sobota, 6 września 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 28

 

Estalavanesowi serce pękło na wieść, że to jego umiłowany opiekun jest zdrajcą. Pierwszy człowiek, któremu w życiu zaufał, okazał się przeniewiercą!

- Dlaczego to zrobiłeś, mistrzu...? – wyszeptał rozgoryczony.

- Wyciągasz pochopne wnioski, chłopcze, co jest zrozumiałe w obecnej sytuacji. Zdawać się może, iż opowiedziałem się po przeciwnej stronie, lecz dopiero gdy przyjrzysz się temu z bliska, dojrzysz, że tak naprawdę wciąż walczę dla dobra naszych ludzi.

Mówiąc to starzec przymknął ciężkie powieki, do żywego dotknięty rozpaczą przejmującą ucznia, a gdy po chwili je rozchylił, pochylony nad biurkiem młody półsmok spoglądał na niego z wyrazem bezgranicznego żalu.

- Estalavanesie, walczę, by utrzymać ten kruchy pokój pomiędzy Zakonem Paladynów a Kompanią Najemną Niedźwiedzi. Nie ustaję w staraniach, mimo iż poniosłem sromotną klęskę, czego następstwem była walna bitwa z udziałem wysłanników arcypaladyna. Wchodząc z nimi w konflikt, Tyrd skazał Estarion na śmierć. Ten człowiek zapędzi ludzkość na kraniec otchłani i w swej bezbrzeżnej głupocie rzuci się na samo jej dno z uśmiechem na ustach, ciągnąc za sobą wszystkich, którzy mu zawierzyli.

- Nie rozumiem… - Est powoli pokręcił głową speszony gniewem dźwięczącym w głosie zwykle łagodnego mentora. - Jak jeden człowiek może skazać krainę na śmierć?

- Chłopcze, na południu wybuchł bunt arystokratów, który eskalował, przybierając formę bratobójczej wojny pogrążającej w chaosie coraz większy obszar Estarionu. I wywołał go sprzeciwiający się monarchii szlachcic. Król nie stłumił rebelii, nie zdusił w zarodku rosnącego zagrożenia przeświadczony, iż jeden człowiek nie obali pokoju, nad którym czuwał Zakon Paladynów przez ostatnie stulecia. Przeliczył się.

- Podejrzewasz, że przywódca również zwariował?

- Że zarażony jest gorączką trawiącą Merona Derada, zaiste - doprecyzował Mag. Wstał z krzesła i podszedł do okna wychodzącego na dziedziniec oraz bramę. - Tyrd odwraca uwagę rycerza-dowódcy od spraw wielkiej wagi, tym samym uszczuplając własne zasoby, miast nawiązać sojusz i łącząc siły wystąpić naprzeciw temu, co nadeszło.

Est ostrożnymi krokami zbliżył się do stojącego doń plecami Maga. I chociaż wiedział, że na próżno szukać drugiego tak niestrudzonego człowieka, to nadal martwił się jego stanem zdrowia. Z dnia na dzień mnich wyglądał coraz gorzej, wymagał od siebie coraz więcej i coraz mniej pozostawiał dla siebie samego. A on, skończony ignorant, zarzucił mu zdradę. Brzydził się sobą.

- Czy jego nienawiść do mnie jest tego przyczyną? – zatrzymał się ramię w ramię z pochylonym starcem i aż go ścisnęło w dołku na widok mizernej, uwiędłej twarzy. - To moja wina?

- Nie ukrywam, że jesteś dla niego zagrożeniem, Estalavanesie, konkurencją. Złowieszczy Niedźwiedź od lat buduje swój autorytet i niegdyś wychodziło mu to lepiej, jednakże przez swą butę oraz nieprzemyślane decyzje traci więcej niż zyskuje. A ty, mój uczniu, przybłędo, w spektakularny i zarazem skandaliczny sposób umniejszyłeś wszystkie jego osiągnięcia. - Ton Maga był ledwie słyszalny, podobnie jak całe jego doczesne życie: ciche i spędzone w cieniu despotycznego człowieka. - W oczach ludzi jesteś bohaterem, który zwyciężył wrogiego dowódcę w pojedynku. Dysponujesz legendarnymi talentami, a przy tym jesteś skromnym młodzieńcem. Traktujesz wszystkich z szacunkiem, nie stawiasz się ponad nimi. Masz charyzmę i nawet nie jesteś świadom, jak imponujące zdolności przywódcze się w tobie rozwijają. – Mag uśmiechnął się z dumą do ukochanego syna. - Mógłbym wskazać więcej twych zalet, lecz to w zupełności wystarczy, by postawić cię naprzeciwko Tyrda Niedźwiedziogrzywego jako pretendenta na stanowisko przywódcy kompanii.

- Kiedy ja wcale nie…! Ach.

Z Esta uszło całe powietrze gdy zorientował się, że wszystko, co powiedział mistrz, było prawdą. Chociaż starał się temu przeciwdziałać, wciąż bezwiednie jątrzył przywódcę i jakby tego było mało, odebrał mu jedynego dziedzica, pierworodnego syna mającego przedłużyć linię jego krwi. Zostawił go z niczym. Nie, nie do końca z niczym. Sfrustrowany, pozbawiony skrupułów człowiek zrobi wszystko, by odegrać się na poniżającym go rywalu. Chciał tego uniknąć, ale i tak znalazł się między młotem a kowadłem - z jednej strony przerażała go bezkompromisowa sprawiedliwość paladynów, z drugiej natomiast życie w ciągłym zagrożeniu z powodu Niedźwiedzia.

- Czego ode mnie oczekujesz, mistrzu?

- Niczego nie oczekuję, drogi chłopcze. Liczę, że sam zadecydujesz o swojej przyszłości.

- Przyszłość nigdy nie należała do mnie. – Est spojrzał na lewą dłoń, na ukrytą pod rękawiczką bransoletę. - To ten przedmiot wywarł wpływ na to, kim się stałem. Kim jestem.

- Błąd, Estalavanesie. - Mag klepnął jego bark i zawrócił, kierując się do okrągłego stołu oraz foteli. - Jesteś tym, kim chcesz być. Moje wizje dowiodły, że przyszłość zmienia bieg w oparciu o twe poczynania. Nasze czyny kształtują rzeczywistość, mój uczniu, w mniejszym lub większym stopniu. Artefakt ma tu najmniejsze znaczenie. Prawdziwe znaczenie ma osoba go posiadająca. Sam wiesz, że powstał specjalnie dla ciebie, jesteś bowiem synem Zaklinacza, współpracownika Alchemika. Zatem jasnym jest, iż przedmiot służy tobie, a nie ty jemu. Nie zapominaj o tym.

Starzec pomału opadł na siedzisko fotela. Westchnienie wyrwało się z jego przesuszonych ust. Ów dźwięk nie umknął uwadze zatroskanego ucznia.

- Mistrzu, mam szesnaście lat, nikłe pojęcie o świecie, jestem żółtodziobem i kompletnym laikiem. Na domiar złego nie mam w sobie za tarczę odwagi, a wszelkie moje pomysły kończą się porażką. - Est podszedł do wolnego fotela naprzeciwko mentora. - Na dodatek… tracę poczytalność. Ten Głos… mąci mi w głowie. Miesza myśli i zaciera granicę mojej tożsamości. I już sam nie wiem, który jest prawdziwy… -  poskarżył się i usiadłszy skrył twarz w dłoniach. Nie czuł się komfortowo odsłaniając przed nauczycielem swoje najmroczniejsze sekrety, ale tylko on był w stanie mu pomóc.

- Czy to był głos, który usłyszałeś tuż po pierwszej udanej kontemplacji?

Est kiwnął głową, nie odsłaniając twarzy.

- Tak, to było wtedy, gdy magia we mnie oszalała – potwierdził. - Wyraźnie czułem, że był z nami ktoś jeszcze. Mówiłem głosem, którego nie poznawałem. Ale to był mój głos.

- I od tamtej pory go słyszysz?

- Nie, potem wszystko umilkło. Aż do wyśnienia koszmaru. Smok… Smok cienia życzył mi śmierci. Czekał, aż sam się zabiję i… - Est zamilkł. Ostatnim razem, kiedy o tym rozmawiali, nie zdradził mistrzowi prawdy. Teraz po prostu się wygadał. - I zaczęły nachodzić mnie samobójcze myśli. Ale… nie byłem sam i zdołałem je opanować. Ignorowałem je aż do uaktywnienia wspomnienia z bransolety. Poczułem wtedy czyjąś obecność tkwiącą w mojej głowie… i instynktownie wziąłem ją za zapowiedź siły mogącej wkrótce przejąć panowanie nad moim ciałem.

Mnich milczał. Nie odrywając wzroku od czarnej rękawiczki poszukiwał wspólnego mianownika trzech następujących po sobie zdarzeń. Zapuszczenie się w głąb siebie, kontakt z Macierzą Mocy oraz aktywowanie zaklętych w artefakcie wspomnień. Nie ulegało wątpliwości, iż w każdym z tych momentów Estalavanesem targnął przytłaczający ładunek emocjonalny. Jak dalece prawdopodobnym jest, by w ten sposób przejawiała się moc Zaklinacza Żywiołów? Skrajne zmiany emocjonalne, do jakich dochodziło w umyśle półsmoka, oddziaływały na tę mityczną potęgę. Lecz jak rozumieć obecność, o której mówił uczeń? Czym ona w istocie była? Słowa mające siłę, by przejąć panowanie nad ciałem. Jakby nieszczęsny chłopiec był opętany przez obcą esencję. Chorobę, która dotknęła ich wszystkich.

- Estalavanesie, czegóż dotyczą twe obecne myśli?

- Odzywa się we mnie mizantrop. - Zielone oczy świdrowały rozmówcę spomiędzy rozczapierzonych palców. - Namawia mnie do najgorszego. Prowokuje zachowania, które zdawało mi się, że wypleniłem z twoją pomocą. Chce, bym zabijał. Twierdzi, że ludzie pozbawieni są wartości. Niewolnicy wyhodowani do służenia. Nazywa ich „czuowiecami”.

Mag potarł nos, krzywiąc się przy tym paskudnie.

- Zatem Czarny Król jest Śniącym – zawyrokował. - Spełnia się najgorsze założenie.

- Czarny Król?

- Pewien przebłysk pojawił się w wyjątkowych okolicznościach - wyjaśnił Mag uspokajającym tonem. Wpatrzony w polerowany blat stołu odpłynął myślami nieco w przeszłość. - Przedstawiał on klasyczną szachownicę, na której ostały się figury dwóch królów oraz dwóch smoków. Intrygujący podwójny szach-mat. Z czasem rozpoznałem, iż Czerwonym Królem jest suweren Estarionu, a czerwony smok reprezentuje jego obrońcę. Słusznie przyjąłem, iż smok warujący pod Twierdzą należał do Czarnego Króla i przyznaję, że przypisywałem ci, mój uczniu, nieświadome bycie jego panem. Ale prawda była zgoła inna. Śniący się przebudził, a jego smok strzegł właśnie ciebie. Nie pytaj dlaczego, albowiem sam nie potrafię tego odgadnąć. Jestem jednak przekonany, iż wpływy Czarnego Króla suną już ku północy. Senne marzenie istoty uśpionej dwa tysiąclecia temu może się ziścić.

Est już się nie zasłaniał. Patrzył na mistrza nierozumiejącym wzrokiem.

- Kim jest Śniący?

- Sir Aarim przybliży ci tę enigmatyczną personę, mój uczniu. Ja znam go tylko z legend, lecz i ta, jak to już z historiami bywa, uległa znacznemu przekłamaniu.

- Ktoś tak młody jak on może wiedzieć więcej niż ty, mistrzu?

Mag zaśmiał się gorzko pod wąsem.

- Gdyż mało kto wie, dlaczego w ogóle powstał Zakon Paladynów. Założony w rok po Wojnie Bogów miał uchronić przyszłe pokolenia przed implikacjami ewentualnego wybudzenia Śniących. Przez te dwa tysiące lat względnego spokoju Śniących, podobnie jak bogów, włożono między bajki. A Niebianie, czyli ród Asmodeuszy, częściej brani są za półelfów aniżeli byty nieznanego pochodzenia. Ludzie potrzebują wierzyć w coś bliskiego ich prostemu życiu, toteż pojęcie Niebian oraz Śniących było dla nich, delikatnie ujmując, zbyt abstrakcyjne.

- Czyli poprzez konspirację z sir Aarimem dążyłeś do umocnienia północy? – skonstatował Est. - Znając Niedźwiedzia, nawet nie chciał słyszeć o sojuszu z rycerzami. Chyba już pojmuję, mistrzu. Nie mogąc dojść do porozumienia z przywódcą, postanowiłeś działać na własną rękę.

- I działania te zakończyłyby się sukcesem, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie pomieszał mi szyków. Ani się obejrzałem, a Tyrd wykonał agresywny ruch, którym pogrążył nas wszystkich.

- Zakładasz, że Głos w mojej głowie może być podszeptem tego budzącego się Śniącego?

Ta myśl nie była pocieszająca. Świadomość noszenia w sobie obcej istoty napawała go odrazą podobną do czerwi wijących się w brzuchu.

- To przypuszczenie, chłopcze, doraźna hipoteza. Nazbyt wiele elementów nie pasuje do całości, by brać ją za pewnik. Niemniej warto znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia i wytrwale zgłębiać problem.

- Co w takim razie mi pozostaje?

- Strzec się tego, do czego zdolna bywa siła umysłu. - Doradca palcami ucisnął powieki i trwał w bezruchu, rozważając coś intensywnie. - Skoro już o sile mowa, chcę ci coś pokazać, Zaklinaczu Żywiołów. W tym celu musimy opuścić gabinet.

Chłopak wstał równocześnie z mentorem. Napomknienie o żywiołach przypomniało mu o czymś.

- Mistrzu, czy jestem czarownikiem?

Krzaczaste siwe brwi uniosły się, uwydatniając bruzdy na czole starca. Mag zmierzył Esta uważnym spojrzeniem, a jego wargi dźwignęły się odrobinę.

- Nie, chłopcze, nie jesteś - zaprzeczył łagodnie. – Zaliczasz się do niewielkiego grona zaklinaczy. Jak mniemam, zostałeś nim obwołany przez naszych ludzi, czyż nie?

- Tak, w trakcie… walki. Nazwali mnie czarownikiem. A na zabawie użyli określenia „szaman”. Nawet nie wiem, co te dwa hasła znaczą.

Leciwy mężczyzna zbliżył się do drzwi gabinetu i uchylił je, przepuszczając podopiecznego. Podążając za nim na korytarz rozejrzał się i jakby spokojniejszy ruszył ku wyjściu z budynku.

- Patrząc na twą technikę manifestacji magii nietrudno o pomyłkę. Nie wypowiadasz słów mocy tajemnej, ani nie manipulujesz energią przy użyciu gestów. Twój talent jest niezwykły: esencja znajdująca się w pierwotnych żywiołach reaguje na twoją myśl, dostosowuje się do sytuacji i wypełnia wszelkie polecenia. Dlatego istotnym jest, byś bezustannie kontrolował przepływ myśli. W innym razie twoja impulsywność może być tragiczna w skutkach.

- Więc kim są czarownicy i szamani?

- Zacznijmy od czarodziejów, z którymi zdążyłeś zaznajomić się w Twierdzy, wtedy wyraźnie dostrzeżesz różnice dzielące khalduńskich czaromiotów. - Mag zerknął na dotrzymującego mu tempa półsmoka i rozpoczął lekcję. - Uznawani za myślicieli i filozofów większość czasu spędzają na poszerzaniu wiedzy o magii, aniżeli doskonaleniu umiejętności rzucania zaklęć. Potęgują moc czarów poprzez przedmioty zwane katalizatorami, choć nie są one niezbędne do manifestacji. Wyróżniamy pośród nich trzy podstawowe grupy, zwane różnie w zależności od regionu: elementalistów, użytkowych oraz zabezpieczających. Miotają niszczycielskie zaklęcia, lecz za cenę czasu poświęconego na ich utkanie. Inkantacje są skomplikowane. Splecione z równie zawiłymi gestami przynoszą efekty przekraczające zdolności czarowników. Zapamiętaj na przyszłość, chłopcze: przygotowanie zaklęcia wymaga czasu i koncentracji, toteż tkający je czarodziej wystawiony jest na atak.

Est potaknął, odnotowując w przepastnym umyśle wymienione wady i zalety. Kto wie na ilu czarodziejów natrafi w przyszłości? Zdecydowanie wolałby wystrzegać się walki z nimi, ale jak już się przekonał, nie od niego to zależy.

Skręcając w stronę wyjścia z gmachu, Est dyskretnie zerknął ku schodom prowadzącym na piętra, gdzie nie tak dawno zniknął Col.

Stary nauczyciel kontynuował wykład, niepomny na rozkojarzenie ucznia.

- Czarownicy, mój chłopcze, to niepospolite, wielce osobliwe zjawisko. I podczas gdy czarodzieje cieszą się powszechną estymą, tak oni uchodzą za niebezpiecznych obłąkańców. Nie używają słów mocy, jako że ich energia tajemna reaguje na mentalną wizualizację oraz indywidualne gesty wiodące. Okrzyknięto ich renegatami, gdyż ich dzika, nieujarzmiona magia często wspomaga walkę wręcz, sporadycznie na dystans. Wedle inteligencji czarodziejskiej dualizm ten zakrawa o prymitywizm, ponieważ bliżej im do bezrozumnych osiłków aniżeli geniuszy mocy. – Wychodząc na podwórze, Mag zmrużył powieki w porannym słońcu wyłaniającym się zza niebosiężnych murów czarnej Twierdzy. - Czarodzieje tworzą hermetyczne grupy zwane gildiami, natomiast czarownicy to samotnicy kroczący własną ścieżką lub przyłączający się do grup poszukiwaczy przygód. I w twoim przypadku to by się zgadzało, Estalavanesie.

- Ponieważ nie inkantuję zaklęć, walczę kijem oraz przynależę do najemnych? - spytał dla pewności chłopak. - Czy też chodziło ci o bycie samotnikiem, mistrzu?

- Cieszę się, iż pomimo nieuwagi wciąż słuchasz, co do ciebie mówię, mój uczniu.

- Kiedy ja… Ach, wybacz. - Długie uszy opadły, podobnie jak odsłonięte ramiona, gdy Est zorientował się, że faktycznie bujał w obłokach. - Mam tak dużo do przemyślenia, że nie mogę wyciszyć myśli.

Mag nie miał mu tego za złe. Znał jego możliwości i zauważył, iż ostatnimi czasy roztargnienie przeobraziło się w zalążek podzielność uwagi.

- Nie daję ci ani chwili wytchnienia, nieprawdaż Estalavanesie? Chodźmy. Na wschodnich murach powinien być najlepszy widok - ponaglił Mag, wzrokiem odszukując wejście na blanki. - W międzyczasie opowiem ci o zaklinaczach i szamanach.

Idąc w kierunku wskazanym przez mistrza, Est skupił się na wywodzie, dopatrując się w nim nie tyle ciekawostek magicznej natury, co wartościowej nauki na przyszłość.

Dowiedział się, że zaklinacze są najmniej liczną grupą obdarzonych mocą osób intuicyjnie posługującą się energią tajemną zarówno skumulowaną w ich ciałach, jak i pobieraną z otoczenia. Oni sami są przekaźnikami przepływającej przez nich mocy, dlatego też nie odnotowano przypadków, by którykolwiek posługiwał się magią destruktywną, defensywną lub użytkową w sposób inny niż zaklinanie przedmiotów. Tacy magowie najczęściej zakładali własne pracownie rzemieślnicze, szkolili czeladników i najmowali się do wzmacniania oręża, pancerzy, bądź własnoręcznie wytwarzanych przedmiotów użytku codziennego.

Wspinając się na mury gorliwie słuchał o szamanach będących mówcami żywiołów i duchów. Tę dziedzinę magii kultywowali orkoukowie zasiedlający lasy w okolicy Imperium Isetualetarthu oraz ludzkie plemiona Niskowyżu na południu Estarionu. Był to rodzaj tradycji oraz symbol realnej władzy, gdyż przychylność ducha oraz obcowanie z pierwotnymi elementami jest najwyższym zaszczytem, jakiego dostąpić może śmiertelnik. Niewiele o nich wiadomo, ponieważ te dwie nacje pilnie strzegą swych sekretów tworząc zamknięte społeczności wrogie przybyszom a nawet rodakom z innych szczepów.

- Kiedyś słyszało się także o druidach - dodał Mag na zakończenie - lecz wraz z odejściem smoków słuch o nich zaginął. Nakłania mnie to do refleksji, iż na pewnej płaszczyźnie byli oni powiązani z prastarą rasą gadów zamieszkujących Khaldun. Druidzi dbali o faunę oraz florę, pielęgnowali ziemię i stali na straży natury, podtrzymując równowagę między światem a Macierzą Mocy. Aktualnie ich rolę degraduje się do poziomu zwykłej opowiastki umilającej nestorom czas przy herbacie. Przykre, jak wybiórczy bywają ludzie miłujący się w tradycjach.

Est nie odpowiedział, pozwalając słowom Maga wybrzmieć w przerywanej piskami białobrzuszków ciszy letniego poranka. Stawiając stopę na szczycie murów chłopak odetchnął czystym powietrzem.

Pogoda była wspaniała. Słońce przygrzewało, a rozkoszny wiatr łagodził promienie padające na odsłoniętą skórę. Na otwartej przestrzeni samopoczucie Esta ulegało poprawie. Powietrzne akrobacje czarnych ptaszków o białych brzuszkach gniazdujących w szczelinach murów cieszyły oko, a ich niepowtarzalny świergot wprawiał w dobry nastrój.

Urzeczony spokojną atmosferą wysoko położonego miejsca Est z początku nie zwracał uwagi na panoramę rozciągającą się pod fortyfikacjami. Rozmyślał nad tym, ile było w nim elementów z poszczególnych dyscyplin: uzupełniał wiedzę jak czarodziej, wiązał walkę z magią niczym czarownik, łączyła go nierozerwalna więź z żywiołami na podobieństwo szamanów oraz szanował wszelkie przejawy życia zgodnie z doktrynami druidów, a był przy tym zaklinaczem. Poniekąd wydawało mu się to zabawne, że czerpie z nich wszystko co najlepsze.

W czasie gdy uczeń oddawał się marzeniom, mistrz subtelnym gestem odprawił wartownika. Najemnik popatrzył na białego elfa, po czym skinął doradcy głową i ze słabo skrywaną ulgą odszedł do kompana stróżującego na drugim końcu szerokiego muru. Kiedy wyszedł poza zasięg słuchu, starzec oparł się o blanki i wyjrzał przed siebie.

Est uczynił podobnie. Wychylił się pomiędzy merlonami i skrzywił już na sam widok rozpościerający się w dole. Wnętrzności zwinęły mu się w supeł, gdy poruszony spoglądał na paskudne pogorzelisko, świadectwo stoczonej tu bitwy.

Stosy, na których spalono zwłoki najeźdźców oraz zwierząt, już dawno wygasły, lecz nikt ich nie uprzątnął. Gołą, wypaloną do cna ziemię pokrywały brązowe plamy i sczerniałe łaty, a powbijane gdzieniegdzie szczątki pancerzy oraz połamanej broni dopełniły szpetoty krajobrazu. Jak okiem sięgnąć ziemia była martwa. Nie zrodzi trawy. Kwiaty nie zakwitną na tej ponurej pamiątce brutalnych zmagań. Tylko duchy przeszłości będą nawiedzały te nieszczęsne zgliszcza.

- Żaden z najemników nie chce przyjąć warty w tej części murów - zaczął Mag niemal szeptem, przyciągając spojrzenie przygnębionego chłopaka. - Niedźwiedź pierwszy raz od uformowania kompanii zmuszony jest wydawać rozkazy pod karą aresztu.

Esta to nie dziwiło. Sam poczuł ciarki na plecach oceniając z góry ogrom pobojowiska. Tylu ludzi zginęło pod murami bezpiecznego domu...

Niemłody już mnich położył dłonie na nagrzanych słońcem kamieniach blanek.

- To miejsce już na zawsze będzie niemym dowodem pierwszego poważnego potknięcia naszego przywódcy. Ludzie to zauważyli, nawet ci o najprostszych rozumach. Gdyby Tyrd nie był tak zaślepiony żądzą władzy i podbojami, nie dawałby pretekstu roszczeniowej arystokracji do szukania sprawiedliwości u zwierzchnika. Gdy zachodzi konieczność, syn arcypaladyna bezwzględnie sięga po rozwiązania siłowe. I właśnie ta cecha odróżnia go od spolegliwego ojca. Można było rozstrzygnąć ten spór bezkonfliktowo, niestety łaknienie krwi Niedźwiedzia stało się silniejsze, zbyt długo bowiem siedział bezczynnie w klatce. A to pozorne zwycięstwo jeszcze bardziej go rozochoci, pogrążając nas w absolutnym szaleństwie.

Zasłuchany Est obserwował pole omijane przez ścierwojady. To, co pozostało z zielonych, tętniących życiem błoni bólem rozdzierało jego serce. W głębi duszy słyszał udręczony krzyk natury wydobywający się spod tej niegojącej się, ropiejącej rany. Nie chciał na to patrzeć, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Pragnął działać, lecz nie wiedział jak mógłby naprawić tak ogromne szkody. Ziemia się odrodzi, aczkolwiek wymaga to dziesiątek lat starannej pielęgnacji.

Wiedziony wewnętrznym impulsem zamknął oczy i wystawił policzki na powiew kojącego wiatru oraz wizgu wznoszących się na ciepłych prądach białobrzuszków. Nie umiał przejść w stan medytacyjny tak szybko jak mistrz, co wcale nie było to konieczne, by w wyobraźni dojrzeć siebie samego stojącego na środku martwego pola.

To, co wówczas ujrzał, mocno nim wstrząsnęło.

Widział z wolna kiełkujące źdźbła oraz pierwsze rachityczne rośliny. Kałuże deszczowej wody rozlewały się i powiększały z każdym dniem do rozmiarów oczka wodnego, stawu, jeziora. Płochliwe leśne zwierzęta przychodziły skubać trawę i kwiaty, napić się, skryć w rozrastających się dziko krzewach. Ptaki wiły gniazda w coraz rozleglejszych koronach młodych drzew. Aż rozpoznał wśród nich siebie i zrozumiał, że to zasługa Zaklinacza Żywiołów.

Kiedy rozchylił powieki miał już pewność, że osiągnie efekt wykraczający poza jego śmiałe wyobrażenia. Potrzebował tylko czasu, ale było to wykonalne. Dzięki temu uciszy sumienie i odpokutuje gwałt na życiu, jakiego dokonał podczas potyczki.

- Mistrzu, mogę pomóc ziemi przyspieszyć jej powrót do poprzedniego stanu.

Przeszył go dreszcz podniecenia na wzmiankę o ogromnym przedsięwzięciu, na które się porywał. Po to otrzymał ten niecodzienny dar kontrolowania żywiołów, to było jego powołanie. Gdy był w potrzebie, żywioły natychmiast odpowiadały na wezwanie. Zatem kiedy żywioły będą potrzebowały jego, on zrewanżuje się tym samym - nie z poczucia obowiązku, lecz dla własnej satysfakcji.

Mag przyglądał się odmienionej młodzieńczym zapałem twarzy ucznia świadom, że nie odwiedzie go od postanowienia. Zamierzał jednak motywować i wspierać podopiecznego, ponieważ jego zamysł był zaprawdę altruistyczny. I posiadał drugie dno, do jakiego chłopak w swej nieśmiałości nigdy się nie przyzna. Pomarszczone oblicze malował smutek, choć kąciki ust mężczyzny uniosły się nieco w górę.

- I tak oto dotarliśmy do momentu, w którym moja obecność staje się zbyteczna, Estalavanesie. Pozwól mi mówić, chłopcze - wyprostował pojedynczy palec, nakazując wzburzonemu uczniowi milczeć. - Dziękuję. Moja obecność staje się zbyteczna, albowiem od tej pory samodzielnie przekraczać będziesz swoje granice. Żywię obawę, iż moje towarzystwo stanie się dla ciebie przeszkodą nie do pokonania. Nadszedł czas, abyś zaczął doskonalić nabyte do tej pory umiejętności oraz rozwijał kolejne, jakie przyjdzie ci odkryć. Z żalem wyznaję, że nie nauczę cię już nic więcej, mój synu.

Strapiony ponurym wydźwiękiem słów mentora Est jedyne co mógł zrobić, to spuścić wzrok i ponownie obejrzeć się na zbezczeszczoną ziemię. Splótł ręce, z ciężkim westchnieniem opierając je o prześwit blanek.

Mistrz już zawczasu przygotowywał go do tego, oswajał z myślą o opuszczeniu Twierdzy. I choć Est tego pragnął, to wcale tego nie chciał. Chciał być z Magiem, swoim opiekunem i ojcem. Chciał nadal pomieszkiwać w kwaterze na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów oraz przesiadywać przy studni za Głównym Budynkiem lub na północno-wschodniej wieży ogniowej, skąd roztaczał się bajeczny widok na pola uprawne i lasy. Świat, do którego przywykł, obracał się w ruinę. Życie, które stało się dla niego normalną codziennością, odchodziło w sferę wspomnień, do których będzie wracał w najtrudniejszych momentach.

Będzie tylko gorzej… - podpowiadał mu Głos z tyłu głowy. - Odpowiedzialność cię przerośnie, zdruzgocze, pogrzebie… Zniszczą cię ambicje… Złamią niespełnione marzenia...

- Dotąd sobie radziłem, więc poradzę sobie i teraz! - Nim się spostrzegł, odpowiedział samemu sobie. Na szczęście obserwujący go bacznie Mag nie miał podstaw sądzić, że kto inny był odbiorcą przekazu. - A przynajmniej taką mam nadzieję, mistrzu - dodał pospiesznie, wciąż niepewny znaczenia tego przenikliwego wejrzenia.

- Obiecaj mi, chłopcze, że się nie przeforsujesz. Liczę, iż wyciągnąłeś odpowiednią naukę z ostatnich wydarzeń? - Ciepły ton Maga niczym rześki zefir odpędził czarne myśli kłębiące się w umyśle Esta. - I pracując z żywiołami postaraj się pogłębić wiedzę o esencji gromadzącej się w twoim organizmie. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, na dniach powinienem pobrać jej nadmiar.

Rzeczywiście, ten nieprzyjemny moment zbliżał się wielkimi krokami, a mimo to Est nie odczuwał symptomów przerostu mocy. Przecież nie zużył jej ani odrobiny podczas walki. Gdzie się podziała?

- Czy to możliwe, by… Mistrzu?

Est obrócił się do mnicha, ale jego już tam nie było. Zaskoczony okręcił się na pięcie i dojrzał go po przeciwnej stronie murów. Szybko do niego dołączył.

- Mistrzu, chciałem spytać czy to możliwe, by energia magiczna w moim ciele przestała wzrastać.

- Istnieje taka możliwość, mój uczniu – zgodził się Mag. Wzroku nie odrywał od dwóch postaci przemierzających opustoszały dziedziniec. Z tej odległości jego stare oczy nie rozróżniały detali, lecz tego młodzieńca zawsze rozpozna. - Istnieje także możliwość, że skorzystałeś z niej w bitwie. I jeszcze jedna, w której to zakładam, iż potrafisz magazynować coraz więcej esencji nie czyniąc sobie tym szkody.

Nie była to jednoznaczna odpowiedź, jakiej oczekiwał Est, ale musiał pocieszyć się, że mistrz przeanalizował problem tak dokładnie, by wyszczególnić chociaż trzy warianty. A bez cienia wątpliwości było ich więcej.

Chłopak przez chwilę przypatrywał się wynędzniałej twarzy Maga doszukując się w niej śladowych emocji, lecz nic nie znalazłszy przeniósł spojrzenie w punkt, ku któremu ów spoglądał. Od razu wypatrzył elegancko ubranego mężczyznę. Natomiast idąca obok niego kobieta nie była mu znajoma, bo spośród przebywających w świątyni kapłanów poznał tylko Oswyna i Elurielle.

Kapłanka może i miała na sobie szaty medyka, ale jej zachowanie bynajmniej nie wskazywało na oficjalny charakter spotkania. Trzymała się blisko towarzysza i żywo gestykulując niby przypadkiem dotykała to jego odsłoniętego przedramienia, to okrytego rękawem barku.

Przodownik zatrzymał się raptownie. Nie interesowało go, co miała mu do zakomunikowania, lecz uprzejmie czekał aż skończy. Dopiero wtedy potrząsnął przecząco głową i wymijając ją, odszedł bez słowa.

- Nasz młody przyjaciel złamał kolejne niewieście serce. - Mag pokręcił głową jak wytatuowany najemnik przed momentem. - Tym razem będzie miał niemały orzech do zgryzienia. Niektóre kobiety bywają zawzięte. Zupełnie jak ty, Estalavanesie. - Przewrotny uśmieszek wykwitł na spękanych, okolonych rzadką białą brodą wargach.

Zawstydzony Est odbił spojrzeniem w bok, byle nie patrzeć na opiekuna. Mag wiedział o wszystkim, jakżeby inaczej. Ale czego się spodziewał? Potwierdzenia dla hasających w murach warowni plotek? Wiedzy u samego źródła?

- Colonell… nie gustuje w kobietach - oświadczył cicho Est. Wierzył w lojalność partnera, aczkolwiek uczestnictwo w tak intymnej scenie odrobinę go uwierało, choć nie czynili z tego żadnej tajemnicy rozmawiając na środku pustego podwórca. – Preferuje... bliskość mężczyzn.

Czarne oczy nie odpuszczały białej twarzy elfa, śledząc każdą zmianę w jego bogatej mimice.

- Wiem o tym nie od dziś, mój chłopcze. W młodości przysporzył nam naprawdę wielu kłopotów. Przełom nastąpił z chwilą twojego pojawienia się w Twierdzy. Colonell nigdy nie był człowiekiem posłusznym i rozważnym, bliżej mu było do podmiejskich bandytów, aniżeli najemników podlegających rygorowi zasad. Prowadził dość frywolny tryb życia i niejednokrotnie wpadał w tarapaty, z których wydostanie go stanowiło spore wyzwanie. – Onyksy odpuściły, koncentrując się na palonym słońcem dziedzińcu. Pożółkłe paznokcie skubały resztki niegdyś gęstego zarostu. - Odkąd tu mieszkasz, nabrał pokory. Jak gdyby przez całe życie nie mógł usiedzieć w miejscu zmuszony do poszukiwania czegoś, czego w ogóle nie znał. Był niespokojnym duchem. Aż w końcu odnalazł obiekt wieloletnich poszukiwań. Czy zdajesz sobie sprawę, że od ponad roku nie wyjechał na dłużej niż parę dni? W dawnych czasach było nie do pomyślenia, by mój wychowanek bez żadnych ekscesów przesiedział dzień w murach Twierdzy. Niedźwiedź co rusz odprawiał go w dalekie podróże, byle nieco okiełznać jego temperament. Bezskutecznie.

Est uśmiechnął się mimowolnie. Col wyglądał na żądnego przygód i głodnego doznań osobnika, lecz nawet nie podejrzewał, że był aż takim rozrabiaką. Owszem, przy pierwszym spotkaniu skategoryzował go jako nachalnego kpiarza, który przyczepił się do białego cudaka szukając sposobności do poużywania sobie w najlepsze. Pomylił się jednak. Młody mężczyzna o wesołym usposobieniu nie zrobił z niego kozła ofiarnego. Traktował Esta jak równego sobie, nie dokuczał mu, a wszelkie przejawy złośliwości czy wrogości rozstrzygał bezpardonowo. Poświęcił dla niego doczesne życie oraz przyjaźnie, powierzył mu siebie całego nie mając gwarancji czy zyska na tym, czy tylko straci. Stał się oddanym obrońcą oraz szczerym przyjacielem. I z wzajemnością.

Czujący żar w piersi chłopak odetchnął głęboko, jak gdyby w ten sposób chciał zrzucić z siebie cały ciężar nawarstwiających się w nim emocji. Pora, by Mag dowiedział się czegoś o swoim uczniu.

- Mistrzu, zapewne dotarły do ciebie... pogłoski na mój i Colonella temat. Wiedz zatem, że nie są one bezpodstawne. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku – tłumaczył się. Nie miał pojęcia jakie historyjki krążyły po Twierdzy, ale ludzka fantazja nierzadko wprawiała go w osłupienie.

Mag uśmiechnął się tajemniczo. Wyraz ten był tak dziwny, że Est się zaniepokoił.

- O tym także wiedziałem na długo zanim zrozumiałeś swe uczucia względem przyjaciela, Estalavanesie. - Starzec z grzeczności pominął fakt, że był świadkiem ich widowiskowego uzewnętrznienia. - Zmiany w zachowaniu nie postępują gwałtownie, chyba że pojawiają się uczucia takie jak porywcza, młodzieńcza miłość. Przyznaję, iż obserwowanie was sprawiało mi niemałą uciechę. Przywróciło mi nadzieję na lepszą przyszłość. Wiarę w powodzenie największej inicjatywy naszych czasów. Mawia się, że każdy zakochany jest szaleńcem, a ludzie notorycznie lekceważą potęgę, jaką daje miłość.

Est pamiętał czego mistrz uczył go o miłości i o tym, do czego może doprowadzić na tle pobudek kierującej się nią osoby. Może być kreatywna, ale też destruktywna - to uczucie potrafi determinować do przekształcenia utartego stylu życia. Zastanawiał się, jak on sam zmienił się pod wpływem przyjaciela.

- Ktoś na ciebie czeka, Estalavanesie. - Mocne klepnięcie w ramię pomogło chłopakowi się otrząsnąć. Mag był zasuszonym staruszkiem, wciąż jednak miał siłę w rękach. - Sądzę, że wszyscy zasłużyliśmy na solidny odpoczynek. Zajrzyj do mojego gabinetu w porze kolacji, chłopcze. Zostało kilka kwestii wymagających rozpatrzenia. Tymczasem za własną radą udam się na krótki spoczynek. Daruj mi to poczucie humoru, chyba na starość przeistaczam się w stworzenie nocne, gdyż dni zaczynają mnie fizycznie męczyć.

- Do zobaczenia mistrzu.

Półsmok patrzył, jak doradca pewnym krokiem oddala się w stronę schodów prowadzących na dziedziniec. Stary człowiek nie poruszał się już z tą zadziwiającą żwawością, lecz nie wyzbył się werwy, której pozazdrościć mógł niejeden młodszy wiekiem mężczyzna. Jego plecy oraz ramiona były nieco pochylone, jednakże stale utrzymywał w pionie swoje zniszczone wizjami ciało.

Dotychczas Est odczuwał wyrzuty sumienia uważając, że to jego bezmyślność osłabiała opiekuna, którego kochał i podziwiał. Teraz pluł sobie w brodę za te brednie, bo właśnie dojrzał coś, na co przez cały ten czas pozostawał ślepy: prawdziwe oblicze steranego mężczyzny, który pomimo stanu, w jakim się znajdował i przeciwności losu, którym stawiał czoła, trwał nieugięty. Wiek oraz doświadczenie ciążyły mu na barkach, a jednak rozum miał równie błyskotliwy jak inteligencję. Był jak wiekowy miecz, którego ostrze pozostawało ostre, choć nie szczędzono go w licznych potyczkach. Pełen uznania uczeń wierzył, że oręż ten się nie wyszczerbi. Nadejdzie dzień, kiedy ostrze pęknie, lecz do końca zachowa ostrość.

Trafiające doń wrażenie było tak realistyczne, że Est jeszcze chwilę stał w odrętwieniu wywołanym tą nagłą refleksją. A potem, jak gdyby nigdy nic, poszedł w ślad za nauczycielem, który zdążył już zniknąć na samym dole.

***

Odprężony w swej zwyczajowej pozie Colonell swobodnie opierał się o chłodną ścianę wysokiego muru. Powieki miał przymknięte, a połowicznie wytatuowaną twarz odwrócił do pnącego się po nieboskłonie słońca. W niecodziennym stroju był niesamowitym zjawiskiem, od którego oczarowany Est nie mógł odlepić wzroku. Aż naszła go nieodparta chęć ukradkowego podejścia tego pozornie zrelaksowanego łowcy. Zakradł się więc do niego... ale przodownik był naprawdę dobry w swoim fachu.

Na moment przed zetknięciem dłoń mężczyzny wystrzeliła w kierunku wyciągniętej ręki białego elfa, zamykając się delikatnie na szczupłym przegubie.

- Nie ze mną te numery, dzieciaku - mruknął Col, otwierając jedno oko. - Szurnąłeś o jeden raz za głośno. Zawahałeś się przed ostatnim krokiem i to cię zdradziło.

- Wcale nie szurałem! - zaperzył się Est. Skapitulował spostrzegając czający się w ciemnozielonych oczach psotny błysk. - No dobra, może trochę.

- Przodownika Niedźwiedzi nie podejdziesz, gadzinko. - Odepchnąwszy się od ściany, Col obrzucił Esta krytycznym spojrzeniem. - Gotów na wizytę w świątyni? Chyba powinni sprawdzić twoje rany. A w sypialni ty sprawdzisz moje.

Wystające z rękawiczki białe palce powędrowały do lewego boku i spoczęły w miejscu, gdzie szwy rwały pod bandażem. Est przyzwyczaił się do tępego bólu jakim bez ustanku pulsowały i nawet udawało mu się ignorować to nieprzyjemne doznanie rozdzierania skóry.

- Tak, możemy pójść do świątyni lub... pójść gdzieś indziej i tam zostać.

- Załapałem tę pokrętną aluzję, Esti - wymruczał Col. Wyzywający uśmieszek wygiął lewy kącik ust skryty pod krótką szczeciną. – A teraz jazda do świątyni. W te pędy.

- Jak rany, przestań mi matkować!

Chłopak wywrócił oczami, ale usłuchał, zmierzając do świątyni. Wymiana bandaży nie była takim złym pomysłem.

- Przyznaj się, Col, liczysz, że ktoś nas tam razem zobaczy.

- Czyli wszystko widziałeś... Cóż, nie ukrywam, że gdyby nas zobaczyła, to wreszcie uwierzyłaby plotkom. - Przodownik uśmiechnął się szelmowsko, a jego krok nabrał sprężystości. Odruchowo chciał wsunąć dłonie w kieszenie bluzy, której przecież nie miał, skrzyżował więc ręce na nieskazitelnie białym torsie i łypnął spod oka na chłopaka. - Nie jesteś zazdrosny?

- Nie mam powodu. - Est wzruszył ramionami. - Właśnie, wczoraj nie zauważyłem kapłanów na zabawie. I gdzie się podział Lydrian? Nie brał udziału w bitwie.

- Ludzie Sarvatesa urobieni są po łokcie i raczej nie w głowie im zabawa. A Lydek… Hmmm... - Col namyślał się przez krótką chwilę. - Jakoś w połowie drogi do Sal Aldahad? Stary przydzielił go do ochrony estariońskich kupców wyprawiających się do wschodniej krainy. Jest w tym najlepszy, a południowcy hojnie płacą. Nie ma co się dziwić, że przywódca podjął taką a nie inną decyzję. Złoto to złoto.

Złoto to krwawa waluta...

- Rozumiem...

Nieobecny duchem Est szedł obok przyjaciela, myślami przebywając daleko od domu, który niebawem opuści. Dokąd pójdą? Ile krwi przeleją? Jak wiele kilometrów oddzieli go od mistrza, od bezpiecznych murów czarnej warowni? I czy sobie poradzi? Nie chciał być obciążeniem dla Cola. Jak miał chronić ukochanego człowieka, skoro wątpliwości kąsały go niby rozwścieczone szerszenie?

Jeszcze przed uderzeniem serca Zaklinacz Żywiołów Estalavanes wręcz emanował niebywałą pewnością siebie, z której pozostały już wyłącznie opary rozmyte na wietrze rzeczywistości, niewyraźne widmo uczuć, którymi sugerował się podczas rozmowy z mistrzem.

A Głos cynicznie milczał.

***

Nie mógł zasnąć. Po raz kolejny zmienił pozycję, znów podciągnął koc pod brodę i po raz wtóry wysunął spod niego nogę. I nic. Sen nie nadchodził. Oddech śpiącego obok mężczyzny był miarowy i głęboki. Colonell usnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki.

Poirytowany półsmok usiadł, posłał nagim plecom kochanka pełne urazy spojrzenie i wyślizgnął się z łóżka. Podniósł zalegające na podłodze spodnie i upewniwszy się, że to jego, ubrał je w drodze na balkon. Ostatni raz popatrzył na pogrążonego w ciemnościach mężczyznę i wyszedł, nie domykając za sobą drzwi.

Chłód nocy pokrył wilgocią jego nagi tors i ramiona. Gładki kamień pod stopami był śliski i zdradliwy, dlatego złapał się lśniącej rosą barierki. Wsparł się łokciami o balustradę i zapatrzył niewidzącym wzrokiem w dal, za mury, za migoczące punkty pochodni wartowników, znacznie dalej niż sięgały skaleonie oczy.

Nie potrafił stwierdzić czy powodem bezsenności był zwyczajny lęk, czy nadmierna ekscytacja. Świadomość zadania, którego się podjął, zmuszała jego spojrzenie, by podążało w to jedno miejsce i nakłaniała umysł do gorączkowego wyszukiwania alternatyw oraz najlepszych rozwiązań. Kołatało mu w piersi na samą myśl o tym, co ma zrobić. Aż poddał się ćwiczeniom oddechowym, ponieważ groźba oddania się we władanie emocji wisiała nad nim nieubłaganie.

Gdy wreszcie odzyskał spokój, a myśli przestały gonić jak szalone, poukładał sobie zdarzenia minionego dnia. Prawie cały ten czas przegadał z Colem, mistrzem i Leos. Zrozumiał już, dlaczego Colonell zaczął traktować ją z większą życzliwością i czułością. Chyba mężczyzna sam musiał dorosnąć do myśli że ma siostrę, którą nieomal zabił. Czy kiedyś powie jej o pokrewieństwie? Zapewne. W każdym razie Est nie zamierzał go wyręczać. Po Małej Niedźwiedzicy także nie dało się poznać jakichkolwiek cieplejszych uczuć względem ojca, za to bliżej się przyglądając, emanowała rezolutnością oraz bezpretensjonalnością równie mocno jak jej brat. Następnym razem przyjrzy się im dokładniej, może wychwyci więcej podobieństw nie tyle w charakterze, co wyglądzie.

Lekki uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy pomyślał o wieczornej rozmowie z mistrzem. Omówili wówczas problem Zakonu Paladynów i dalszego postępowania z niewygodną korespondencją. Stary mnich daleki był od wydania ucznia w ich ręce, lecz nakierował go na kilka kluczowych niuansów. Wynikało z nich, że gdyby rycerz-dowódca życzył sobie jego śmierci, to miał ku temu już dwie świetne okazje: kiedy ten sam do niego przyszedł oraz na polu bitwy. Est zreflektował się, że gdyby chodziło o odwet, sir Aarim nie wypuściłby go ze swojego gabinetu, nie dał wierzchowca, nie kazałby mu ostrzec mieszkańców Twierdzy, ani nie pojedynkowałby się z nim pod murami warowni. Jedno gładkie cięcie załatwiłoby sprawę, a chwała i honor były tylko przykrywką, cokolwiek szlachetną. Zgadza się, szlachetną, przypomniał sobie bowiem pożegnanie niebianina stanowiącego, że gdyby spotkali się w innych okolicznościach, chętnie ujrzałby go w szeregach Obrońców Ludzkości.

Est nie powiedział już nic, gdyż odgadł, o co chodziło opiekunowi. I zaczynał pojmować, że słowa paladyna o chorobie toczącej Estarion nie były urojeniami aroganckiego księcia. Niebianie w szczycie swej potęgi ostatni raz widziani byli w starożytności, kiedy doszło do wyniszczającej walki między nimi a Śniącymi. Mag sądził, że skoro sir Aarim się wtrącił, to coś było na rzeczy. A rzeczony rycerz stosował dość niekonwencjonalne metody, byle jak najszybciej osiągnąć cel.

Nieszczęśliwy półsmok obserwował ciemne chmury przysłaniające gwiazdy i dumał nad otwartą kwestią listu do rycerza-dowódcy. Pospołu z mistrzem zdecydowali, że osobiście na niego odpowie, powinien tylko przemyśleć, co w nim zawrzeć. A teraz nie miał do tego głowy. Powieki szczypały go z braku snu i przetarł je nieco nerwowo. Im bliżej świtu, tym bardziej spadała temperatura na zewnątrz, ale Est nie miał ochoty wracać do łóżka. Zbyt wiele myśli tłukło się w jego głowie, by mógł wypocząć. Musiał im wszystkim przeznaczyć chociaż parę sekund, może wtedy dadzą mu spokój. Do tego jeszcze dochodził planowany wyjazd Cola do odległych majątków jednego z pobitych możnych w celu, jak to określił, uzgodnienia konkretnych ustępstw.

Rozmowa Cola z ojcem przebiegła w napiętej atmosferze i przodownik z hukiem wypadł z prywatnych komnat przywódcy, co przykuło uwagę przechodzącej tamtędy kapłanki. Est współczuł jej nietrafnie ulokowanych uczuć, niemniej nie chciał się nim z nikim dzielić. I nie musiał, bo przez resztę wieczoru oraz część nocy on i Col wyjątkowo czule zajmowali się sobą nawzajem. Aż poczuł błogość na samo wspomnienie.

Odnosił wrażenie, że mimo wspólnie spędzonego dnia w pieszczotach ludzkiego kochanka zawarta była cała desperacja oraz narastająca tęsknota, jakby pragnął nacieszyć się tą bliskością na zapas. W końcu pojutrze nie będą się widzieli przez ponad siedmiodzień, Niedźwiedź bowiem kategorycznie odmówił zabrania ze sobą białoskórego cudaka, który na dworze wielmoży rzucałby się w oczy i mógłby zostać poczytany za obrazę panującego na włościach gospodarza. Est przywykł już do takich komentarzy, ale Col srodze się nimi przejął.

A gdyby tak rzucić wszystko w cholerę i wyjechać do Adeili? Czy gdyby zapytał sir Aarima wprost, to coś by ugrał? Czy uprzedzony do rycerzy Col przystałby na to? Każdy pomysł oraz plan był dobry, byle uciec jak najdalej, by żyć na własne ryzyko i na własnych warunkach...

Pośród nocy Est dosłyszał skrzypnięcie domagających się naoliwienia zawiasów. Doskonale znajomy rytm kroków poruszył wrażliwymi uszami. Wtem duże dłonie ciepłem odłożyły się na odsłoniętym brzuchu, drapiący zarost podrażnił kark, oddech połaskotał policzek. Rozległ się niski szept, który skutecznie przegnał niechciane myśli:

- Powinieneś spać.

- Nie potrafię zasnąć. - Est oparł się plecami o tors Cola i przymknął oczy. Wszystkie troski wyparowały, tylko zmęczenie rosło wraz z odprężeniem.

- Czyżby wciąż było ci mało? - Wargi jak piórko musnęły długi płatek ucha, opuszki palców sunęły po gładkiej skórze ramienia ku świeżo zabandażowanej szyi. – Czy też nader cię wymęczyłem?

- Znasz moją zachłanność, Col, mnie zawsze będzie mało. Ale teraz… - Est skrzywił się, powracając pamięcią do nocy tuż po ataku smoka. - Teraz, gdy wyjedziesz, będzie inaczej. Nie zwariuję z braku towarzystwa. Tamte dni, kiedy poszukiwaliście zwiadowców, czarne myśli prowadzące mnie ku śmierci… Nie, to się nie powtórzy. Będę na ciebie czekał, Col.

I znajdę sposób, żebyśmy się stąd wynieśli, dokończył w myślach, ciaśniej otulając się ramionami ulubionego człowieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz