w samotności. Mimo niewielkiego tłumu przebywającego w sali jadalnej siedział sam, choć kilka osób otwarcie zapraszało Bohatera Twierdzy, by przyłączył się do posiłku. Est raz za razem uprzejmie odmawiał, wymyślając kolejne sensowne wymówki, aż w końcu zostawiony w spokoju skupił się na zawartości talerza i o wiele bardziej angażujących myślach.

Był zmieszany tą nagłą przemianą w podejściu mieszkańców warowni. Nie spodziewał się, że jedna bitwa może w tak diametralny sposób zmienić nastawienie ludzi w stosunku do białego elfa, cudaka oraz przybłędy, o którym nie przestawano plotkować. Nie powinien się temu dziwić, wszak ludzie byli zmiennymi i porywczymi istotami zdolnymi błyskawicznie adaptować się do nowych warunków. Właśnie ta wnikliwa obserwacja zapewniała cichemu chłopakowi przewagę. Wiedząc, jak tego dokonać, mógł z łatwością zyskać ich szacunek. I równie szybko mógł go stracić, jeśli będzie zachowywał się jak odludek.

Est nie nadążał za burzliwym ludzkim temperamentem. Musiał przemyśleć problem, oswoić się z nim i w rezultacie zaakceptować, co było procesem długotrwałym, dlatego też jego stosunek do gatunku ludzkiego nie uległ poprawie. Nadal był nieufny i wcale nie cieszyło go, że wszyscy chcą się z nim spoufalać. Nie podobało mu się to. Nie potrzebował nikogo poza czwórką wyjątkowych ludzi, którzy szczerością i stylem życia zdobyli jego pełną akceptację oraz zaufanie.

Na dwójkę z nich cierpliwie czekał. Skończył porcję potrawki z warzywami, lecz oni w dalszym ciągu się nie zjawiali. Z Leos nie widział się od szalonej zabawy wieńczącej zwycięstwo, natomiast z Colem… Nie, to nie było miejsce, w którym mógłby roztrząsać ich ostatnie wspólnie spędzone chwile.

Wziął kubek i zajrzał do niego podejrzliwie, obawiając się smoliście czarnego kav’u. Z ulgą rozpoznał zimną wodę, którą wypił duszkiem. Przez cały pobyt w stołówce mimowolnie nasłuchiwał dobiegających zewsząd przyciszonych głosów. Ludzie rozmawiali między sobą i śmiali się, jednak nie było to coś, czym należałoby się przejmować. Nikogo nie interesował romans wiążący dwóch najemników. Nikogo nie obchodziło, że obaj są mężczyznami. Nikt nie był zgorszony, a nawet jeśli, to nie na tyle, by to demonstrować. Najemnicy hołdowali doktrynie, jakoby każdy następny dzień miał być ich ostatnim. I poniekąd była to zasada, o której prawdziwości Est boleśnie się przekonał. Nie powinien więc roztrząsać tego, na co nie miał wpływu, gdyż wszystko wróciło do normy. Minione zdarzenia stały się przeszłością, a ludzi bardziej intrygowała niepewna przyszłość, jakiej przyjdzie im sprostać. Życie ponownie wskoczyło w wytarte koleiny i ruszyło do przodu zwyczajowym tempem. Tylko czekać kiedy pojawi się uskok i znowu wywróci świat półsmoka do góry nogami...

Zrozumiawszy, że przyjaciele raczej do niego nie dołączą, chłopak pozbierał naczynia na tacę, wstał od stołu i odniósł je do kuchni. Wychodząc z niskiego budynku pokierował kroki w stronę rozwartej na oścież bramy, prosto na pogorzelisko, które stanie się jego salą ćwiczeń na czas nieobecności mistrza. Był Zaklinaczem Żywiołów, który z ogniem, wodą i powietrzem radził sobie wyśmienicie. Ale czy ziemia będzie mu posłuszna? Nie, tu nie chodzi o posłuszeństwo. Lepiej brzmiało pytanie, czy ziemia posłucha prośby. To nie tak, że chce ją kontrolować wedle kaprysu, przymusić do uległości. To…

Est z goryczą wyłapał obcą nutę zakradającą się do jego myśli, zaledwie zmarszczkę na gładkiej tafli umysłu świadczącą o subtelnej ingerencji nieznanych mu mocy. Świadomość drugiego ja drażniła go. Prędzej czy później znów zmierzy się z demonem mieszkającym w czeluściach jego duszy, lecz wolał się nie zastanawiać kiedy to nastąpi. Z jego szczęściem zapewne gdy nie będzie przy nim nikogo, kto mógłby mu pomóc. Ale też nie będzie się lękał, że skrzywdzi bliskie sercu osoby. Niemniej najdziwniejszym było, że wiedząc o podszeptach drugiej osobowości, uznał je za własne. Jak to wyjaśnić? Czy to powstające w psychice rozdarcie, rozszczepienie osobowości, czy też utrata poczytalności objawiająca się czynieniem samemu sobie na przekór?

Nie zorientował się, kiedy porwany uciążliwymi dywagacjami przekroczył bramę. Odprowadzany spojrzeniami milczących stróżów bezwiednie skręcił w prawo, udając się prosto ku łąkom, które nie dalej jak wczoraj oglądał wraz z mistrzem ze szczytu wschodnich murów.

Letni żar lał się z nieba, gdy Zaklinacz Żywiołów dotarł do celu. Niesiony lekkim wiatrem odór martwej gleby uderzył go w nozdrza na długo nim zbliżył się do granicy wytyczonej przez zgliszcza. Est przystanął, mętnym wzrokiem starając się ogarnąć bezmiar szkód, jakie wyrządziły ścierające się ze sobą wrogie frakcje. Jakie sam wyrządził, paląc i mordując. Czując ucisk w piersi, przymknął oczy i wsłuchał się w ciche zawodzenie. To nie był jego głos, choć rozbrzmiewał w jego wnętrzu. To nie był wiatr, choć i on śpiewał mu w duszy, jakby na pocieszenie, pragnąc dodać otuchy. Młody półsmok nie odważył się postąpić naprzód. Jak zatrzymał się tuż przy krawędzi pyłu i wyschniętego krwawego błota, tak stał nadal, w bezruchu, z zaciśniętymi powiekami. Wreszcie biorąc głęboki oddech rozchylił je, by ponownie ujrzeć ten żałosny krajobraz.

Przykucnął. Ostrożnie wyciągnął prawą rękę w kierunku wypalonej do cna gleby. Zawahał się przed dotknięciem jej. Besztając się za niedojrzałe zachowanie pacnął otwartą dłonią w ziemię, wzbijając przy tym kłęby tłustego popiołu i zagrzebując palce w wysuszonych na słońcu grudach. Nic się nie wydarzyło, ale i on o niczym w tym momencie nie myślał. Umysł miał czysty jak podczas wejścia w trans. Jakby podświadomie przygotowywał się do przejścia w stan kontemplacyjny, a potem w pozazmysłową medytację. Lecz i wówczas nic się nie stało.

Uniósł rękę na wysokość oczu i potarł palcami zebrany na białych opuszkach proch. I nic. Była po prostu brudna. Wycie umilkło. Wiatr był niczym więcej niż ruchem mas ciepłego powietrza. Czymkolwiek było to tajemnicze doznanie, już go opuściło.

Est wstał i śmiało pomknął przed siebie, porywając do makabrycznego tańca tumany czarnego kurzu, który wirował wokół niego niesiony wiatrem. Nie dopuszczał do siebie świadomości, że były to pozostałości ludzkich i końskich ciał, które - uprzednio skremowane – zalegały nieopodal w trzech wielkich stosach. Musiał zamknąć się na emocje oraz uczucia, przestać odczuwać otaczającą go rzeczywistość, inaczej struchlały podwinie pod siebie ogon i ucieknie między mury Twierdzy.

Rozglądając się nerwowo, Est koncentrował się wyłącznie na czekającym go wyzwaniu. Od czego ma zacząć? I skąd w ogóle pomysł, że będzie w stanie dokonać czegokolwiek na tak rozległej powierzchni? Był niepoprawnym optymistą skoro sądził, iż podoła własnym ambicjom.

Wtem dostrzegł wbity w czarną glebę oręż, który podsunął mu szalony plan. Połamane drzewce włóczni zachęcająco wystawały spośród zgliszczy, znakując miejsce osobistych tragedii żołnierzy. Mogłyby posłużyć jako słupy graniczne oraz punkt centralny. Wystarczy, że znajdzie jeszcze cztery, co nie powinno być zadaniem trudnym.

Nie trwało to długo, kiedy wyszperawszy użyteczne przedmioty rzucił je na nieprzyzwoicie zieloną trawę przy pożółkłym brzegu pola bitwy. Otrzepując dłonie obszedł wypalony teren. Okazał się ogromny, znacznie większy niż mogło się wydawać patrząc z murów warowni, na których aktualnie ustawiło się kilku najemników zafascynowanych poczynaniami samotnego Zaklinacza Żywiołów.

