Estalavanesowi serce pękło na wieść,
że to jego umiłowany opiekun jest zdrajcą. Pierwszy człowiek, któremu w życiu
zaufał, okazał się przeniewiercą!
-
Dlaczego to zrobiłeś, mistrzu...? – wyszeptał rozgoryczony.
-
Wyciągasz pochopne wnioski, chłopcze, co jest zrozumiałe w obecnej sytuacji.
Zdawać się może, iż opowiedziałem się po przeciwnej stronie, lecz dopiero gdy
przyjrzysz się temu z bliska, dojrzysz, że tak naprawdę wciąż walczę dla dobra
naszych ludzi.
Mówiąc
to starzec przymknął ciężkie powieki, do żywego dotknięty rozpaczą przejmującą
ucznia, a gdy po chwili je rozchylił, pochylony nad biurkiem młody półsmok
spoglądał na niego z wyrazem bezgranicznego żalu.
-
Estalavanesie, walczę, by utrzymać ten kruchy pokój pomiędzy Zakonem Paladynów
a Kompanią Najemną Niedźwiedzi. Nie ustaję w staraniach, mimo iż poniosłem
sromotną klęskę, czego następstwem była walna bitwa z udziałem wysłanników arcypaladyna.
Wchodząc z nimi w konflikt, Tyrd skazał Estarion na śmierć. Ten człowiek
zapędzi ludzkość na kraniec otchłani i w swej bezbrzeżnej głupocie rzuci się na
samo jej dno z uśmiechem na ustach, ciągnąc za sobą wszystkich, którzy mu
zawierzyli.
-
Nie rozumiem… - Est powoli pokręcił głową speszony gniewem dźwięczącym w głosie
zwykle łagodnego mentora. - Jak jeden człowiek może skazać krainę na śmierć?
-
Chłopcze, na południu wybuchł bunt arystokratów, który eskalował, przybierając
formę bratobójczej wojny pogrążającej w chaosie coraz większy obszar Estarionu.
I wywołał go sprzeciwiający się monarchii szlachcic. Król nie stłumił rebelii,
nie zdusił w zarodku rosnącego zagrożenia przeświadczony, iż jeden człowiek nie
obali pokoju, nad którym czuwał Zakon Paladynów przez ostatnie stulecia.
Przeliczył się.
-
Podejrzewasz, że przywódca również zwariował?
-
Że zarażony jest gorączką trawiącą Merona Derada, zaiste - doprecyzował Mag.
Wstał z krzesła i podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec oraz bramę. -
Tyrd odwraca uwagę rycerza-dowódcy od spraw wielkiej wagi, tym samym
uszczuplając własne zasoby, miast nawiązać sojusz i łącząc siły wystąpić
naprzeciw temu, co nadeszło.
Est
ostrożnymi krokami zbliżył się do stojącego doń plecami Maga. I chociaż
wiedział, że na próżno szukać drugiego tak niestrudzonego człowieka, to nadal martwił
się jego stanem zdrowia. Z dnia na dzień mnich wyglądał coraz gorzej, wymagał
od siebie coraz więcej i coraz mniej pozostawiał dla siebie samego. A on,
skończony ignorant, zarzucił mu zdradę. Brzydził się sobą.
-
Czy jego nienawiść do mnie jest tego przyczyną? – zatrzymał się ramię w ramię z
pochylonym starcem i aż go ścisnęło w dołku na widok mizernej, uwiędłej twarzy.
- To moja wina?
-
Nie ukrywam, że jesteś dla niego zagrożeniem, Estalavanesie, konkurencją.
Złowieszczy Niedźwiedź od lat buduje swój autorytet i niegdyś wychodziło mu to
lepiej, jednakże przez swą butę oraz nieprzemyślane decyzje traci więcej niż
zyskuje. A ty, mój uczniu, przybłędo,
w spektakularny i zarazem skandaliczny sposób umniejszyłeś wszystkie jego osiągnięcia.
- Ton Maga był ledwie słyszalny, podobnie jak całe jego doczesne życie: ciche i
spędzone w cieniu despotycznego człowieka. - W oczach ludzi jesteś bohaterem,
który zwyciężył wrogiego dowódcę w pojedynku. Dysponujesz legendarnymi talentami,
a przy tym jesteś skromnym młodzieńcem. Traktujesz wszystkich z szacunkiem, nie
stawiasz się ponad nimi. Masz charyzmę i nawet nie jesteś świadom, jak imponujące
zdolności przywódcze się w tobie rozwijają. – Mag uśmiechnął się z dumą do
ukochanego syna. - Mógłbym wskazać więcej twych zalet, lecz to w zupełności
wystarczy, by postawić cię naprzeciwko Tyrda Niedźwiedziogrzywego jako
pretendenta na stanowisko przywódcy kompanii.
-
Kiedy ja wcale nie…! Ach.
Z
Esta uszło całe powietrze gdy zorientował się, że wszystko, co powiedział
mistrz, było prawdą. Chociaż starał się temu przeciwdziałać, wciąż bezwiednie jątrzył
przywódcę i jakby tego było mało, odebrał mu jedynego dziedzica, pierworodnego
syna mającego przedłużyć linię jego krwi. Zostawił go z niczym. Nie, nie do
końca z niczym. Sfrustrowany, pozbawiony skrupułów człowiek zrobi wszystko, by
odegrać się na poniżającym go rywalu. Chciał tego uniknąć, ale i tak znalazł
się między młotem a kowadłem - z jednej strony przerażała go bezkompromisowa
sprawiedliwość paladynów, z drugiej natomiast życie w ciągłym zagrożeniu z
powodu Niedźwiedzia.
-
Czego ode mnie oczekujesz, mistrzu?
-
Niczego nie oczekuję, drogi chłopcze. Liczę, że sam zadecydujesz o swojej
przyszłości.
-
Przyszłość nigdy nie należała do mnie. – Est spojrzał na lewą dłoń, na ukrytą
pod rękawiczką bransoletę. - To ten przedmiot wywarł wpływ na to, kim się
stałem. Kim jestem.
-
Błąd, Estalavanesie. - Mag klepnął jego bark i zawrócił, kierując się do okrągłego
stołu oraz foteli. - Jesteś tym, kim chcesz być. Moje wizje dowiodły, że
przyszłość zmienia bieg w oparciu o twe poczynania. Nasze czyny kształtują
rzeczywistość, mój uczniu, w mniejszym lub większym stopniu. Artefakt ma tu najmniejsze
znaczenie. Prawdziwe znaczenie ma osoba go posiadająca. Sam wiesz, że powstał specjalnie
dla ciebie, jesteś bowiem synem Zaklinacza, współpracownika Alchemika. Zatem
jasnym jest, iż przedmiot służy tobie, a nie ty jemu. Nie zapominaj o tym.
