Estalavanes raz po raz nadgarstkiem
przecierał szczypiące powieki. Był na siebie wściekły, choć nie dawał tego po
sobie znać. Nie widział sensu w karaniu innych za swoje błędy. Opryskliwość i
agresja nie leżały w jego naturze, lecz obecnie przepełniała go niestosowna
ochota ugryzienia każdego, kto się do niego odezwał. Umiejętnie jednak maskował
pragnienia i kiedy zmierzał do sali treningowej, z nieśmiałym uśmiechem
odpowiadał na entuzjastyczne powitania mijanych czarodziejów oraz najemników. W
wyobraźni ich wszystkich, bez wyjątku, spychał ze skarpy i z radością patrzył,
jak rozbijają się na dnie.
Nienawidził
się za tę skłonność do przemocy, ale pomagała mu podtrzymać pozory normalności,
a teraz wyłącznie to się liczyło w obliczu siły, która urządziła sobie w nim
legowisko. Przez myśl mu przeszło, że taki stosunek do innych jest do niego
niepodobny, lecz pamiętając o tym, co go dzisiaj czekało, pozwalał sobie na
usprawiedliwienia. Był koszmarnie niewyspany. Pierwszy raz tak bardzo cierpiał
na niedobór snu. Dotychczas potrafił funkcjonować nie śpiąc nawet dwie noce z
rzędu, a dziś? Parę godzin drzemki i nie nadawał się do niczego!
Ziewnął
w grzbiet zwiniętej dłoni i przestąpił próg wyłożonej drewnianą boazerią sali.
Spodziewał się ujrzeć mistrza w samych tylko spodniach wykonującego
skomplikowane figury akrobatyczne, w trakcie walki przeistaczające się w
śmiertelnie groźne uderzenia, ale stary mnich bynajmniej nie ćwiczył. Siedział
na jednej z ulokowanych pod ścianą podłużnych ławek i popijał z glinianego
kubka. Gorzkawy aromat niósł się w powietrzu pod same drzwi.
Widząc
ucznia, Mag nie zaprzestał powolnego sączenia napoju. Pomarszczoną ręką
poklepał miejsce obok siebie, gdzie spoczywała jego czarna tunika oraz drugi
napełniony parującym płynem kubek.
Est
przywitał się cicho, po czym rozpiął i rozsznurował wysokie buty. Zostawiając
je przy drzwiach, niepewnie podszedł do nauczyciela. Dopiero zachęcony gestem
usiadł i sięgnął po naczynie. Powąchał, przysuwając je sobie pod sam nos.
Zapach był intensywny i pobudzający, a konsystencja niewiele różniła się od
miętowych naparów, jakie lubił pijać. Znów zerknął na rozluźnionego człowieka i
upił drobny łyczek. Nie zdołał powstrzymać grymasu odrazy. Skóra mu ścierpła,
gdy na języku poczuł wręcz nieopisaną gorycz, jakby właśnie wypił ciekły smutek
oraz rozpacz wymieszane z czymś jeszcze, czymś analogicznym do niewyśnionego
koszmaru.
Niby
kąsającego węża odsunął kubek na odległość wyprostowanych ramion i krzywiąc
się, spojrzał pytająco na mistrza.
Starzec
uśmiechnął się pod wąsem.
-
Kav’, mój chłopcze. Powinien prędko postawić cię na nogi, zważywszy, że nie
nawykłeś do jego picia. - Mag pociągnął łyk herbaty, wzrok wbijając w półmrok
przed sobą. - Colonell raczył mnie poinformować, iż masz za sobą nieprzespaną
noc. Jest to dla mnie zrozumiałe biorąc pod uwagę temat poruszony w trakcie
kolacji. Estalavanesie, nie chcę naciskać, lecz czy podjąłeś już decyzję w tej
sprawie?
Chłopak
ponownie zajrzał w głąb ciemnej, prawie czarnej jak rękawiczka cieczy. Troska
przyjaciela wzruszyła go. Col ukradkiem wymykał się z sypialni, niezmiennie
pozostawiając za sobą różnego rodzaju ślady opiekuńczej obecności. Wczoraj
ulubione śniadanie, a dzisiaj środek przeciwko zmęczeniu. Nie było to podobne
do mężczyzny jego pokroju, ale gdyby tak bliżej przyjrzeć się temu zachowaniu,
nie było to także nic nowego. Zmienił się tylko sposób okazywania uczuć - na
bardziej otwarty.
Młody
półsmok coraz częściej rozmyślał o nawiązaniu kontaktu z sir Aarimem, o
odejściu z kompanii i życiu u boku ukochanego człowieka. Byliby wolni i
szczęśliwi. Gorzej, jeśli rycerz-dowódca ostatecznie zechciałby ich zabić za
popełnioną zbrodnię. Wówczas mógłby zażartować, że z miłości po prostu stracą
głowy.
-
Mistrzu, jestem gotów odpowiedzieć na list sir Aarima. Chciałbym… - głos uwiązł
mu w gardle, a dalsze słowa z oporem wyszły z jego ust. - Chciałbym z nim
negocjować warunki mojej kapitulacji.
Cisza
przerwana pojedynczym odgłosem siorbania przybrała niemal fizyczną formę. Est
czekał na reakcję opiekuna i z jawną niechęcią, małymi łykami pił kav’. Żywił
nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz kiedy pije to paskudztwo. W najgorszym
wypadku był to smak, do którego przywykłby na drodze męczeństwa.
Mistrz
odstawił opróżniony kubek na ławkę. Wstał i odprowadzany spojrzeniem
niesamowitych kocich oczu podszedł do stojaka na broń, z którego wybrał dwa
wysłużone kije treningowe.
Podekscytowany
Est dopił resztkę gorzkiego napoju, gwałtownie przechylając naczynie. Zemdliło
go, gdy fusy oblepiły mu zęby i osiadły na języku. Nie podejrzewał, że kav’
pija się bez wcześniejszego odfiltrowania, toteż syknął zdegustowany, końcówką
języka zgarniając paskudne drobinki z długich kłów. Wciąż wykrzywiając wargi z
łatwością złapał rzuconą mu broń. Podniósłszy się z siedziska, wywinął kosturem
zgrabnego młynka i wyszedł na sam środek sali, ostrożnie zbliżając się do
trenera. Nie rozgrzał mięśni, lecz przed niezapowiedzianym starciem mało kto
miał czas na rozgrzewkę.
Chłopak
wygiął się w prawo. Niedobrze, szwy nad lewym biodrem ciągnęły. Pojedynek nie
będzie wyrównany. Zresztą, potyczka z wyszkolonym mnichem nigdy taka nie
będzie. Czuł, że wkracza na nowy poziom nauki i dojrzał to w nieprzejednanym,
głębokim wejrzeniu lśniących onyksów, niemal wrogim i nieczułym.
Stare ciało, a jakże młody duch - zabarwiony szacunkiem podszept
wypełnił wyciszony umysł białego elfa. - Aczkolwiek
to nadal tylko czuowiec.
Mag
przestał przypominać zmęczonego życiem starca. Blask oczu przykuwał wzrok.
Wprawne ruchy zadające kłam jego wyglądowi sprawnie kontrolowały ciężki,
niespełna dwumetrowy kostur. Wyprostowana sylwetka oraz napinające się pod
suchą skórą węzły mięśni czyniły z żylastego mężczyzny niebezpiecznego
przeciwnika.
-
Estalavanesie, jeżeli gotów jesteś poddać się rzekomej sprawiedliwości, to nie
będę cię od tego postanowienia odwodził – wymawiający te słowa głos w żadnej
mierze nie mógł należeć do półnagiego zgrzybiałego starca, na którego Est
patrzył. Pobrzmiewała w nim nuta wyzwania, siła prowokująca do działania. -
Wiedz jednak, iż od tej pory Kompania Najemna Niedźwiedzi będzie ci wrogiem.
Miej świadomość, że nie będę dłużej cię chronić.
Jakby
na potwierdzenie padł pierwszy cios, nie mający nic wspólnego ze sprawdzaniem
przeciwnika. Mnich natarł z całą mocą, na jaką było go stać. Drewno trzasnęło i
dźwięk ów poniósł się echem we wrażliwych elfich uszach.
Zaskoczony
brutalnością napaści Est ugiął się pod naporem mistrza i padł na plecy.
Wywijając zgrabną przewrotkę w tył, w mgnieniu oka zerwał się z podłogi,
równocześnie unikając kolejnego ciosu wymierzonego w bark.
Stary
człowiek był niewiarygodnie szybki. Rozpoczął sparing spychając ucznia do
defensywy, przymuszając go do ucieczki i ciągłego parowania, nie pozwalając ani
na sekundę przejąć inicjatywy. Doskakiwał doń i uderzał z niespotykaną dotąd
bezwzględnością, która przeraziła zwinnego uciekiniera. Est był święcie
przekonany, że gdyby mistrz pojedynkował się na śmierć i życie, to dogorywałby
już ze zmiażdżoną krtanią lub pękniętą czaszką.