Est nie zauważył wodzących za nim wzrokiem, dyskutujących zapamiętale ludzi. Zaabsorbowany pracą w pamięci odwzorowywał dokładny kształt zniszczonego obszaru. Irytowało go, że pogorzelisko tworzyło formę nieregularnego koła o poszarpanym obwodzie. Należało wprowadzić kilka poprawek i zamknąć pole działania w czworokącie, inaczej domagający się atencji zmysł perfekcjonisty nie uchwyci punktu odniesienia.

Zajęty przerastającym go zadaniem chłopak za nic miał upływ czasu. Nie przejmował się srogo przygrzewającym słońcem. Obolałe po treningu mięśnie stały się tłem, podobnie zabandażowane rany oraz podstawowe potrzeby. Najważniejsze  było to, co miał do zrobienia.

Nie zatrzymując się złapał połamane drzewce i podszedł do wyżłobienia w punkcie granicznym. Zwolnił i rozejrzał się, oceniając odległość, by zaraz wbić prowizoryczny słup w miękką darń. Upewnił się, że trzyma się stabilnie, po czym poszedł po kolejny. W ten sposób zaznaczył narożniki.

Dzień płynnie przeszedł w wieczór, gdy niestrudzony chłopak jak natchniony krokami odmierzał przekątne wymuszonego kwadratu. Wbił finalny, piąty pal, w sam środek z mozołem rozgraniczonego obszaru. Wycieńczony opadł obok niego i z głuchym stęknięciem popatrzył na ciemniejący horyzont. Wyznaczenie terenu dotkniętego pożogą pochłonęło połowę dnia. Miał sześciodzień, aby oznaczoną powierzchnię przywrócić do kształtu przypominającego ten sprzed bitwy.

Jak rany, czy to w ogóle możliwe? - zapytał samego siebie.

Odpowiedziała mu cisza.

Est skrzyżował nogi i oparł łokcie o zakurzone kolana. Zwiesił głowę, gdy zmęczenie zaatakowało znienacka, a żołądek skurczami dopraszał się pożywienia. W ustach miał wióry, zaś spuchnięte stopy pulsowały bólem w przyciasnych butach. Potarł powieki zbyt wyczerpany, by choćby na moment otworzyć oczy. Pokrywał go brud. Musiał niezwłocznie znaleźć ustęp. Chciał się położyć i zasnąć długim, kamiennym snem, lecz nie przypuszczał, że mu się to uda - był zbyt rozemocjonowany faktem, że podjął wyzwanie. Że mógł udowodnić sobie oraz światu, iż jest kimś, z kim trzeba się liczyć. Że może pomóc. I że potrafi to zrobić.

Resztką woli podniósł się z czarnej od popiołu ziemi, pobieżnie otrzepał i ruszył w stronę bramy. Miał do przebycia całkiem spory kawałek. Jutro podczas śniadania dokładnie rozplanuje pracę, weźmie prowiant, będzie robił przerwy, a jeśli zajdzie taka konieczność, to skorzysta z uczynności żywiołów. I zacznie wcześniej. Mistrz i tak wyjeżdża, więc…

Szlag by to! Był umówiony z mistrzem! Co prawda nie było za późno, ale w takim nieładzie pokazywać się w gabinecie mentora? Pójdzie. Później zadba o siebie, bo przecież nie będą się widzieć przez długi czas. Nie będzie też porannych treningów, przynajmniej do jego powrotu.

Mijając bramę nie zwracał uwagi na wartowników mierzących go badawczymi spojrzeniami. Nie było to bezczelne gapienie się, raczej niezaspokojona ciekawość, zainteresowanie niecodziennym przedsięwzięciem ich bohatera. Już rodziły się pogłoski, iż wzywa bądź ucisza duchy umarłych najeźdźców, którym nie zapewniono należytego pochówku, gdyż spalono ich zgodnie z obyczajem barbarzyńskiego wroga. Ktoś jednak wypowiedział na głos myśl, iż ten dziwny elf próbuje zwrócić naturze to, co ludzie jej odebrali. Usiłuje ją uleczyć. Nikt nie wiedział skąd wyszła taka informacja, nikt też specjalnie o to nie dbał. Spekulacje ciągnęły się w najlepsze, gdy Zaklinacz Żywiołów tracił czas i energię na poszukiwanie ustępu.

***

Padający z wyczerpania Est oparł się o drzwi gabinetu i ogarnięty niemocą zapukał cichuteńko. Kiedy wszedł, mistrz, zasiadający przy wygaszonym kominku, niespiesznie dopijał herbatę. Półsmok nie mógł uwierzyć, że zaledwie dzisiejszego ranka ujrzał podobną scenę w sali ćwiczeń. Odnosił wrażenie, że było to całe wieki temu.

Konający z głodu chłopak spostrzegł rozstawione na okrągłym stole do połowy opróżnione półmiski oraz zastawę przyszykowaną specjalnie dla spóźnialskiego ucznia. Uśmiechnął się z wdzięcznością i nie bacząc na stan swojego odzienia, ciężko usiadł w fotelu naprzeciwko starego nauczyciela. Nie miał sił analizować wyrazu goszczącego na zwiędłym obliczu. A może po prostu nie odbiegał on od przyjętej normy.

- Przepraszam za spóźnienie, mistrzu. Nie miałem pojęcia, jak daleko od bramy znajdują się ustępy. Zdążyłem tylko opłukać ręce... – kajał się, lecz niewzruszony mnich wykonał gest mówiący, by chłopak nie troskał się takimi drobnostkami i lepiej zajął wystygłym jedzeniem.

Est z przyjemnością nałożył sobie pieczywa oraz mięsa i chwycił kubek pełen letniej miętowej herbaty. W porównaniu z kav’em smakowała wybornie. Pałaszował kolację, zaś Mag obserwował go spod opadających powiek. Mieli zwyczaj wieczerzać w milczeniu, toteż mentor nie zamierzał zmieniać tej tradycji, mimo że jakiś czas temu skończył posiłek i miał uczniowi sporo do przekazania.

Jak tylko usmarowany popiołem i ziemią Est opróżnił naczynia i odstawił pusty talerz, mistrz zabrał brudną zastawę. Nic nie mówiąc przyniósł kałamarz, pióro oraz kartkę papieru. Była tak biała, jak skóra półsmoka pod warstewką kurzu. W czasie gdy mężczyzna sadowił się w fotelu naprzeciwko, uszaty puchacz wylądował miękko na zewnętrznym parapecie i niecierpliwie poskrobał dziobem szybę.

Ze zdumieniem spoglądający na wielkiego ptaka chłopak nie potrafił pozbyć się wrażenia, że właśnie podpisuje na siebie wyrok.

***

Est nigdy nie pragnął niczego tak bardzo jak łóżka. W porządku, może kiedyś pragnął czegoś o wiele bardziej, ale była to zamierzchła przeszłość. W tej chwili nie miał nawet ochoty przeklinać architektów Wieży Czarodziejów, którzy zaprojektowali spiralne wąskie schody i ilość pięter przekraczającą parter. Nie przypominał sobie, jak tego dokonał, ale udało mu się wdrapać po stromych stopniach, przejść korytarz i wejść do komnaty, gdzie zrzucił buty z opuchniętych stóp.

W półmroku dwóch lampek zapalonych przy drzwiach podszedł do łóżka i nie ściągając brudnych ubrań rzucił się na posłanie. Było chłodne. I zaścielone. Zaniepokojony poderwał głowę i nieprzytomnie rozejrzał po sypialni, rejestrując leżącą na blacie biurka karteczkę. Z mocą zrodzoną z niepewności zerwał się i dopadł notatkę. Nie znał charakteru pisma Cola. I nie musiał, bo wiadomość bez wątpienia była od niego.

Esti, o świcie wyjeżdżam. Przepraszam, że nie możemy się pożegnać. Nadrobimy to po powrocie.

Przez ułamek sekundy w całej swojej niedorzeczności Est zastanawiał się, z którego notatnika przyjaciel wytargał papier. Wciąż nie docierał do niego sens zapisanych słów, gdy ściskając kartkę w dłoni wrócił do łóżka. Zerknął na nią jeszcze raz myśląc, że w przeciwieństwie do niego Col ma ładny charakter pisma, a potem, przykładając policzek do poduszki, niemal natychmiast odpłynął w sen.

sobota, 6 września 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 28 ~~

 Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Chęć stanowienia o sobie jest nieodparta, lecz gdy Estalavanesowi przychodzi decydować o wspólnej przyszłości, okazuje się ona mniej atrakcyjna niż wizja pozostania u boku mistrza. Niestety, zagrożenie jest coraz większe, a szansa na lepszą przyszłość maleje z każdym dniem. Jakie będzie jego stanowisko w sprawie współpracy z Zakonem Paladynów? Czy opowie się za sojuszem mając uwagę na to, jak śmiertelną nienawiścią darzy ich Colonell?

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 6d'9m'25r2t]




    Czy Est sam ściągnął na siebie zagrożenie? Z pewnością nie robił tego świadomie, niemniej jeśli pozostanie w Twierdzy, źle może się to skończyć dla wielu ludzi. A Tyrd z pewnością mu nie odpuści, szczególnie po tym, co nawyczyniał podczas bitwy i w noc po niej. Całe szczęście, Est wciąż polegać może na mądrości i intuicji Maga. Czerpie z niej wiedzę o dziedzinach magii, ale także dowiaduje się nieco więcej o królu Estarionu, księciu Aarimie oraz tajemniczym Śniącym, którego smok zmasakrował ósemkę ludzi w lesie pod Twierdzą. Znajduje w sobie odwagę, by porwać się na przytłaczające swym ogromem przedsięwzięcie i w końcu na podjęcie decyzji w kluczowej kwestii nawiązania porozumienia z Zakonem Paladynów...


Kącik autorki.
    Jak ja nie lubię redagować podczas miesiączki! Argh! Mam wtedy ochotę wywalić wszystko jak podrzędną szmirę!!!
    No, ponarzekane, można teraz coś o samej treści naklepać. Kto wyłapał, że w tym rozdziale pojawił się epigraf Zaklinacza Żywiołów? "Każdy zakochany jest szaleńcem", czyli omnis amans amens, bo tak dokładnie brzmi w oryginale, nie znalazł się na stronie tytułowej przez przypadek. Jak zdążyliście zauważyć, Est jest cholernie emocjonalną kreaturą, miłość do człowieka staje się powoli jego obsesją, doprowadza go do... no właśnie, celowo nie dokończę myśli. Miłość wcale nie jest tak pięknym, pudrowo różowym lub namiętnie czerwonym uczuciem, jak je pokazują. Zupełnie jak księżyc ma też swoją ciemną stronę. W Elegii o Nieśmiertelnym nic nie jest oczywiste, do końca nie wiadomo kto jest zły, a kto dobry, która postać jest protagonistą, a która antagonistą - i to mi się w powieściach najbardziej podoba! To Czytelnik decyduje, który bohater reprezentuje konkretną stronę, czyli najbliższą jego wartościom. Pan i Imt są źli? A może to sir Aarim i Zakon Paladynów odłoży się cieniem na kartach Kroniki Estarionu? Co z Głosem? Czy Sav jest tym dobrym, choć skłonnością do przemocy miesza chłopakowi w głowie? A może ktoś zupełnie inny, kogo jeszcze nie poznaliście...?
    Zawsze chciałam napisać historię, którą sama z chęcią bym przeczytała. I właśnie to robię! 🤍

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 28

 

Estalavanesowi serce pękło na wieść, że to jego umiłowany opiekun jest zdrajcą. Pierwszy człowiek, któremu w życiu zaufał, okazał się przeniewiercą!

- Dlaczego to zrobiłeś, mistrzu...? – wyszeptał rozgoryczony.

- Wyciągasz pochopne wnioski, chłopcze, co jest zrozumiałe w obecnej sytuacji. Zdawać się może, iż opowiedziałem się po przeciwnej stronie, lecz dopiero gdy przyjrzysz się temu z bliska, dojrzysz, że tak naprawdę wciąż walczę dla dobra naszych ludzi.

Mówiąc to starzec przymknął ciężkie powieki, do żywego dotknięty rozpaczą przejmującą ucznia, a gdy po chwili je rozchylił, pochylony nad biurkiem młody półsmok spoglądał na niego z wyrazem bezgranicznego żalu.

- Estalavanesie, walczę, by utrzymać ten kruchy pokój pomiędzy Zakonem Paladynów a Kompanią Najemną Niedźwiedzi. Nie ustaję w staraniach, mimo iż poniosłem sromotną klęskę, czego następstwem była walna bitwa z udziałem wysłanników arcypaladyna. Wchodząc z nimi w konflikt, Tyrd skazał Estarion na śmierć. Ten człowiek zapędzi ludzkość na kraniec otchłani i w swej bezbrzeżnej głupocie rzuci się na samo jej dno z uśmiechem na ustach, ciągnąc za sobą wszystkich, którzy mu zawierzyli.

- Nie rozumiem… - Est powoli pokręcił głową speszony gniewem dźwięczącym w głosie zwykle łagodnego mentora. - Jak jeden człowiek może skazać krainę na śmierć?

- Chłopcze, na południu wybuchł bunt arystokratów, który eskalował, przybierając formę bratobójczej wojny pogrążającej w chaosie coraz większy obszar Estarionu. I wywołał go sprzeciwiający się monarchii szlachcic. Król nie stłumił rebelii, nie zdusił w zarodku rosnącego zagrożenia przeświadczony, iż jeden człowiek nie obali pokoju, nad którym czuwał Zakon Paladynów przez ostatnie stulecia. Przeliczył się.

- Podejrzewasz, że przywódca również zwariował?

- Że zarażony jest gorączką trawiącą Merona Derada, zaiste - doprecyzował Mag. Wstał z krzesła i podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec oraz bramę. - Tyrd odwraca uwagę rycerza-dowódcy od spraw wielkiej wagi, tym samym uszczuplając własne zasoby, miast nawiązać sojusz i łącząc siły wystąpić naprzeciw temu, co nadeszło.

Est ostrożnymi krokami zbliżył się do stojącego doń plecami Maga. I chociaż wiedział, że na próżno szukać drugiego tak niestrudzonego człowieka, to nadal martwił się jego stanem zdrowia. Z dnia na dzień mnich wyglądał coraz gorzej, wymagał od siebie coraz więcej i coraz mniej pozostawiał dla siebie samego. A on, skończony ignorant, zarzucił mu zdradę. Brzydził się sobą.

- Czy jego nienawiść do mnie jest tego przyczyną? – zatrzymał się ramię w ramię z pochylonym starcem i aż go ścisnęło w dołku na widok mizernej, uwiędłej twarzy. - To moja wina?

- Nie ukrywam, że jesteś dla niego zagrożeniem, Estalavanesie, konkurencją. Złowieszczy Niedźwiedź od lat buduje swój autorytet i niegdyś wychodziło mu to lepiej, jednakże przez swą butę oraz nieprzemyślane decyzje traci więcej niż zyskuje. A ty, mój uczniu, przybłędo, w spektakularny i zarazem skandaliczny sposób umniejszyłeś wszystkie jego osiągnięcia. - Ton Maga był ledwie słyszalny, podobnie jak całe jego doczesne życie: ciche i spędzone w cieniu despotycznego człowieka. - W oczach ludzi jesteś bohaterem, który zwyciężył wrogiego dowódcę w pojedynku. Dysponujesz legendarnymi talentami, a przy tym jesteś skromnym młodzieńcem. Traktujesz wszystkich z szacunkiem, nie stawiasz się ponad nimi. Masz charyzmę i nawet nie jesteś świadom, jak imponujące zdolności przywódcze się w tobie rozwijają. – Mag uśmiechnął się z dumą do ukochanego syna. - Mógłbym wskazać więcej twych zalet, lecz to w zupełności wystarczy, by postawić cię naprzeciwko Tyrda Niedźwiedziogrzywego jako pretendenta na stanowisko przywódcy kompanii.

- Kiedy ja wcale nie…! Ach.

Z Esta uszło całe powietrze gdy zorientował się, że wszystko, co powiedział mistrz, było prawdą. Chociaż starał się temu przeciwdziałać, wciąż bezwiednie jątrzył przywódcę i jakby tego było mało, odebrał mu jedynego dziedzica, pierworodnego syna mającego przedłużyć linię jego krwi. Zostawił go z niczym. Nie, nie do końca z niczym. Sfrustrowany, pozbawiony skrupułów człowiek zrobi wszystko, by odegrać się na poniżającym go rywalu. Chciał tego uniknąć, ale i tak znalazł się między młotem a kowadłem - z jednej strony przerażała go bezkompromisowa sprawiedliwość paladynów, z drugiej natomiast życie w ciągłym zagrożeniu z powodu Niedźwiedzia.

- Czego ode mnie oczekujesz, mistrzu?

- Niczego nie oczekuję, drogi chłopcze. Liczę, że sam zadecydujesz o swojej przyszłości.

- Przyszłość nigdy nie należała do mnie. – Est spojrzał na lewą dłoń, na ukrytą pod rękawiczką bransoletę. - To ten przedmiot wywarł wpływ na to, kim się stałem. Kim jestem.

- Błąd, Estalavanesie. - Mag klepnął jego bark i zawrócił, kierując się do okrągłego stołu oraz foteli. - Jesteś tym, kim chcesz być. Moje wizje dowiodły, że przyszłość zmienia bieg w oparciu o twe poczynania. Nasze czyny kształtują rzeczywistość, mój uczniu, w mniejszym lub większym stopniu. Artefakt ma tu najmniejsze znaczenie. Prawdziwe znaczenie ma osoba go posiadająca. Sam wiesz, że powstał specjalnie dla ciebie, jesteś bowiem synem Zaklinacza, współpracownika Alchemika. Zatem jasnym jest, iż przedmiot służy tobie, a nie ty jemu. Nie zapominaj o tym.

Starzec pomału opadł na siedzisko fotela. Westchnienie wyrwało się z jego przesuszonych ust. Ów dźwięk nie umknął uwadze zatroskanego ucznia.

- Mistrzu, mam szesnaście lat, nikłe pojęcie o świecie, jestem żółtodziobem i kompletnym laikiem. Na domiar złego nie mam w sobie za tarczę odwagi, a wszelkie moje pomysły kończą się porażką. - Est podszedł do wolnego fotela naprzeciwko mentora. - Na dodatek… tracę poczytalność. Ten Głos… mąci mi w głowie. Miesza myśli i zaciera granicę mojej tożsamości. I już sam nie wiem, który jest prawdziwy… -  poskarżył się i usiadłszy skrył twarz w dłoniach. Nie czuł się komfortowo odsłaniając przed nauczycielem swoje najmroczniejsze sekrety, ale tylko on był w stanie mu pomóc.

- Czy to był głos, który usłyszałeś tuż po pierwszej udanej kontemplacji?

Est kiwnął głową, nie odsłaniając twarzy.

- Tak, to było wtedy, gdy magia we mnie oszalała – potwierdził. - Wyraźnie czułem, że był z nami ktoś jeszcze. Mówiłem głosem, którego nie poznawałem. Ale to był mój głos.

- I od tamtej pory go słyszysz?

- Nie, potem wszystko umilkło. Aż do wyśnienia koszmaru. Smok… Smok cienia życzył mi śmierci. Czekał, aż sam się zabiję i… - Est zamilkł. Ostatnim razem, kiedy o tym rozmawiali, nie zdradził mistrzowi prawdy. Teraz po prostu się wygadał. - I zaczęły nachodzić mnie samobójcze myśli. Ale… nie byłem sam i zdołałem je opanować. Ignorowałem je aż do uaktywnienia wspomnienia z bransolety. Poczułem wtedy czyjąś obecność tkwiącą w mojej głowie… i instynktownie wziąłem ją za zapowiedź siły mogącej wkrótce przejąć panowanie nad moim ciałem.

Mnich milczał. Nie odrywając wzroku od czarnej rękawiczki poszukiwał wspólnego mianownika trzech następujących po sobie zdarzeń. Zapuszczenie się w głąb siebie, kontakt z Macierzą Mocy oraz aktywowanie zaklętych w artefakcie wspomnień. Nie ulegało wątpliwości, iż w każdym z tych momentów Estalavanesem targnął przytłaczający ładunek emocjonalny. Jak dalece prawdopodobnym jest, by w ten sposób przejawiała się moc Zaklinacza Żywiołów? Skrajne zmiany emocjonalne, do jakich dochodziło w umyśle półsmoka, oddziaływały na tę mityczną potęgę. Lecz jak rozumieć obecność, o której mówił uczeń? Czym ona w istocie była? Słowa mające siłę, by przejąć panowanie nad ciałem. Jakby nieszczęsny chłopiec był opętany przez obcą esencję. Chorobę, która dotknęła ich wszystkich.

- Estalavanesie, czegóż dotyczą twe obecne myśli?

- Odzywa się we mnie mizantrop. - Zielone oczy świdrowały rozmówcę spomiędzy rozczapierzonych palców. - Namawia mnie do najgorszego. Prowokuje zachowania, które zdawało mi się, że wypleniłem z twoją pomocą. Chce, bym zabijał. Twierdzi, że ludzie pozbawieni są wartości. Niewolnicy wyhodowani do służenia. Nazywa ich „czuowiecami”.

Mag potarł nos, krzywiąc się przy tym paskudnie.

- Zatem Czarny Król jest Śniącym – zawyrokował. - Spełnia się najgorsze założenie.

- Czarny Król?

- Pewien przebłysk pojawił się w wyjątkowych okolicznościach - wyjaśnił Mag uspokajającym tonem. Wpatrzony w polerowany blat stołu odpłynął myślami nieco w przeszłość. - Przedstawiał on klasyczną szachownicę, na której ostały się figury dwóch królów oraz dwóch smoków. Intrygujący podwójny szach-mat. Z czasem rozpoznałem, iż Czerwonym Królem jest suweren Estarionu, a czerwony smok reprezentuje jego obrońcę. Słusznie przyjąłem, iż smok warujący pod Twierdzą należał do Czarnego Króla i przyznaję, że przypisywałem ci, mój uczniu, nieświadome bycie jego panem. Ale prawda była zgoła inna. Śniący się przebudził, a jego smok strzegł właśnie ciebie. Nie pytaj dlaczego, albowiem sam nie potrafię tego odgadnąć. Jestem jednak przekonany, iż wpływy Czarnego Króla suną już ku północy. Senne marzenie istoty uśpionej dwa tysiąclecia temu może się ziścić.

Est już się nie zasłaniał. Patrzył na mistrza nierozumiejącym wzrokiem.

- Kim jest Śniący?

- Sir Aarim przybliży ci tę enigmatyczną personę, mój uczniu. Ja znam go tylko z legend, lecz i ta, jak to już z historiami bywa, uległa znacznemu przekłamaniu.

- Ktoś tak młody jak on może wiedzieć więcej niż ty, mistrzu?

Mag zaśmiał się gorzko pod wąsem.

- Gdyż mało kto wie, dlaczego w ogóle powstał Zakon Paladynów. Założony w rok po Wojnie Bogów miał uchronić przyszłe pokolenia przed implikacjami ewentualnego wybudzenia Śniących. Przez te dwa tysiące lat względnego spokoju Śniących, podobnie jak bogów, włożono między bajki. A Niebianie, czyli ród Asmodeuszy, częściej brani są za półelfów aniżeli byty nieznanego pochodzenia. Ludzie potrzebują wierzyć w coś bliskiego ich prostemu życiu, toteż pojęcie Niebian oraz Śniących było dla nich, delikatnie ujmując, zbyt abstrakcyjne.

- Czyli poprzez konspirację z sir Aarimem dążyłeś do umocnienia północy? – skonstatował Est. - Znając Niedźwiedzia, nawet nie chciał słyszeć o sojuszu z rycerzami. Chyba już pojmuję, mistrzu. Nie mogąc dojść do porozumienia z przywódcą, postanowiłeś działać na własną rękę.

- I działania te zakończyłyby się sukcesem, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie pomieszał mi szyków. Ani się obejrzałem, a Tyrd wykonał agresywny ruch, którym pogrążył nas wszystkich.

- Zakładasz, że Głos w mojej głowie może być podszeptem tego budzącego się Śniącego?

Ta myśl nie była pocieszająca. Świadomość noszenia w sobie obcej istoty napawała go odrazą podobną do czerwi wijących się w brzuchu.

- To przypuszczenie, chłopcze, doraźna hipoteza. Nazbyt wiele elementów nie pasuje do całości, by brać ją za pewnik. Niemniej warto znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia i wytrwale zgłębiać problem.

- Co w takim razie mi pozostaje?

- Strzec się tego, do czego zdolna bywa siła umysłu. - Doradca palcami ucisnął powieki i trwał w bezruchu, rozważając coś intensywnie. - Skoro już o sile mowa, chcę ci coś pokazać, Zaklinaczu Żywiołów. W tym celu musimy opuścić gabinet.

Chłopak wstał równocześnie z mentorem. Napomknienie o żywiołach przypomniało mu o czymś.

- Mistrzu, czy jestem czarownikiem?

Krzaczaste siwe brwi uniosły się, uwydatniając bruzdy na czole starca. Mag zmierzył Esta uważnym spojrzeniem, a jego wargi dźwignęły się odrobinę.

- Nie, chłopcze, nie jesteś - zaprzeczył łagodnie. – Zaliczasz się do niewielkiego grona zaklinaczy. Jak mniemam, zostałeś nim obwołany przez naszych ludzi, czyż nie?

- Tak, w trakcie… walki. Nazwali mnie czarownikiem. A na zabawie użyli określenia „szaman”. Nawet nie wiem, co te dwa hasła znaczą.

Leciwy mężczyzna zbliżył się do drzwi gabinetu i uchylił je, przepuszczając podopiecznego. Podążając za nim na korytarz rozejrzał się i jakby spokojniejszy ruszył ku wyjściu z budynku.

- Patrząc na twą technikę manifestacji magii nietrudno o pomyłkę. Nie wypowiadasz słów mocy tajemnej, ani nie manipulujesz energią przy użyciu gestów. Twój talent jest niezwykły: esencja znajdująca się w pierwotnych żywiołach reaguje na twoją myśl, dostosowuje się do sytuacji i wypełnia wszelkie polecenia. Dlatego istotnym jest, byś bezustannie kontrolował przepływ myśli. W innym razie twoja impulsywność może być tragiczna w skutkach.

- Więc kim są czarownicy i szamani?

- Zacznijmy od czarodziejów, z którymi zdążyłeś zaznajomić się w Twierdzy, wtedy wyraźnie dostrzeżesz różnice dzielące khalduńskich czaromiotów. - Mag zerknął na dotrzymującego mu tempa półsmoka i rozpoczął lekcję. - Uznawani za myślicieli i filozofów większość czasu spędzają na poszerzaniu wiedzy o magii, aniżeli doskonaleniu umiejętności rzucania zaklęć. Potęgują moc czarów poprzez przedmioty zwane katalizatorami, choć nie są one niezbędne do manifestacji. Wyróżniamy pośród nich trzy podstawowe grupy, zwane różnie w zależności od regionu: elementalistów, użytkowych oraz zabezpieczających. Miotają niszczycielskie zaklęcia, lecz za cenę czasu poświęconego na ich utkanie. Inkantacje są skomplikowane. Splecione z równie zawiłymi gestami przynoszą efekty przekraczające zdolności czarowników. Zapamiętaj na przyszłość, chłopcze: przygotowanie zaklęcia wymaga czasu i koncentracji, toteż tkający je czarodziej wystawiony jest na atak.

Est potaknął, odnotowując w przepastnym umyśle wymienione wady i zalety. Kto wie na ilu czarodziejów natrafi w przyszłości? Zdecydowanie wolałby wystrzegać się walki z nimi, ale jak już się przekonał, nie od niego to zależy.

Skręcając w stronę wyjścia z gmachu, Est dyskretnie zerknął ku schodom prowadzącym na piętra, gdzie nie tak dawno zniknął Col.

Stary nauczyciel kontynuował wykład, niepomny na rozkojarzenie ucznia.

- Czarownicy, mój chłopcze, to niepospolite, wielce osobliwe zjawisko. I podczas gdy czarodzieje cieszą się powszechną estymą, tak oni uchodzą za niebezpiecznych obłąkańców. Nie używają słów mocy, jako że ich energia tajemna reaguje na mentalną wizualizację oraz indywidualne gesty wiodące. Okrzyknięto ich renegatami, gdyż ich dzika, nieujarzmiona magia często wspomaga walkę wręcz, sporadycznie na dystans. Wedle inteligencji czarodziejskiej dualizm ten zakrawa o prymitywizm, ponieważ bliżej im do bezrozumnych osiłków aniżeli geniuszy mocy. – Wychodząc na podwórze, Mag zmrużył powieki w porannym słońcu wyłaniającym się zza niebosiężnych murów czarnej Twierdzy. - Czarodzieje tworzą hermetyczne grupy zwane gildiami, natomiast czarownicy to samotnicy kroczący własną ścieżką lub przyłączający się do grup poszukiwaczy przygód. I w twoim przypadku to by się zgadzało, Estalavanesie.

- Ponieważ nie inkantuję zaklęć, walczę kijem oraz przynależę do najemnych? - spytał dla pewności chłopak. - Czy też chodziło ci o bycie samotnikiem, mistrzu?

- Cieszę się, iż pomimo nieuwagi wciąż słuchasz, co do ciebie mówię, mój uczniu.

- Kiedy ja… Ach, wybacz. - Długie uszy opadły, podobnie jak odsłonięte ramiona, gdy Est zorientował się, że faktycznie bujał w obłokach. - Mam tak dużo do przemyślenia, że nie mogę wyciszyć myśli.

Mag nie miał mu tego za złe. Znał jego możliwości i zauważył, iż ostatnimi czasy roztargnienie przeobraziło się w zalążek podzielność uwagi.

- Nie daję ci ani chwili wytchnienia, nieprawdaż Estalavanesie? Chodźmy. Na wschodnich murach powinien być najlepszy widok - ponaglił Mag, wzrokiem odszukując wejście na blanki. - W międzyczasie opowiem ci o zaklinaczach i szamanach.

Idąc w kierunku wskazanym przez mistrza, Est skupił się na wywodzie, dopatrując się w nim nie tyle ciekawostek magicznej natury, co wartościowej nauki na przyszłość.

Dowiedział się, że zaklinacze są najmniej liczną grupą obdarzonych mocą osób intuicyjnie posługującą się energią tajemną zarówno skumulowaną w ich ciałach, jak i pobieraną z otoczenia. Oni sami są przekaźnikami przepływającej przez nich mocy, dlatego też nie odnotowano przypadków, by którykolwiek posługiwał się magią destruktywną, defensywną lub użytkową w sposób inny niż zaklinanie przedmiotów. Tacy magowie najczęściej zakładali własne pracownie rzemieślnicze, szkolili czeladników i najmowali się do wzmacniania oręża, pancerzy, bądź własnoręcznie wytwarzanych przedmiotów użytku codziennego.

Wspinając się na mury gorliwie słuchał o szamanach będących mówcami żywiołów i duchów. Tę dziedzinę magii kultywowali orkoukowie zasiedlający lasy w okolicy Imperium Isetualetarthu oraz ludzkie plemiona Niskowyżu na południu Estarionu. Był to rodzaj tradycji oraz symbol realnej władzy, gdyż przychylność ducha oraz obcowanie z pierwotnymi elementami jest najwyższym zaszczytem, jakiego dostąpić może śmiertelnik. Niewiele o nich wiadomo, ponieważ te dwie nacje pilnie strzegą swych sekretów tworząc zamknięte społeczności wrogie przybyszom a nawet rodakom z innych szczepów.

- Kiedyś słyszało się także o druidach - dodał Mag na zakończenie - lecz wraz z odejściem smoków słuch o nich zaginął. Nakłania mnie to do refleksji, iż na pewnej płaszczyźnie byli oni powiązani z prastarą rasą gadów zamieszkujących Khaldun. Druidzi dbali o faunę oraz florę, pielęgnowali ziemię i stali na straży natury, podtrzymując równowagę między światem a Macierzą Mocy. Aktualnie ich rolę degraduje się do poziomu zwykłej opowiastki umilającej nestorom czas przy herbacie. Przykre, jak wybiórczy bywają ludzie miłujący się w tradycjach.

Est nie odpowiedział, pozwalając słowom Maga wybrzmieć w przerywanej piskami białobrzuszków ciszy letniego poranka. Stawiając stopę na szczycie murów chłopak odetchnął czystym powietrzem.

Pogoda była wspaniała. Słońce przygrzewało, a rozkoszny wiatr łagodził promienie padające na odsłoniętą skórę. Na otwartej przestrzeni samopoczucie Esta ulegało poprawie. Powietrzne akrobacje czarnych ptaszków o białych brzuszkach gniazdujących w szczelinach murów cieszyły oko, a ich niepowtarzalny świergot wprawiał w dobry nastrój.

Urzeczony spokojną atmosferą wysoko położonego miejsca Est z początku nie zwracał uwagi na panoramę rozciągającą się pod fortyfikacjami. Rozmyślał nad tym, ile było w nim elementów z poszczególnych dyscyplin: uzupełniał wiedzę jak czarodziej, wiązał walkę z magią niczym czarownik, łączyła go nierozerwalna więź z żywiołami na podobieństwo szamanów oraz szanował wszelkie przejawy życia zgodnie z doktrynami druidów, a był przy tym zaklinaczem. Poniekąd wydawało mu się to zabawne, że czerpie z nich wszystko co najlepsze.

W czasie gdy uczeń oddawał się marzeniom, mistrz subtelnym gestem odprawił wartownika. Najemnik popatrzył na białego elfa, po czym skinął doradcy głową i ze słabo skrywaną ulgą odszedł do kompana stróżującego na drugim końcu szerokiego muru. Kiedy wyszedł poza zasięg słuchu, starzec oparł się o blanki i wyjrzał przed siebie.

Est uczynił podobnie. Wychylił się pomiędzy merlonami i skrzywił już na sam widok rozpościerający się w dole. Wnętrzności zwinęły mu się w supeł, gdy poruszony spoglądał na paskudne pogorzelisko, świadectwo stoczonej tu bitwy.

Stosy, na których spalono zwłoki najeźdźców oraz zwierząt, już dawno wygasły, lecz nikt ich nie uprzątnął. Gołą, wypaloną do cna ziemię pokrywały brązowe plamy i sczerniałe łaty, a powbijane gdzieniegdzie szczątki pancerzy oraz połamanej broni dopełniły szpetoty krajobrazu. Jak okiem sięgnąć ziemia była martwa. Nie zrodzi trawy. Kwiaty nie zakwitną na tej ponurej pamiątce brutalnych zmagań. Tylko duchy przeszłości będą nawiedzały te nieszczęsne zgliszcza.

- Żaden z najemników nie chce przyjąć warty w tej części murów - zaczął Mag niemal szeptem, przyciągając spojrzenie przygnębionego chłopaka. - Niedźwiedź pierwszy raz od uformowania kompanii zmuszony jest wydawać rozkazy pod karą aresztu.

Esta to nie dziwiło. Sam poczuł ciarki na plecach oceniając z góry ogrom pobojowiska. Tylu ludzi zginęło pod murami bezpiecznego domu...

Niemłody już mnich położył dłonie na nagrzanych słońcem kamieniach blanek.

- To miejsce już na zawsze będzie niemym dowodem pierwszego poważnego potknięcia naszego przywódcy. Ludzie to zauważyli, nawet ci o najprostszych rozumach. Gdyby Tyrd nie był tak zaślepiony żądzą władzy i podbojami, nie dawałby pretekstu roszczeniowej arystokracji do szukania sprawiedliwości u zwierzchnika. Gdy zachodzi konieczność, syn arcypaladyna bezwzględnie sięga po rozwiązania siłowe. I właśnie ta cecha odróżnia go od spolegliwego ojca. Można było rozstrzygnąć ten spór bezkonfliktowo, niestety łaknienie krwi Niedźwiedzia stało się silniejsze, zbyt długo bowiem siedział bezczynnie w klatce. A to pozorne zwycięstwo jeszcze bardziej go rozochoci, pogrążając nas w absolutnym szaleństwie.

Zasłuchany Est obserwował pole omijane przez ścierwojady. To, co pozostało z zielonych, tętniących życiem błoni bólem rozdzierało jego serce. W głębi duszy słyszał udręczony krzyk natury wydobywający się spod tej niegojącej się, ropiejącej rany. Nie chciał na to patrzeć, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Pragnął działać, lecz nie wiedział jak mógłby naprawić tak ogromne szkody. Ziemia się odrodzi, aczkolwiek wymaga to dziesiątek lat starannej pielęgnacji.

Wiedziony wewnętrznym impulsem zamknął oczy i wystawił policzki na powiew kojącego wiatru oraz wizgu wznoszących się na ciepłych prądach białobrzuszków. Nie umiał przejść w stan medytacyjny tak szybko jak mistrz, co wcale nie było to konieczne, by w wyobraźni dojrzeć siebie samego stojącego na środku martwego pola.

To, co wówczas ujrzał, mocno nim wstrząsnęło.

Widział z wolna kiełkujące źdźbła oraz pierwsze rachityczne rośliny. Kałuże deszczowej wody rozlewały się i powiększały z każdym dniem do rozmiarów oczka wodnego, stawu, jeziora. Płochliwe leśne zwierzęta przychodziły skubać trawę i kwiaty, napić się, skryć w rozrastających się dziko krzewach. Ptaki wiły gniazda w coraz rozleglejszych koronach młodych drzew. Aż rozpoznał wśród nich siebie i zrozumiał, że to zasługa Zaklinacza Żywiołów.

Kiedy rozchylił powieki miał już pewność, że osiągnie efekt wykraczający poza jego śmiałe wyobrażenia. Potrzebował tylko czasu, ale było to wykonalne. Dzięki temu uciszy sumienie i odpokutuje gwałt na życiu, jakiego dokonał podczas potyczki.

- Mistrzu, mogę pomóc ziemi przyspieszyć jej powrót do poprzedniego stanu.

Przeszył go dreszcz podniecenia na wzmiankę o ogromnym przedsięwzięciu, na które się porywał. Po to otrzymał ten niecodzienny dar kontrolowania żywiołów, to było jego powołanie. Gdy był w potrzebie, żywioły natychmiast odpowiadały na wezwanie. Zatem kiedy żywioły będą potrzebowały jego, on zrewanżuje się tym samym - nie z poczucia obowiązku, lecz dla własnej satysfakcji.

Mag przyglądał się odmienionej młodzieńczym zapałem twarzy ucznia świadom, że nie odwiedzie go od postanowienia. Zamierzał jednak motywować i wspierać podopiecznego, ponieważ jego zamysł był zaprawdę altruistyczny. I posiadał drugie dno, do jakiego chłopak w swej nieśmiałości nigdy się nie przyzna. Pomarszczone oblicze malował smutek, choć kąciki ust mężczyzny uniosły się nieco w górę.

- I tak oto dotarliśmy do momentu, w którym moja obecność staje się zbyteczna, Estalavanesie. Pozwól mi mówić, chłopcze - wyprostował pojedynczy palec, nakazując wzburzonemu uczniowi milczeć. - Dziękuję. Moja obecność staje się zbyteczna, albowiem od tej pory samodzielnie przekraczać będziesz swoje granice. Żywię obawę, iż moje towarzystwo stanie się dla ciebie przeszkodą nie do pokonania. Nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić nabyte do tej pory umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci odkryć. Z żalem wyznaję, że nie nauczę cię już nic więcej, mój synu.

Strapiony ponurym wydźwiękiem słów mentora Est jedyne co mógł zrobić, to spuścić wzrok i ponownie obejrzeć się na zbezczeszczoną ziemię. Splótł ręce, z ciężkim westchnieniem opierając je o prześwit blanek.

Mistrz już zawczasu przygotowywał go do tego, oswajał z myślą o opuszczeniu Twierdzy. I choć Est tego pragnął, to wcale tego nie chciał. Chciał być z Magiem, swoim opiekunem i ojcem. Chciał nadal pomieszkiwać w kwaterze na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów oraz przesiadywać przy studni za Głównym Budynkiem lub na północno-wschodniej wieży ogniowej, skąd roztaczał się bajeczny widok na pola uprawne i lasy. Świat, do którego przywykł, obracał się w ruinę. Życie, które stało się dla niego normalną codziennością, odchodziło w sferę wspomnień, do których będzie wracał w najtrudniejszych momentach.

Będzie tylko gorzej… - podpowiadał mu Głos z tyłu głowy. - Odpowiedzialność cię przerośnie, zdruzgocze, pogrzebie… Zniszczą cię ambicje… Złamią niespełnione marzenia...

- Dotąd sobie radziłem, więc poradzę sobie i teraz! - Nim się spostrzegł, odpowiedział samemu sobie. Na szczęście obserwujący go bacznie Mag nie miał podstaw sądzić, że kto inny był odbiorcą przekazu. - A przynajmniej taką mam nadzieję, mistrzu - dodał pospiesznie, wciąż niepewny znaczenia tego przenikliwego wejrzenia.

- Obiecaj mi, chłopcze, że się nie przeforsujesz. Liczę, iż wyciągnąłeś odpowiednią naukę z ostatnich wydarzeń? - Ciepły ton Maga niczym rześki zefir odpędził czarne myśli kłębiące się w umyśle Esta. - I pracując z żywiołami postaraj się pogłębić wiedzę o esencji gromadzącej się w twoim organizmie. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, na dniach powinienem pobrać jej nadmiar.

Rzeczywiście, ten nieprzyjemny moment zbliżał się wielkimi krokami, a mimo to Est nie odczuwał symptomów przerostu mocy. Przecież nie zużył jej ani odrobiny podczas walki. Gdzie się podziała?

- Czy to możliwe, by… Mistrzu?

Est obrócił się do mnicha, ale jego już tam nie było. Zaskoczony okręcił się na pięcie i dojrzał go po przeciwnej stronie murów. Szybko do niego dołączył.

- Mistrzu, chciałem spytać czy to możliwe, by energia magiczna w moim ciele przestała wzrastać.

- Istnieje taka możliwość, mój uczniu – zgodził się Mag. Wzroku nie odrywał od dwóch postaci przemierzających opustoszały dziedziniec. Z tej odległości jego stare oczy nie rozróżniały detali, lecz tego młodzieńca zawsze rozpozna. - Istnieje także możliwość, że skorzystałeś z niej w bitwie. I jeszcze jedna, w której to zakładam, iż potrafisz magazynować coraz więcej esencji nie czyniąc sobie tym szkody.

Nie była to jednoznaczna odpowiedź, jakiej oczekiwał Est, ale musiał pocieszyć się, że mistrz przeanalizował problem tak dokładnie, by wyszczególnić chociaż trzy warianty. A bez cienia wątpliwości było ich więcej.

Chłopak przez chwilę przypatrywał się wynędzniałej twarzy Maga doszukując się w niej śladowych emocji, lecz nic nie znalazłszy przeniósł spojrzenie w punkt, ku któremu ów spoglądał. Od razu wypatrzył elegancko ubranego mężczyznę. Natomiast idąca obok niego kobieta nie była mu znajoma, bo spośród przebywających w świątyni kapłanów poznał tylko Oswyna i Elurielle.

Kapłanka może i miała na sobie szaty medyka, ale jej zachowanie bynajmniej nie wskazywało na oficjalny charakter spotkania. Trzymała się blisko towarzysza i żywo gestykulując niby przypadkiem dotykała to jego odsłoniętego przedramienia, to okrytego rękawem barku.

Przodownik zatrzymał się raptownie. Nie interesowało go, co miała mu do zakomunikowania, lecz uprzejmie czekał aż skończy. Dopiero wtedy potrząsnął przecząco głową i wymijając ją, odszedł bez słowa.

- Nasz młody przyjaciel złamał kolejne niewieście serce. - Mag pokręcił głową jak wytatuowany najemnik przed momentem. - Tym razem będzie miał niemały orzech do zgryzienia. Niektóre kobiety bywają zawzięte. Zupełnie jak ty, Estalavanesie. - Przewrotny uśmieszek wykwitł na spękanych, okolonych rzadką białą brodą wargach.

Zawstydzony Est odbił spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na opiekuna. Mag wiedział o wszystkim, jakżeby inaczej. Ale czego się spodziewał? Potwierdzenia dla hasających w murach warowni plotek? Wiedzy u samego źródła?

- Colonell… nie gustuje w kobietach - oświadczył cicho Est. Wierzył w lojalność partnera, aczkolwiek uczestnictwo w tak intymnej scenie odrobinę go uwierało, choć nie czynili z tego żadnej tajemnicy rozmawiając na środku pustego podwórca. – Preferuje... bliskość mężczyzn.

Czarne oczy nie odpuszczały białej twarzy elfa, śledząc każdą zmianę w jego bogatej mimice.

- Wiem o tym nie od dziś, mój chłopcze. W młodości przysporzył nam naprawdę wielu kłopotów. Przełom nastąpił z chwilą twojego pojawienia się w Twierdzy. Colonell nigdy nie był człowiekiem posłusznym i rozważnym, bliżej mu było do podmiejskich bandytów, aniżeli najemników podlegających rygorowi zasad. Prowadził dość frywolny tryb życia i niejednokrotnie wpadał w tarapaty, z których wydostanie go stanowiło spore wyzwanie. – Onyksy odpuściły, koncentrując się na palonym słońcem dziedzińcu. Pożółkłe paznokcie skubały resztki niegdyś gęstego zarostu. - Odkąd tu mieszkasz, nabrał pokory. Jak gdyby przez całe życie nie mógł usiedzieć w miejscu zmuszony do poszukiwania czegoś, czego w ogóle nie znał. Był niespokojnym duchem. Aż w końcu odnalazł obiekt wieloletnich poszukiwań. Czy zdajesz sobie sprawę, że od ponad roku nie wyjechał na dłużej niż parę dni? W dawnych czasach było nie do pomyślenia, by mój wychowanek bez żadnych ekscesów przesiedział dzień w murach Twierdzy. Niedźwiedź co rusz odprawiał go w dalekie podróże, byle nieco okiełznać jego temperament. Bezskutecznie.

Est uśmiechnął się mimowolnie. Col wyglądał na żądnego przygód i głodnego doznań osobnika, lecz nawet nie podejrzewał, że był aż takim rozrabiaką. Owszem, przy pierwszym spotkaniu skategoryzował go jako nachalnego kpiarza, który przyczepił się do białego cudaka szukając sposobności do poużywania sobie w najlepsze. Pomylił się jednak. Młody mężczyzna o wesołym usposobieniu nie zrobił z niego kozła ofiarnego. Traktował Esta jak równego sobie, nie dokuczał mu, a wszelkie przejawy złośliwości czy wrogości rozstrzygał bezpardonowo. Poświęcił dla niego doczesne życie oraz przyjaźnie, powierzył mu siebie całego nie mając gwarancji czy zyska na tym, czy tylko straci. Stał się oddanym obrońcą oraz szczerym przyjacielem. I z wzajemnością.

Czujący żar w piersi chłopak odetchnął głęboko, jak gdyby w ten sposób chciał zrzucić z siebie cały ciężar nawarstwiających się w nim emocji. Pora, by Mag dowiedział się czegoś o swoim uczniu.

- Mistrzu, zapewne dotarły do ciebie... pogłoski na mój i Colonella temat. Wiedz zatem, że nie są one bezpodstawne. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – tłumaczył się. Nie miał pojęcia jakie historyjki krążyły po Twierdzy, ale ludzka fantazja nierzadko wprawiała go w osłupienie.

Mag uśmiechnął się tajemniczo. Wyraz ten był tak dziwny, że Est się zaniepokoił.

- O tym także wiedziałem na długo zanim zrozumiałeś swe uczucia względem przyjaciela, Estalavanesie. - Starzec z grzeczności pominął fakt, że był świadkiem ich widowiskowego uzewnętrznienia. - Zmiany w zachowaniu nie postępują gwałtownie, chyba że pojawiają się uczucia takie jak porywcza, młodzieńcza miłość. Przyznaję, iż obserwowanie was sprawiało mi niemałą uciechę. Przywróciło mi nadzieję na lepszą przyszłość. Wiarę w powodzenie największej inicjatywy naszych czasów. Mawia się, że każdy zakochany jest szaleńcem, a ludzie notorycznie lekceważą potęgę, jaką daje miłość.

Est pamiętał czego mistrz uczył go o miłości i o tym, do czego może doprowadzić na tle pobudek kierującej się nią osoby. Może być kreatywna, ale też destruktywna - to uczucie potrafi determinować do przekształcenia utartego stylu życia. Zastanawiał się, jak on sam zmienił się pod wpływem przyjaciela.

- Ktoś na ciebie czeka, Estalavanesie. - Mocne klepnięcie w ramię pomogło chłopakowi się otrząsnąć. Mag był zasuszonym staruszkiem, wciąż jednak miał siłę w rękach. - Sądzę, że wszyscy zasłużyliśmy na solidny odpoczynek. Zajrzyj do mojego gabinetu w porze kolacji, chłopcze. Zostało kilka kwestii wymagających rozpatrzenia. Tymczasem za własną radą udam się na krótki spoczynek. Daruj mi to poczucie humoru, chyba na starość przeistaczam się w stworzenie nocne, gdyż dni zaczynają mnie fizycznie męczyć.

- Do zobaczenia mistrzu.

Półsmok patrzył, jak doradca pewnym krokiem oddala się w stronę schodów prowadzących na dziedziniec. Stary człowiek nie poruszał się już z tą zadziwiającą żwawością, lecz nie wyzbył się werwy, której pozazdrościć mógł niejeden młodszy wiekiem mężczyzna. Jego plecy oraz ramiona były nieco pochylone, jednakże stale utrzymywał w pionie swoje zniszczone wizjami ciało.

Dotychczas Est odczuwał wyrzuty sumienia uważając, że to jego bezmyślność osłabiała opiekuna, którego kochał i podziwiał. Teraz pluł sobie w brodę za te brednie, bo właśnie dojrzał coś, na co przez cały ten czas pozostawał ślepy: prawdziwe oblicze steranego mężczyzny, który pomimo stanu, w jakim się znajdował i przeciwności losu, którym stawiał czoła, trwał nieugięty. Wiek oraz doświadczenie ciążyły mu na barkach, a jednak rozum miał równie błyskotliwy jak inteligencję. Był jak wiekowy miecz, którego ostrze pozostawało ostre, choć nie szczędzono go w licznych potyczkach. Pełen uznania uczeń wierzył, że oręż ten się nie wyszczerbi. Nadejdzie dzień, kiedy ostrze pęknie, lecz do końca zachowa ostrość.

Trafiające doń wrażenie było tak realistyczne, że Est jeszcze chwilę stał w odrętwieniu wywołanym tą nagłą refleksją. A potem, jak gdyby nigdy nic, poszedł w ślad za nauczycielem, który zdążył już zniknąć na samym dole.

***

Odprężony w swej zwyczajowej pozie Colonell swobodnie opierał się o chłodną ścianę wysokiego muru. Powieki miał przymknięte, a połowicznie wytatuowaną twarz odwrócił do pnącego się po nieboskłonie słońca. W niecodziennym stroju był niesamowitym zjawiskiem, od którego oczarowany Est nie mógł odlepić wzroku. Aż naszła go nieodparta chęć ukradkowego podejścia tego pozornie zrelaksowanego łowcy. Zakradł się więc do niego... ale przodownik był naprawdę dobry w swoim fachu.

Na moment przed zetknięciem dłoń mężczyzny wystrzeliła w kierunku wyciągniętej ręki białego elfa, zamykając się delikatnie na szczupłym przegubie.

- Nie ze mną te numery, dzieciaku - mruknął Col, otwierając jedno oko. - Szurnąłeś o jeden raz za głośno. Zawahałeś się przed ostatnim krokiem i to cię zdradziło.

- Wcale nie szurałem! - zaperzył się Est. Skapitulował spostrzegając czający się w ciemnozielonych oczach psotny błysk. - No dobra, może trochę.

- Przodownika Niedźwiedzi nie podejdziesz, gadzinko. - Odepchnąwszy się od ściany, Col obrzucił Esta krytycznym spojrzeniem. - Gotów na wizytę w świątyni? Chyba powinni sprawdzić twoje rany. A w sypialni ty sprawdzisz moje.

Wystające z rękawiczki białe palce powędrowały do lewego boku i spoczęły w miejscu, gdzie szwy rwały pod bandażem. Est przyzwyczaił się do tępego bólu jakim bez ustanku pulsowały i nawet udawało mu się ignorować to nieprzyjemne doznanie rozdzierania skóry.

- Tak, możemy pójść do świątyni lub... pójść gdzieś indziej i tam zostać.

- Załapałem tę pokrętną aluzję, Esti - wymruczał Col. Wyzywający uśmieszek wygiął lewy kącik ust skryty pod krótką szczeciną. – A teraz jazda do świątyni. W te pędy.

- Jak rany, przestań mi matkować!

Chłopak wywrócił oczami, ale usłuchał, zmierzając do świątyni. Wymiana bandaży nie była takim złym pomysłem.

- Przyznaj się, Col, liczysz, że ktoś nas tam razem zobaczy.

- Czyli wszystko widziałeś... Cóż, nie ukrywam, że gdyby nas zobaczyła, to wreszcie uwierzyłaby plotkom. - Przodownik uśmiechnął się szelmowsko, a jego krok nabrał sprężystości. Odruchowo chciał wsunąć dłonie w kieszenie bluzy, której przecież nie miał, skrzyżował więc ręce na nieskazitelnie białym torsie i łypnął spod oka na chłopaka. - Nie jesteś zazdrosny?

- Nie mam powodu. - Est wzruszył ramionami. - Właśnie, wczoraj nie zauważyłem kapłanów na zabawie. I gdzie się podział Lydrian? Nie brał udziału w bitwie.

- Ludzie Sarvatesa urobieni są po łokcie i raczej nie w głowie im zabawa. A Lydek… Hmmm... - Col namyślał się przez krótką chwilę. - Jakoś w połowie drogi do Sal Aldahad? Stary przydzielił go do ochrony estariońskich kupców wyprawiających się do wschodniej krainy. Jest w tym najlepszy, a południowcy hojnie płacą. Nie ma co się dziwić, że przywódca podjął taką a nie inną decyzję. Złoto to złoto.

Złoto to krwawa waluta...

- Rozumiem...

Nieobecny duchem Est szedł obok przyjaciela, myślami przebywając daleko od domu, który niebawem opuści. Dokąd pójdą? Ile krwi przeleją? Jak wiele kilometrów oddzieli go od mistrza, od bezpiecznych murów czarnej warowni? I czy sobie poradzi? Nie chciał być obciążeniem dla Cola. Jak miał chronić ukochanego człowieka, skoro wątpliwości kąsały go niby rozwścieczone szerszenie?

Jeszcze przed uderzeniem serca Zaklinacz Żywiołów Estalavanes wręcz emanował niebywałą pewnością siebie, z której pozostały już wyłącznie opary rozmyte na wietrze rzeczywistości, niewyraźne widmo uczuć, którymi sugerował się podczas rozmowy z mistrzem.

A Głos cynicznie milczał.

***

Nie mógł zasnąć. Po raz kolejny zmienił pozycję, znów podciągnął koc pod brodę i po raz wtóry wysunął spod niego nogę. I nic. Sen nie nadchodził. Oddech śpiącego obok mężczyzny był miarowy i głęboki. Colonell usnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.

Poirytowany półsmok usiadł, posłał nagim plecom kochanka pełne urazy spojrzenie i wyślizgnął się z łóżka. Podniósł zalegające na podłodze spodnie i upewniwszy się, że to jego, ubrał je w drodze na balkon. Ostatni raz popatrzył na pogrążonego w ciemnościach mężczyznę i wyszedł, nie domykając za sobą drzwi.

Chłód nocy pokrył wilgocią jego nagi tors i ramiona. Gładki kamień pod stopami był śliski i zdradliwy, dlatego złapał się lśniącej rosą barierki. Wsparł się łokciami o balustradę i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w dal, za mury, za migoczące punkty pochodni wartowników, znacznie dalej niż sięgały skaleonie oczy.

Nie potrafił stwierdzić czy powodem bezsenności był zwyczajny lęk, czy nadmierna ekscytacja. Świadomość zadania, którego się podjął, zmuszała jego spojrzenie, by podążało w to jedno miejsce i nakłaniała umysł do gorączkowego wyszukiwania alternatyw oraz najlepszych rozwiązań. Kołatało mu w piersi na samą myśl o tym, co ma zrobić. Aż poddał się ćwiczeniom oddechowym, ponieważ groźba oddania się we władanie emocji wisiała nad nim nieubłaganie.

Gdy wreszcie odzyskał spokój, a myśli przestały gonić jak szalone, poukładał sobie zdarzenia minionego dnia. Prawie cały ten czas przegadał z Colem, mistrzem i Leos. Zrozumiał już, dlaczego Colonell zaczął traktować ją z większą życzliwością i czułością. Chyba mężczyzna sam musiał dorosnąć do myśli że ma siostrę, którą nieomal zabił. Czy kiedyś powie jej o pokrewieństwie? Zapewne. W każdym razie Est nie zamierzał go wyręczać. Po Małej Niedźwiedzicy także nie dało się poznać jakichkolwiek cieplejszych uczuć względem ojca, za to bliżej się przyglądając, emanowała rezolutnością oraz bezpretensjonalnością równie mocno jak jej brat. Następnym razem przyjrzy się im dokładniej, może wychwyci więcej podobieństw nie tyle w charakterze, co wyglądzie.

Lekki uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy pomyślał o wieczornej rozmowie z mistrzem. Omówili wówczas problem Zakonu Paladynów i dalszego postępowania z niewygodną korespondencją. Stary mnich daleki był od wydania ucznia w ich ręce, lecz nakierował go na kilka kluczowych niuansów. Wynikało z nich, że gdyby rycerz-dowódca życzył sobie jego śmierci, to miał ku temu już dwie świetne okazje: kiedy ten sam do niego przyszedł oraz na polu bitwy. Est zreflektował się, że gdyby chodziło o odwet, sir Aarim nie wypuściłby go ze swojego gabinetu, nie dał wierzchowca, nie kazałby mu ostrzec mieszkańców Twierdzy, ani nie pojedynkowałby się z nim pod murami warowni. Jedno gładkie cięcie załatwiłoby sprawę, a chwała i honor były tylko przykrywką, cokolwiek szlachetną. Zgadza się, szlachetną, przypomniał sobie bowiem pożegnanie niebianina stanowiącego, że gdyby spotkali się w innych okolicznościach, chętnie ujrzałby go w szeregach Obrońców Ludzkości.

Est nie powiedział już nic, gdyż odgadł, o co chodziło opiekunowi. I zaczynał pojmować, że słowa paladyna o chorobie toczącej Estarion nie były urojeniami aroganckiego księcia. Niebianie w szczycie swej potęgi ostatni raz widziani byli w starożytności, kiedy doszło do wyniszczającej walki między nimi a Śniącymi. Mag sądził, że skoro sir Aarim się wtrącił, to coś było na rzeczy. A rzeczony rycerz stosował dość niekonwencjonalne metody, byle jak najszybciej osiągnąć cel.

Nieszczęśliwy półsmok obserwował ciemne chmury przysłaniające gwiazdy i dumał nad otwartą kwestią listu do rycerza-dowódcy. Pospołu z mistrzem zdecydowali, że osobiście na niego odpowie, powinien tylko przemyśleć, co w nim zawrzeć. A teraz nie miał do tego głowy. Powieki szczypały go z braku snu i przetarł je nieco nerwowo. Im bliżej świtu, tym bardziej spadała temperatura na zewnątrz, ale Est nie miał ochoty wracać do łóżka. Zbyt wiele myśli tłukło się w jego głowie, by mógł wypocząć. Musiał im wszystkim przeznaczyć chociaż parę sekund, może wtedy dadzą mu spokój. Do tego jeszcze dochodził planowany wyjazd Cola do odległych majątków jednego z pobitych możnych w celu, jak to określił, uzgodnienia konkretnych ustępstw.

Rozmowa Cola z ojcem przebiegła w napiętej atmosferze i przodownik z hukiem wypadł z prywatnych komnat przywódcy, co przykuło uwagę przechodzącej tamtędy kapłanki. Est współczuł jej nietrafnie ulokowanych uczuć, niemniej nie chciał się nim z nikim dzielić. I nie musiał, bo przez resztę wieczoru oraz część nocy on i Col wyjątkowo czule zajmowali się sobą nawzajem. Aż poczuł błogość na samo wspomnienie.

Odnosił wrażenie, że mimo wspólnie spędzonego dnia w pieszczotach ludzkiego kochanka zawarta była cała desperacja oraz narastająca tęsknota, jakby pragnął nacieszyć się tą bliskością na zapas. W końcu pojutrze nie będą się widzieli przez ponad siedmiodzień, Niedźwiedź bowiem kategorycznie odmówił zabrania ze sobą białoskórego cudaka, który na dworze wielmoży rzucałby się w oczy i mógłby zostać poczytany za obrazę panującego na włościach gospodarza. Est przywykł już do takich komentarzy, ale Col srodze się nimi przejął.

A gdyby tak rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Adeili? Czy gdyby zapytał sir Aarima wprost, to coś by ugrał? Czy uprzedzony do rycerzy Col przystałby na to? Każdy pomysł oraz plan był dobry, byle uciec jak najdalej, by żyć na własne ryzyko i na własnych warunkach...

Pośród nocy Est dosłyszał skrzypnięcie domagających się naoliwienia zawiasów. Doskonale znajomy rytm kroków poruszył wrażliwymi uszami. Wtem duże dłonie ciepłem odłożyły się na odsłoniętym brzuchu, drapiący zarost podrażnił kark, oddech połaskotał policzek. Rozległ się niski szept, który skutecznie przegnał niechciane myśli:

- Powinieneś spać.

- Nie potrafię zasnąć. - Est oparł się plecami o tors Cola i przymknął oczy. Wszystkie troski wyparowały, tylko zmęczenie rosło wraz z odprężeniem.

- Czyżby wciąż było ci mało? - Wargi jak piórko musnęły długi płatek ucha, opuszki palców sunęły po gładkiej skórze ramienia ku świeżo zabandażowanej szyi. – Czy też nader cię wymęczyłem?

- Znasz moją zachłanność, Col, mnie zawsze będzie mało. Ale teraz… - Est skrzywił się, powracając pamięcią do nocy tuż po ataku smoka. - Teraz, gdy wyjedziesz, będzie inaczej. Nie zwariuję z braku towarzystwa. Tamte dni, kiedy poszukiwaliście zwiadowców, czarne myśli prowadzące mnie ku śmierci… Nie, to się nie powtórzy. Będę na ciebie czekał, Col.

I znajdę sposób, żebyśmy się stąd wynieśli, dokończył w myślach, ciaśniej otulając się ramionami ulubionego człowieka.