Starzec
pomału opadł na siedzisko fotela. Westchnienie wyrwało się z jego przesuszonych
ust. Ów dźwięk nie umknął uwadze zatroskanego ucznia.
-
Mistrzu, mam szesnaście lat, nikłe pojęcie o świecie, jestem żółtodziobem i
kompletnym laikiem. Na domiar złego nie mam w sobie za tarczę odwagi, a
wszelkie moje pomysły kończą się porażką. - Est podszedł do wolnego fotela
naprzeciwko mentora. - Na dodatek… tracę poczytalność. Ten Głos… mąci mi w
głowie. Miesza myśli i zaciera granicę mojej tożsamości. I już sam nie wiem,
który jest prawdziwy… - poskarżył się i
usiadłszy skrył twarz w dłoniach. Nie czuł się komfortowo odsłaniając przed
nauczycielem swoje najmroczniejsze sekrety, ale tylko on był w stanie mu pomóc.
-
Czy to był głos, który usłyszałeś tuż po pierwszej udanej kontemplacji?
Est
kiwnął głową, nie odsłaniając twarzy.
-
Tak, to było wtedy, gdy magia we mnie oszalała – potwierdził. - Wyraźnie
czułem, że był z nami ktoś jeszcze. Mówiłem głosem, którego nie poznawałem. Ale
to był mój głos.
-
I od tamtej pory go słyszysz?
-
Nie, potem wszystko umilkło. Aż do wyśnienia koszmaru. Smok… Smok cienia życzył
mi śmierci. Czekał, aż sam się zabiję i… - Est zamilkł. Ostatnim razem, kiedy o
tym rozmawiali, nie zdradził mistrzowi prawdy. Teraz po prostu się wygadał. - I
zaczęły nachodzić mnie samobójcze myśli. Ale… nie byłem sam i zdołałem je
opanować. Ignorowałem je aż do uaktywnienia wspomnienia z bransolety. Poczułem
wtedy czyjąś obecność tkwiącą w mojej głowie… i instynktownie wziąłem ją za zapowiedź
siły mogącej wkrótce przejąć panowanie nad moim ciałem.
Mnich
milczał. Nie odrywając wzroku od czarnej rękawiczki poszukiwał wspólnego
mianownika trzech następujących po sobie zdarzeń. Zapuszczenie się w głąb
siebie, kontakt z Macierzą Mocy oraz aktywowanie zaklętych w artefakcie
wspomnień. Nie ulegało wątpliwości, iż w każdym z tych momentów Estalavanesem
targnął przytłaczający ładunek emocjonalny. Jak dalece prawdopodobnym jest, by
w ten sposób przejawiała się moc Zaklinacza Żywiołów? Skrajne zmiany
emocjonalne, do jakich dochodziło w umyśle półsmoka, oddziaływały na tę mityczną
potęgę. Lecz jak rozumieć obecność, o której mówił uczeń? Czym ona w istocie
była? Słowa mające siłę, by przejąć panowanie nad ciałem. Jakby nieszczęsny
chłopiec był opętany przez obcą esencję. Chorobę, która dotknęła ich
wszystkich.
-
Estalavanesie, czegóż dotyczą twe obecne myśli?
-
Odzywa się we mnie mizantrop. - Zielone oczy świdrowały rozmówcę spomiędzy
rozczapierzonych palców. - Namawia mnie do najgorszego. Prowokuje zachowania, które
zdawało mi się, że wypleniłem z twoją pomocą. Chce, bym zabijał. Twierdzi, że
ludzie pozbawieni są wartości. Niewolnicy wyhodowani do służenia. Nazywa ich
„czuowiecami”.
Mag
potarł nos, krzywiąc się przy tym paskudnie.
-
Zatem Czarny Król jest Śniącym – zawyrokował. - Spełnia się najgorsze
założenie.
-
Czarny Król?
-
Pewien przebłysk pojawił się w wyjątkowych okolicznościach - wyjaśnił Mag uspokajającym
tonem. Wpatrzony w polerowany blat stołu odpłynął myślami nieco w przeszłość. -
Przedstawiał on klasyczną szachownicę, na której ostały się figury dwóch królów
oraz dwóch smoków. Intrygujący podwójny szach-mat. Z czasem rozpoznałem, iż
Czerwonym Królem jest suweren Estarionu, a czerwony smok reprezentuje jego
obrońcę. Słusznie przyjąłem, iż smok warujący pod Twierdzą należał do Czarnego
Króla i przyznaję, że przypisywałem ci, mój uczniu, nieświadome bycie jego
panem. Ale prawda była zgoła inna. Śniący się przebudził, a jego smok strzegł
właśnie ciebie. Nie pytaj dlaczego, albowiem sam nie potrafię tego odgadnąć.
Jestem jednak przekonany, iż wpływy Czarnego Króla suną już ku północy. Senne
marzenie istoty uśpionej dwa tysiąclecia temu może się ziścić.
Est
już się nie zasłaniał. Patrzył na mistrza nierozumiejącym wzrokiem.
-
Kim jest Śniący?
-
Sir Aarim przybliży ci tę enigmatyczną personę, mój uczniu. Ja znam go tylko z
legend, lecz i ta, jak to już z historiami bywa, uległa znacznemu przekłamaniu.
-
Ktoś tak młody jak on może wiedzieć więcej niż ty, mistrzu?
Mag
zaśmiał się gorzko pod wąsem.
-
Gdyż mało kto wie, dlaczego w ogóle powstał Zakon Paladynów. Założony w rok po
Wojnie Bogów miał uchronić przyszłe pokolenia przed implikacjami ewentualnego wybudzenia
Śniących. Przez te dwa tysiące lat względnego spokoju Śniących, podobnie jak bogów,
włożono między bajki. A Niebianie, czyli ród Asmodeuszy, częściej brani są za
półelfów aniżeli byty nieznanego pochodzenia. Ludzie potrzebują wierzyć w coś
bliskiego ich prostemu życiu, toteż pojęcie Niebian oraz Śniących było dla
nich, delikatnie ujmując, zbyt abstrakcyjne.
-
Czyli poprzez konspirację z sir Aarimem dążyłeś do umocnienia północy? –
skonstatował Est. - Znając Niedźwiedzia, nawet nie chciał słyszeć o sojuszu z
rycerzami. Chyba już pojmuję, mistrzu. Nie mogąc dojść do porozumienia z
przywódcą, postanowiłeś działać na własną rękę.
-
I działania te zakończyłyby się sukcesem, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie pomieszał
mi szyków. Ani się obejrzałem, a Tyrd wykonał agresywny ruch, którym pogrążył
nas wszystkich.
-
Zakładasz, że Głos w mojej głowie może być podszeptem tego budzącego się
Śniącego?
Ta
myśl nie była pocieszająca. Świadomość noszenia w sobie obcej istoty napawała go
odrazą podobną do czerwi wijących się w brzuchu.
-
To przypuszczenie, chłopcze, doraźna hipoteza. Nazbyt wiele elementów nie
pasuje do całości, by brać ją za pewnik. Niemniej warto znaleźć jakikolwiek
punkt zaczepienia i wytrwale zgłębiać problem.
-
Co w takim razie mi pozostaje?
-
Strzec się tego, do czego zdolna bywa siła umysłu. - Doradca palcami ucisnął
powieki i trwał w bezruchu, rozważając coś intensywnie. - Skoro już o sile
mowa, chcę ci coś pokazać, Zaklinaczu Żywiołów. W tym celu musimy opuścić gabinet.
Chłopak
wstał równocześnie z mentorem. Napomknienie o żywiołach przypomniało mu o
czymś.
-
Mistrzu, czy jestem czarownikiem?
Krzaczaste
siwe brwi uniosły się, uwydatniając bruzdy na czole starca. Mag zmierzył Esta
uważnym spojrzeniem, a jego wargi dźwignęły się odrobinę.
-
Nie, chłopcze, nie jesteś - zaprzeczył łagodnie. – Zaliczasz się do
niewielkiego grona zaklinaczy. Jak mniemam, zostałeś nim obwołany przez naszych
ludzi, czyż nie?
-
Tak, w trakcie… walki. Nazwali mnie czarownikiem. A na zabawie użyli określenia
„szaman”. Nawet nie wiem, co te dwa hasła znaczą.
Leciwy
mężczyzna zbliżył się do drzwi gabinetu i uchylił je, przepuszczając podopiecznego.
Podążając za nim na korytarz rozejrzał się i jakby spokojniejszy ruszył ku wyjściu
z budynku.
-
Patrząc na twą technikę manifestacji magii nietrudno o pomyłkę. Nie wypowiadasz
słów mocy tajemnej, ani nie manipulujesz energią przy użyciu gestów. Twój
talent jest niezwykły: esencja znajdująca się w pierwotnych żywiołach reaguje
na twoją myśl, dostosowuje się do sytuacji i wypełnia wszelkie polecenia.
Dlatego istotnym jest, byś bezustannie kontrolował przepływ myśli. W innym
razie twoja impulsywność może być tragiczna w skutkach.
-
Więc kim są czarownicy i szamani?
-
Zacznijmy od czarodziejów, z którymi zdążyłeś zaznajomić się w Twierdzy, wtedy
wyraźnie dostrzeżesz różnice dzielące khalduńskich czaromiotów. - Mag zerknął
na dotrzymującego mu tempa półsmoka i rozpoczął lekcję. - Uznawani za
myślicieli i filozofów większość czasu spędzają na poszerzaniu wiedzy o magii,
aniżeli doskonaleniu umiejętności rzucania zaklęć. Potęgują moc czarów poprzez
przedmioty zwane katalizatorami, choć nie są one niezbędne do manifestacji.
Wyróżniamy pośród nich trzy podstawowe grupy, zwane różnie w zależności od
regionu: elementalistów, użytkowych oraz zabezpieczających. Miotają niszczycielskie
zaklęcia, lecz za cenę czasu poświęconego na ich utkanie. Inkantacje są
skomplikowane. Splecione z równie zawiłymi gestami przynoszą efekty
przekraczające zdolności czarowników. Zapamiętaj na przyszłość, chłopcze:
przygotowanie zaklęcia wymaga czasu i koncentracji, toteż tkający je czarodziej
wystawiony jest na atak.
Est
potaknął, odnotowując w przepastnym umyśle wymienione wady i zalety. Kto wie na
ilu czarodziejów natrafi w przyszłości? Zdecydowanie wolałby wystrzegać się
walki z nimi, ale jak już się przekonał, nie od niego to zależy.
Skręcając
w stronę wyjścia z gmachu, Est dyskretnie zerknął ku schodom prowadzącym na
piętra, gdzie nie tak dawno zniknął Col.
Stary
nauczyciel kontynuował wykład, niepomny na rozkojarzenie ucznia.
-
Czarownicy, mój chłopcze, to niepospolite, wielce osobliwe zjawisko. I podczas
gdy czarodzieje cieszą się powszechną estymą, tak oni uchodzą za
niebezpiecznych obłąkańców. Nie używają słów mocy, jako że ich energia tajemna
reaguje na mentalną wizualizację oraz indywidualne gesty wiodące. Okrzyknięto
ich renegatami, gdyż ich dzika, nieujarzmiona magia często wspomaga walkę
wręcz, sporadycznie na dystans. Wedle inteligencji czarodziejskiej dualizm ten
zakrawa o prymitywizm, ponieważ bliżej im do bezrozumnych osiłków aniżeli
geniuszy mocy. – Wychodząc na podwórze, Mag zmrużył powieki w porannym słońcu wyłaniającym
się zza niebosiężnych murów czarnej Twierdzy. - Czarodzieje tworzą hermetyczne
grupy zwane gildiami, natomiast czarownicy to samotnicy kroczący własną ścieżką
lub przyłączający się do grup poszukiwaczy przygód. I w twoim przypadku to by
się zgadzało, Estalavanesie.
-
Ponieważ nie inkantuję zaklęć, walczę kijem oraz przynależę do najemnych? -
spytał dla pewności chłopak. - Czy też chodziło ci o bycie samotnikiem,
mistrzu?
-
Cieszę się, iż pomimo nieuwagi wciąż słuchasz, co do ciebie mówię, mój uczniu.
-
Kiedy ja… Ach, wybacz. - Długie uszy opadły, podobnie jak odsłonięte ramiona,
gdy Est zorientował się, że faktycznie bujał w obłokach. - Mam tak dużo do
przemyślenia, że nie mogę wyciszyć myśli.
Mag
nie miał mu tego za złe. Znał jego możliwości i zauważył, iż ostatnimi czasy roztargnienie
przeobraziło się w zalążek podzielność uwagi.
-
Nie daję ci ani chwili wytchnienia, nieprawdaż Estalavanesie? Chodźmy. Na
wschodnich murach powinien być najlepszy widok - ponaglił Mag, wzrokiem
odszukując wejście na blanki. - W międzyczasie opowiem ci o zaklinaczach i
szamanach.
Idąc
w kierunku wskazanym przez mistrza, Est skupił się na wywodzie, dopatrując się
w nim nie tyle ciekawostek magicznej natury, co wartościowej nauki na
przyszłość.
Dowiedział
się, że zaklinacze są najmniej liczną grupą obdarzonych mocą osób intuicyjnie
posługującą się energią tajemną zarówno skumulowaną w ich ciałach, jak i
pobieraną z otoczenia. Oni sami są przekaźnikami przepływającej przez nich
mocy, dlatego też nie odnotowano przypadków, by którykolwiek posługiwał się
magią destruktywną, defensywną lub użytkową w sposób inny niż zaklinanie
przedmiotów. Tacy magowie najczęściej zakładali własne pracownie rzemieślnicze,
szkolili czeladników i najmowali się do wzmacniania oręża, pancerzy, bądź własnoręcznie
wytwarzanych przedmiotów użytku codziennego.
Wspinając
się na mury gorliwie słuchał o szamanach będących mówcami żywiołów i duchów. Tę
dziedzinę magii kultywowali orkoukowie zasiedlający lasy w okolicy Imperium Isetualetarthu
oraz ludzkie plemiona Niskowyżu na południu Estarionu. Był to rodzaj tradycji
oraz symbol realnej władzy, gdyż przychylność ducha oraz obcowanie z
pierwotnymi elementami jest najwyższym zaszczytem, jakiego dostąpić może
śmiertelnik. Niewiele o nich wiadomo, ponieważ te dwie nacje pilnie strzegą swych
sekretów tworząc zamknięte społeczności wrogie przybyszom a nawet rodakom z
innych szczepów.
-
Kiedyś słyszało się także o druidach - dodał Mag na zakończenie - lecz wraz z
odejściem smoków słuch o nich zaginął. Nakłania mnie to do refleksji, iż na
pewnej płaszczyźnie byli oni powiązani z prastarą rasą gadów zamieszkujących
Khaldun. Druidzi dbali o faunę oraz florę, pielęgnowali ziemię i stali na
straży natury, podtrzymując równowagę między światem a Macierzą Mocy. Aktualnie
ich rolę degraduje się do poziomu zwykłej opowiastki umilającej nestorom czas
przy herbacie. Przykre, jak wybiórczy bywają ludzie miłujący się w tradycjach.
Est
nie odpowiedział, pozwalając słowom Maga wybrzmieć w przerywanej piskami
białobrzuszków ciszy letniego poranka. Stawiając stopę na szczycie murów
chłopak odetchnął czystym powietrzem.
Pogoda
była wspaniała. Słońce przygrzewało, a rozkoszny wiatr łagodził promienie
padające na odsłoniętą skórę. Na otwartej przestrzeni samopoczucie Esta ulegało
poprawie. Powietrzne akrobacje czarnych ptaszków o białych brzuszkach gniazdujących
w szczelinach murów cieszyły oko, a ich niepowtarzalny świergot wprawiał w
dobry nastrój.
Urzeczony
spokojną atmosferą wysoko położonego miejsca Est z początku nie zwracał uwagi
na panoramę rozciągającą się pod fortyfikacjami. Rozmyślał nad tym, ile było w
nim elementów z poszczególnych dyscyplin: uzupełniał wiedzę jak czarodziej,
wiązał walkę z magią niczym czarownik, łączyła go nierozerwalna więź z
żywiołami na podobieństwo szamanów oraz szanował wszelkie przejawy życia
zgodnie z doktrynami druidów, a był przy tym zaklinaczem. Poniekąd wydawało mu
się to zabawne, że czerpie z nich wszystko co najlepsze.
W
czasie gdy uczeń oddawał się marzeniom, mistrz subtelnym gestem odprawił
wartownika. Najemnik popatrzył na białego elfa, po czym skinął doradcy głową i
ze słabo skrywaną ulgą odszedł do kompana stróżującego na drugim końcu
szerokiego muru. Kiedy wyszedł poza zasięg słuchu, starzec oparł się o blanki i
wyjrzał przed siebie.
Est
uczynił podobnie. Wychylił się pomiędzy merlonami i skrzywił już na sam widok
rozpościerający się w dole. Wnętrzności zwinęły mu się w supeł, gdy poruszony
spoglądał na paskudne pogorzelisko, świadectwo stoczonej tu bitwy.
Stosy,
na których spalono zwłoki najeźdźców oraz zwierząt, już dawno wygasły, lecz
nikt ich nie uprzątnął. Gołą, wypaloną do cna ziemię pokrywały brązowe plamy i
sczerniałe łaty, a powbijane gdzieniegdzie szczątki pancerzy oraz połamanej
broni dopełniły szpetoty krajobrazu. Jak okiem sięgnąć ziemia była martwa. Nie
zrodzi trawy. Kwiaty nie zakwitną na tej ponurej pamiątce brutalnych zmagań.
Tylko duchy przeszłości będą nawiedzały te nieszczęsne zgliszcza.
-
Żaden z najemników nie chce przyjąć warty w tej części murów - zaczął Mag
niemal szeptem, przyciągając spojrzenie przygnębionego chłopaka. - Niedźwiedź
pierwszy raz od uformowania kompanii zmuszony jest wydawać rozkazy pod karą
aresztu.
Esta
to nie dziwiło. Sam poczuł ciarki na plecach oceniając z góry ogrom
pobojowiska. Tylu ludzi zginęło pod murami bezpiecznego domu...
Niemłody
już mnich położył dłonie na nagrzanych słońcem kamieniach blanek.
-
To miejsce już na zawsze będzie niemym dowodem pierwszego poważnego potknięcia
naszego przywódcy. Ludzie to zauważyli, nawet ci o najprostszych rozumach.
Gdyby Tyrd nie był tak zaślepiony żądzą władzy i podbojami, nie dawałby
pretekstu roszczeniowej arystokracji do szukania sprawiedliwości u
zwierzchnika. Gdy zachodzi konieczność, syn arcypaladyna bezwzględnie sięga po
rozwiązania siłowe. I właśnie ta cecha odróżnia go od spolegliwego ojca. Można
było rozstrzygnąć ten spór bezkonfliktowo, niestety łaknienie krwi Niedźwiedzia
stało się silniejsze, zbyt długo bowiem siedział bezczynnie w klatce. A to
pozorne zwycięstwo jeszcze bardziej go rozochoci, pogrążając nas w absolutnym
szaleństwie.
Zasłuchany
Est obserwował pole omijane przez ścierwojady. To, co pozostało z zielonych,
tętniących życiem błoni bólem rozdzierało jego serce. W głębi duszy słyszał
udręczony krzyk natury wydobywający się spod tej niegojącej się, ropiejącej
rany. Nie chciał na to patrzeć, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Pragnął
działać, lecz nie wiedział jak mógłby naprawić tak ogromne szkody. Ziemia się
odrodzi, aczkolwiek wymaga to dziesiątek lat starannej pielęgnacji.
Wiedziony
wewnętrznym impulsem zamknął oczy i wystawił policzki na powiew kojącego wiatru
oraz wizgu wznoszących się na ciepłych prądach białobrzuszków. Nie umiał
przejść w stan medytacyjny tak szybko jak mistrz, co wcale nie było to
konieczne, by w wyobraźni dojrzeć siebie samego stojącego na środku martwego
pola.
To,
co wówczas ujrzał, mocno nim wstrząsnęło.
Widział
z wolna kiełkujące źdźbła oraz pierwsze rachityczne rośliny. Kałuże deszczowej wody
rozlewały się i powiększały z każdym dniem do rozmiarów oczka wodnego, stawu,
jeziora. Płochliwe leśne zwierzęta przychodziły skubać trawę i kwiaty, napić
się, skryć w rozrastających się dziko krzewach. Ptaki wiły gniazda w coraz
rozleglejszych koronach młodych drzew. Aż rozpoznał wśród nich siebie i zrozumiał,
że to zasługa Zaklinacza Żywiołów.
Kiedy
rozchylił powieki miał już pewność, że osiągnie efekt wykraczający poza jego
śmiałe wyobrażenia. Potrzebował tylko czasu, ale było to wykonalne. Dzięki temu
uciszy sumienie i odpokutuje gwałt na życiu, jakiego dokonał podczas potyczki.
-
Mistrzu, mogę pomóc ziemi przyspieszyć jej powrót do poprzedniego stanu.
Przeszył
go dreszcz podniecenia na wzmiankę o ogromnym przedsięwzięciu, na które się
porywał. Po to otrzymał ten niecodzienny dar kontrolowania żywiołów, to było
jego powołanie. Gdy był w potrzebie, żywioły natychmiast odpowiadały na
wezwanie. Zatem kiedy żywioły będą potrzebowały jego, on zrewanżuje się tym
samym - nie z poczucia obowiązku, lecz dla własnej satysfakcji.
Mag
przyglądał się odmienionej młodzieńczym zapałem twarzy ucznia świadom, że nie odwiedzie
go od postanowienia. Zamierzał jednak motywować i wspierać podopiecznego,
ponieważ jego zamysł był zaprawdę altruistyczny. I posiadał drugie dno, do
jakiego chłopak w swej nieśmiałości nigdy się nie przyzna. Pomarszczone oblicze
malował smutek, choć kąciki ust mężczyzny uniosły się nieco w górę.
-
I tak oto dotarliśmy do momentu, w którym moja obecność staje się zbyteczna,
Estalavanesie. Pozwól mi mówić, chłopcze - wyprostował pojedynczy palec,
nakazując wzburzonemu uczniowi milczeć. - Dziękuję. Moja obecność staje się
zbyteczna, albowiem od tej pory samodzielnie przekraczać będziesz swoje
granice. Żywię obawę, iż moje towarzystwo stanie się dla ciebie przeszkodą nie do
pokonania. Nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić nabyte do tej pory
umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci odkryć. Z żalem wyznaję,
że nie nauczę cię już nic więcej, mój synu.
Strapiony
ponurym wydźwiękiem słów mentora Est jedyne co mógł zrobić, to spuścić wzrok i
ponownie obejrzeć się na zbezczeszczoną ziemię. Splótł ręce, z ciężkim
westchnieniem opierając je o prześwit blanek.
Mistrz
już zawczasu przygotowywał go do tego, oswajał z myślą o opuszczeniu Twierdzy. I
choć Est tego pragnął, to wcale tego nie chciał. Chciał być z Magiem, swoim
opiekunem i ojcem. Chciał nadal pomieszkiwać w kwaterze na czwartej kondygnacji
Wieży Czarodziejów oraz przesiadywać przy studni za Głównym Budynkiem lub na
północno-wschodniej wieży ogniowej, skąd roztaczał się bajeczny widok na pola
uprawne i lasy. Świat, do którego przywykł, obracał się w ruinę. Życie, które
stało się dla niego normalną codziennością, odchodziło w sferę wspomnień, do których
będzie wracał w najtrudniejszych momentach.
Będzie tylko gorzej… - podpowiadał mu Głos z tyłu głowy.
- Odpowiedzialność cię przerośnie, zdruzgocze,
pogrzebie… Zniszczą cię ambicje… Złamią niespełnione marzenia...
-
Dotąd sobie radziłem, więc poradzę sobie i teraz! - Nim się spostrzegł,
odpowiedział samemu sobie. Na szczęście obserwujący go bacznie Mag nie miał
podstaw sądzić, że kto inny był odbiorcą przekazu. - A przynajmniej taką mam
nadzieję, mistrzu - dodał pospiesznie, wciąż niepewny znaczenia tego
przenikliwego wejrzenia.
-
Obiecaj mi, chłopcze, że się nie przeforsujesz. Liczę, iż wyciągnąłeś
odpowiednią naukę z ostatnich wydarzeń? - Ciepły ton Maga niczym rześki zefir
odpędził czarne myśli kłębiące się w umyśle Esta. - I pracując z żywiołami
postaraj się pogłębić wiedzę o esencji gromadzącej się w twoim organizmie.
Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, na dniach powinienem pobrać jej nadmiar.
Rzeczywiście,
ten nieprzyjemny moment zbliżał się wielkimi krokami, a mimo to Est nie
odczuwał symptomów przerostu mocy. Przecież nie zużył jej ani odrobiny podczas
walki. Gdzie się podziała?
-
Czy to możliwe, by… Mistrzu?
Est
obrócił się do mnicha, ale jego już tam nie było. Zaskoczony okręcił się na
pięcie i dojrzał go po przeciwnej stronie murów. Szybko do niego dołączył.
-
Mistrzu, chciałem spytać czy to możliwe, by energia magiczna w moim ciele
przestała wzrastać.
-
Istnieje taka możliwość, mój uczniu – zgodził się Mag. Wzroku nie odrywał od
dwóch postaci przemierzających opustoszały dziedziniec. Z tej odległości jego
stare oczy nie rozróżniały detali, lecz tego młodzieńca zawsze rozpozna. -
Istnieje także możliwość, że skorzystałeś z niej w bitwie. I jeszcze jedna, w
której to zakładam, iż potrafisz magazynować coraz więcej esencji nie czyniąc
sobie tym szkody.
Nie
była to jednoznaczna odpowiedź, jakiej oczekiwał Est, ale musiał pocieszyć się,
że mistrz przeanalizował problem tak dokładnie, by wyszczególnić chociaż trzy warianty.
A bez cienia wątpliwości było ich więcej.
Chłopak
przez chwilę przypatrywał się wynędzniałej twarzy Maga doszukując się w niej
śladowych emocji, lecz nic nie znalazłszy przeniósł spojrzenie w punkt, ku
któremu ów spoglądał. Od razu wypatrzył elegancko ubranego mężczyznę. Natomiast
idąca obok niego kobieta nie była mu znajoma, bo spośród przebywających w
świątyni kapłanów poznał tylko Oswyna i Elurielle.
Kapłanka
może i miała na sobie szaty medyka, ale jej zachowanie bynajmniej nie
wskazywało na oficjalny charakter spotkania. Trzymała się blisko towarzysza i
żywo gestykulując niby przypadkiem dotykała to jego odsłoniętego przedramienia,
to okrytego rękawem barku.
Przodownik
zatrzymał się raptownie. Nie interesowało go, co miała mu do zakomunikowania, lecz
uprzejmie czekał aż skończy. Dopiero wtedy potrząsnął przecząco głową i
wymijając ją, odszedł bez słowa.
-
Nasz młody przyjaciel złamał kolejne niewieście serce. - Mag pokręcił głową jak
wytatuowany najemnik przed momentem. - Tym razem będzie miał niemały orzech do
zgryzienia. Niektóre kobiety bywają zawzięte. Zupełnie jak ty, Estalavanesie. -
Przewrotny uśmieszek wykwitł na spękanych, okolonych rzadką białą brodą wargach.
Zawstydzony
Est odbił spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na opiekuna. Mag wiedział o
wszystkim, jakżeby inaczej. Ale czego się spodziewał? Potwierdzenia dla
hasających w murach warowni plotek? Wiedzy u samego źródła?
-
Colonell… nie gustuje w kobietach - oświadczył cicho Est. Wierzył w lojalność
partnera, aczkolwiek uczestnictwo w tak intymnej scenie odrobinę go uwierało, choć
nie czynili z tego żadnej tajemnicy rozmawiając na środku pustego podwórca. – Preferuje...
bliskość mężczyzn.
Czarne
oczy nie odpuszczały białej twarzy elfa, śledząc każdą zmianę w jego bogatej
mimice.
-
Wiem o tym nie od dziś, mój chłopcze. W młodości przysporzył nam naprawdę wielu
kłopotów. Przełom nastąpił z chwilą twojego pojawienia się w Twierdzy. Colonell
nigdy nie był człowiekiem posłusznym i rozważnym, bliżej mu było do podmiejskich
bandytów, aniżeli najemników podlegających rygorowi zasad. Prowadził dość
frywolny tryb życia i niejednokrotnie wpadał w tarapaty, z których wydostanie
go stanowiło spore wyzwanie. – Onyksy odpuściły, koncentrując się na palonym
słońcem dziedzińcu. Pożółkłe paznokcie skubały resztki niegdyś gęstego zarostu.
- Odkąd tu mieszkasz, nabrał pokory. Jak gdyby przez całe życie nie mógł
usiedzieć w miejscu zmuszony do poszukiwania czegoś, czego w ogóle nie znał.
Był niespokojnym duchem. Aż w końcu odnalazł obiekt wieloletnich poszukiwań.
Czy zdajesz sobie sprawę, że od ponad roku nie wyjechał na dłużej niż parę dni?
W dawnych czasach było nie do pomyślenia, by mój wychowanek bez żadnych
ekscesów przesiedział dzień w murach Twierdzy. Niedźwiedź co rusz odprawiał go
w dalekie podróże, byle nieco okiełznać jego temperament. Bezskutecznie.
Est
uśmiechnął się mimowolnie. Col wyglądał na żądnego przygód i głodnego doznań
osobnika, lecz nawet nie podejrzewał, że był aż takim rozrabiaką. Owszem, przy
pierwszym spotkaniu skategoryzował go jako nachalnego kpiarza, który przyczepił
się do białego cudaka szukając sposobności do poużywania sobie w najlepsze. Pomylił
się jednak. Młody mężczyzna o wesołym usposobieniu nie zrobił z niego kozła
ofiarnego. Traktował Esta jak równego sobie, nie dokuczał mu, a wszelkie
przejawy złośliwości czy wrogości rozstrzygał bezpardonowo. Poświęcił dla niego
doczesne życie oraz przyjaźnie, powierzył mu siebie całego nie mając gwarancji
czy zyska na tym, czy tylko straci. Stał się oddanym obrońcą oraz szczerym
przyjacielem. I z wzajemnością.
Czujący
żar w piersi chłopak odetchnął głęboko, jak gdyby w ten sposób chciał zrzucić z
siebie cały ciężar nawarstwiających się w nim emocji. Pora, by Mag dowiedział
się czegoś o swoim uczniu.
-
Mistrzu, zapewne dotarły do ciebie... pogłoski na mój i Colonella temat. Wiedz
zatem, że nie są one bezpodstawne. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – tłumaczył
się. Nie miał pojęcia jakie historyjki krążyły po Twierdzy, ale ludzka fantazja
nierzadko wprawiała go w osłupienie.
Mag
uśmiechnął się tajemniczo. Wyraz ten był tak dziwny, że Est się zaniepokoił.
-
O tym także wiedziałem na długo zanim zrozumiałeś swe uczucia względem
przyjaciela, Estalavanesie. - Starzec z grzeczności pominął fakt, że był
świadkiem ich widowiskowego uzewnętrznienia. - Zmiany w zachowaniu nie postępują
gwałtownie, chyba że pojawiają się uczucia takie jak porywcza, młodzieńcza
miłość. Przyznaję, iż obserwowanie was sprawiało mi niemałą uciechę.
Przywróciło mi nadzieję na lepszą przyszłość. Wiarę w powodzenie największej inicjatywy
naszych czasów. Mawia się, że każdy zakochany jest szaleńcem, a ludzie notorycznie
lekceważą potęgę, jaką daje miłość.
Est
pamiętał czego mistrz uczył go o miłości i o tym, do czego może doprowadzić na
tle pobudek kierującej się nią osoby. Może być kreatywna, ale też destruktywna
- to uczucie potrafi determinować do przekształcenia utartego stylu życia.
Zastanawiał się, jak on sam zmienił się pod wpływem przyjaciela.
-
Ktoś na ciebie czeka, Estalavanesie. - Mocne klepnięcie w ramię pomogło chłopakowi
się otrząsnąć. Mag był zasuszonym staruszkiem, wciąż jednak miał siłę w rękach.
- Sądzę, że wszyscy zasłużyliśmy na solidny odpoczynek. Zajrzyj do mojego
gabinetu w porze kolacji, chłopcze. Zostało kilka kwestii wymagających rozpatrzenia.
Tymczasem za własną radą udam się na krótki spoczynek. Daruj mi to poczucie
humoru, chyba na starość przeistaczam się w stworzenie nocne, gdyż dni
zaczynają mnie fizycznie męczyć.
-
Do zobaczenia mistrzu.
Półsmok
patrzył, jak doradca pewnym krokiem oddala się w stronę schodów prowadzących na
dziedziniec. Stary człowiek nie poruszał się już z tą zadziwiającą żwawością,
lecz nie wyzbył się werwy, której pozazdrościć mógł niejeden młodszy wiekiem
mężczyzna. Jego plecy oraz ramiona były nieco pochylone, jednakże stale utrzymywał
w pionie swoje zniszczone wizjami ciało.
Dotychczas
Est odczuwał wyrzuty sumienia uważając, że to jego bezmyślność osłabiała
opiekuna, którego kochał i podziwiał. Teraz pluł sobie w brodę za te brednie, bo
właśnie dojrzał coś, na co przez cały ten czas pozostawał ślepy: prawdziwe
oblicze steranego mężczyzny, który pomimo stanu, w jakim się znajdował i
przeciwności losu, którym stawiał czoła, trwał nieugięty. Wiek oraz
doświadczenie ciążyły mu na barkach, a jednak rozum miał równie błyskotliwy jak
inteligencję. Był jak wiekowy miecz, którego ostrze pozostawało ostre, choć nie
szczędzono go w licznych potyczkach. Pełen uznania uczeń wierzył, że oręż ten
się nie wyszczerbi. Nadejdzie dzień, kiedy ostrze pęknie, lecz do końca zachowa
ostrość.
Trafiające
doń wrażenie było tak realistyczne, że Est jeszcze chwilę stał w odrętwieniu
wywołanym tą nagłą refleksją. A potem, jak gdyby nigdy nic, poszedł w ślad za
nauczycielem, który zdążył już zniknąć na samym dole.
***
Odprężony w swej zwyczajowej pozie
Colonell swobodnie opierał się o chłodną ścianę wysokiego muru. Powieki miał
przymknięte, a połowicznie wytatuowaną twarz odwrócił do pnącego się po
nieboskłonie słońca. W niecodziennym stroju był niesamowitym zjawiskiem, od
którego oczarowany Est nie mógł odlepić wzroku. Aż naszła go nieodparta chęć
ukradkowego podejścia tego pozornie zrelaksowanego łowcy. Zakradł się więc do niego...
ale przodownik był naprawdę dobry w swoim fachu.
Na
moment przed zetknięciem dłoń mężczyzny wystrzeliła w kierunku wyciągniętej
ręki białego elfa, zamykając się delikatnie na szczupłym przegubie.
-
Nie ze mną te numery, dzieciaku - mruknął Col, otwierając jedno oko. - Szurnąłeś
o jeden raz za głośno. Zawahałeś się przed ostatnim krokiem i to cię zdradziło.
-
Wcale nie szurałem! - zaperzył się Est. Skapitulował spostrzegając czający się
w ciemnozielonych oczach psotny błysk. - No dobra, może trochę.
-
Przodownika Niedźwiedzi nie podejdziesz, gadzinko. - Odepchnąwszy się od ściany,
Col obrzucił Esta krytycznym spojrzeniem. - Gotów na wizytę w świątyni? Chyba
powinni sprawdzić twoje rany. A w sypialni ty sprawdzisz moje.
Wystające
z rękawiczki białe palce powędrowały do lewego boku i spoczęły w miejscu, gdzie
szwy rwały pod bandażem. Est przyzwyczaił się do tępego bólu jakim bez ustanku
pulsowały i nawet udawało mu się ignorować to nieprzyjemne doznanie
rozdzierania skóry.
-
Tak, możemy pójść do świątyni lub... pójść gdzieś indziej i tam zostać.
-
Załapałem tę pokrętną aluzję, Esti - wymruczał Col. Wyzywający uśmieszek wygiął
lewy kącik ust skryty pod krótką szczeciną. – A teraz jazda do świątyni. W te
pędy.
-
Jak rany, przestań mi matkować!
Chłopak
wywrócił oczami, ale usłuchał, zmierzając do świątyni. Wymiana bandaży nie była
takim złym pomysłem.
-
Przyznaj się, Col, liczysz, że ktoś nas tam razem zobaczy.
-
Czyli wszystko widziałeś... Cóż, nie ukrywam, że gdyby nas zobaczyła, to wreszcie
uwierzyłaby plotkom. - Przodownik uśmiechnął się szelmowsko, a jego krok nabrał
sprężystości. Odruchowo chciał wsunąć dłonie w kieszenie bluzy, której przecież
nie miał, skrzyżował więc ręce na nieskazitelnie białym torsie i łypnął spod
oka na chłopaka. - Nie jesteś zazdrosny?
-
Nie mam powodu. - Est wzruszył ramionami. - Właśnie, wczoraj nie zauważyłem
kapłanów na zabawie. I gdzie się podział Lydrian? Nie brał udziału w bitwie.
-
Ludzie Sarvatesa urobieni są po łokcie i raczej nie w głowie im zabawa. A
Lydek… Hmmm... - Col namyślał się przez krótką chwilę. - Jakoś w połowie drogi
do Sal Aldahad? Stary przydzielił go do ochrony estariońskich kupców wyprawiających
się do wschodniej krainy. Jest w tym najlepszy, a południowcy hojnie płacą. Nie
ma co się dziwić, że przywódca podjął taką a nie inną decyzję. Złoto to złoto.
Złoto
to krwawa waluta...
-
Rozumiem...
Nieobecny
duchem Est szedł obok przyjaciela, myślami przebywając daleko od domu, który
niebawem opuści. Dokąd pójdą? Ile krwi przeleją? Jak wiele kilometrów oddzieli
go od mistrza, od bezpiecznych murów czarnej warowni? I czy sobie poradzi? Nie
chciał być obciążeniem dla Cola. Jak miał chronić ukochanego człowieka, skoro
wątpliwości kąsały go niby rozwścieczone szerszenie?
Jeszcze
przed uderzeniem serca Zaklinacz Żywiołów Estalavanes wręcz emanował niebywałą
pewnością siebie, z której pozostały już wyłącznie opary rozmyte na wietrze
rzeczywistości, niewyraźne widmo uczuć, którymi sugerował się podczas rozmowy z
mistrzem.
A
Głos cynicznie milczał.
***
Nie mógł zasnąć. Po raz kolejny
zmienił pozycję, znów podciągnął koc pod brodę i po raz wtóry wysunął spod
niego nogę. I nic. Sen nie nadchodził. Oddech śpiącego obok mężczyzny był
miarowy i głęboki. Colonell usnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.
Poirytowany
półsmok usiadł, posłał nagim plecom kochanka pełne urazy spojrzenie i
wyślizgnął się z łóżka. Podniósł zalegające na podłodze spodnie i upewniwszy
się, że to jego, ubrał je w drodze na balkon. Ostatni raz popatrzył na
pogrążonego w ciemnościach mężczyznę i wyszedł, nie domykając za sobą drzwi.
Chłód
nocy pokrył wilgocią jego nagi tors i ramiona. Gładki kamień pod stopami był
śliski i zdradliwy, dlatego złapał się lśniącej rosą barierki. Wsparł się
łokciami o balustradę i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w dal, za mury, za migoczące
punkty pochodni wartowników, znacznie dalej niż sięgały skaleonie oczy.
Nie
potrafił stwierdzić czy powodem bezsenności był zwyczajny lęk, czy nadmierna
ekscytacja. Świadomość zadania, którego się podjął, zmuszała jego spojrzenie,
by podążało w to jedno miejsce i nakłaniała umysł do gorączkowego wyszukiwania alternatyw
oraz najlepszych rozwiązań. Kołatało mu w piersi na samą myśl o tym, co ma
zrobić. Aż poddał się ćwiczeniom oddechowym, ponieważ groźba oddania się we
władanie emocji wisiała nad nim nieubłaganie.
Gdy
wreszcie odzyskał spokój, a myśli przestały gonić jak szalone, poukładał sobie zdarzenia
minionego dnia. Prawie cały ten czas przegadał z Colem, mistrzem i Leos.
Zrozumiał już, dlaczego Colonell zaczął traktować ją z większą życzliwością i
czułością. Chyba mężczyzna sam musiał dorosnąć do myśli że ma siostrę, którą nieomal
zabił. Czy kiedyś powie jej o pokrewieństwie? Zapewne. W każdym razie Est nie
zamierzał go wyręczać. Po Małej Niedźwiedzicy także nie dało się poznać
jakichkolwiek cieplejszych uczuć względem ojca, za to bliżej się przyglądając,
emanowała rezolutnością oraz bezpretensjonalnością równie mocno jak jej brat.
Następnym razem przyjrzy się im dokładniej, może wychwyci więcej podobieństw
nie tyle w charakterze, co wyglądzie.
Lekki
uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy pomyślał o wieczornej rozmowie z mistrzem.
Omówili wówczas problem Zakonu Paladynów i dalszego postępowania z niewygodną korespondencją.
Stary mnich daleki był od wydania ucznia w ich ręce, lecz nakierował go na
kilka kluczowych niuansów. Wynikało z nich, że gdyby rycerz-dowódca życzył
sobie jego śmierci, to miał ku temu już dwie świetne okazje: kiedy ten sam do
niego przyszedł oraz na polu bitwy. Est zreflektował się, że gdyby chodziło o
odwet, sir Aarim nie wypuściłby go ze swojego gabinetu, nie dał wierzchowca,
nie kazałby mu ostrzec mieszkańców Twierdzy, ani nie pojedynkowałby się z nim
pod murami warowni. Jedno gładkie cięcie załatwiłoby sprawę, a chwała i honor
były tylko przykrywką, cokolwiek szlachetną. Zgadza się, szlachetną,
przypomniał sobie bowiem pożegnanie niebianina stanowiącego, że gdyby spotkali
się w innych okolicznościach, chętnie ujrzałby go w szeregach Obrońców
Ludzkości.
Est
nie powiedział już nic, gdyż odgadł, o co chodziło opiekunowi. I zaczynał
pojmować, że słowa paladyna o chorobie toczącej Estarion nie były urojeniami
aroganckiego księcia. Niebianie w szczycie swej potęgi ostatni raz widziani
byli w starożytności, kiedy doszło do wyniszczającej walki między nimi a
Śniącymi. Mag sądził, że skoro sir Aarim się wtrącił, to coś było na rzeczy. A
rzeczony rycerz stosował dość niekonwencjonalne metody, byle jak najszybciej
osiągnąć cel.
Nieszczęśliwy
półsmok obserwował ciemne chmury przysłaniające gwiazdy i dumał nad otwartą
kwestią listu do rycerza-dowódcy. Pospołu z mistrzem zdecydowali, że osobiście
na niego odpowie, powinien tylko przemyśleć, co w nim zawrzeć. A teraz nie miał
do tego głowy. Powieki szczypały go z braku snu i przetarł je nieco nerwowo. Im
bliżej świtu, tym bardziej spadała temperatura na zewnątrz, ale Est nie miał
ochoty wracać do łóżka. Zbyt wiele myśli tłukło się w jego głowie, by mógł wypocząć.
Musiał im wszystkim przeznaczyć chociaż parę sekund, może wtedy dadzą mu
spokój. Do tego jeszcze dochodził planowany wyjazd Cola do odległych majątków
jednego z pobitych możnych w celu, jak to określił, uzgodnienia konkretnych
ustępstw.
Rozmowa
Cola z ojcem przebiegła w napiętej atmosferze i przodownik z hukiem wypadł z
prywatnych komnat przywódcy, co przykuło uwagę przechodzącej tamtędy kapłanki. Est
współczuł jej nietrafnie ulokowanych uczuć, niemniej nie chciał się nim z nikim
dzielić. I nie musiał, bo przez resztę wieczoru oraz część nocy on i Col wyjątkowo
czule zajmowali się sobą nawzajem. Aż poczuł błogość na samo wspomnienie.
Odnosił
wrażenie, że mimo wspólnie spędzonego dnia w pieszczotach ludzkiego kochanka
zawarta była cała desperacja oraz narastająca tęsknota, jakby pragnął nacieszyć
się tą bliskością na zapas. W końcu pojutrze nie będą się widzieli przez ponad siedmiodzień,
Niedźwiedź bowiem kategorycznie odmówił zabrania ze sobą białoskórego cudaka,
który na dworze wielmoży rzucałby się w oczy i mógłby zostać poczytany za
obrazę panującego na włościach gospodarza. Est przywykł już do takich komentarzy,
ale Col srodze się nimi przejął.
A
gdyby tak rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Adeili? Czy gdyby zapytał sir
Aarima wprost, to coś by ugrał? Czy uprzedzony do rycerzy Col przystałby na to?
Każdy pomysł oraz plan był dobry, byle uciec jak najdalej, by żyć na własne
ryzyko i na własnych warunkach...
Pośród
nocy Est dosłyszał skrzypnięcie domagających się naoliwienia zawiasów.
Doskonale znajomy rytm kroków poruszył wrażliwymi uszami. Wtem duże dłonie
ciepłem odłożyły się na odsłoniętym brzuchu, drapiący zarost podrażnił kark,
oddech połaskotał policzek. Rozległ się niski szept, który skutecznie przegnał
niechciane myśli:
-
Powinieneś spać.
-
Nie potrafię zasnąć. - Est oparł się plecami o tors Cola i przymknął oczy.
Wszystkie troski wyparowały, tylko zmęczenie rosło wraz z odprężeniem.
-
Czyżby wciąż było ci mało? - Wargi jak piórko musnęły długi płatek ucha,
opuszki palców sunęły po gładkiej skórze ramienia ku świeżo zabandażowanej
szyi. – Czy też nader cię wymęczyłem?
-
Znasz moją zachłanność, Col, mnie zawsze będzie mało. Ale teraz… - Est skrzywił
się, powracając pamięcią do nocy tuż po ataku smoka. - Teraz, gdy wyjedziesz,
będzie inaczej. Nie zwariuję z braku towarzystwa. Tamte dni, kiedy
poszukiwaliście zwiadowców, czarne myśli prowadzące mnie ku śmierci… Nie, to
się nie powtórzy. Będę na ciebie czekał, Col.
I znajdę sposób, żebyśmy się stąd
wynieśli, dokończył
w myślach, ciaśniej otulając się ramionami ulubionego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz