Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Estalavanes raz po raz nadgarstkiem
przecierał szczypiące powieki. Był na siebie wściekły, choć nie dawał tego po
sobie znać. Nie widział sensu w karaniu innych za swoje błędy. Opryskliwość i
agresja nie leżały w jego naturze, lecz obecnie przepełniała go niestosowna
ochota ugryzienia każdego, kto się do niego odezwał. Umiejętnie jednak maskował
pragnienia i kiedy zmierzał do sali treningowej, z nieśmiałym uśmiechem
odpowiadał na entuzjastyczne powitania mijanych czarodziejów oraz najemników. W
wyobraźni ich wszystkich, bez wyjątku, spychał ze skarpy i z radością patrzył,
jak rozbijają się na dnie.
Nienawidził
się za tę skłonność do przemocy, ale pomagała mu podtrzymać pozory normalności,
a teraz wyłącznie to się liczyło w obliczu siły, która urządziła sobie w nim
legowisko. Przez myśl mu przeszło, że taki stosunek do innych jest do niego
niepodobny, lecz pamiętając o tym, co go dzisiaj czekało, pozwalał sobie na
usprawiedliwienia. Był koszmarnie niewyspany. Pierwszy raz tak bardzo cierpiał
na niedobór snu. Dotychczas potrafił funkcjonować nie śpiąc nawet dwie noce z
rzędu, a dziś? Parę godzin drzemki i nie nadawał się do niczego!
Ziewnął
w grzbiet zwiniętej dłoni i przestąpił próg wyłożonej drewnianą boazerią sali.
Spodziewał się ujrzeć mistrza w samych tylko spodniach wykonującego
skomplikowane figury akrobatyczne, w trakcie walki przeistaczające się w
śmiertelnie groźne uderzenia, ale stary mnich bynajmniej nie ćwiczył. Siedział
na jednej z ulokowanych pod ścianą podłużnych ławek i popijał z glinianego
kubka. Gorzkawy aromat niósł się w powietrzu pod same drzwi.
Widząc
ucznia, Mag nie zaprzestał powolnego sączenia napoju. Pomarszczoną ręką
poklepał miejsce obok siebie, gdzie spoczywała jego czarna tunika oraz drugi
napełniony parującym płynem kubek.
Est
przywitał się cicho, po czym rozpiął i rozsznurował wysokie buty. Zostawiając
je przy drzwiach, niepewnie podszedł do nauczyciela. Dopiero zachęcony gestem
usiadł i sięgnął po naczynie. Powąchał, przysuwając je sobie pod sam nos.
Zapach był intensywny i pobudzający, a konsystencja niewiele różniła się od
miętowych naparów, jakie lubił pijać. Znów zerknął na rozluźnionego człowieka i
upił drobny łyczek. Nie zdołał powstrzymać grymasu odrazy. Skóra mu ścierpła,
gdy na języku poczuł wręcz nieopisaną gorycz, jakby właśnie wypił ciekły smutek
oraz rozpacz wymieszane z czymś jeszcze, czymś analogicznym do niewyśnionego
koszmaru.
Niby
kąsającego węża odsunął kubek na odległość wyprostowanych ramion i krzywiąc
się, spojrzał pytająco na mistrza.
Starzec
uśmiechnął się pod wąsem.
-
Kav’, mój chłopcze. Powinien prędko postawić cię na nogi, zważywszy, że nie
nawykłeś do jego picia. - Mag pociągnął łyk herbaty, wzrok wbijając w półmrok
przed sobą. - Colonell raczył mnie poinformować, iż masz za sobą nieprzespaną
noc. Jest to dla mnie zrozumiałe biorąc pod uwagę temat poruszony w trakcie
kolacji. Estalavanesie, nie chcę naciskać, lecz czy podjąłeś już decyzję w tej
sprawie?
Chłopak
ponownie zajrzał w głąb ciemnej, prawie czarnej jak rękawiczka cieczy. Troska
przyjaciela wzruszyła go. Col ukradkiem wymykał się z sypialni, niezmiennie
pozostawiając za sobą różnego rodzaju ślady opiekuńczej obecności. Wczoraj
ulubione śniadanie, a dzisiaj środek przeciwko zmęczeniu. Nie było to podobne
do mężczyzny jego pokroju, ale gdyby tak bliżej przyjrzeć się temu zachowaniu,
nie było to także nic nowego. Zmienił się tylko sposób okazywania uczuć - na
bardziej otwarty.
Młody
półsmok coraz częściej rozmyślał o nawiązaniu kontaktu z sir Aarimem, o
odejściu z kompanii i życiu u boku ukochanego człowieka. Byliby wolni i
szczęśliwi. Gorzej, jeśli rycerz-dowódca ostatecznie zechciałby ich zabić za
popełnioną zbrodnię. Wówczas mógłby zażartować, że z miłości po prostu stracą
głowy.
-
Mistrzu, jestem gotów odpowiedzieć na list sir Aarima. Chciałbym… - głos uwiązł
mu w gardle, a dalsze słowa z oporem wyszły z jego ust. - Chciałbym z nim
negocjować warunki mojej kapitulacji.
Cisza
przerwana pojedynczym odgłosem siorbania przybrała niemal fizyczną formę. Est
czekał na reakcję opiekuna i z jawną niechęcią, małymi łykami pił kav’. Żywił
nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz kiedy pije to paskudztwo. W najgorszym
wypadku był to smak, do którego przywykłby na drodze męczeństwa.
Mistrz
odstawił opróżniony kubek na ławkę. Wstał i odprowadzany spojrzeniem
niesamowitych kocich oczu podszedł do stojaka na broń, z którego wybrał dwa
wysłużone kije treningowe.
Podekscytowany
Est dopił resztkę gorzkiego napoju, gwałtownie przechylając naczynie. Zemdliło
go, gdy fusy oblepiły mu zęby i osiadły na języku. Nie podejrzewał, że kav’
pija się bez wcześniejszego odfiltrowania, toteż syknął zdegustowany, końcówką
języka zgarniając paskudne drobinki z długich kłów. Wciąż wykrzywiając wargi z
łatwością złapał rzuconą mu broń. Podniósłszy się z siedziska, wywinął kosturem
zgrabnego młynka i wyszedł na sam środek sali, ostrożnie zbliżając się do
trenera. Nie rozgrzał mięśni, lecz przed niezapowiedzianym starciem mało kto
miał czas na rozgrzewkę.
Chłopak
wygiął się w prawo. Niedobrze, szwy nad lewym biodrem ciągnęły. Pojedynek nie
będzie wyrównany. Zresztą, potyczka z wyszkolonym mnichem nigdy taka nie
będzie. Czuł, że wkracza na nowy poziom nauki i dojrzał to w nieprzejednanym,
głębokim wejrzeniu lśniących onyksów, niemal wrogim i nieczułym.
Stare ciało, a jakże młody duch - zabarwiony szacunkiem podszept
wypełnił wyciszony umysł białego elfa. - Aczkolwiek
to nadal tylko czuowiec.
Mag
przestał przypominać zmęczonego życiem starca. Blask oczu przykuwał wzrok.
Wprawne ruchy zadające kłam jego wyglądowi sprawnie kontrolowały ciężki,
niespełna dwumetrowy kostur. Wyprostowana sylwetka oraz napinające się pod
suchą skórą węzły mięśni czyniły z żylastego mężczyzny niebezpiecznego
przeciwnika.
-
Estalavanesie, jeżeli gotów jesteś poddać się rzekomej sprawiedliwości, to nie
będę cię od tego postanowienia odwodził – wymawiający te słowa głos w żadnej
mierze nie mógł należeć do półnagiego zgrzybiałego starca, na którego Est
patrzył. Pobrzmiewała w nim nuta wyzwania, siła prowokująca do działania. -
Wiedz jednak, iż od tej pory Kompania Najemna Niedźwiedzi będzie ci wrogiem.
Miej świadomość, że nie będę dłużej cię chronić.
Jakby
na potwierdzenie padł pierwszy cios, nie mający nic wspólnego ze sprawdzaniem
przeciwnika. Mnich natarł z całą mocą, na jaką było go stać. Drewno trzasnęło i
dźwięk ów poniósł się echem we wrażliwych elfich uszach.
Zaskoczony
brutalnością napaści Est ugiął się pod naporem mistrza i padł na plecy.
Wywijając zgrabną przewrotkę w tył, w mgnieniu oka zerwał się z podłogi,
równocześnie unikając kolejnego ciosu wymierzonego w bark.
Stary
człowiek był niewiarygodnie szybki. Rozpoczął sparing spychając ucznia do
defensywy, przymuszając go do ucieczki i ciągłego parowania, nie pozwalając ani
na sekundę przejąć inicjatywy. Doskakiwał doń i uderzał z niespotykaną dotąd
bezwzględnością, która przeraziła zwinnego uciekiniera. Est był święcie
przekonany, że gdyby mistrz pojedynkował się na śmierć i życie, to dogorywałby
już ze zmiażdżoną krtanią lub pękniętą czaszką.
Est
odnosił wrażenie, iż bezustannie wiruje wokół własnej osi. Uskakiwał, z
półobrotu odbijał ataki na wysokości głowy, ramion, brzucha oraz stóp. Markując
pchnięcie zmienił kąt nachylenia i spróbował podciąć przeciwnika drugim końcem
długiego kija, lecz ten ubiegł go w ostatnim momencie. Wyskakując, mnich
zamachnął się znad głowy, zmuszając rywala do porzucenia zamiaru.
Towarzyszący
zmaganiom huk był dla półsmoka niewysłowioną torturą. Rany bolały przy każdym
zgięciu ciała, odskoku oraz skłonie. Bodźce napastowały go ze wszystkich stron
na podobieństwo nieustępliwego nauczyciela, nie dając chwili wytchnienia.
Wtem
Est odczuł nienaturalne pobudzenie, jakby ktoś wtłoczył w niego solidną porcję
energii, dodatkowo wyostrzając zmysły i wprawiając serce w drgania dalekie
miarowemu biciu. Adrenalina wzmocniła jego kończyny. Esencja buzowała.
Zmęczenie ustępowało podnieceniu, kiedy chłopak pomału odzyskiwał trzeźwość
niezbędną do wygrania wymagającego starcia.
Strużki
potu spływały mu wzdłuż kręgosłupa, wsiąkając w materiał bezrękawnika. Czarne
włosy przykleiły się do białego czoła oraz skroni przesłaniając widok. Est
zignorował te niedogodności. Skoncentrowany na przeciwniku odtrącił
wyprowadzony zza głowy atak, w ułamku sekundy obrócił się w miejscu i
podpierając się wolną ręką o deski posadzki, rąbnął podbiciem stopy w
odsłonięty bok przeciwnika. Jeśli chciał wygrać, musiał być szybszy niż mnich.
Szybszy niż wiatr szalejący podczas huraganu.
Trafiony
mężczyzna zatoczył się, lecz natychmiast odzyskał kontrolę nad ciałem oraz
sytuacją. Stając na ugiętych nogach wysunął kij w pozycji wyjściowej.
Mierzyli
się wzrokiem i podczas gdy Est walczył o oddech, tak leciwy mnich zdawał się
niewiele mniej zmęczony od niego. Łysa głowa połyskiwała od potu w słabym
świetle magicznych sfer, a szczupła pierś upstrzona plamami oraz bliznami
unosiła się i zapadała gwałtownie.
Nie
tracący czujności Est urękawicznioną dłonią odgarnął włosy z oczu i przełknął
gorzką, doprawioną fusami ślinę.
-
Wiem, że... cię stracę... mistrzu... - każde jego zdanie przerywał płytki
wydech. - I dlatego... chciałbym... z nim negocjować... Nie chcę...
odchodzić... ale bardziej nie chcę... żeby Tyrd... decydował za mnie...
Mówienie
sprawiało mu nie lada kłopot. Nie był pewien czy to z winy zadyszki, bolących
ran, czy też powracających emocji. Uważnie obserwował mentora, który niczym
przygotowujący się do skoku skaleon okrążał go na wyciągnięcie kostura.
Kije
znów poszły w ruch, tym razem jednak Est nie dał się zepchnąć do obrony.
Przyjął ciężkie razy bezpośrednio na siebie, dzięki czemu zdołał ślizgiem
podciąć oponenta i przewrócić brzuchem na deski. Mnich podparł się łokciami i
poderwał w górę. Na darmo, gdyż obity, wciąż leżący półsmok chwycił go za pas
materiału ciasno obwiązany wokół spodni i gwałtownym szarpnięciem sprowadził do
parteru, zaraz przygniatając swoim ciężarem. Pozostało już tylko przekręcić
człowieka na łopatki i zablokować kijem, zmuszając do kapitulacji.
Okazało
się to trudniejszym zadaniem niż mogło się z początku wydawać. Szczególnie że
Mag podejrzanie łatwo przetoczył się na plecy. Skupiony na obmyślaniu
następnych akcji Est mocniej zacisnął palce na kiju i... zarobił cios pięścią w
żołądek. Powietrze uszło z niego z jękiem, aż zgiął się w pół. Ani się
obejrzał, kiedy stary mnich wypuścił broń i łapiąc go za tył głowy, przywalił
twardym czołem w punkt tuż nad białym nosem.
Trysnęła
krew. Jaskrawy rozbłysk zwiastował rychłą utratę przytomności i Est zwiotczał.
Uwolniony z rąk kij ze stukiem spadł na podłogę, a tuż za nim podążyło równie
bezwładne ciało. Głuche łupnięcie obwieściło koniec potyczki.
Świat
rzeczywisty z ociąganiem przenikał zasłonę zamroczenia. Wkrótce pomieszczenie
przestało wirować chłopakowi przed oczami, ciało odzyskało szczątkowe czucie, a
umysł oprzytomniał na tyle, by odnotować ucisk na mostku, gdzie stopa wiekowego
mężczyzny dociskała jego łopatki do szorstkiej posadzki.
Pociągający
zakrwawionym nosem Est z ledwością obrócił pulsującą bólem głowę, by spojrzeć w
twarz górującego nad nim zwycięzcy, po czym legł z przeciągłym jękiem. Nie było
miejsca na skórze, które by go nie bolało. Paliły go płuca, a przesuszone
gardło drapało przy oddychaniu. Serce potwornie kołatało, obijając żebra.
Chłopak gotów był uwierzyć, że słyszy jak lejący się z niego pot wsiąka w
impregnowane deski.
Przegrał,
lecz ze świadomością, że zażarta walka długo była wyrównana, a świadczyło o tym
wyraźne zmęczenie starego opiekuna. Prawdę powiedziawszy, Est pierwszy raz
widział, by Mag tak ciężko oddychał.
-
Popracuj nad walką wręcz, chłopcze. Trzymając przeciwnika na dystans z
łatwością go pokonasz, jednakże walcząc w zwarciu jesteś na straconej pozycji.
W krytycznym momencie opracowywałeś plan, zamiast podjąć się instynktownej
akcji. To niedopuszczalne, Estalavanesie. Przeciwnik nie będzie łaskawie
czekał, wykorzysta szansę i pozbawi cię życia. - Mistrz odrobinę mocniej
przyparł ucznia do podłogi, a jego obcesowy ton stygł w nieprzychylnie
zmrużonych powiekach. - Niemniej był to wyjątkowo dobry sparing, a ja mam na
uwadze, iż twoje niebywałe talenty umożliwią ci wygranie niemal każdego
starcia.
Mnich
postąpił krok w tył i pomógł wstać obolałemu uczniowi. Z bliska wyniszczone
wiekiem oblicze zdradzało więcej zmęczenia niż utrzymywana prosto sylwetka.
Est
nie bez trudu zgiął się wpół w podziękowaniu za pojedynek i cenne wskazówki.
Ból stawał się nieznośny, mimo to chłopak był zadowolony, bowiem nauczyciel
zaczął traktować go poważnie. To nie było szkolenie. Staruszek po raz pierwszy
ruszał się z zatrważającą prędkością i atakował z zawziętością, jak gdyby
zmagał się z równym sobie. Aż dreszcz chłopięcego podniecenia przemknął mu po
karku.
-
Mistrzu, co do listu…
-
Dosyć, Estalavanesie - uciął oschle starzec i podchodząc do ławki zgarnął z
niej swoją wiązaną tunikę. - Ruszaj zbawiać ten mały skrawek świata za
Twierdzą. Liczę, że po powrocie będę mógł podziwiać twoje niemałe osiągnięcie.
Płomień
entuzjazmu młodego ucznia zgasł, stłumiony niepokojem, a nawet narastającym,
bliżej nieokreślonym lękiem. Chłód i obojętność nie cechowały jego mistrza,
opiekuna i ojca. W podobnych okolicznościach Mag zwykł traktować podopiecznego
pobłażliwym uśmiechem oraz ciepłym błyskiem w oku, jego ton był łagodny, a
postawa wyrażała sympatię. A teraz...
-
Co takiego zrobiłem, by zasłużyć na twoją niechęć, mistrzu? - Est próbował
zajrzeć w twarz Maga, ale ten wyminął go, spiesząc do wyjścia. - Mistrzu?
-
Zobaczymy się na kolacji, Estalavanesie, i wówczas porozmawiamy. Tymczasem
proszę, byś rozpracował miniony pojedynek w zaciszu umysłu.
Mag
zdawał sobie sprawę, że postępuje karygodne i sztuczne, lecz nie mógł pozwolić,
by bystry młodzieńczy wzrok wychwycił coś, czego nie powinien. Gdyby walka się
przedłużyła, stare ciało bezsprzecznie uległoby dalszemu wysiłkowi. Już teraz
ledwie szedł o własnych siłach. Musiał czym prędzej wrócić do swojej kwatery i
odpocząć, w innym wypadku przeczulony uczeń doświadczy widoku, jakiego mądry
nauczyciel pragnął mu oszczędzić.
Prawda
jednak sięgała innego podłoża. Stary mnich z Północy bał się, iż podopieczny
porzuci zamysł odejścia i postanowi trwać przy nim przekonany, że jego obecność
pomoże podupadającemu na zdrowiu opiekunowi. Owszem, pomoże, ale tylko wtedy,
gdy opuści Twierdzę.
***
Zatopiony w ponurych rozważaniach
Est spożywał obiad w samotności. Mimo niewielkiego tłumu przebywającego w sali
jadalnej siedział sam, choć kilka osób otwarcie zapraszało Bohatera Twierdzy,
by przyłączył się do posiłku. Est raz za razem uprzejmie odmawiał, wymyślając
kolejne sensowne wymówki, aż w końcu zostawiony w spokoju skupił się na
zawartości talerza i o wiele bardziej angażujących myślach.
Był
zmieszany tą nagłą przemianą w podejściu mieszkańców warowni. Nie spodziewał
się, że jedna bitwa może w tak diametralny sposób zmienić nastawienie ludzi w
stosunku do białego elfa, cudaka oraz przybłędy, o którym nie przestawano
plotkować. Nie powinien się temu dziwić, wszak ludzie byli zmiennymi i
porywczymi istotami zdolnymi błyskawicznie adaptować się do nowych warunków.
Właśnie ta wnikliwa obserwacja zapewniała cichemu chłopakowi przewagę. Wiedząc,
jak tego dokonać, mógł z łatwością zyskać ich szacunek. I równie szybko mógł go
stracić, jeśli będzie zachowywał się jak odludek.
Est
nie nadążał za burzliwym ludzkim temperamentem. Musiał przemyśleć problem,
oswoić się z nim i w rezultacie zaakceptować, co było procesem długotrwałym,
dlatego też jego stosunek do gatunku ludzkiego nie uległ poprawie. Nadal był
nieufny i wcale nie cieszyło go, że wszyscy chcą się z nim spoufalać. Nie
podobało mu się to. Nie potrzebował nikogo poza czwórką wyjątkowych ludzi,
którzy szczerością i stylem życia zdobyli jego pełną akceptację oraz zaufanie.
Na
dwójkę z nich cierpliwie czekał. Skończył porcję potrawki z warzywami, lecz oni
w dalszym ciągu się nie zjawiali. Z Leos nie widział się od szalonej zabawy
wieńczącej zwycięstwo, natomiast z Colem… Nie, to nie było miejsce, w którym
mógłby roztrząsać ich ostatnie wspólnie spędzone chwile.
Wziął
kubek i zajrzał do niego podejrzliwie, obawiając się smoliście czarnego kav’u.
Z ulgą rozpoznał zimną wodę, którą wypił duszkiem. Przez cały pobyt w stołówce
mimowolnie nasłuchiwał dobiegających zewsząd przyciszonych głosów. Ludzie
rozmawiali między sobą i śmiali się, jednak nie było to coś, czym należałoby
się przejmować. Nikogo nie interesował romans wiążący dwóch najemników. Nikogo
nie obchodziło, że obaj są mężczyznami. Nikt nie był zgorszony, a nawet jeśli,
to nie na tyle, by to demonstrować. Najemnicy hołdowali doktrynie, jakoby każdy
następny dzień miał być ich ostatnim. I poniekąd była to zasada, o której
prawdziwości Est boleśnie się przekonał. Nie powinien więc roztrząsać tego, na
co nie miał wpływu, gdyż wszystko wróciło do normy. Minione zdarzenia stały się
przeszłością, a ludzi bardziej intrygowała niepewna przyszłość, jakiej
przyjdzie im sprostać. Życie ponownie wskoczyło w wytarte koleiny i ruszyło do
przodu zwyczajowym tempem. Tylko czekać kiedy pojawi się uskok i znowu wywróci
świat półsmoka do góry nogami...
Zrozumiawszy,
że przyjaciele raczej do niego nie dołączą, chłopak pozbierał naczynia na tacę,
wstał od stołu i odniósł je do kuchni. Wychodząc z niskiego budynku pokierował
kroki w stronę rozwartej na oścież bramy, prosto na pogorzelisko, które stanie
się jego salą ćwiczeń na czas nieobecności mistrza. Był Zaklinaczem Żywiołów,
który z ogniem, wodą i powietrzem radził sobie wyśmienicie. Ale czy ziemia
będzie mu posłuszna? Nie, tu nie chodzi o posłuszeństwo. Lepiej brzmiało
pytanie, czy ziemia posłucha prośby.
To nie tak, że chce ją kontrolować wedle kaprysu, przymusić do uległości. To…
Est
z goryczą wyłapał obcą nutę zakradającą się do jego myśli, zaledwie zmarszczkę
na gładkiej tafli umysłu świadczącą o subtelnej ingerencji nieznanych mu mocy.
Świadomość drugiego ja drażniła go.
Prędzej czy później znów zmierzy się z demonem mieszkającym w czeluściach jego
duszy, lecz wolał się nie zastanawiać kiedy to nastąpi. Z jego szczęściem
zapewne gdy nie będzie przy nim nikogo, kto mógłby mu pomóc. Ale też nie będzie
się lękał, że skrzywdzi bliskie sercu osoby. Niemniej najdziwniejszym było, że
wiedząc o podszeptach drugiej osobowości, uznał je za własne. Jak to wyjaśnić?
Czy to powstające w psychice rozdarcie, rozszczepienie osobowości, czy też
utrata poczytalności objawiająca się czynieniem samemu sobie na przekór?
Nie
zorientował się, kiedy porwany uciążliwymi dywagacjami przekroczył bramę.
Odprowadzany spojrzeniami milczących stróżów bezwiednie skręcił w prawo, udając
się prosto ku łąkom, które nie dalej jak wczoraj oglądał wraz z mistrzem ze
szczytu wschodnich murów.
Letni
żar lał się z nieba, gdy Zaklinacz Żywiołów dotarł do celu. Niesiony lekkim
wiatrem odór martwej gleby uderzył go w nozdrza na długo nim zbliżył się do
granicy wytyczonej przez zgliszcza. Est przystanął, mętnym wzrokiem starając
się ogarnąć bezmiar szkód, jakie wyrządziły ścierające się ze sobą wrogie
frakcje. Jakie sam wyrządził, paląc i mordując. Czując ucisk w piersi,
przymknął oczy i wsłuchał się w ciche zawodzenie. To nie był jego głos, choć
rozbrzmiewał w jego wnętrzu. To nie był wiatr, choć i on śpiewał mu w duszy,
jakby na pocieszenie, pragnąc dodać otuchy. Młody półsmok nie odważył się
postąpić naprzód. Jak zatrzymał się tuż przy krawędzi pyłu i wyschniętego
krwawego błota, tak stał nadal, w bezruchu, z zaciśniętymi powiekami. Wreszcie
biorąc głęboki oddech rozchylił je, by ponownie ujrzeć ten żałosny krajobraz.
Przykucnął.
Ostrożnie wyciągnął prawą rękę w kierunku wypalonej do cna gleby. Zawahał się
przed dotknięciem jej. Besztając się za niedojrzałe zachowanie pacnął otwartą
dłonią w ziemię, wzbijając przy tym kłęby tłustego popiołu i zagrzebując palce
w wysuszonych na słońcu grudach. Nic się nie wydarzyło, ale i on o niczym w tym
momencie nie myślał. Umysł miał czysty jak podczas wejścia w trans. Jakby
podświadomie przygotowywał się do przejścia w stan kontemplacyjny, a potem w
pozazmysłową medytację. Lecz i wówczas nic się nie stało.
Uniósł
rękę na wysokość oczu i potarł palcami zebrany na białych opuszkach proch. I
nic. Była po prostu brudna. Wycie umilkło. Wiatr był niczym więcej niż ruchem
mas ciepłego powietrza. Czymkolwiek było to tajemnicze doznanie, już go
opuściło.
Est
wstał i śmiało pomknął przed siebie, porywając do makabrycznego tańca tumany
czarnego kurzu, który wirował wokół niego niesiony wiatrem. Nie dopuszczał do
siebie świadomości, że były to pozostałości ludzkich i końskich ciał, które -
uprzednio skremowane – zalegały nieopodal w trzech wielkich stosach. Musiał
zamknąć się na emocje oraz uczucia, przestać odczuwać otaczającą go
rzeczywistość, inaczej struchlały podwinie pod siebie ogon i ucieknie między
mury Twierdzy.
Rozglądając
się nerwowo, Est koncentrował się wyłącznie na czekającym go wyzwaniu. Od czego
ma zacząć? I skąd w ogóle pomysł, że będzie w stanie dokonać czegokolwiek na
tak rozległej powierzchni? Był niepoprawnym optymistą skoro sądził, iż podoła
własnym ambicjom.
Wtem
dostrzegł wbity w czarną glebę oręż, który podsunął mu szalony plan. Połamane
drzewce włóczni zachęcająco wystawały spośród zgliszczy, znakując miejsce
osobistych tragedii żołnierzy. Mogłyby posłużyć jako słupy graniczne oraz punkt
centralny. Wystarczy, że znajdzie jeszcze cztery, co nie powinno być zadaniem
trudnym.
Nie
trwało to długo, kiedy wyszperawszy użyteczne przedmioty rzucił je na
nieprzyzwoicie zieloną trawę przy pożółkłym brzegu pola bitwy. Otrzepując
dłonie obszedł wypalony teren. Okazał się ogromny, znacznie większy niż mogło
się wydawać patrząc z murów warowni, na których aktualnie ustawiło się kilku
najemników zafascynowanych poczynaniami samotnego Zaklinacza Żywiołów.
Est
nie zauważył wodzących za nim wzrokiem, dyskutujących zapamiętale ludzi.
Zaabsorbowany pracą w pamięci odwzorowywał dokładny kształt zniszczonego
obszaru. Irytowało go, że pogorzelisko tworzyło formę nieregularnego koła o
poszarpanym obwodzie. Należało wprowadzić kilka poprawek i zamknąć pole
działania w czworokącie, inaczej domagający się atencji zmysł perfekcjonisty
nie uchwyci punktu odniesienia.
Zajęty
przerastającym go zadaniem chłopak za nic miał upływ czasu. Nie przejmował się
srogo przygrzewającym słońcem. Obolałe po treningu mięśnie stały się tłem,
podobnie zabandażowane rany oraz podstawowe potrzeby. Najważniejsze było to, co miał do zrobienia.
Nie
zatrzymując się złapał połamane drzewce i podszedł do wyżłobienia w punkcie
granicznym. Zwolnił i rozejrzał się, oceniając odległość, by zaraz wbić
prowizoryczny słup w miękką darń. Upewnił się, że trzyma się stabilnie, po czym
poszedł po kolejny. W ten sposób zaznaczył narożniki.
Dzień
płynnie przeszedł w wieczór, gdy niestrudzony chłopak jak natchniony krokami
odmierzał przekątne wymuszonego kwadratu. Wbił finalny, piąty pal, w sam środek
z mozołem rozgraniczonego obszaru. Wycieńczony opadł obok niego i z głuchym
stęknięciem popatrzył na ciemniejący horyzont. Wyznaczenie terenu dotkniętego
pożogą pochłonęło połowę dnia. Miał sześciodzień, aby oznaczoną powierzchnię
przywrócić do kształtu przypominającego ten sprzed bitwy.
Jak rany, czy to w ogóle możliwe? - zapytał samego siebie.
Odpowiedziała
mu cisza.
Est
skrzyżował nogi i oparł łokcie o zakurzone kolana. Zwiesił głowę, gdy zmęczenie
zaatakowało znienacka, a żołądek skurczami dopraszał się pożywienia. W ustach
miał wióry, zaś spuchnięte stopy pulsowały bólem w przyciasnych butach. Potarł
powieki zbyt wyczerpany, by choćby na moment otworzyć oczy. Pokrywał go brud.
Musiał niezwłocznie znaleźć ustęp. Chciał się położyć i zasnąć długim,
kamiennym snem, lecz nie przypuszczał, że mu się to uda - był zbyt
rozemocjonowany faktem, że podjął wyzwanie. Że mógł udowodnić sobie oraz
światu, iż jest kimś, z kim trzeba się liczyć. Że może pomóc. I że potrafi to
zrobić.
Resztką
woli podniósł się z czarnej od popiołu ziemi, pobieżnie otrzepał i ruszył w
stronę bramy. Miał do przebycia całkiem spory kawałek. Jutro podczas śniadania
dokładnie rozplanuje pracę, weźmie prowiant, będzie robił przerwy, a jeśli
zajdzie taka konieczność, to skorzysta z uczynności żywiołów. I zacznie
wcześniej. Mistrz i tak wyjeżdża, więc…
Szlag
by to! Był umówiony z mistrzem! Co prawda nie było za późno, ale w takim
nieładzie pokazywać się w gabinecie mentora? Pójdzie. Później zadba o siebie,
bo przecież nie będą się widzieć przez długi czas. Nie będzie też porannych
treningów, przynajmniej do jego powrotu.
Mijając
bramę nie zwracał uwagi na wartowników mierzących go badawczymi spojrzeniami.
Nie było to bezczelne gapienie się, raczej niezaspokojona ciekawość,
zainteresowanie niecodziennym przedsięwzięciem ich bohatera. Już rodziły się
pogłoski, iż wzywa bądź ucisza duchy umarłych najeźdźców, którym nie zapewniono
należytego pochówku, gdyż spalono ich zgodnie z obyczajem barbarzyńskiego
wroga. Ktoś jednak wypowiedział na głos myśl, iż ten dziwny elf próbuje zwrócić
naturze to, co ludzie jej odebrali. Usiłuje ją uleczyć. Nikt nie wiedział skąd
wyszła taka informacja, nikt też specjalnie o to nie dbał. Spekulacje ciągnęły
się w najlepsze, gdy Zaklinacz Żywiołów tracił czas i energię na poszukiwanie
ustępu.
***
Padający z wyczerpania Est oparł się
o drzwi gabinetu i ogarnięty niemocą zapukał cichuteńko. Kiedy wszedł, mistrz,
zasiadający przy wygaszonym kominku, niespiesznie dopijał herbatę. Półsmok nie
mógł uwierzyć, że zaledwie dzisiejszego ranka ujrzał podobną scenę w sali
ćwiczeń. Odnosił wrażenie, że było to całe wieki temu.
Konający
z głodu chłopak spostrzegł rozstawione na okrągłym stole do połowy opróżnione
półmiski oraz zastawę przyszykowaną specjalnie dla spóźnialskiego ucznia.
Uśmiechnął się z wdzięcznością i nie bacząc na stan swojego odzienia, ciężko
usiadł w fotelu naprzeciwko starego nauczyciela. Nie miał sił analizować wyrazu
goszczącego na zwiędłym obliczu. A może po prostu nie odbiegał on od przyjętej
normy.
-
Przepraszam za spóźnienie, mistrzu. Nie miałem pojęcia, jak daleko od bramy
znajdują się ustępy. Zdążyłem tylko opłukać ręce... – kajał się, lecz
niewzruszony mnich wykonał gest mówiący, by chłopak nie troskał się takimi
drobnostkami i lepiej zajął wystygłym jedzeniem.
Est
z przyjemnością nałożył sobie pieczywa oraz mięsa i chwycił kubek pełen letniej
miętowej herbaty. W porównaniu z kav’em smakowała wybornie. Pałaszował kolację,
zaś Mag obserwował go spod opadających powiek. Mieli zwyczaj wieczerzać w
milczeniu, toteż mentor nie zamierzał zmieniać tej tradycji, mimo że jakiś czas
temu skończył posiłek i miał uczniowi sporo do przekazania.
Jak
tylko usmarowany popiołem i ziemią Est opróżnił naczynia i odstawił pusty
talerz, mistrz zabrał brudną zastawę. Nic nie mówiąc przyniósł kałamarz, pióro
oraz kartkę papieru. Była tak biała, jak skóra półsmoka pod warstewką kurzu. W
czasie gdy mężczyzna sadowił się w fotelu naprzeciwko, uszaty puchacz wylądował
miękko na zewnętrznym parapecie i niecierpliwie poskrobał dziobem szybę.
Ze
zdumieniem spoglądający na wielkiego ptaka chłopak nie potrafił pozbyć się
wrażenia, że właśnie podpisuje na siebie wyrok.
***
Est nigdy nie pragnął niczego tak
bardzo jak łóżka. W porządku, może kiedyś pragnął czegoś o wiele bardziej, ale
była to zamierzchła przeszłość. W tej chwili nie miał nawet ochoty przeklinać
architektów Wieży Czarodziejów, którzy zaprojektowali spiralne wąskie schody i
ilość pięter przekraczającą parter. Nie przypominał sobie, jak tego dokonał,
ale udało mu się wdrapać po stromych stopniach, przejść korytarz i wejść do
komnaty, gdzie zrzucił buty z opuchniętych stóp.
W
półmroku dwóch lampek zapalonych przy drzwiach podszedł do łóżka i nie
ściągając brudnych ubrań rzucił się na posłanie. Było chłodne. I zaścielone.
Zaniepokojony poderwał głowę i nieprzytomnie rozejrzał po sypialni, rejestrując
leżącą na blacie biurka karteczkę. Z mocą zrodzoną z niepewności zerwał się i
dopadł notatkę. Nie znał charakteru pisma Cola. I nie musiał, bo wiadomość bez
wątpienia była od niego.
“Esti, o świcie wyjeżdżam. Przepraszam, że
nie możemy się pożegnać. Nadrobimy to po powrocie.”
Przez
ułamek sekundy w całej swojej niedorzeczności Est zastanawiał się, z którego
notatnika przyjaciel wytargał papier. Wciąż nie docierał do niego sens
zapisanych słów, gdy ściskając kartkę w dłoni wrócił do łóżka. Zerknął na nią
jeszcze raz myśląc, że w przeciwieństwie do niego Col ma ładny charakter pisma,
a potem, przykładając policzek do poduszki, niemal natychmiast odpłynął w sen.
Elegia o Nieśmiertelnym
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Estalavanesowi serce pękło na wieść,
że to jego umiłowany opiekun jest zdrajcą. Pierwszy człowiek, któremu w życiu
zaufał, okazał się przeniewiercą!
-
Dlaczego to zrobiłeś, mistrzu...? – wyszeptał rozgoryczony.
-
Wyciągasz pochopne wnioski, chłopcze, co jest zrozumiałe w obecnej sytuacji.
Zdawać się może, iż opowiedziałem się po przeciwnej stronie, lecz dopiero gdy
przyjrzysz się temu z bliska, dojrzysz, że tak naprawdę wciąż walczę dla dobra
naszych ludzi.
Mówiąc
to starzec przymknął ciężkie powieki, do żywego dotknięty rozpaczą przejmującą
ucznia, a gdy po chwili je rozchylił, pochylony nad biurkiem młody półsmok
spoglądał na niego z wyrazem bezgranicznego żalu.
-
Estalavanesie, walczę, by utrzymać ten kruchy pokój pomiędzy Zakonem Paladynów
a Kompanią Najemną Niedźwiedzi. Nie ustaję w staraniach, mimo iż poniosłem
sromotną klęskę, czego następstwem była walna bitwa z udziałem wysłanników arcypaladyna.
Wchodząc z nimi w konflikt, Tyrd skazał Estarion na śmierć. Ten człowiek
zapędzi ludzkość na kraniec otchłani i w swej bezbrzeżnej głupocie rzuci się na
samo jej dno z uśmiechem na ustach, ciągnąc za sobą wszystkich, którzy mu
zawierzyli.
-
Nie rozumiem… - Est powoli pokręcił głową speszony gniewem dźwięczącym w głosie
zwykle łagodnego mentora. - Jak jeden człowiek może skazać krainę na śmierć?
-
Chłopcze, na południu wybuchł bunt arystokratów, który eskalował, przybierając
formę bratobójczej wojny pogrążającej w chaosie coraz większy obszar Estarionu.
I wywołał go sprzeciwiający się monarchii szlachcic. Król nie stłumił rebelii,
nie zdusił w zarodku rosnącego zagrożenia przeświadczony, iż jeden człowiek nie
obali pokoju, nad którym czuwał Zakon Paladynów przez ostatnie stulecia.
Przeliczył się.
-
Podejrzewasz, że przywódca również zwariował?
-
Że zarażony jest gorączką trawiącą Merona Derada, zaiste - doprecyzował Mag.
Wstał z krzesła i podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec oraz bramę. -
Tyrd odwraca uwagę rycerza-dowódcy od spraw wielkiej wagi, tym samym
uszczuplając własne zasoby, miast nawiązać sojusz i łącząc siły wystąpić
naprzeciw temu, co nadeszło.
Est
ostrożnymi krokami zbliżył się do stojącego doń plecami Maga. I chociaż
wiedział, że na próżno szukać drugiego tak niestrudzonego człowieka, to nadal martwił
się jego stanem zdrowia. Z dnia na dzień mnich wyglądał coraz gorzej, wymagał
od siebie coraz więcej i coraz mniej pozostawiał dla siebie samego. A on,
skończony ignorant, zarzucił mu zdradę. Brzydził się sobą.
-
Czy jego nienawiść do mnie jest tego przyczyną? – zatrzymał się ramię w ramię z
pochylonym starcem i aż go ścisnęło w dołku na widok mizernej, uwiędłej twarzy.
- To moja wina?
-
Nie ukrywam, że jesteś dla niego zagrożeniem, Estalavanesie, konkurencją.
Złowieszczy Niedźwiedź od lat buduje swój autorytet i niegdyś wychodziło mu to
lepiej, jednakże przez swą butę oraz nieprzemyślane decyzje traci więcej niż
zyskuje. A ty, mój uczniu, przybłędo,
w spektakularny i zarazem skandaliczny sposób umniejszyłeś wszystkie jego osiągnięcia.
- Ton Maga był ledwie słyszalny, podobnie jak całe jego doczesne życie: ciche i
spędzone w cieniu despotycznego człowieka. - W oczach ludzi jesteś bohaterem,
który zwyciężył wrogiego dowódcę w pojedynku. Dysponujesz legendarnymi talentami,
a przy tym jesteś skromnym młodzieńcem. Traktujesz wszystkich z szacunkiem, nie
stawiasz się ponad nimi. Masz charyzmę i nawet nie jesteś świadom, jak imponujące
zdolności przywódcze się w tobie rozwijają. – Mag uśmiechnął się z dumą do
ukochanego syna. - Mógłbym wskazać więcej twych zalet, lecz to w zupełności
wystarczy, by postawić cię naprzeciwko Tyrda Niedźwiedziogrzywego jako
pretendenta na stanowisko przywódcy kompanii.
-
Kiedy ja wcale nie…! Ach.
Z
Esta uszło całe powietrze gdy zorientował się, że wszystko, co powiedział
mistrz, było prawdą. Chociaż starał się temu przeciwdziałać, wciąż bezwiednie jątrzył
przywódcę i jakby tego było mało, odebrał mu jedynego dziedzica, pierworodnego
syna mającego przedłużyć linię jego krwi. Zostawił go z niczym. Nie, nie do
końca z niczym. Sfrustrowany, pozbawiony skrupułów człowiek zrobi wszystko, by
odegrać się na poniżającym go rywalu. Chciał tego uniknąć, ale i tak znalazł
się między młotem a kowadłem - z jednej strony przerażała go bezkompromisowa
sprawiedliwość paladynów, z drugiej natomiast życie w ciągłym zagrożeniu z
powodu Niedźwiedzia.
-
Czego ode mnie oczekujesz, mistrzu?
-
Niczego nie oczekuję, drogi chłopcze. Liczę, że sam zadecydujesz o swojej
przyszłości.
-
Przyszłość nigdy nie należała do mnie. – Est spojrzał na lewą dłoń, na ukrytą
pod rękawiczką bransoletę. - To ten przedmiot wywarł wpływ na to, kim się
stałem. Kim jestem.
-
Błąd, Estalavanesie. - Mag klepnął jego bark i zawrócił, kierując się do okrągłego
stołu oraz foteli. - Jesteś tym, kim chcesz być. Moje wizje dowiodły, że
przyszłość zmienia bieg w oparciu o twe poczynania. Nasze czyny kształtują
rzeczywistość, mój uczniu, w mniejszym lub większym stopniu. Artefakt ma tu najmniejsze
znaczenie. Prawdziwe znaczenie ma osoba go posiadająca. Sam wiesz, że powstał specjalnie
dla ciebie, jesteś bowiem synem Zaklinacza, współpracownika Alchemika. Zatem
jasnym jest, iż przedmiot służy tobie, a nie ty jemu. Nie zapominaj o tym.
Starzec
pomału opadł na siedzisko fotela. Westchnienie wyrwało się z jego przesuszonych
ust. Ów dźwięk nie umknął uwadze zatroskanego ucznia.
-
Mistrzu, mam szesnaście lat, nikłe pojęcie o świecie, jestem żółtodziobem i
kompletnym laikiem. Na domiar złego nie mam w sobie za tarczę odwagi, a
wszelkie moje pomysły kończą się porażką. - Est podszedł do wolnego fotela
naprzeciwko mentora. - Na dodatek… tracę poczytalność. Ten Głos… mąci mi w
głowie. Miesza myśli i zaciera granicę mojej tożsamości. I już sam nie wiem,
który jest prawdziwy… - poskarżył się i
usiadłszy skrył twarz w dłoniach. Nie czuł się komfortowo odsłaniając przed
nauczycielem swoje najmroczniejsze sekrety, ale tylko on był w stanie mu pomóc.
-
Czy to był głos, który usłyszałeś tuż po pierwszej udanej kontemplacji?
Est
kiwnął głową, nie odsłaniając twarzy.
-
Tak, to było wtedy, gdy magia we mnie oszalała – potwierdził. - Wyraźnie
czułem, że był z nami ktoś jeszcze. Mówiłem głosem, którego nie poznawałem. Ale
to był mój głos.
-
I od tamtej pory go słyszysz?
-
Nie, potem wszystko umilkło. Aż do wyśnienia koszmaru. Smok… Smok cienia życzył
mi śmierci. Czekał, aż sam się zabiję i… - Est zamilkł. Ostatnim razem, kiedy o
tym rozmawiali, nie zdradził mistrzowi prawdy. Teraz po prostu się wygadał. - I
zaczęły nachodzić mnie samobójcze myśli. Ale… nie byłem sam i zdołałem je
opanować. Ignorowałem je aż do uaktywnienia wspomnienia z bransolety. Poczułem
wtedy czyjąś obecność tkwiącą w mojej głowie… i instynktownie wziąłem ją za zapowiedź
siły mogącej wkrótce przejąć panowanie nad moim ciałem.
Mnich
milczał. Nie odrywając wzroku od czarnej rękawiczki poszukiwał wspólnego
mianownika trzech następujących po sobie zdarzeń. Zapuszczenie się w głąb
siebie, kontakt z Macierzą Mocy oraz aktywowanie zaklętych w artefakcie
wspomnień. Nie ulegało wątpliwości, iż w każdym z tych momentów Estalavanesem
targnął przytłaczający ładunek emocjonalny. Jak dalece prawdopodobnym jest, by
w ten sposób przejawiała się moc Zaklinacza Żywiołów? Skrajne zmiany
emocjonalne, do jakich dochodziło w umyśle półsmoka, oddziaływały na tę mityczną
potęgę. Lecz jak rozumieć obecność, o której mówił uczeń? Czym ona w istocie
była? Słowa mające siłę, by przejąć panowanie nad ciałem. Jakby nieszczęsny
chłopiec był opętany przez obcą esencję. Chorobę, która dotknęła ich
wszystkich.
-
Estalavanesie, czegóż dotyczą twe obecne myśli?
-
Odzywa się we mnie mizantrop. - Zielone oczy świdrowały rozmówcę spomiędzy
rozczapierzonych palców. - Namawia mnie do najgorszego. Prowokuje zachowania, które
zdawało mi się, że wypleniłem z twoją pomocą. Chce, bym zabijał. Twierdzi, że
ludzie pozbawieni są wartości. Niewolnicy wyhodowani do służenia. Nazywa ich
„czuowiecami”.
Mag
potarł nos, krzywiąc się przy tym paskudnie.
-
Zatem Czarny Król jest Śniącym – zawyrokował. - Spełnia się najgorsze
założenie.
-
Czarny Król?
-
Pewien przebłysk pojawił się w wyjątkowych okolicznościach - wyjaśnił Mag uspokajającym
tonem. Wpatrzony w polerowany blat stołu odpłynął myślami nieco w przeszłość. -
Przedstawiał on klasyczną szachownicę, na której ostały się figury dwóch królów
oraz dwóch smoków. Intrygujący podwójny szach-mat. Z czasem rozpoznałem, iż
Czerwonym Królem jest suweren Estarionu, a czerwony smok reprezentuje jego
obrońcę. Słusznie przyjąłem, iż smok warujący pod Twierdzą należał do Czarnego
Króla i przyznaję, że przypisywałem ci, mój uczniu, nieświadome bycie jego
panem. Ale prawda była zgoła inna. Śniący się przebudził, a jego smok strzegł
właśnie ciebie. Nie pytaj dlaczego, albowiem sam nie potrafię tego odgadnąć.
Jestem jednak przekonany, iż wpływy Czarnego Króla suną już ku północy. Senne
marzenie istoty uśpionej dwa tysiąclecia temu może się ziścić.
Est
już się nie zasłaniał. Patrzył na mistrza nierozumiejącym wzrokiem.
-
Kim jest Śniący?
-
Sir Aarim przybliży ci tę enigmatyczną personę, mój uczniu. Ja znam go tylko z
legend, lecz i ta, jak to już z historiami bywa, uległa znacznemu przekłamaniu.
-
Ktoś tak młody jak on może wiedzieć więcej niż ty, mistrzu?
Mag
zaśmiał się gorzko pod wąsem.
-
Gdyż mało kto wie, dlaczego w ogóle powstał Zakon Paladynów. Założony w rok po
Wojnie Bogów miał uchronić przyszłe pokolenia przed implikacjami ewentualnego wybudzenia
Śniących. Przez te dwa tysiące lat względnego spokoju Śniących, podobnie jak bogów,
włożono między bajki. A Niebianie, czyli ród Asmodeuszy, częściej brani są za
półelfów aniżeli byty nieznanego pochodzenia. Ludzie potrzebują wierzyć w coś
bliskiego ich prostemu życiu, toteż pojęcie Niebian oraz Śniących było dla
nich, delikatnie ujmując, zbyt abstrakcyjne.
-
Czyli poprzez konspirację z sir Aarimem dążyłeś do umocnienia północy? –
skonstatował Est. - Znając Niedźwiedzia, nawet nie chciał słyszeć o sojuszu z
rycerzami. Chyba już pojmuję, mistrzu. Nie mogąc dojść do porozumienia z
przywódcą, postanowiłeś działać na własną rękę.
-
I działania te zakończyłyby się sukcesem, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie pomieszał
mi szyków. Ani się obejrzałem, a Tyrd wykonał agresywny ruch, którym pogrążył
nas wszystkich.
-
Zakładasz, że Głos w mojej głowie może być podszeptem tego budzącego się
Śniącego?
Ta
myśl nie była pocieszająca. Świadomość noszenia w sobie obcej istoty napawała go
odrazą podobną do czerwi wijących się w brzuchu.
-
To przypuszczenie, chłopcze, doraźna hipoteza. Nazbyt wiele elementów nie
pasuje do całości, by brać ją za pewnik. Niemniej warto znaleźć jakikolwiek
punkt zaczepienia i wytrwale zgłębiać problem.
-
Co w takim razie mi pozostaje?
-
Strzec się tego, do czego zdolna bywa siła umysłu. - Doradca palcami ucisnął
powieki i trwał w bezruchu, rozważając coś intensywnie. - Skoro już o sile
mowa, chcę ci coś pokazać, Zaklinaczu Żywiołów. W tym celu musimy opuścić gabinet.
Chłopak
wstał równocześnie z mentorem. Napomknienie o żywiołach przypomniało mu o
czymś.
-
Mistrzu, czy jestem czarownikiem?
Krzaczaste
siwe brwi uniosły się, uwydatniając bruzdy na czole starca. Mag zmierzył Esta
uważnym spojrzeniem, a jego wargi dźwignęły się odrobinę.
-
Nie, chłopcze, nie jesteś - zaprzeczył łagodnie. – Zaliczasz się do
niewielkiego grona zaklinaczy. Jak mniemam, zostałeś nim obwołany przez naszych
ludzi, czyż nie?
-
Tak, w trakcie… walki. Nazwali mnie czarownikiem. A na zabawie użyli określenia
„szaman”. Nawet nie wiem, co te dwa hasła znaczą.
Leciwy
mężczyzna zbliżył się do drzwi gabinetu i uchylił je, przepuszczając podopiecznego.
Podążając za nim na korytarz rozejrzał się i jakby spokojniejszy ruszył ku wyjściu
z budynku.
-
Patrząc na twą technikę manifestacji magii nietrudno o pomyłkę. Nie wypowiadasz
słów mocy tajemnej, ani nie manipulujesz energią przy użyciu gestów. Twój
talent jest niezwykły: esencja znajdująca się w pierwotnych żywiołach reaguje
na twoją myśl, dostosowuje się do sytuacji i wypełnia wszelkie polecenia.
Dlatego istotnym jest, byś bezustannie kontrolował przepływ myśli. W innym
razie twoja impulsywność może być tragiczna w skutkach.
-
Więc kim są czarownicy i szamani?
-
Zacznijmy od czarodziejów, z którymi zdążyłeś zaznajomić się w Twierdzy, wtedy
wyraźnie dostrzeżesz różnice dzielące khalduńskich czaromiotów. - Mag zerknął
na dotrzymującego mu tempa półsmoka i rozpoczął lekcję. - Uznawani za
myślicieli i filozofów większość czasu spędzają na poszerzaniu wiedzy o magii,
aniżeli doskonaleniu umiejętności rzucania zaklęć. Potęgują moc czarów poprzez
przedmioty zwane katalizatorami, choć nie są one niezbędne do manifestacji.
Wyróżniamy pośród nich trzy podstawowe grupy, zwane różnie w zależności od
regionu: elementalistów, użytkowych oraz zabezpieczających. Miotają niszczycielskie
zaklęcia, lecz za cenę czasu poświęconego na ich utkanie. Inkantacje są
skomplikowane. Splecione z równie zawiłymi gestami przynoszą efekty
przekraczające zdolności czarowników. Zapamiętaj na przyszłość, chłopcze:
przygotowanie zaklęcia wymaga czasu i koncentracji, toteż tkający je czarodziej
wystawiony jest na atak.
Est
potaknął, odnotowując w przepastnym umyśle wymienione wady i zalety. Kto wie na
ilu czarodziejów natrafi w przyszłości? Zdecydowanie wolałby wystrzegać się
walki z nimi, ale jak już się przekonał, nie od niego to zależy.
Skręcając
w stronę wyjścia z gmachu, Est dyskretnie zerknął ku schodom prowadzącym na
piętra, gdzie nie tak dawno zniknął Col.
Stary
nauczyciel kontynuował wykład, niepomny na rozkojarzenie ucznia.
-
Czarownicy, mój chłopcze, to niepospolite, wielce osobliwe zjawisko. I podczas
gdy czarodzieje cieszą się powszechną estymą, tak oni uchodzą za
niebezpiecznych obłąkańców. Nie używają słów mocy, jako że ich energia tajemna
reaguje na mentalną wizualizację oraz indywidualne gesty wiodące. Okrzyknięto
ich renegatami, gdyż ich dzika, nieujarzmiona magia często wspomaga walkę
wręcz, sporadycznie na dystans. Wedle inteligencji czarodziejskiej dualizm ten
zakrawa o prymitywizm, ponieważ bliżej im do bezrozumnych osiłków aniżeli
geniuszy mocy. – Wychodząc na podwórze, Mag zmrużył powieki w porannym słońcu wyłaniającym
się zza niebosiężnych murów czarnej Twierdzy. - Czarodzieje tworzą hermetyczne
grupy zwane gildiami, natomiast czarownicy to samotnicy kroczący własną ścieżką
lub przyłączający się do grup poszukiwaczy przygód. I w twoim przypadku to by
się zgadzało, Estalavanesie.
-
Ponieważ nie inkantuję zaklęć, walczę kijem oraz przynależę do najemnych? -
spytał dla pewności chłopak. - Czy też chodziło ci o bycie samotnikiem,
mistrzu?
-
Cieszę się, iż pomimo nieuwagi wciąż słuchasz, co do ciebie mówię, mój uczniu.
-
Kiedy ja… Ach, wybacz. - Długie uszy opadły, podobnie jak odsłonięte ramiona,
gdy Est zorientował się, że faktycznie bujał w obłokach. - Mam tak dużo do
przemyślenia, że nie mogę wyciszyć myśli.
Mag
nie miał mu tego za złe. Znał jego możliwości i zauważył, iż ostatnimi czasy roztargnienie
przeobraziło się w zalążek podzielność uwagi.
-
Nie daję ci ani chwili wytchnienia, nieprawdaż Estalavanesie? Chodźmy. Na
wschodnich murach powinien być najlepszy widok - ponaglił Mag, wzrokiem
odszukując wejście na blanki. - W międzyczasie opowiem ci o zaklinaczach i
szamanach.
Idąc
w kierunku wskazanym przez mistrza, Est skupił się na wywodzie, dopatrując się
w nim nie tyle ciekawostek magicznej natury, co wartościowej nauki na
przyszłość.
Dowiedział
się, że zaklinacze są najmniej liczną grupą obdarzonych mocą osób intuicyjnie
posługującą się energią tajemną zarówno skumulowaną w ich ciałach, jak i
pobieraną z otoczenia. Oni sami są przekaźnikami przepływającej przez nich
mocy, dlatego też nie odnotowano przypadków, by którykolwiek posługiwał się
magią destruktywną, defensywną lub użytkową w sposób inny niż zaklinanie
przedmiotów. Tacy magowie najczęściej zakładali własne pracownie rzemieślnicze,
szkolili czeladników i najmowali się do wzmacniania oręża, pancerzy, bądź własnoręcznie
wytwarzanych przedmiotów użytku codziennego.
Wspinając
się na mury gorliwie słuchał o szamanach będących mówcami żywiołów i duchów. Tę
dziedzinę magii kultywowali orkoukowie zasiedlający lasy w okolicy Imperium Isetualetarthu
oraz ludzkie plemiona Niskowyżu na południu Estarionu. Był to rodzaj tradycji
oraz symbol realnej władzy, gdyż przychylność ducha oraz obcowanie z
pierwotnymi elementami jest najwyższym zaszczytem, jakiego dostąpić może
śmiertelnik. Niewiele o nich wiadomo, ponieważ te dwie nacje pilnie strzegą swych
sekretów tworząc zamknięte społeczności wrogie przybyszom a nawet rodakom z
innych szczepów.
-
Kiedyś słyszało się także o druidach - dodał Mag na zakończenie - lecz wraz z
odejściem smoków słuch o nich zaginął. Nakłania mnie to do refleksji, iż na
pewnej płaszczyźnie byli oni powiązani z prastarą rasą gadów zamieszkujących
Khaldun. Druidzi dbali o faunę oraz florę, pielęgnowali ziemię i stali na
straży natury, podtrzymując równowagę między światem a Macierzą Mocy. Aktualnie
ich rolę degraduje się do poziomu zwykłej opowiastki umilającej nestorom czas
przy herbacie. Przykre, jak wybiórczy bywają ludzie miłujący się w tradycjach.
Est
nie odpowiedział, pozwalając słowom Maga wybrzmieć w przerywanej piskami
białobrzuszków ciszy letniego poranka. Stawiając stopę na szczycie murów
chłopak odetchnął czystym powietrzem.
Pogoda
była wspaniała. Słońce przygrzewało, a rozkoszny wiatr łagodził promienie
padające na odsłoniętą skórę. Na otwartej przestrzeni samopoczucie Esta ulegało
poprawie. Powietrzne akrobacje czarnych ptaszków o białych brzuszkach gniazdujących
w szczelinach murów cieszyły oko, a ich niepowtarzalny świergot wprawiał w
dobry nastrój.
Urzeczony
spokojną atmosferą wysoko położonego miejsca Est z początku nie zwracał uwagi
na panoramę rozciągającą się pod fortyfikacjami. Rozmyślał nad tym, ile było w
nim elementów z poszczególnych dyscyplin: uzupełniał wiedzę jak czarodziej,
wiązał walkę z magią niczym czarownik, łączyła go nierozerwalna więź z
żywiołami na podobieństwo szamanów oraz szanował wszelkie przejawy życia
zgodnie z doktrynami druidów, a był przy tym zaklinaczem. Poniekąd wydawało mu
się to zabawne, że czerpie z nich wszystko co najlepsze.
W
czasie gdy uczeń oddawał się marzeniom, mistrz subtelnym gestem odprawił
wartownika. Najemnik popatrzył na białego elfa, po czym skinął doradcy głową i
ze słabo skrywaną ulgą odszedł do kompana stróżującego na drugim końcu
szerokiego muru. Kiedy wyszedł poza zasięg słuchu, starzec oparł się o blanki i
wyjrzał przed siebie.
Est
uczynił podobnie. Wychylił się pomiędzy merlonami i skrzywił już na sam widok
rozpościerający się w dole. Wnętrzności zwinęły mu się w supeł, gdy poruszony
spoglądał na paskudne pogorzelisko, świadectwo stoczonej tu bitwy.
Stosy,
na których spalono zwłoki najeźdźców oraz zwierząt, już dawno wygasły, lecz
nikt ich nie uprzątnął. Gołą, wypaloną do cna ziemię pokrywały brązowe plamy i
sczerniałe łaty, a powbijane gdzieniegdzie szczątki pancerzy oraz połamanej
broni dopełniły szpetoty krajobrazu. Jak okiem sięgnąć ziemia była martwa. Nie
zrodzi trawy. Kwiaty nie zakwitną na tej ponurej pamiątce brutalnych zmagań.
Tylko duchy przeszłości będą nawiedzały te nieszczęsne zgliszcza.
-
Żaden z najemników nie chce przyjąć warty w tej części murów - zaczął Mag
niemal szeptem, przyciągając spojrzenie przygnębionego chłopaka. - Niedźwiedź
pierwszy raz od uformowania kompanii zmuszony jest wydawać rozkazy pod karą
aresztu.
Esta
to nie dziwiło. Sam poczuł ciarki na plecach oceniając z góry ogrom
pobojowiska. Tylu ludzi zginęło pod murami bezpiecznego domu...
Niemłody
już mnich położył dłonie na nagrzanych słońcem kamieniach blanek.
-
To miejsce już na zawsze będzie niemym dowodem pierwszego poważnego potknięcia
naszego przywódcy. Ludzie to zauważyli, nawet ci o najprostszych rozumach.
Gdyby Tyrd nie był tak zaślepiony żądzą władzy i podbojami, nie dawałby
pretekstu roszczeniowej arystokracji do szukania sprawiedliwości u
zwierzchnika. Gdy zachodzi konieczność, syn arcypaladyna bezwzględnie sięga po
rozwiązania siłowe. I właśnie ta cecha odróżnia go od spolegliwego ojca. Można
było rozstrzygnąć ten spór bezkonfliktowo, niestety łaknienie krwi Niedźwiedzia
stało się silniejsze, zbyt długo bowiem siedział bezczynnie w klatce. A to
pozorne zwycięstwo jeszcze bardziej go rozochoci, pogrążając nas w absolutnym
szaleństwie.
Zasłuchany
Est obserwował pole omijane przez ścierwojady. To, co pozostało z zielonych,
tętniących życiem błoni bólem rozdzierało jego serce. W głębi duszy słyszał
udręczony krzyk natury wydobywający się spod tej niegojącej się, ropiejącej
rany. Nie chciał na to patrzeć, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Pragnął
działać, lecz nie wiedział jak mógłby naprawić tak ogromne szkody. Ziemia się
odrodzi, aczkolwiek wymaga to dziesiątek lat starannej pielęgnacji.
Wiedziony
wewnętrznym impulsem zamknął oczy i wystawił policzki na powiew kojącego wiatru
oraz wizgu wznoszących się na ciepłych prądach białobrzuszków. Nie umiał
przejść w stan medytacyjny tak szybko jak mistrz, co wcale nie było to
konieczne, by w wyobraźni dojrzeć siebie samego stojącego na środku martwego
pola.
To,
co wówczas ujrzał, mocno nim wstrząsnęło.
Widział
z wolna kiełkujące źdźbła oraz pierwsze rachityczne rośliny. Kałuże deszczowej wody
rozlewały się i powiększały z każdym dniem do rozmiarów oczka wodnego, stawu,
jeziora. Płochliwe leśne zwierzęta przychodziły skubać trawę i kwiaty, napić
się, skryć w rozrastających się dziko krzewach. Ptaki wiły gniazda w coraz
rozleglejszych koronach młodych drzew. Aż rozpoznał wśród nich siebie i zrozumiał,
że to zasługa Zaklinacza Żywiołów.
Kiedy
rozchylił powieki miał już pewność, że osiągnie efekt wykraczający poza jego
śmiałe wyobrażenia. Potrzebował tylko czasu, ale było to wykonalne. Dzięki temu
uciszy sumienie i odpokutuje gwałt na życiu, jakiego dokonał podczas potyczki.
-
Mistrzu, mogę pomóc ziemi przyspieszyć jej powrót do poprzedniego stanu.
Przeszył
go dreszcz podniecenia na wzmiankę o ogromnym przedsięwzięciu, na które się
porywał. Po to otrzymał ten niecodzienny dar kontrolowania żywiołów, to było
jego powołanie. Gdy był w potrzebie, żywioły natychmiast odpowiadały na
wezwanie. Zatem kiedy żywioły będą potrzebowały jego, on zrewanżuje się tym
samym - nie z poczucia obowiązku, lecz dla własnej satysfakcji.
Mag
przyglądał się odmienionej młodzieńczym zapałem twarzy ucznia świadom, że nie odwiedzie
go od postanowienia. Zamierzał jednak motywować i wspierać podopiecznego,
ponieważ jego zamysł był zaprawdę altruistyczny. I posiadał drugie dno, do
jakiego chłopak w swej nieśmiałości nigdy się nie przyzna. Pomarszczone oblicze
malował smutek, choć kąciki ust mężczyzny uniosły się nieco w górę.
-
I tak oto dotarliśmy do momentu, w którym moja obecność staje się zbyteczna,
Estalavanesie. Pozwól mi mówić, chłopcze - wyprostował pojedynczy palec,
nakazując wzburzonemu uczniowi milczeć. - Dziękuję. Moja obecność staje się
zbyteczna, albowiem od tej pory samodzielnie przekraczać będziesz swoje
granice. Żywię obawę, iż moje towarzystwo stanie się dla ciebie przeszkodą nie do
pokonania. Nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić nabyte do tej pory
umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci odkryć. Z żalem wyznaję,
że nie nauczę cię już nic więcej, mój synu.
Strapiony
ponurym wydźwiękiem słów mentora Est jedyne co mógł zrobić, to spuścić wzrok i
ponownie obejrzeć się na zbezczeszczoną ziemię. Splótł ręce, z ciężkim
westchnieniem opierając je o prześwit blanek.
Mistrz
już zawczasu przygotowywał go do tego, oswajał z myślą o opuszczeniu Twierdzy. I
choć Est tego pragnął, to wcale tego nie chciał. Chciał być z Magiem, swoim
opiekunem i ojcem. Chciał nadal pomieszkiwać w kwaterze na czwartej kondygnacji
Wieży Czarodziejów oraz przesiadywać przy studni za Głównym Budynkiem lub na
północno-wschodniej wieży ogniowej, skąd roztaczał się bajeczny widok na pola
uprawne i lasy. Świat, do którego przywykł, obracał się w ruinę. Życie, które
stało się dla niego normalną codziennością, odchodziło w sferę wspomnień, do których
będzie wracał w najtrudniejszych momentach.
Będzie tylko gorzej… - podpowiadał mu Głos z tyłu głowy.
- Odpowiedzialność cię przerośnie, zdruzgocze,
pogrzebie… Zniszczą cię ambicje… Złamią niespełnione marzenia...
-
Dotąd sobie radziłem, więc poradzę sobie i teraz! - Nim się spostrzegł,
odpowiedział samemu sobie. Na szczęście obserwujący go bacznie Mag nie miał
podstaw sądzić, że kto inny był odbiorcą przekazu. - A przynajmniej taką mam
nadzieję, mistrzu - dodał pospiesznie, wciąż niepewny znaczenia tego
przenikliwego wejrzenia.
-
Obiecaj mi, chłopcze, że się nie przeforsujesz. Liczę, iż wyciągnąłeś
odpowiednią naukę z ostatnich wydarzeń? - Ciepły ton Maga niczym rześki zefir
odpędził czarne myśli kłębiące się w umyśle Esta. - I pracując z żywiołami
postaraj się pogłębić wiedzę o esencji gromadzącej się w twoim organizmie.
Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, na dniach powinienem pobrać jej nadmiar.
Rzeczywiście,
ten nieprzyjemny moment zbliżał się wielkimi krokami, a mimo to Est nie
odczuwał symptomów przerostu mocy. Przecież nie zużył jej ani odrobiny podczas
walki. Gdzie się podziała?
-
Czy to możliwe, by… Mistrzu?
Est
obrócił się do mnicha, ale jego już tam nie było. Zaskoczony okręcił się na
pięcie i dojrzał go po przeciwnej stronie murów. Szybko do niego dołączył.
-
Mistrzu, chciałem spytać czy to możliwe, by energia magiczna w moim ciele
przestała wzrastać.
-
Istnieje taka możliwość, mój uczniu – zgodził się Mag. Wzroku nie odrywał od
dwóch postaci przemierzających opustoszały dziedziniec. Z tej odległości jego
stare oczy nie rozróżniały detali, lecz tego młodzieńca zawsze rozpozna. -
Istnieje także możliwość, że skorzystałeś z niej w bitwie. I jeszcze jedna, w
której to zakładam, iż potrafisz magazynować coraz więcej esencji nie czyniąc
sobie tym szkody.
Nie
była to jednoznaczna odpowiedź, jakiej oczekiwał Est, ale musiał pocieszyć się,
że mistrz przeanalizował problem tak dokładnie, by wyszczególnić chociaż trzy warianty.
A bez cienia wątpliwości było ich więcej.
Chłopak
przez chwilę przypatrywał się wynędzniałej twarzy Maga doszukując się w niej
śladowych emocji, lecz nic nie znalazłszy przeniósł spojrzenie w punkt, ku
któremu ów spoglądał. Od razu wypatrzył elegancko ubranego mężczyznę. Natomiast
idąca obok niego kobieta nie była mu znajoma, bo spośród przebywających w
świątyni kapłanów poznał tylko Oswyna i Elurielle.
Kapłanka
może i miała na sobie szaty medyka, ale jej zachowanie bynajmniej nie
wskazywało na oficjalny charakter spotkania. Trzymała się blisko towarzysza i
żywo gestykulując niby przypadkiem dotykała to jego odsłoniętego przedramienia,
to okrytego rękawem barku.
Przodownik
zatrzymał się raptownie. Nie interesowało go, co miała mu do zakomunikowania, lecz
uprzejmie czekał aż skończy. Dopiero wtedy potrząsnął przecząco głową i
wymijając ją, odszedł bez słowa.
-
Nasz młody przyjaciel złamał kolejne niewieście serce. - Mag pokręcił głową jak
wytatuowany najemnik przed momentem. - Tym razem będzie miał niemały orzech do
zgryzienia. Niektóre kobiety bywają zawzięte. Zupełnie jak ty, Estalavanesie. -
Przewrotny uśmieszek wykwitł na spękanych, okolonych rzadką białą brodą wargach.
Zawstydzony
Est odbił spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na opiekuna. Mag wiedział o
wszystkim, jakżeby inaczej. Ale czego się spodziewał? Potwierdzenia dla
hasających w murach warowni plotek? Wiedzy u samego źródła?
-
Colonell… nie gustuje w kobietach - oświadczył cicho Est. Wierzył w lojalność
partnera, aczkolwiek uczestnictwo w tak intymnej scenie odrobinę go uwierało, choć
nie czynili z tego żadnej tajemnicy rozmawiając na środku pustego podwórca. – Preferuje...
bliskość mężczyzn.
Czarne
oczy nie odpuszczały białej twarzy elfa, śledząc każdą zmianę w jego bogatej
mimice.
-
Wiem o tym nie od dziś, mój chłopcze. W młodości przysporzył nam naprawdę wielu
kłopotów. Przełom nastąpił z chwilą twojego pojawienia się w Twierdzy. Colonell
nigdy nie był człowiekiem posłusznym i rozważnym, bliżej mu było do podmiejskich
bandytów, aniżeli najemników podlegających rygorowi zasad. Prowadził dość
frywolny tryb życia i niejednokrotnie wpadał w tarapaty, z których wydostanie
go stanowiło spore wyzwanie. – Onyksy odpuściły, koncentrując się na palonym
słońcem dziedzińcu. Pożółkłe paznokcie skubały resztki niegdyś gęstego zarostu.
- Odkąd tu mieszkasz, nabrał pokory. Jak gdyby przez całe życie nie mógł
usiedzieć w miejscu zmuszony do poszukiwania czegoś, czego w ogóle nie znał.
Był niespokojnym duchem. Aż w końcu odnalazł obiekt wieloletnich poszukiwań.
Czy zdajesz sobie sprawę, że od ponad roku nie wyjechał na dłużej niż parę dni?
W dawnych czasach było nie do pomyślenia, by mój wychowanek bez żadnych
ekscesów przesiedział dzień w murach Twierdzy. Niedźwiedź co rusz odprawiał go
w dalekie podróże, byle nieco okiełznać jego temperament. Bezskutecznie.
Est
uśmiechnął się mimowolnie. Col wyglądał na żądnego przygód i głodnego doznań
osobnika, lecz nawet nie podejrzewał, że był aż takim rozrabiaką. Owszem, przy
pierwszym spotkaniu skategoryzował go jako nachalnego kpiarza, który przyczepił
się do białego cudaka szukając sposobności do poużywania sobie w najlepsze. Pomylił
się jednak. Młody mężczyzna o wesołym usposobieniu nie zrobił z niego kozła
ofiarnego. Traktował Esta jak równego sobie, nie dokuczał mu, a wszelkie
przejawy złośliwości czy wrogości rozstrzygał bezpardonowo. Poświęcił dla niego
doczesne życie oraz przyjaźnie, powierzył mu siebie całego nie mając gwarancji
czy zyska na tym, czy tylko straci. Stał się oddanym obrońcą oraz szczerym
przyjacielem. I z wzajemnością.
Czujący
żar w piersi chłopak odetchnął głęboko, jak gdyby w ten sposób chciał zrzucić z
siebie cały ciężar nawarstwiających się w nim emocji. Pora, by Mag dowiedział
się czegoś o swoim uczniu.
-
Mistrzu, zapewne dotarły do ciebie... pogłoski na mój i Colonella temat. Wiedz
zatem, że nie są one bezpodstawne. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – tłumaczył
się. Nie miał pojęcia jakie historyjki krążyły po Twierdzy, ale ludzka fantazja
nierzadko wprawiała go w osłupienie.
Mag
uśmiechnął się tajemniczo. Wyraz ten był tak dziwny, że Est się zaniepokoił.
-
O tym także wiedziałem na długo zanim zrozumiałeś swe uczucia względem
przyjaciela, Estalavanesie. - Starzec z grzeczności pominął fakt, że był
świadkiem ich widowiskowego uzewnętrznienia. - Zmiany w zachowaniu nie postępują
gwałtownie, chyba że pojawiają się uczucia takie jak porywcza, młodzieńcza
miłość. Przyznaję, iż obserwowanie was sprawiało mi niemałą uciechę.
Przywróciło mi nadzieję na lepszą przyszłość. Wiarę w powodzenie największej inicjatywy
naszych czasów. Mawia się, że każdy zakochany jest szaleńcem, a ludzie notorycznie
lekceważą potęgę, jaką daje miłość.
Est
pamiętał czego mistrz uczył go o miłości i o tym, do czego może doprowadzić na
tle pobudek kierującej się nią osoby. Może być kreatywna, ale też destruktywna
- to uczucie potrafi determinować do przekształcenia utartego stylu życia.
Zastanawiał się, jak on sam zmienił się pod wpływem przyjaciela.
-
Ktoś na ciebie czeka, Estalavanesie. - Mocne klepnięcie w ramię pomogło chłopakowi
się otrząsnąć. Mag był zasuszonym staruszkiem, wciąż jednak miał siłę w rękach.
- Sądzę, że wszyscy zasłużyliśmy na solidny odpoczynek. Zajrzyj do mojego
gabinetu w porze kolacji, chłopcze. Zostało kilka kwestii wymagających rozpatrzenia.
Tymczasem za własną radą udam się na krótki spoczynek. Daruj mi to poczucie
humoru, chyba na starość przeistaczam się w stworzenie nocne, gdyż dni
zaczynają mnie fizycznie męczyć.
-
Do zobaczenia mistrzu.
Półsmok
patrzył, jak doradca pewnym krokiem oddala się w stronę schodów prowadzących na
dziedziniec. Stary człowiek nie poruszał się już z tą zadziwiającą żwawością,
lecz nie wyzbył się werwy, której pozazdrościć mógł niejeden młodszy wiekiem
mężczyzna. Jego plecy oraz ramiona były nieco pochylone, jednakże stale utrzymywał
w pionie swoje zniszczone wizjami ciało.
Dotychczas
Est odczuwał wyrzuty sumienia uważając, że to jego bezmyślność osłabiała
opiekuna, którego kochał i podziwiał. Teraz pluł sobie w brodę za te brednie, bo
właśnie dojrzał coś, na co przez cały ten czas pozostawał ślepy: prawdziwe
oblicze steranego mężczyzny, który pomimo stanu, w jakim się znajdował i
przeciwności losu, którym stawiał czoła, trwał nieugięty. Wiek oraz
doświadczenie ciążyły mu na barkach, a jednak rozum miał równie błyskotliwy jak
inteligencję. Był jak wiekowy miecz, którego ostrze pozostawało ostre, choć nie
szczędzono go w licznych potyczkach. Pełen uznania uczeń wierzył, że oręż ten
się nie wyszczerbi. Nadejdzie dzień, kiedy ostrze pęknie, lecz do końca zachowa
ostrość.
Trafiające
doń wrażenie było tak realistyczne, że Est jeszcze chwilę stał w odrętwieniu
wywołanym tą nagłą refleksją. A potem, jak gdyby nigdy nic, poszedł w ślad za
nauczycielem, który zdążył już zniknąć na samym dole.
***
Odprężony w swej zwyczajowej pozie
Colonell swobodnie opierał się o chłodną ścianę wysokiego muru. Powieki miał
przymknięte, a połowicznie wytatuowaną twarz odwrócił do pnącego się po
nieboskłonie słońca. W niecodziennym stroju był niesamowitym zjawiskiem, od
którego oczarowany Est nie mógł odlepić wzroku. Aż naszła go nieodparta chęć
ukradkowego podejścia tego pozornie zrelaksowanego łowcy. Zakradł się więc do niego...
ale przodownik był naprawdę dobry w swoim fachu.
Na
moment przed zetknięciem dłoń mężczyzny wystrzeliła w kierunku wyciągniętej
ręki białego elfa, zamykając się delikatnie na szczupłym przegubie.
-
Nie ze mną te numery, dzieciaku - mruknął Col, otwierając jedno oko. - Szurnąłeś
o jeden raz za głośno. Zawahałeś się przed ostatnim krokiem i to cię zdradziło.
-
Wcale nie szurałem! - zaperzył się Est. Skapitulował spostrzegając czający się
w ciemnozielonych oczach psotny błysk. - No dobra, może trochę.
-
Przodownika Niedźwiedzi nie podejdziesz, gadzinko. - Odepchnąwszy się od ściany,
Col obrzucił Esta krytycznym spojrzeniem. - Gotów na wizytę w świątyni? Chyba
powinni sprawdzić twoje rany. A w sypialni ty sprawdzisz moje.
Wystające
z rękawiczki białe palce powędrowały do lewego boku i spoczęły w miejscu, gdzie
szwy rwały pod bandażem. Est przyzwyczaił się do tępego bólu jakim bez ustanku
pulsowały i nawet udawało mu się ignorować to nieprzyjemne doznanie
rozdzierania skóry.
-
Tak, możemy pójść do świątyni lub... pójść gdzieś indziej i tam zostać.
-
Załapałem tę pokrętną aluzję, Esti - wymruczał Col. Wyzywający uśmieszek wygiął
lewy kącik ust skryty pod krótką szczeciną. – A teraz jazda do świątyni. W te
pędy.
-
Jak rany, przestań mi matkować!
Chłopak
wywrócił oczami, ale usłuchał, zmierzając do świątyni. Wymiana bandaży nie była
takim złym pomysłem.
-
Przyznaj się, Col, liczysz, że ktoś nas tam razem zobaczy.
-
Czyli wszystko widziałeś... Cóż, nie ukrywam, że gdyby nas zobaczyła, to wreszcie
uwierzyłaby plotkom. - Przodownik uśmiechnął się szelmowsko, a jego krok nabrał
sprężystości. Odruchowo chciał wsunąć dłonie w kieszenie bluzy, której przecież
nie miał, skrzyżował więc ręce na nieskazitelnie białym torsie i łypnął spod
oka na chłopaka. - Nie jesteś zazdrosny?
-
Nie mam powodu. - Est wzruszył ramionami. - Właśnie, wczoraj nie zauważyłem
kapłanów na zabawie. I gdzie się podział Lydrian? Nie brał udziału w bitwie.
-
Ludzie Sarvatesa urobieni są po łokcie i raczej nie w głowie im zabawa. A
Lydek… Hmmm... - Col namyślał się przez krótką chwilę. - Jakoś w połowie drogi
do Sal Aldahad? Stary przydzielił go do ochrony estariońskich kupców wyprawiających
się do wschodniej krainy. Jest w tym najlepszy, a południowcy hojnie płacą. Nie
ma co się dziwić, że przywódca podjął taką a nie inną decyzję. Złoto to złoto.
Złoto
to krwawa waluta...
-
Rozumiem...
Nieobecny
duchem Est szedł obok przyjaciela, myślami przebywając daleko od domu, który
niebawem opuści. Dokąd pójdą? Ile krwi przeleją? Jak wiele kilometrów oddzieli
go od mistrza, od bezpiecznych murów czarnej warowni? I czy sobie poradzi? Nie
chciał być obciążeniem dla Cola. Jak miał chronić ukochanego człowieka, skoro
wątpliwości kąsały go niby rozwścieczone szerszenie?
Jeszcze
przed uderzeniem serca Zaklinacz Żywiołów Estalavanes wręcz emanował niebywałą
pewnością siebie, z której pozostały już wyłącznie opary rozmyte na wietrze
rzeczywistości, niewyraźne widmo uczuć, którymi sugerował się podczas rozmowy z
mistrzem.
A
Głos cynicznie milczał.
***
Nie mógł zasnąć. Po raz kolejny
zmienił pozycję, znów podciągnął koc pod brodę i po raz wtóry wysunął spod
niego nogę. I nic. Sen nie nadchodził. Oddech śpiącego obok mężczyzny był
miarowy i głęboki. Colonell usnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.
Poirytowany
półsmok usiadł, posłał nagim plecom kochanka pełne urazy spojrzenie i
wyślizgnął się z łóżka. Podniósł zalegające na podłodze spodnie i upewniwszy
się, że to jego, ubrał je w drodze na balkon. Ostatni raz popatrzył na
pogrążonego w ciemnościach mężczyznę i wyszedł, nie domykając za sobą drzwi.
Chłód
nocy pokrył wilgocią jego nagi tors i ramiona. Gładki kamień pod stopami był
śliski i zdradliwy, dlatego złapał się lśniącej rosą barierki. Wsparł się
łokciami o balustradę i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w dal, za mury, za migoczące
punkty pochodni wartowników, znacznie dalej niż sięgały skaleonie oczy.
Nie
potrafił stwierdzić czy powodem bezsenności był zwyczajny lęk, czy nadmierna
ekscytacja. Świadomość zadania, którego się podjął, zmuszała jego spojrzenie,
by podążało w to jedno miejsce i nakłaniała umysł do gorączkowego wyszukiwania alternatyw
oraz najlepszych rozwiązań. Kołatało mu w piersi na samą myśl o tym, co ma
zrobić. Aż poddał się ćwiczeniom oddechowym, ponieważ groźba oddania się we
władanie emocji wisiała nad nim nieubłaganie.
Gdy
wreszcie odzyskał spokój, a myśli przestały gonić jak szalone, poukładał sobie zdarzenia
minionego dnia. Prawie cały ten czas przegadał z Colem, mistrzem i Leos.
Zrozumiał już, dlaczego Colonell zaczął traktować ją z większą życzliwością i
czułością. Chyba mężczyzna sam musiał dorosnąć do myśli że ma siostrę, którą nieomal
zabił. Czy kiedyś powie jej o pokrewieństwie? Zapewne. W każdym razie Est nie
zamierzał go wyręczać. Po Małej Niedźwiedzicy także nie dało się poznać
jakichkolwiek cieplejszych uczuć względem ojca, za to bliżej się przyglądając,
emanowała rezolutnością oraz bezpretensjonalnością równie mocno jak jej brat.
Następnym razem przyjrzy się im dokładniej, może wychwyci więcej podobieństw
nie tyle w charakterze, co wyglądzie.
Lekki
uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy pomyślał o wieczornej rozmowie z mistrzem.
Omówili wówczas problem Zakonu Paladynów i dalszego postępowania z niewygodną korespondencją.
Stary mnich daleki był od wydania ucznia w ich ręce, lecz nakierował go na
kilka kluczowych niuansów. Wynikało z nich, że gdyby rycerz-dowódca życzył
sobie jego śmierci, to miał ku temu już dwie świetne okazje: kiedy ten sam do
niego przyszedł oraz na polu bitwy. Est zreflektował się, że gdyby chodziło o
odwet, sir Aarim nie wypuściłby go ze swojego gabinetu, nie dał wierzchowca,
nie kazałby mu ostrzec mieszkańców Twierdzy, ani nie pojedynkowałby się z nim
pod murami warowni. Jedno gładkie cięcie załatwiłoby sprawę, a chwała i honor
były tylko przykrywką, cokolwiek szlachetną. Zgadza się, szlachetną,
przypomniał sobie bowiem pożegnanie niebianina stanowiącego, że gdyby spotkali
się w innych okolicznościach, chętnie ujrzałby go w szeregach Obrońców
Ludzkości.
Est
nie powiedział już nic, gdyż odgadł, o co chodziło opiekunowi. I zaczynał
pojmować, że słowa paladyna o chorobie toczącej Estarion nie były urojeniami
aroganckiego księcia. Niebianie w szczycie swej potęgi ostatni raz widziani
byli w starożytności, kiedy doszło do wyniszczającej walki między nimi a
Śniącymi. Mag sądził, że skoro sir Aarim się wtrącił, to coś było na rzeczy. A
rzeczony rycerz stosował dość niekonwencjonalne metody, byle jak najszybciej
osiągnąć cel.
Nieszczęśliwy
półsmok obserwował ciemne chmury przysłaniające gwiazdy i dumał nad otwartą
kwestią listu do rycerza-dowódcy. Pospołu z mistrzem zdecydowali, że osobiście
na niego odpowie, powinien tylko przemyśleć, co w nim zawrzeć. A teraz nie miał
do tego głowy. Powieki szczypały go z braku snu i przetarł je nieco nerwowo. Im
bliżej świtu, tym bardziej spadała temperatura na zewnątrz, ale Est nie miał
ochoty wracać do łóżka. Zbyt wiele myśli tłukło się w jego głowie, by mógł wypocząć.
Musiał im wszystkim przeznaczyć chociaż parę sekund, może wtedy dadzą mu
spokój. Do tego jeszcze dochodził planowany wyjazd Cola do odległych majątków
jednego z pobitych możnych w celu, jak to określił, uzgodnienia konkretnych
ustępstw.
Rozmowa
Cola z ojcem przebiegła w napiętej atmosferze i przodownik z hukiem wypadł z
prywatnych komnat przywódcy, co przykuło uwagę przechodzącej tamtędy kapłanki. Est
współczuł jej nietrafnie ulokowanych uczuć, niemniej nie chciał się nim z nikim
dzielić. I nie musiał, bo przez resztę wieczoru oraz część nocy on i Col wyjątkowo
czule zajmowali się sobą nawzajem. Aż poczuł błogość na samo wspomnienie.
Odnosił
wrażenie, że mimo wspólnie spędzonego dnia w pieszczotach ludzkiego kochanka
zawarta była cała desperacja oraz narastająca tęsknota, jakby pragnął nacieszyć
się tą bliskością na zapas. W końcu pojutrze nie będą się widzieli przez ponad siedmiodzień,
Niedźwiedź bowiem kategorycznie odmówił zabrania ze sobą białoskórego cudaka,
który na dworze wielmoży rzucałby się w oczy i mógłby zostać poczytany za
obrazę panującego na włościach gospodarza. Est przywykł już do takich komentarzy,
ale Col srodze się nimi przejął.
A
gdyby tak rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Adeili? Czy gdyby zapytał sir
Aarima wprost, to coś by ugrał? Czy uprzedzony do rycerzy Col przystałby na to?
Każdy pomysł oraz plan był dobry, byle uciec jak najdalej, by żyć na własne
ryzyko i na własnych warunkach...
Pośród
nocy Est dosłyszał skrzypnięcie domagających się naoliwienia zawiasów.
Doskonale znajomy rytm kroków poruszył wrażliwymi uszami. Wtem duże dłonie
ciepłem odłożyły się na odsłoniętym brzuchu, drapiący zarost podrażnił kark,
oddech połaskotał policzek. Rozległ się niski szept, który skutecznie przegnał
niechciane myśli:
-
Powinieneś spać.
-
Nie potrafię zasnąć. - Est oparł się plecami o tors Cola i przymknął oczy.
Wszystkie troski wyparowały, tylko zmęczenie rosło wraz z odprężeniem.
-
Czyżby wciąż było ci mało? - Wargi jak piórko musnęły długi płatek ucha,
opuszki palców sunęły po gładkiej skórze ramienia ku świeżo zabandażowanej
szyi. – Czy też nader cię wymęczyłem?
-
Znasz moją zachłanność, Col, mnie zawsze będzie mało. Ale teraz… - Est skrzywił
się, powracając pamięcią do nocy tuż po ataku smoka. - Teraz, gdy wyjedziesz,
będzie inaczej. Nie zwariuję z braku towarzystwa. Tamte dni, kiedy
poszukiwaliście zwiadowców, czarne myśli prowadzące mnie ku śmierci… Nie, to
się nie powtórzy. Będę na ciebie czekał, Col.
I znajdę sposób, żebyśmy się stąd
wynieśli, dokończył
w myślach, ciaśniej otulając się ramionami ulubionego człowieka.