sobota, 13 grudnia 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 34 ~~ 🔞

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW


🔞


Rozpacz miesza się z lękiem, przenika namiętność i piętnuje szczęście, nie pozwalając Estalavanesowi w pełni cieszyć się bliskością ulubionego człowieka, albowiem nadszedł czas, by wyznać mu prawdę, wyjawić gorzkie szczegóły planu opuszczenia Twierdzy. Lecz gdy nastaje dogodny moment, Est ulega przewadze wątpliwości...

- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 13d'12m'25r2t]




        Nawet w intymnych scenach tych dwóch nie potrafi zachować należytej powagi. Albo to Col nie potrafi, a Est przejmuje jego zachowania przez zwyczajne naśladownictwo. Na przestrzeni fabuły doskonale widzę, jak ogromny wpływ na kształtowanie charakteru Esta ma Colonell, choć i on stopniowo ulega wewnętrznym (a nawet zewnętrznym!) przemianom. Obaj w swoim tempie dojrzewają, ale czy dostosowują się do otoczenia? A może to otoczenie zaczyna dostosowywać się do nich...? Zawsze mnie to frapowało, dlatego nie oparłam się pokusie wplecenia tego motywu w historię.

      Ciekawostka: Język Esta ma głęboki odcień czerwieni (krwisty), który odróżnia go od ludzkich (różowych). Jest też zauważalnie węższy, choć nie tak wąski jak u gadów (w sumie od jednego pochodzi, ale khalduńskie smoki to nie do końca gady - o tym kiedy indziej). I cholernie długi, ale nie ma powodów, by prezentować go w pełnej krasie (na razie). Zastanawiało mnie, dlaczego korekta Wydawnictwa wielokrotnie usuwała/korygowała opisy języka Esta, zastępując go typowo ludzkim, choć różnica jest zasadnicza i wymaga podkreślenia. Jak to ja, nie zapytałam o powód, tylko z uporem przywracałam pierwotny tekst. Bardzo mi się to nie podobało...
          Est "ochroniarzem"?! No to się porobiło...


Kącik autorki.
        Zachody słońca mają w sobie tajemnicze piękno, spowite są magią, której nie sposób uchwycić ani utrwalić. Zapewne dlatego, że odczuwane wszystkimi zmysłami dają pełniejsze doświadczenie niż na przykład oglądana fotografia. Przychylam się jeszcze obrazom, ale one mają w sobie ludzki pierwiastek: zaklęte w farbach emocje.
    Dokładnie nie pamiętam z jakiego powodu postanowiłam dodać scenę Cola skąpanego w blasku zachodzącego słońca, ale przypuszczam, że miało to związek z zachodem, który lata temu podziwiałam pisząc ten rozdział. Mam to szczęście, że bardzo często mogę zatrzymywać czas choć na kilka sekund, by napawać się pełną paletą ciepłych barw i grą światła w oknach sąsiednich bloków.

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 34 🔞

 

Colonell odwiedził wszystkie znane mu kryjówki Estiego, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Jak gdyby żywa legenda nagle rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nie wiedział, dokąd elf się udał. Zapytani wzruszali ramionami, czasem tylko racząc pytającego ploteczkami, których ten nie chciał słuchać. A powinien.

W końcu po długich i żmudnych poszukiwaniach odnalazł go w sypialni na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów, zagrzebanego w pościeli, zwiniętego w ciasną kulkę z twarzą ukrytą za zasłoną brudnych dłoni. Col wciąż nie rozumiał raptownych, pozornie bezpodstawnych zmian w zachowaniu partnera, choć podejrzewał, że miały one związek z tym, co działo się w jego głowie przez ostatnie samotnie spędzone dni. Zresztą chłopak informował, że dzieje się z nim coś złego. A on popełnił ten błąd, że nie podjął tematu, gdy warunki temu sprzyjały.

Przodownik nie był naocznym świadkiem poczynań Esta poza murami Twierdzy, ale ludzie prędko przekazali mu najświeższe wieści, cholera wie jak upiększone. Do tej pory biały elf był dla najemnych bohaterem bitwy z paladynami, lecz po dzisiejszym spektakularnym poranku poczęli tytułować go cudotwórcą, a nawet wcieleniem Wszechmocnych. Co zatem się stało, że zamiast pławić się w powszechnym uznaniu, schował się w zaciszu sypialni?

- Esti, co się dzieje? - Col pochylił się nad zawiniętym w kołdrę półsmokiem. Przeciągająca się cisza zaczynała go niepokoić. - Jeśli mi nie powiesz, nie będę wiedział jak ci pomóc.

Coraz bardziej przejęty sięgnął ręką w głąb ciasnego gniazda i wymacał ciepłą szyję. Pod palcami czuł mocny puls. Cóż, przynajmniej dzieciak się nie udusił. Aczkolwiek niebawem może się to zmienić, jeśli zamierza tak przesiedzieć resztę popołudnia.

- Esti, potrzebujesz pomocy? - zagadnął ponownie, ale jak poprzednio, tak i teraz nie doczekał się odpowiedzi. - W porządku, idę po Oswyna.

Sztuczka podziałała. Kłębowisko białej pierzyny poruszyło się i z wnętrza wychynęła najżałośniejsza z istot, jakie dane mu było w życiu ujrzeć. A niemało się ich naoglądał w rynsztokach Adeili.

Serce mu się krajało na widok umorusanej, wykrzywionej rozpaczą młodziutkiej twarzy o zapuchniętych powiekach. Mężczyzna poczuł ogromny przypływ współczucia i mimo że nie znał przyczyny tego stanu, to instynktownie wyczuwał, że jego oblubieniec przeżywa właśnie największy koszmar swojego życia. Esti budził skojarzenie poturbowanego szczeniaka o smętnie opuszczonych uszach, któremu nikt nie szczędził razów. Szczeniaka, którym powinien był lepiej się opiekować.

Col nie potrafił odwrócić wzroku od tak dojmującej manifestacji smutku. Esti wyglądał na wymiętego, zniszczonego od środka przez moce, jakich człowiek nawet nie umiał sobie wyobrazić. Naraz zapragnął go objąć, pocieszyć, zapewnić, że od tej pory, co by się nie wydarzyło, on nie pozwoli mu cierpieć. Nie zrobił tego jednak. Wiedziony przeczuciem powstrzymał się w ostatniej chwili.

Est rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce niczym mały chłopiec poszukujący bezpieczeństwa wśród wszechogarniających ciemności. Col bez namysłu zbliżył się do niego, przygarnął i zamknął w uścisku. Nie wypuszczając go z ramion położył się na łóżku, delikatnie przyciągając do siebie drżące ciało.

Dzieciak przylgnął do niego z siłą zrodzoną z przygnębienia. Był przerażony. Roztrzęsiony. Nie uspokajało go nawet sprawdzone głaskanie i kojący głos najdroższego przyjaciela. Jakby przebywał w innym świecie, nie mogąc się z niego wydostać. Drżenie nie ustawało, a bezradny najemnik nie pojmował, co się z nim stało. Nic nie pomagało, zaś kiełkująca bezsilność nasilała się z każdą minutą spędzoną w milczeniu. Esti nie odpowie na żadne z jego pytań, to pewne. Pozostało mu zatem trwać przy nim i dodawać otuchy samą obecnością z nadzieją, że w ten sposób osiągnie więcej niż bezowocnymi próbami nawiązania kontaktu.

Nie zaprzestając głaskania dygoczących nagich pleców zachodził w głowę, co też zdarzyło się naprawdę, że wręcz doprowadziło go do całkowitego rozstrojenia nerwowego. Esti potrafił zachować zimną krew w obliczu trudów i zagrożeń, czego dowiódł podczas zlecenia czy w trakcie otwartej walki z zaciężnymi. I jego umysł wychodził z tego niemal bez szwanku. Teraz Col miał wrażenie, że trzyma w ramionach kogoś zupełnie obcego. Skonsternowany zrozumiał, że tak było w istocie - jakby rozszczepienie osobowości chłopaka wzmogło się pod wpływem niewiadomych czynników, a jedna strona stłamsiła drugą na tyle, by nią zawładnąć. To była potworna wizja, praktycznie niemożliwa do spełnienia. A przynajmniej on tak uważał.

Zwiadowca zajrzał w twarz zgnębionego kochanka i spotkał się ze świdrującymi go na wskroś ślepiami. Przełknął ślinę zastygły w bezruchu. Nie poznawał dzieciaka i pierwszym, co na myśl mu przyszło, było wspomnienie tragicznej nocy, której nie chciał już nigdy powtarzać.

- Ty się mnie boisz - wychrypiał Est. - Dostrzegam to w twoich oczach. Zwietrzyłem twój strach, Col.

- Nie - zaprzeczył bez wahania mężczyzna. - Boję się, że znów cię stracę, że odejdziesz ode mnie bezpowrotnie. Że dokądkolwiek się udasz, choćby pod bramy Pozaświata, nie zabierzesz mnie ze sobą.

Prawda. Col nie lękał się legendarnego Zaklinacza Żywiołów, białego elfa ani nawet półsmoka. Colonell Niedźwiedziogrzywy bał się tego, co znów może się wydarzyć. Paraliżował go strach przed samotnością, lecz dla dobra ich obu nie zdradził się z tym. Kimkolwiek był teraz Esti, gwałtownie reagował na przejawy intensywnych emocji.

Ogromne jasnozielone oczy uczepiły się wytatuowanego oblicza wdzierając głęboko w środek duszy człowieka, wypatrując znamion kłamstwa czy nieszczerości. Nie znalazłszy ich, wycofały się i zwęziły. Wróciły do normalności.

- Col, dzieje się ze mną coś złego. Coś, czego nie kontroluję. To jest jak rękawiczka, jak kartka papieru nakładająca się na drugą, ukrywająca całą prawdę przed światem rzeczywistym, a nawet moim własnym! - Est szeptał jak w malignie, podnosząc się z posłania i podpierając na wyciągniętych rękach. Jego spojrzenie jaśniało hipnotyzująco. - A ty jesteś jedynym, co trzyma mnie w ryzach, we względnej całości. Jestem potworem, Col. To, co we mnie siedzi… To prawdziwy ja, jedyny ja, jaki kiedykolwiek istniał. Reszta to przykrywka dla największej bestii, jaką Estarion nosił.

Colonell zaryzykował i dotknął odmienionej przez nieokreślony grymas twarzy. Poczuł ciepło na sercu, gdy maźnięty ziemią miękki policzek przytulił się do wnętrza jego dłoni i łasił jak zabiedzony kociak.

- Esti, posłuchaj sam siebie – mruknął. - To wszystko jest bez sensu, słyszysz? Estalavanes, jakiego znam, to wielkoduszny, szczery chłopak. Nieco skryty i lękliwy, niemniej wspaniały.

Z gardła Esta dobiegł syk zniecierpliwienia.

- Nic nie rozumiesz, jak rany… Nie pojmujecie, jakie stwarzam zagrożenie. Ani kim jestem. Czym jestem.

- Więc pomóż mi zrozumieć - poprosił Col, zsuwając rękę na delikatną białą szyję. Opuszki smagłych palców natrafiły na wybrzuszoną bliznę między obojczykami. - Chcę ci pomóc, Esti. Kocham cię, dlatego proszę, nie zamykaj się na mnie.

Dotąd nie widział chłopaka w tak głębokiej depresji. Jedno źle dobrane słowo i Esti gotów był zamknąć się w sobie. Zupełnie jakby cofnęli się do stanu sprzed roku. Przodownik wolną dłonią musnął jego bok. Nie musiał patrzeć, by rozpoznać dwa cięcia nad lewym biodrem. Wyczuwał je, wyraźnie odznaczały się na aksamitnej białej skórze. Dlaczego te trzy rany nie zagoiły się? Przypuszczał, że broń paladyna była zaklęta, ale żeby…

Est nie pozwolił mu dokończyć myśli, przewidując jakim torem pobiegnie. Nienaturalnie gorące białe palce zacisnął na wędrującej dłoni ludzkiego kochanka i przysunął sobie do ust. Zmrużonych oczu nie odrywał od zaskoczonego Cola, jego lekko rozchylonych warg ze świstem wciągających haust powietrza.

Col z konsternacją śledził rozmyślnie powolne ruchy Estiego. Wąski, krwiście czerwony język prześlizgnął się wokół jego szorstkich rozprostowanych palców. W gardle mu zaschło i przełknął głośno, dwojąc wysiłki na spowolnienie bijącego szaleńczo serca. Wejrzenie skośnych jak u skaleona ślepi zawierało tak intensywnie erotyczną, dominującą  nutę, że po prostu uległ jego zniewalającemu wpływowi. Subtelna przemiana w zachowaniu chłopaka okazała się znacznie poważniejsza, niż mu się z początku wydawało. Est zmysłowo otarł się nagą piersią o jego bluzę jakby mościł się na muskularnym torsie, by zaraz podeprzeć się łokciami po obu stronach krótkouchej głowy. Oszołomiony tą niespotykaną metamorfozą mężczyzna nie odważył się poruszyć. W oczach pozornie opanowanego białego elfa czaił się błysk na miarę śmiertelnie groźnego drapieżnika.

Leżącego na plecach Colonella mrowiła skóra, a włoski stawały dęba, gdy nabierająca śmiałości dłoń podążała ścieżką płowiejących zawijasów na jego policzku. Smakujące glebą palce od niechcenia zatrzymały się na spierzchniętych wargach, a następnie przesunęły leniwie wzdłuż linii szczęki podkreślonej ciemną szczeciną.

Col nie wiedział czego spodziewać się po tak odmienionym partnerze, toteż zachowując środki ostrożności czekał cierpliwie i obserwował pieszczoty wślizgujące się pod materiał wierzchniego odzienia. Coraz silniej pożądał tego nieobliczalnego chłopaka, a kiedy wreszcie mógł się nim nacieszyć po koszmarnym tygodniu rozłąki, uwodzicielski blask jaskrawych tęczówek niby niewypowiedziany rozkaz nakazał mu trzymać ręce przy sobie.

Młody człowiek rozumiał potrzebę, której Esti nie potrafił nazwać, a która przemawiała przez niego pierwotnymi instynktami. Dzieciak przejął inicjatywę, swoimi niezdarnymi działaniami dawał jasny sygnał czego pragnie. I w tym momencie Col zapragnął go jeszcze mocniej, gdyż doświadczał dokładnie tego samego. Tak samo rozumował i tak właśnie funkcjonował. Bliskość fizyczna była dla nich punktem zaczepienia w rzeczywistości, pomagała odróżnić, który ze światów jest realny, a który fikcją stworzoną przez zwichrowaną psychikę. Akt miłosny był najbliższą, najintymniejszą formą porozumiewania się. Pozwalał rozładować nawarstwione emocje przy jednoczesnym obustronnym czerpaniu przyjemności i zacieśnianiu więzi. W ten sposób Esti uwolni się także od nadmiaru energii tajemnej…

Colonell nie zamierzał dłużej się powstrzymywać. Dziki kocur co prawda zaprezentował pokaźne kły i pazury, ale nie powinien zapominać, że to wilk jest zawsze górą.

Mężczyzna podniósł się, jak gdyby leżący na nim półsmok nic nie ważył, i zwinnie manewrując obrócił się w miejscu, by delikatnie położyć go na plecach. Est nie protestował. Siadając okrakiem na linii szczupłych bioder Col wyprostował plecy i szarpnięciem zdarł z grzbietu ciemnozieloną bluzę. Zmiął ją w rękach, ostentacyjnie napinając mięśnie ramion, po czym niedbale rzucił za siebie.

Bez słowa wpatrywali się w siebie, doszukując śladów budzących się do życia emocji, dając się ponieść fali narastającego napięcia.

Śniady mężczyzna pochylił się i przymykając powieki przytknął czoło do rozpalonego czoła partnera. W punkcie styku wyczuwał drobne drgania. Nie przypominały one znajomych dreszczy, były czymś nowym, wywołującym w nim lęk i ten specyficzny rodzaj ekscytacji, jaki zwykł czuć w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Smak ryzyka uniósł lewy kącik ust w górę. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy to sprawka Estiego, jego nowo odkryta umiejętność, czy też kumulacja uczuć, jakim nie dawali ujścia przez te kilka dni. Pojawiło się zbyt wiele niewiadomych, a na rozwikłanie ich wszystkich mieli niewiele czasu.

Z zadumy wyrwał go nieśmiały dotyk na ustach - dotyk piórka, jak zwykli nazywać tę ulotną pieszczotę, muśnięcie zaledwie. Zachęcony gestem zrewanżował się pocałunkami głębszymi, pełnymi stłumionego pożądania. Chłopak chętnie je przyjmował i oddawał z nie mniejszą żarliwością. Białe dłonie zachłannie badały szerokie plecy mężczyzny, co rusz trafiając na linię krótkich włosów na karku, aż zsunęły się ku dłuższym pasemkom. Est starannie kontrolował swe zapędy, nie chcąc wyrządzić partnerowi krzywdy.

Col był świadom że prędzej czy później skończy z kolejną raną na przedramieniu, lecz zbyt zajęty kąsaniem długich płatków uszu nie przejmował się tym zanadto. Chłonął całym sobą rozkosznie stłumione odgłosy wydobywające się z gardła dzieciaka, a świadomość, że doprowadza go do granic wytrzymałości samymi pieszczotami, niesamowicie go podniecała. Uwielbiał czuć to drobne, wijące się ciało pod swoim, delikatne muśnięcia na karku, plecach i biodrach, kiedy plątali się w miłosnym uścisku, splatali i stawali jednością o dwóch współgrających sercach.

Pozbył się spodni Estiego oraz własnych w tempie znacznie szybszym niż wskazywała na to metoda wiązania. Kopnięciem zepchnął je na brzeg łóżka, gdzie spoczęły w towarzystwie bluzy. Mocniej objął upragnione ciało o niebywale białej skórze, skubnął zębami miejsce tuż pod uchem i pomrukiem satysfakcji skomentował owijające mu się wokół bioder łydki. Nie mogąc się powstrzymać potarł gładkie uda i zsunął się niżej, na dociśnięte do pościeli pośladki, cudownie krągłe, wprost stworzone dla jego dłoni.

Rozochocony półsmok przywarł do człowieka. Ocierając się podbrzuszem o jego naprężonego członka, przycisnął nos do zagłębienia śniadej szyi. Zamierzał ugryźć kusząco odsłoniętą skórę w odpowiedzi na niespodziewany bodziec w dolnych partiach ciała, ale zdołał się pohamować. Przez przypadek mógłby przegryźć aortę. Musiał zachować więcej rozsądku, przynajmniej w chwilach, gdy był tak blisko krytycznych punktów, lecz mimo narzuconej przez siebie dyscypliny i tak nie mógł złapać tchu. Nie nadążał za zręcznymi palcami mężczyzny eksplorującymi najmniejszy nawet skrawek jego płonącego pożądaniem ciała. Słyszał swój zniekształcony żądzą głos, urywany oddech, tchnienie Cola równie szybkie co łomot serca w klatce piersiowej... Zmysły miał wyostrzone, przez co doprowadzały go do ekstatycznej pasji i potęgowały obsesję na punkcie niskich dźwięków wydawanych przez ludzkiego kochanka. Palił go ogień nie do ugaszenia w miejscach dotykanych przez wprawne dłonie. Wariował, wdychając oszałamiający zapach ich namiętności. Prężył się niczym kocur i prosił całym sobą, dopominając się pieszczot. Słodka udręka pulsowała w jego lędźwiach wieszcząc rychły wybuch. Myślał już tylko o tym, by skończyła się ona jak najprędzej...

Colonell nauczył się identyfikować sygnały wysyłane przez młodziutkie ciało; kiedy i w jaki sposób zareagować, aby osiągnąć najlepszy efekt dla nich obu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Esti znajduje się już na skraju i długo nie wytrzyma. Choć chciał odwlec moment spełnienia, gotów dostosować się do niego, postąpił zbyt impulsywnie. Schwycił białego penisa, a stanowcze, płynne ruchy dopełniły dzieła, uwalniając chłopaka od całego nagromadzonego napięcia, które gorącym tryskiem poznaczyło płaską, wznoszącą się spazmatycznie pierś.

Ale to jeszcze nie koniec.

Wykorzystując swą wilgoć Col wszedł w niego bez uprzedniego przygotowania. Zrobił to powoli, w skupieniu śledząc reakcje partnera, którego westchnienia przeszły teraz w stłumiony pomruk bólu.

Est przygryzł kłami wnętrze dolnej wargi. Cieniutka strużka krwi zmieszanej ze śliną wyciekła kącikiem zaciśniętych ust. Zasłaniając przedramieniem oczy zwrócił głowę w bok, a gdy Col próbował go pocałować - uciekł przed nim. Zabrakło mu jednak sił, by sprzeciwiać się swemu ciału, na powrót odnajdującemu się w euforycznej plątaninie.

Zachowanie z nagła wycofującego się dzieciaka zmartwiło wtulonego w niego mężczyznę. Col już zamierzał przerwać, kiedy jego uszu dobiegło znacząco przeciągłe westchnienie, a chętne, rozpłomienione ciało podchwyciło i utrzymało wspólny rytm, zakleszczając go w miłosnym uścisku. Tym razem to na jego pośladkach zacisnęły się palce. Uniósł się na tyle, by dojrzeć ukradkowe zerknięcie, które porwało go całkowicie, należało bowiem do Estiego, jakiego znał i którego pokochał do szaleństwa.

Wolną dłonią dotknął białego policzka i skierował zawstydzoną twarz ku sobie. Wpił się w rozchylone oddechem, pokaleczone usta, językiem posmakował ostrych kłów i chociaż nie zaliczał się do osób szczególnie wokalnych w łóżku, nie potrafił stłumić dziwnego, niskiego odgłosu zaskoczenia, jaki z siebie wydał. Bo zupełnie nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem.

Rozbłysk oślepiającej bieli pozbawił go tchu. Całym sobą przyswajał magię zamkniętą w zniewalającym pocałunku; odczuwał wibrację tuż pod skórą, ładunek energii płynącej na zewnątrz oraz od wewnątrz, zimny i gorący zarazem. Ekstaza pospołu z odurzającą mocą zapanowała nad nim, omamiła i skutecznie unieruchomiła. Szczytował, podobnie jak Esti pod nim. Z ustami w potrzasku warg o słodkiej, metalicznej nucie słuchał krwi wściekle szumiącej w uszach.

I naraz wszystko się skończyło. To fantastyczne doznanie absolutnie zniewoliło Cola, aż zapragnął natychmiast je powtórzyć! Cokolwiek zrobił Esti, było to cudowne, niespotykane, wręcz szalone! Po raz pierwszy orgazm nie był wyłącznie przelotnym wrażeniem, nabrał duchowego, nierozerwalnie wiążącego wymiaru!

Oczarowany mężczyzna nie przestawał całować oblubieńca, a jeśli już przerywał, to tylko po to, by mogli złapać dech po wspólnej chwili dzikiego zapomnienia. Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Szczęśliwy, widział odbicie własnych szczerych uczuć w rozszerzonych dogasającą namiętnością źrenicach chłopaka.

- Esti, to było cudowne… - Rozkosznie zmęczony Colonell zsunął się z niego i podparty na łokciu odgarnął z białej skroni pasemka czarnych włosów. - Doszedłeś dwukrotnie, aż posklejały mi się włoski na brzuchu. I przekazałeś mi swoją esencję. Mam zawroty głowy, jestem do cna wyczerpany, a w uszach mi szumi nie gorzej niż po wypiciu dzbanka wzmocnionego wina.

Zachwyt błyszczący w ciemnozielonych oczach Cola oraz miłość rozbrzmiewająca w każdym jego słowie były dla Esta przyjemnością równą fizycznym pieszczotom. Wszelkie obawy uleciały z jego strapionego umysłu, przypalone ogniem miłości i przepędzone bliskością ukochanego, a ich pozostałości rozmyły się na wietrze niosącym rześki zapach nadciągających zmian.

Zaspokojony Est przeturlał się na brzuch i mrużąc oczy cieszył zalegającą między nimi ciszą. Umysł miał czysty i klarowny, jak przed wejściem w kontemplację. Zębami męczył wnętrze nadgryzionej wargi, aż oderwał kawałek luźnej tkanki. Zlizując krew zastanawiał się, jak ma odpowiedzieć na wyznanie Cola. Zaczynał się niepokoić, lecz rzut okiem na błogo uśmiechniętą brodatą twarz wystarczył, by przywrócić mu niezbędny do funkcjonowania spokój. Przy Colonellu był spokojny. Był sobą.

- Nie miałem pojęcia, że można szczytować dwa razy podczas jednego… podczas… - Bezgranicznie zażenowany Est skrył policzki w wilgotnej pościeli, tak że kolejne zdanie stłumiła grubość materiału. - Jak rany…

- Zaskoczę cię, Esti: można szczytować nawet więcej niż dwa razy pod rząd. Puść w końcu te uszy! - Rozbawiony Colonell z czułością odtrącił białe dłonie i zmierzwił czarną czuprynę. - Gdy nabierzesz wprawy i przestaniesz się wstydzić, to popracujemy nad tym. Z twoją znajomością własnego ciała powinno pójść gładko.

- Gładko?! Col, spenetrowałeś mnie bez poślizgu! - Wyrzut w głosie chłopaka zabrzmiał całkiem wyraźnie. Tak wyraźnie, jak dostrzegalny był on w oku zerkającym znad wymiętej kołdry. - To bolało.

- A zaraz potem odpłynąłeś, dzieciaku. I przed zresztą też. - Łowca także się obrócił, wiernie naśladując pozycję przyjaciela. - Teraz obaj przykleimy się do łóżka dowodem twojego…

- Idź wyłysiej z tym swoim bezwstydnym poczuciem humoru! - wysyczał Est przy jego krótkim uchu. - Tylko poczekaj aż twoje dowody wypłyną na światło dzienne!

Serdeczny wybuch śmiechu frywolnego mężczyzny był tak zaraźliwy, że Est musiał ukryć twarz, by nie widać było rozbawienia wyginającego niechętne temu kąciki białych ust.

- Uwielbiam cię, dzieciaku. - Col ostatni raz pogładził mokre od potu plecy Esta i dźwigając się z posłania, pocałował go w kark. - Zaraz pozbędę się obciążających mnie dowodów. W tym czasie opowiedz mi, co z tą twoją energią tajemną. Ewidentnie sprzedałeś mi jej część.

Est nie namyślał się długo. Podniósł głowę i wsunął pod brodę splecione ręce. Wciąż drżały.

- Zauważyłem – zaczął pomału - że w trakcie naszego pierwszego razu coś we mnie przeszło na ciebie. Przeskoczyło. Metamagiczna iskra, energetyczny zapalnik. Mistrz powiedział, że użytkownicy magii potrafią przekazywać ją za pomocą dotyku. I on właśnie tak pobiera nadmiar mocy, w pewnym sensie wbrew mojej woli, a przecież nie stawiam oporu. Trzyma moją dłoń i wyciąga ze mnie esencję.

- I postanowiłeś to sprawdzić? - Col bez ociągania się wstał z łóżka, wzrokiem poszukując suchych ręczników. Tym razem nie zostawiono ich na toaletce, tylko na brzegu stołu. - Potwierdzić teorię w praktyce?

- Tak. Choć nie jestem czaromiotem i nie tkam zaklęć, to przez przypadek odkryłem sposób, by pozbywać się jej na podobieństwo użytkowników magii. Wyszło na to, że mój talent ma wiele wspólnego z moimi emocjami. A raczej z tobą - uściślił Est.

- A więc kochając się ze mną, jesteś w stanie uwolnić się od nadwyżki esencji? I nie potrzebujesz do tego Zrzędy? - upewniał się Colonell. Przeglądając się w zwierciadle, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Zabrał ze sobą miskę wypełnioną wodą oraz ręczniki z blatu i wrócił do łóżka. - Jak się wtedy czujesz?

- To, czego doświadczyłeś przed chwilą, pomnóż kilkakrotnie i będziesz wiedział co czuję kontrolując żywioły.

- Och. - Odgłos zdumienia skłonił Esta do obejrzenia się w tył. Miska wylądowała wśród rozkopanej pościeli tuż obok niego. Krępująco nieodziany człowiek również. - To by tłumaczyło dlaczego miewasz taki wyraz twarzy, że jak stoisz, tak mam ochotę cię zerżnąć.

Słysząc rażąco ordynarny język Est zapragnął zetrzeć ten krzywy uśmieszek z ust Cola, lecz za późno się zorientował, że nie powinien się ruszać. Zabolało.

Ubawiony człowiek zniknął z widoku i zaraz pojawił się z mokrym ręcznikiem. Wciąż okrutnie chichocząc zajął się oporządzaniem leżącego. Czekający aż ciało się zregeneruje Est zdał się na opiekuńczość przyjaciela.

- Idź wyłysiej, durniu… - wywarczał bez przekonania, znów wciskając twarz w prześcieradło. Pachniało miłością. I skórą rozkochanego mężczyzny. Aż zrobiło mu się żal, że będzie musiał oddać je do prania. Czy służące rozpoznają ten zapach? Jak rany, z pewnością...

Na czas konieczny do wykonania zabiegu oczyszczającego obaj milczeli, pogrążeni w rozważaniach, przeżywający na nowo to, co minęło bezpowrotnie. Est skoncentrował się na przegryzionej, nieznośnie szczypiącej wardze. Dopóki rana się nie zagoi, będzie go drażnić swoją obecnością.

Złapał poduszkę i wsunął ją sobie pod szyję, by móc swobodnie rozmawiać. Musiał wreszcie zdobyć się na odwagę i przedstawić Colowi plan, inaczej nie mógłby spać spokojnie. W tym celu odczekał, aż ten skończy, odłoży przybory i położy się obok. Wówczas obrócił się ku niemu, gotów ujawnić skrywane w sercu sekrety, kiedy słowa zamarły na jego wargach, a zachwycone bajeczną sceną oczy otworzyły się szeroko.

Promienie zachodzącego słońca kładły się miękką, ciepłą smugą na smagłej cerze Cola, barwiąc ją pomarańczem i wyzwalając w Eście przedziwną tęsknotę utrwalającą wspomnienie, które zostanie z nim już po kres życia. Wspomnienie, które powróci za każdym razem, gdy ujrzy słońce o tak nasyconej barwie. Wtenczas przypomni sobie wspaniały uśmiech rozjaśniający przystojną ludzką twarz, figlarne oczy w ciemnych oprawach długich rzęs, tatuaż znikający pod gęstniejącą brodą. Miłość potwornie bolała, niemal wyciskała łzy spod powiek. Słodycz obcowania z nim, świadomość bycia kochanym przez tak dobrą osobę była wystarczającą nagrodą za trud włożony w utrzymanie relacji. Poza tym, Est odnalazł w ich zbliżeniach coś więcej niż dyskomfort i ból. Zaczynało mu się to podobać na tyle, by samemu je inicjować. Odnajdywał w tym siebie. Prawdziwego siebie, pozbawionego drugiej osobowości, pozbawionego wad i niedoskonałości. W oczach oblubieńca nie dojrzał potwora, lecz białego elfa o niejasnym pochodzeniu. Był zwyczajny. Tak bardzo zwyczajny, jak otaczający go ludzie.

Powoli wypuścił powietrze z płuc. Musi wyznać prawdę, teraz był ku temu najodpowiedniejszy moment. A zbędna opieszałość mogła zniweczyć jego śmiały plan.

- Col, ja... - wydukał cichym, drżącym od emocji głosem. - Podjąłem już decyzję i lada dzień stąd odejdę. Daleko stąd. Mistrz sam mi to zaproponował, a ja… Nie wytrzymam dłużej w tym miejscu. Nie mogę… Sam wiesz. Nie, chyba nie wiesz, ale… Chodź ze mną, proszę. Muszę opuścić Twierdzę. Im szybciej, tym lepiej. Dla nas wszystkich.

Leżący na boku Colonell podparł ręką głowę, a łobuzerski uśmiech natychmiast zawitał na jego obliczu. Ten człowiek często się uśmiechał i była to jedna z wielu cech czyniąca go niezwykle atrakcyjnym.

- Wydaje mi się, że masz świetny plan, skoro tak wiele ryzykujesz. - Col nie zamierzał wyjawiać Estiemu prawdy dotyczącej rozmów, jakie odbył z Magiem. Stary Zrzęda kazał mu zaufać przyjacielowi i proszę bardzo, nie pomylił się i tym razem. Chłopak naprawdę coś wykocił przez miniony sześciodzień. A on pociągnął temat udając, że o niczym nie ma pojęcia. - Wziąłeś pod uwagę, że jeśli odejdziemy, zostaniemy okrzyknięci dezerterami i stary wyśle za nami list gończy na zawrotną sumę? Nigdy już nie zaznamy spokoju.

Est ułożył się wygodniej na brzuchu i skubał skórkę rękawiczki, byle nie patrzeć na błyskotliwego przyjaciela.

- Tak, wziąłem pod uwagę i ten czynnik – przyznał. – A także kontakt z mistrzem. I twojego ojca. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli, to za dwa dni będziemy w drodze. O ile zechcesz mi towarzyszyć...

Col przygładził rozczochrane włosy elfa i owinął sobie kilka pasemek wokół palca. Przyjrzał im się w czerwieniejącym blasku zachodu wpadającym przez okna oraz uchylone drzwi balkonowe.

- Interesujące co też zrodziło się w tej twojej ślicznej główce pod moją nieobecność – ciągnął niezmienionym, wesołym tonem. - Doprawdy, nie mogę cię z oka spuścić, bo wpadasz na arcygenialne pomysły. Przeorałeś ziemię jak dzika świnia i zaplanowałeś romantyczną ucieczkę na drugi kraniec świata. Jak nic zasługujesz na miano Juliana, mój ty Romanie.

Est zaśmiał się, słysząc żart nawiązujący do miłych im obu wspomnień. Przez sekundę odnosił wrażenie, że jest jak dawniej, kiedy uczucia nie odgrywały tak wielkiej roli, a życie było przez to mniej skomplikowane. I przekonanie to byłoby trwało, gdyby nie dalsze, mrożące do szpiku kości słowa Colonella, którego humor zgasł jak zduszony płomień świecy.

- Dokąd zatem się wybieramy? Mam nadzieję, że z dala od Adeili. Naprawdę nie chciałbym mieć do czynienia z paladynami, co może być trudne, bo rozstawili mnóstwo przyczółków w całym Estarionie.

Nieopisana rozpacz ogarnęła półsmoka, który odruchowo złapał się za skronie w obawie, że przypadkiem zdradzi się z myślami. I jak miał mu teraz powiedzieć, że gdziekolwiek nie pójdą, towarzyszyć im będzie rycerz-dowódca z Adeili we własnej osobie?! A raczej pójdą wszędzie tam, gdzie on im wskaże… Przecież Col i tak się dowie! Wcale nie chciał uświadamiać go właśnie teraz, nie po tym, co wspólnie przeżyli, ale później… później będzie za późno.

Przewrotne szczęście Esta odezwało się w jakże dogodnych okolicznościach i objawiło pod postacią sięgającego czwartego piętra hałasu dobiegającego z dziedzińca. Wartownicy okrzykami przekazywali sobie polecenia na chwilę przed tym, nim o wydeptaną ziemię Twierdzy uderzyły liczne kopyta.

Col i Est wymienili spojrzenia. Było jasne, że człowiek nie słyszał wszystkiego z dokładnością godną elfa, lecz w przeciwieństwie do niego rozpoznawał komendy wykrzykiwane przez strażników na murach. Przodownik zerwał się z pościeli i wciąż pełen werwy wciągnął na nogi spodnie, pośpiesznie przecierając brzuch i tors wilgotnym ręcznikiem.

- Już tu są - rzucił w przestrzeń, rozglądając się za bluzą. Wypatrzył ją nieopodal miejsca, w którym stał. - Najwyższa pora skonfrontować się ze starym. W najlepszym razie wywali mnie na zbity pysk. W najgorszym, będą musieli mnie stamtąd wynieść. Tak czy inaczej, liczę na ciebie, dzieciaku. - Zerknął znad ramienia w stronę leżącego. Uśmiechnął się i wsunął ręce w rękawy. - Pojutrze w drodze, tak? Chyba przeżyję do tego czasu.

- Jak rany, coś ty tam nawywijał? - Est próbował przetoczyć się na bok, by popatrzeć na przyjaciela, ale wciąż był nieco zesztywniały. W końcu udało mu się usiąść. - Chyba nie narobiłeś mistrzowi kłopotów?

- Kiedyś się dowiesz, Esti. - Col podszedł do niewyraźnie wyglądającego chłopaka, palcem uniósł jego podbródek i czule ucałował miękkie usta, nie spuszczając wzroku z iskrzących zielenią oczu. - Wrócę wieczorem. Cały i zdrowy. Ewentualnie po prostu cały. Wierzę, że znajdziesz coś na sińce i skaleczenia w swojej gablocie.

Est obserwował jak przodownik w podskokach wsuwa na nogi wysokie buty i nie wiążąc ich znika za drzwiami prowadzącymi na korytarz Wieży Czarodziejów. Jeszcze przez parę oddechów wpatrywał się w punkt, gdzie po raz ostatni widział Cola, a myśli do tej pory kotłujące się w jego głowie nagle wyparowały.

Był tchórzem. Cholernym tchórzem. Nijak się nie zmienił - niczego nie zmieniła nawet druga potworna tożsamość kwitnąca na podatnym gruncie zajęczego serca. Strach go obleciał na myśl, jak zareaguje Col na wzmiankę o sir Aarimie. Powinien był postąpić jak na mężczyznę przystało, wygarnąć prawdę i dzielnie stawić czoła konsekwencjom swych decyzji. Mógł to mieć za sobą. Tymczasem widmo porażki i nieuniknionego będzie go truć niczym toksyna o długotrwałym działaniu.

Oczywiście że Colonell podąży za nim. Nie wątpił w lojalność przyjaciela ani przez chwilę. A on odpłacał mu się brataniem z wrogiem. Zrobił to samo, co uczynił mistrz: spiskował z przedstawicielem Zakonu, księciem Estarionu. I po co? Magiem powodował większy cel, szlachetny i wzniosły, a on? Własne pobudki popchnęły go w kierunku poszukiwania najłatwiejszej drogi ucieczki. Po linii najmniejszego oporu. I jak teraz spojrzy partnerowi w twarz? Wyjdzie na to, że go zdradził… Zdradził pokładane w nim zaufanie i miłość człowieka, na którym zależało mu bardziej niż na czymkolwiek innym.

Rwetes na zewnątrz wzmagał się. Zgonione konie rżały i parskały, uderzając kopytami o ubitą ziemię. Colonell miał w sobie na tyle odwagi, by przeciwstawić się ojcu. Przeciwstawić się całemu światu. Gdyby Est dysponował choć namiastką jego siły, to całe zło ubiegłego roku nie miałoby miejsca…

Przeszłość odznacza się statecznością, pozostaje historią, na którą wpływu nie posiada żadna istota – nieoczekiwanie przemknęło mu przez głowę. Przyszłość jest zmienną zależną od wielu spójnych czynników skumulowanych w biegu wydarzeń. Przyszłość jest matrycą, formą powielaną na przestrzeni lat, a jej przewidywanie dalekie jest pojęciu wieszczenia. Wnikliwa obserwacja oraz pamięć absolutna pozwalają ujrzeć to, czego prozaiczna jednostka nie dostrzeże z racji krótkiego okresu żywotności. Pomagają podjąć właściwe kroki, by zapobiegać błędom powtarzanym przez istoty o ograniczonych zdolnościach pojmowania. Ułatwiają kreację rzeczywistości na modłę istoty ponadprzeciętnie inteligentnej, nadistoty potrafiącej przejąć inicjatywę w drodze do udoskonalenia tego, co już raz wprawiono w ruch, a czego zatrzymać nie można.

Est obejrzał się za siebie, czując efemeryczny dotyk na odsłoniętym barku. Dreszcz wstrząsnął jego nagim ciałem. Wrażenie było niedorzeczne, ponieważ w sypialni poza nim nikogo nie było. Lecz ten Głos… Jakby to były jego, a zarazem cudze refleksje wszczepione do jego umysłu. Język, jakiego nie znał, a który rozumiał.

Est przełknął ślinę i z nieodpartym poczuciem bycia obserwowanym zerwał się z łóżka. Rozejrzał się za odzieniem, ale widząc dwie zbyt oddalone od siebie wymięte szmaty porzucił pomysł zbierania ich z podłogi. Sapnął zrezygnowany i poczłapał do komody. Powinien niezwłocznie zobaczyć się z mistrzem, który na szczęście nie należał do ludzi nawykłych odpoczywać po wyczerpujących podróżach. Pamiętał, że kondycja nauczyciela znacznie się pogorszyła, a kto wie, co stało się w przeciągu tygodnia. Nie miał pewności, czy kolejne wizje nie nawiedziły starego mnicha.

Mgliste wspomnienia i obce koncepcje wyparte zostały przez nowe problemy, jakich skrupulatnie doszukiwał się Est. Wysuwając górną szufladę odbiegł myślami od tematu schorowanego mentora. Zaintrygowało go dziwne zjawisko, jakie zaobserwował uprawiając miłość z Colem, a które dojrzał sam zainteresowany. Rzeczywiście, jego zamiarem było przekazanie kochankowi odrobiny magii w celu zwiększenia doznań podczas orgazmu, nie planował jednak oddać mu tak dużej ilości. Pełnej nadwyżki. Lecz dzięki temu poczuł się znów sobą. Gdy się nad tym zastanowił, podobnie było ponad rok temu, w noclegowni opiekunów. Wtedy Mag chwycił go za ramię i nieświadomie przejął część ciężkiego brzemienia, a koszmarny ból w czaszce oraz rozpacz wynikająca z posiadania wtopionego w skórę artefaktu zniknęły, jak gdyby to esencja determinowała całe jego życie. Oraz wpływała na lustrzaną osobowość, z której obecności coraz mocniej zdawał sobie sprawę.

Młody półsmok w głębi serca czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Atak mógł nastąpić w najmniej oczekiwanym momencie. Będzie musiał ostrzec sir Aarima przed sobą samym. Jak na ironię, ostrzec go przed przyszłym “ochroniarzem”.