Est
odnosił wrażenie, iż bezustannie wiruje wokół własnej osi. Uskakiwał, z
półobrotu odbijał ataki na wysokości głowy, ramion, brzucha oraz stóp. Markując
pchnięcie zmienił kąt nachylenia i spróbował podciąć przeciwnika drugim końcem
długiego kija, lecz ten ubiegł go w ostatnim momencie. Wyskakując, mnich
zamachnął się znad głowy, zmuszając rywala do porzucenia zamiaru.
Towarzyszący
zmaganiom huk był dla półsmoka niewysłowioną torturą. Rany bolały przy każdym
zgięciu ciała, odskoku oraz skłonie. Bodźce napastowały go ze wszystkich stron
na podobieństwo nieustępliwego nauczyciela, nie dając chwili wytchnienia.
Wtem
Est odczuł nienaturalne pobudzenie, jakby ktoś wtłoczył w niego solidną porcję
energii, dodatkowo wyostrzając zmysły i wprawiając serce w drgania dalekie
miarowemu biciu. Adrenalina wzmocniła jego kończyny. Esencja buzowała.
Zmęczenie ustępowało podnieceniu, kiedy chłopak pomału odzyskiwał trzeźwość
niezbędną do wygrania wymagającego starcia.
Strużki
potu spływały mu wzdłuż kręgosłupa, wsiąkając w materiał bezrękawnika. Czarne
włosy przykleiły się do białego czoła oraz skroni przesłaniając widok. Est
zignorował te niedogodności. Skoncentrowany na przeciwniku odtrącił
wyprowadzony zza głowy atak, w ułamku sekundy obrócił się w miejscu i
podpierając się wolną ręką o deski posadzki, rąbnął podbiciem stopy w
odsłonięty bok przeciwnika. Jeśli chciał wygrać, musiał być szybszy niż mnich.
Szybszy niż wiatr szalejący podczas huraganu.
Trafiony
mężczyzna zatoczył się, lecz natychmiast odzyskał kontrolę nad ciałem oraz
sytuacją. Stając na ugiętych nogach wysunął kij w pozycji wyjściowej.
Mierzyli
się wzrokiem i podczas gdy Est walczył o oddech, tak leciwy mnich zdawał się
niewiele mniej zmęczony od niego. Łysa głowa połyskiwała od potu w słabym
świetle magicznych sfer, a szczupła pierś upstrzona plamami oraz bliznami
unosiła się i zapadała gwałtownie.
Nie
tracący czujności Est urękawicznioną dłonią odgarnął włosy z oczu i przełknął
gorzką, doprawioną fusami ślinę.
-
Wiem, że... cię stracę... mistrzu... - każde jego zdanie przerywał płytki
wydech. - I dlatego... chciałbym... z nim negocjować... Nie chcę...
odchodzić... ale bardziej nie chcę... żeby Tyrd... decydował za mnie...
Mówienie
sprawiało mu nie lada kłopot. Nie był pewien czy to z winy zadyszki, bolących
ran, czy też powracających emocji. Uważnie obserwował mentora, który niczym
przygotowujący się do skoku skaleon okrążał go na wyciągnięcie kostura.
Kije
znów poszły w ruch, tym razem jednak Est nie dał się zepchnąć do obrony.
Przyjął ciężkie razy bezpośrednio na siebie, dzięki czemu zdołał ślizgiem
podciąć oponenta i przewrócić brzuchem na deski. Mnich podparł się łokciami i
poderwał w górę. Na darmo, gdyż obity, wciąż leżący półsmok chwycił go za pas
materiału ciasno obwiązany wokół spodni i gwałtownym szarpnięciem sprowadził do
parteru, zaraz przygniatając swoim ciężarem. Pozostało już tylko przekręcić
człowieka na łopatki i zablokować kijem, zmuszając do kapitulacji.
Okazało
się to trudniejszym zadaniem niż mogło się z początku wydawać. Szczególnie że
Mag podejrzanie łatwo przetoczył się na plecy. Skupiony na obmyślaniu
następnych akcji Est mocniej zacisnął palce na kiju i... zarobił cios pięścią w
żołądek. Powietrze uszło z niego z jękiem, aż zgiął się w pół. Ani się
obejrzał, kiedy stary mnich wypuścił broń i łapiąc go za tył głowy, przywalił
twardym czołem w punkt tuż nad białym nosem.
Trysnęła
krew. Jaskrawy rozbłysk zwiastował rychłą utratę przytomności i Est zwiotczał.
Uwolniony z rąk kij ze stukiem spadł na podłogę, a tuż za nim podążyło równie
bezwładne ciało. Głuche łupnięcie obwieściło koniec potyczki.
Świat
rzeczywisty z ociąganiem przenikał zasłonę zamroczenia. Wkrótce pomieszczenie
przestało wirować chłopakowi przed oczami, ciało odzyskało szczątkowe czucie, a
umysł oprzytomniał na tyle, by odnotować ucisk na mostku, gdzie stopa wiekowego
mężczyzny dociskała jego łopatki do szorstkiej posadzki.
Pociągający
zakrwawionym nosem Est z ledwością obrócił pulsującą bólem głowę, by spojrzeć w
twarz górującego nad nim zwycięzcy, po czym legł z przeciągłym jękiem. Nie było
miejsca na skórze, które by go nie bolało. Paliły go płuca, a przesuszone
gardło drapało przy oddychaniu. Serce potwornie kołatało, obijając żebra.
Chłopak gotów był uwierzyć, że słyszy jak lejący się z niego pot wsiąka w
impregnowane deski.
Przegrał,
lecz ze świadomością, że zażarta walka długo była wyrównana, a świadczyło o tym
wyraźne zmęczenie starego opiekuna. Prawdę powiedziawszy, Est pierwszy raz
widział, by Mag tak ciężko oddychał.
-
Popracuj nad walką wręcz, chłopcze. Trzymając przeciwnika na dystans z
łatwością go pokonasz, jednakże walcząc w zwarciu jesteś na straconej pozycji.
W krytycznym momencie opracowywałeś plan, zamiast podjąć się instynktownej
akcji. To niedopuszczalne, Estalavanesie. Przeciwnik nie będzie łaskawie
czekał, wykorzysta szansę i pozbawi cię życia. - Mistrz odrobinę mocniej
przyparł ucznia do podłogi, a jego obcesowy ton stygł w nieprzychylnie
zmrużonych powiekach. - Niemniej był to wyjątkowo dobry sparing, a ja mam na
uwadze, iż twoje niebywałe talenty umożliwią ci wygranie niemal każdego
starcia.
Mnich
postąpił krok w tył i pomógł wstać obolałemu uczniowi. Z bliska wyniszczone
wiekiem oblicze zdradzało więcej zmęczenia niż utrzymywana prosto sylwetka.
Est
nie bez trudu zgiął się wpół w podziękowaniu za pojedynek i cenne wskazówki.
Ból stawał się nieznośny, mimo to chłopak był zadowolony, bowiem nauczyciel
zaczął traktować go poważnie. To nie było szkolenie. Staruszek po raz pierwszy
ruszał się z zatrważającą prędkością i atakował z zawziętością, jak gdyby
zmagał się z równym sobie. Aż dreszcz chłopięcego podniecenia przemknął mu po
karku.
-
Mistrzu, co do listu…
-
Dosyć, Estalavanesie - uciął oschle starzec i podchodząc do ławki zgarnął z
niej swoją wiązaną tunikę. - Ruszaj zbawiać ten mały skrawek świata za
Twierdzą. Liczę, że po powrocie będę mógł podziwiać twoje niemałe osiągnięcie.
Płomień
entuzjazmu młodego ucznia zgasł, stłumiony niepokojem, a nawet narastającym,
bliżej nieokreślonym lękiem. Chłód i obojętność nie cechowały jego mistrza,
opiekuna i ojca. W podobnych okolicznościach Mag zwykł traktować podopiecznego
pobłażliwym uśmiechem oraz ciepłym błyskiem w oku, jego ton był łagodny, a
postawa wyrażała sympatię. A teraz...
-
Co takiego zrobiłem, by zasłużyć na twoją niechęć, mistrzu? - Est próbował
zajrzeć w twarz Maga, ale ten wyminął go, spiesząc do wyjścia. - Mistrzu?
-
Zobaczymy się na kolacji, Estalavanesie, i wówczas porozmawiamy. Tymczasem
proszę, byś rozpracował miniony pojedynek w zaciszu umysłu.
Mag
zdawał sobie sprawę, że postępuje karygodne i sztuczne, lecz nie mógł pozwolić,
by bystry młodzieńczy wzrok wychwycił coś, czego nie powinien. Gdyby walka się
przedłużyła, stare ciało bezsprzecznie uległoby dalszemu wysiłkowi. Już teraz
ledwie szedł o własnych siłach. Musiał czym prędzej wrócić do swojej kwatery i
odpocząć, w innym wypadku przeczulony uczeń doświadczy widoku, jakiego mądry
nauczyciel pragnął mu oszczędzić.
Prawda
jednak sięgała innego podłoża. Stary mnich z Północy bał się, iż podopieczny
porzuci zamysł odejścia i postanowi trwać przy nim przekonany, że jego obecność
pomoże podupadającemu na zdrowiu opiekunowi. Owszem, pomoże, ale tylko wtedy,
gdy opuści Twierdzę.
***
Zatopiony w ponurych rozważaniach
Est spożywał obiad w samotności. Mimo niewielkiego tłumu przebywającego w sali
jadalnej siedział sam, choć kilka osób otwarcie zapraszało Bohatera Twierdzy,
by przyłączył się do posiłku. Est raz za razem uprzejmie odmawiał, wymyślając
kolejne sensowne wymówki, aż w końcu zostawiony w spokoju skupił się na
zawartości talerza i o wiele bardziej angażujących myślach.
Był
zmieszany tą nagłą przemianą w podejściu mieszkańców warowni. Nie spodziewał
się, że jedna bitwa może w tak diametralny sposób zmienić nastawienie ludzi w
stosunku do białego elfa, cudaka oraz przybłędy, o którym nie przestawano
plotkować. Nie powinien się temu dziwić, wszak ludzie byli zmiennymi i
porywczymi istotami zdolnymi błyskawicznie adaptować się do nowych warunków.
Właśnie ta wnikliwa obserwacja zapewniała cichemu chłopakowi przewagę. Wiedząc,
jak tego dokonać, mógł z łatwością zyskać ich szacunek. I równie szybko mógł go
stracić, jeśli będzie zachowywał się jak odludek.
Est
nie nadążał za burzliwym ludzkim temperamentem. Musiał przemyśleć problem,
oswoić się z nim i w rezultacie zaakceptować, co było procesem długotrwałym,
dlatego też jego stosunek do gatunku ludzkiego nie uległ poprawie. Nadal był
nieufny i wcale nie cieszyło go, że wszyscy chcą się z nim spoufalać. Nie
podobało mu się to. Nie potrzebował nikogo poza czwórką wyjątkowych ludzi,
którzy szczerością i stylem życia zdobyli jego pełną akceptację oraz zaufanie.
Na
dwójkę z nich cierpliwie czekał. Skończył porcję potrawki z warzywami, lecz oni
w dalszym ciągu się nie zjawiali. Z Leos nie widział się od szalonej zabawy
wieńczącej zwycięstwo, natomiast z Colem… Nie, to nie było miejsce, w którym
mógłby roztrząsać ich ostatnie wspólnie spędzone chwile.
Wziął
kubek i zajrzał do niego podejrzliwie, obawiając się smoliście czarnego kav’u.
Z ulgą rozpoznał zimną wodę, którą wypił duszkiem. Przez cały pobyt w stołówce
mimowolnie nasłuchiwał dobiegających zewsząd przyciszonych głosów. Ludzie
rozmawiali między sobą i śmiali się, jednak nie było to coś, czym należałoby
się przejmować. Nikogo nie interesował romans wiążący dwóch najemników. Nikogo
nie obchodziło, że obaj są mężczyznami. Nikt nie był zgorszony, a nawet jeśli,
to nie na tyle, by to demonstrować. Najemnicy hołdowali doktrynie, jakoby każdy
następny dzień miał być ich ostatnim. I poniekąd była to zasada, o której
prawdziwości Est boleśnie się przekonał. Nie powinien więc roztrząsać tego, na
co nie miał wpływu, gdyż wszystko wróciło do normy. Minione zdarzenia stały się
przeszłością, a ludzi bardziej intrygowała niepewna przyszłość, jakiej
przyjdzie im sprostać. Życie ponownie wskoczyło w wytarte koleiny i ruszyło do
przodu zwyczajowym tempem. Tylko czekać kiedy pojawi się uskok i znowu wywróci
świat półsmoka do góry nogami...
Zrozumiawszy,
że przyjaciele raczej do niego nie dołączą, chłopak pozbierał naczynia na tacę,
wstał od stołu i odniósł je do kuchni. Wychodząc z niskiego budynku pokierował
kroki w stronę rozwartej na oścież bramy, prosto na pogorzelisko, które stanie
się jego salą ćwiczeń na czas nieobecności mistrza. Był Zaklinaczem Żywiołów,
który z ogniem, wodą i powietrzem radził sobie wyśmienicie. Ale czy ziemia
będzie mu posłuszna? Nie, tu nie chodzi o posłuszeństwo. Lepiej brzmiało
pytanie, czy ziemia posłucha prośby.
To nie tak, że chce ją kontrolować wedle kaprysu, przymusić do uległości. To…
Est
z goryczą wyłapał obcą nutę zakradającą się do jego myśli, zaledwie zmarszczkę
na gładkiej tafli umysłu świadczącą o subtelnej ingerencji nieznanych mu mocy.
Świadomość drugiego ja drażniła go.
Prędzej czy później znów zmierzy się z demonem mieszkającym w czeluściach jego
duszy, lecz wolał się nie zastanawiać kiedy to nastąpi. Z jego szczęściem
zapewne gdy nie będzie przy nim nikogo, kto mógłby mu pomóc. Ale też nie będzie
się lękał, że skrzywdzi bliskie sercu osoby. Niemniej najdziwniejszym było, że
wiedząc o podszeptach drugiej osobowości, uznał je za własne. Jak to wyjaśnić?
Czy to powstające w psychice rozdarcie, rozszczepienie osobowości, czy też
utrata poczytalności objawiająca się czynieniem samemu sobie na przekór?
Nie
zorientował się, kiedy porwany uciążliwymi dywagacjami przekroczył bramę.
Odprowadzany spojrzeniami milczących stróżów bezwiednie skręcił w prawo, udając
się prosto ku łąkom, które nie dalej jak wczoraj oglądał wraz z mistrzem ze
szczytu wschodnich murów.
Letni
żar lał się z nieba, gdy Zaklinacz Żywiołów dotarł do celu. Niesiony lekkim
wiatrem odór martwej gleby uderzył go w nozdrza na długo nim zbliżył się do
granicy wytyczonej przez zgliszcza. Est przystanął, mętnym wzrokiem starając
się ogarnąć bezmiar szkód, jakie wyrządziły ścierające się ze sobą wrogie
frakcje. Jakie sam wyrządził, paląc i mordując. Czując ucisk w piersi,
przymknął oczy i wsłuchał się w ciche zawodzenie. To nie był jego głos, choć
rozbrzmiewał w jego wnętrzu. To nie był wiatr, choć i on śpiewał mu w duszy,
jakby na pocieszenie, pragnąc dodać otuchy. Młody półsmok nie odważył się
postąpić naprzód. Jak zatrzymał się tuż przy krawędzi pyłu i wyschniętego
krwawego błota, tak stał nadal, w bezruchu, z zaciśniętymi powiekami. Wreszcie
biorąc głęboki oddech rozchylił je, by ponownie ujrzeć ten żałosny krajobraz.
Przykucnął.
Ostrożnie wyciągnął prawą rękę w kierunku wypalonej do cna gleby. Zawahał się
przed dotknięciem jej. Besztając się za niedojrzałe zachowanie pacnął otwartą
dłonią w ziemię, wzbijając przy tym kłęby tłustego popiołu i zagrzebując palce
w wysuszonych na słońcu grudach. Nic się nie wydarzyło, ale i on o niczym w tym
momencie nie myślał. Umysł miał czysty jak podczas wejścia w trans. Jakby
podświadomie przygotowywał się do przejścia w stan kontemplacyjny, a potem w
pozazmysłową medytację. Lecz i wówczas nic się nie stało.
Uniósł
rękę na wysokość oczu i potarł palcami zebrany na białych opuszkach proch. I
nic. Była po prostu brudna. Wycie umilkło. Wiatr był niczym więcej niż ruchem
mas ciepłego powietrza. Czymkolwiek było to tajemnicze doznanie, już go
opuściło.
Est
wstał i śmiało pomknął przed siebie, porywając do makabrycznego tańca tumany
czarnego kurzu, który wirował wokół niego niesiony wiatrem. Nie dopuszczał do
siebie świadomości, że były to pozostałości ludzkich i końskich ciał, które -
uprzednio skremowane – zalegały nieopodal w trzech wielkich stosach. Musiał
zamknąć się na emocje oraz uczucia, przestać odczuwać otaczającą go
rzeczywistość, inaczej struchlały podwinie pod siebie ogon i ucieknie między
mury Twierdzy.
Rozglądając
się nerwowo, Est koncentrował się wyłącznie na czekającym go wyzwaniu. Od czego
ma zacząć? I skąd w ogóle pomysł, że będzie w stanie dokonać czegokolwiek na
tak rozległej powierzchni? Był niepoprawnym optymistą skoro sądził, iż podoła
własnym ambicjom.
Wtem
dostrzegł wbity w czarną glebę oręż, który podsunął mu szalony plan. Połamane
drzewce włóczni zachęcająco wystawały spośród zgliszczy, znakując miejsce
osobistych tragedii żołnierzy. Mogłyby posłużyć jako słupy graniczne oraz punkt
centralny. Wystarczy, że znajdzie jeszcze cztery, co nie powinno być zadaniem
trudnym.
Nie
trwało to długo, kiedy wyszperawszy użyteczne przedmioty rzucił je na
nieprzyzwoicie zieloną trawę przy pożółkłym brzegu pola bitwy. Otrzepując
dłonie obszedł wypalony teren. Okazał się ogromny, znacznie większy niż mogło
się wydawać patrząc z murów warowni, na których aktualnie ustawiło się kilku
najemników zafascynowanych poczynaniami samotnego Zaklinacza Żywiołów.
Est
nie zauważył wodzących za nim wzrokiem, dyskutujących zapamiętale ludzi.
Zaabsorbowany pracą w pamięci odwzorowywał dokładny kształt zniszczonego
obszaru. Irytowało go, że pogorzelisko tworzyło formę nieregularnego koła o
poszarpanym obwodzie. Należało wprowadzić kilka poprawek i zamknąć pole
działania w czworokącie, inaczej domagający się atencji zmysł perfekcjonisty
nie uchwyci punktu odniesienia.
Zajęty
przerastającym go zadaniem chłopak za nic miał upływ czasu. Nie przejmował się
srogo przygrzewającym słońcem. Obolałe po treningu mięśnie stały się tłem,
podobnie zabandażowane rany oraz podstawowe potrzeby. Najważniejsze było to, co miał do zrobienia.
Nie
zatrzymując się złapał połamane drzewce i podszedł do wyżłobienia w punkcie
granicznym. Zwolnił i rozejrzał się, oceniając odległość, by zaraz wbić
prowizoryczny słup w miękką darń. Upewnił się, że trzyma się stabilnie, po czym
poszedł po kolejny. W ten sposób zaznaczył narożniki.
Dzień
płynnie przeszedł w wieczór, gdy niestrudzony chłopak jak natchniony krokami
odmierzał przekątne wymuszonego kwadratu. Wbił finalny, piąty pal, w sam środek
z mozołem rozgraniczonego obszaru. Wycieńczony opadł obok niego i z głuchym
stęknięciem popatrzył na ciemniejący horyzont. Wyznaczenie terenu dotkniętego
pożogą pochłonęło połowę dnia. Miał sześciodzień, aby oznaczoną powierzchnię
przywrócić do kształtu przypominającego ten sprzed bitwy.
Jak rany, czy to w ogóle możliwe? - zapytał samego siebie.
Odpowiedziała
mu cisza.
Est
skrzyżował nogi i oparł łokcie o zakurzone kolana. Zwiesił głowę, gdy zmęczenie
zaatakowało znienacka, a żołądek skurczami dopraszał się pożywienia. W ustach
miał wióry, zaś spuchnięte stopy pulsowały bólem w przyciasnych butach. Potarł
powieki zbyt wyczerpany, by choćby na moment otworzyć oczy. Pokrywał go brud.
Musiał niezwłocznie znaleźć ustęp. Chciał się położyć i zasnąć długim,
kamiennym snem, lecz nie przypuszczał, że mu się to uda - był zbyt
rozemocjonowany faktem, że podjął wyzwanie. Że mógł udowodnić sobie oraz
światu, iż jest kimś, z kim trzeba się liczyć. Że może pomóc. I że potrafi to
zrobić.
Resztką
woli podniósł się z czarnej od popiołu ziemi, pobieżnie otrzepał i ruszył w
stronę bramy. Miał do przebycia całkiem spory kawałek. Jutro podczas śniadania
dokładnie rozplanuje pracę, weźmie prowiant, będzie robił przerwy, a jeśli
zajdzie taka konieczność, to skorzysta z uczynności żywiołów. I zacznie
wcześniej. Mistrz i tak wyjeżdża, więc…
Szlag
by to! Był umówiony z mistrzem! Co prawda nie było za późno, ale w takim
nieładzie pokazywać się w gabinecie mentora? Pójdzie. Później zadba o siebie,
bo przecież nie będą się widzieć przez długi czas. Nie będzie też porannych
treningów, przynajmniej do jego powrotu.
Mijając
bramę nie zwracał uwagi na wartowników mierzących go badawczymi spojrzeniami.
Nie było to bezczelne gapienie się, raczej niezaspokojona ciekawość,
zainteresowanie niecodziennym przedsięwzięciem ich bohatera. Już rodziły się
pogłoski, iż wzywa bądź ucisza duchy umarłych najeźdźców, którym nie zapewniono
należytego pochówku, gdyż spalono ich zgodnie z obyczajem barbarzyńskiego
wroga. Ktoś jednak wypowiedział na głos myśl, iż ten dziwny elf próbuje zwrócić
naturze to, co ludzie jej odebrali. Usiłuje ją uleczyć. Nikt nie wiedział skąd
wyszła taka informacja, nikt też specjalnie o to nie dbał. Spekulacje ciągnęły
się w najlepsze, gdy Zaklinacz Żywiołów tracił czas i energię na poszukiwanie
ustępu.
***
Padający z wyczerpania Est oparł się
o drzwi gabinetu i ogarnięty niemocą zapukał cichuteńko. Kiedy wszedł, mistrz,
zasiadający przy wygaszonym kominku, niespiesznie dopijał herbatę. Półsmok nie
mógł uwierzyć, że zaledwie dzisiejszego ranka ujrzał podobną scenę w sali
ćwiczeń. Odnosił wrażenie, że było to całe wieki temu.
Konający
z głodu chłopak spostrzegł rozstawione na okrągłym stole do połowy opróżnione
półmiski oraz zastawę przyszykowaną specjalnie dla spóźnialskiego ucznia.
Uśmiechnął się z wdzięcznością i nie bacząc na stan swojego odzienia, ciężko
usiadł w fotelu naprzeciwko starego nauczyciela. Nie miał sił analizować wyrazu
goszczącego na zwiędłym obliczu. A może po prostu nie odbiegał on od przyjętej
normy.
-
Przepraszam za spóźnienie, mistrzu. Nie miałem pojęcia, jak daleko od bramy
znajdują się ustępy. Zdążyłem tylko opłukać ręce... – kajał się, lecz
niewzruszony mnich wykonał gest mówiący, by chłopak nie troskał się takimi
drobnostkami i lepiej zajął wystygłym jedzeniem.
Est
z przyjemnością nałożył sobie pieczywa oraz mięsa i chwycił kubek pełen letniej
miętowej herbaty. W porównaniu z kav’em smakowała wybornie. Pałaszował kolację,
zaś Mag obserwował go spod opadających powiek. Mieli zwyczaj wieczerzać w
milczeniu, toteż mentor nie zamierzał zmieniać tej tradycji, mimo że jakiś czas
temu skończył posiłek i miał uczniowi sporo do przekazania.
Jak
tylko usmarowany popiołem i ziemią Est opróżnił naczynia i odstawił pusty
talerz, mistrz zabrał brudną zastawę. Nic nie mówiąc przyniósł kałamarz, pióro
oraz kartkę papieru. Była tak biała, jak skóra półsmoka pod warstewką kurzu. W
czasie gdy mężczyzna sadowił się w fotelu naprzeciwko, uszaty puchacz wylądował
miękko na zewnętrznym parapecie i niecierpliwie poskrobał dziobem szybę.
Ze
zdumieniem spoglądający na wielkiego ptaka chłopak nie potrafił pozbyć się
wrażenia, że właśnie podpisuje na siebie wyrok.
***
Est nigdy nie pragnął niczego tak
bardzo jak łóżka. W porządku, może kiedyś pragnął czegoś o wiele bardziej, ale
była to zamierzchła przeszłość. W tej chwili nie miał nawet ochoty przeklinać
architektów Wieży Czarodziejów, którzy zaprojektowali spiralne wąskie schody i
ilość pięter przekraczającą parter. Nie przypominał sobie, jak tego dokonał,
ale udało mu się wdrapać po stromych stopniach, przejść korytarz i wejść do
komnaty, gdzie zrzucił buty z opuchniętych stóp.
W
półmroku dwóch lampek zapalonych przy drzwiach podszedł do łóżka i nie
ściągając brudnych ubrań rzucił się na posłanie. Było chłodne. I zaścielone.
Zaniepokojony poderwał głowę i nieprzytomnie rozejrzał po sypialni, rejestrując
leżącą na blacie biurka karteczkę. Z mocą zrodzoną z niepewności zerwał się i
dopadł notatkę. Nie znał charakteru pisma Cola. I nie musiał, bo wiadomość bez
wątpienia była od niego.
“Esti, o świcie wyjeżdżam. Przepraszam, że
nie możemy się pożegnać. Nadrobimy to po powrocie.”
Przez
ułamek sekundy w całej swojej niedorzeczności Est zastanawiał się, z którego
notatnika przyjaciel wytargał papier. Wciąż nie docierał do niego sens
zapisanych słów, gdy ściskając kartkę w dłoni wrócił do łóżka. Zerknął na nią
jeszcze raz myśląc, że w przeciwieństwie do niego Col ma ładny charakter pisma,
a potem, przykładając policzek do poduszki, niemal natychmiast odpłynął w sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz