Colonell odwiedził wszystkie znane
mu kryjówki Estiego, lecz nigdzie nie mógł go znaleźć. Jak gdyby żywa legenda
nagle rozpłynęła się w powietrzu. Nikt nie wiedział, dokąd elf się udał.
Zapytani wzruszali ramionami, czasem tylko racząc pytającego ploteczkami,
których ten nie chciał słuchać. A powinien.
W
końcu po długich i żmudnych poszukiwaniach odnalazł go w sypialni na czwartej
kondygnacji Wieży Czarodziejów, zagrzebanego w pościeli, zwiniętego w ciasną
kulkę z twarzą ukrytą za zasłoną brudnych dłoni. Col wciąż nie rozumiał raptownych,
pozornie bezpodstawnych zmian w zachowaniu partnera, choć podejrzewał, że miały
one związek z tym, co działo się w jego głowie przez ostatnie samotnie spędzone
dni. Zresztą chłopak informował, że dzieje się z nim coś złego. A on popełnił
ten błąd, że nie podjął tematu, gdy warunki temu sprzyjały.
Przodownik
nie był naocznym świadkiem poczynań Esta poza murami Twierdzy, ale ludzie prędko
przekazali mu najświeższe wieści, cholera wie jak upiększone. Do tej pory biały
elf był dla najemnych bohaterem bitwy z paladynami, lecz po dzisiejszym
spektakularnym poranku poczęli tytułować go cudotwórcą, a nawet wcieleniem
Wszechmocnych. Co zatem się stało, że zamiast pławić się w powszechnym uznaniu,
schował się w zaciszu sypialni?
-
Esti, co się dzieje? - Col pochylił się nad zawiniętym w kołdrę półsmokiem.
Przeciągająca się cisza zaczynała go niepokoić. - Jeśli mi nie powiesz, nie
będę wiedział jak ci pomóc.
Coraz
bardziej przejęty sięgnął ręką w głąb ciasnego gniazda i wymacał ciepłą szyję. Pod
palcami czuł mocny puls. Cóż, przynajmniej dzieciak się nie udusił. Aczkolwiek niebawem
może się to zmienić, jeśli zamierza tak przesiedzieć resztę popołudnia.
-
Esti, potrzebujesz pomocy? - zagadnął ponownie, ale jak poprzednio, tak i teraz
nie doczekał się odpowiedzi. - W porządku, idę po Oswyna.
Sztuczka
podziałała. Kłębowisko białej pierzyny poruszyło się i z wnętrza wychynęła najżałośniejsza
z istot, jakie dane mu było w życiu ujrzeć. A niemało się ich naoglądał w
rynsztokach Adeili.
Serce
mu się krajało na widok umorusanej, wykrzywionej rozpaczą młodziutkiej twarzy o
zapuchniętych powiekach. Mężczyzna poczuł ogromny przypływ współczucia i mimo
że nie znał przyczyny tego stanu, to instynktownie wyczuwał, że jego oblubieniec
przeżywa właśnie największy koszmar swojego życia. Esti budził skojarzenie
poturbowanego szczeniaka o smętnie opuszczonych uszach, któremu nikt nie
szczędził razów. Szczeniaka, którym powinien był lepiej się opiekować.
Col
nie potrafił odwrócić wzroku od tak dojmującej manifestacji smutku. Esti
wyglądał na wymiętego, zniszczonego od środka przez moce, jakich człowiek nawet
nie umiał sobie wyobrazić. Naraz zapragnął go objąć, pocieszyć, zapewnić, że od
tej pory, co by się nie wydarzyło, on nie pozwoli mu cierpieć. Nie zrobił tego
jednak. Wiedziony przeczuciem powstrzymał się w ostatniej chwili.
Est
rozpaczliwie wyciągnął ku niemu ręce niczym mały chłopiec poszukujący
bezpieczeństwa wśród wszechogarniających ciemności. Col bez namysłu zbliżył się
do niego, przygarnął i zamknął w uścisku. Nie wypuszczając go z ramion położył
się na łóżku, delikatnie przyciągając do siebie drżące ciało.
Dzieciak
przylgnął do niego z siłą zrodzoną z przygnębienia. Był przerażony.
Roztrzęsiony. Nie uspokajało go nawet sprawdzone głaskanie i kojący głos najdroższego
przyjaciela. Jakby przebywał w innym świecie, nie mogąc się z niego wydostać.
Drżenie nie ustawało, a bezradny najemnik nie pojmował, co się z nim stało. Nic
nie pomagało, zaś kiełkująca bezsilność nasilała się z każdą minutą spędzoną w
milczeniu. Esti nie odpowie na żadne z jego pytań, to pewne. Pozostało mu zatem
trwać przy nim i dodawać otuchy samą obecnością z nadzieją, że w ten sposób
osiągnie więcej niż bezowocnymi próbami nawiązania kontaktu.
Nie
zaprzestając głaskania dygoczących nagich pleców zachodził w głowę, co też zdarzyło
się naprawdę, że wręcz doprowadziło go
do całkowitego rozstrojenia nerwowego. Esti potrafił zachować zimną krew w
obliczu trudów i zagrożeń, czego dowiódł podczas zlecenia czy w trakcie
otwartej walki z zaciężnymi. I jego umysł wychodził z tego niemal bez szwanku. Teraz
Col miał wrażenie, że trzyma w ramionach kogoś zupełnie obcego. Skonsternowany
zrozumiał, że tak było w istocie - jakby rozszczepienie osobowości chłopaka
wzmogło się pod wpływem niewiadomych czynników, a jedna strona stłamsiła drugą
na tyle, by nią zawładnąć. To była potworna wizja, praktycznie niemożliwa do
spełnienia. A przynajmniej on tak uważał.
Zwiadowca
zajrzał w twarz zgnębionego kochanka i spotkał się ze świdrującymi go na wskroś
ślepiami. Przełknął ślinę zastygły w bezruchu. Nie poznawał dzieciaka i
pierwszym, co na myśl mu przyszło, było wspomnienie tragicznej nocy, której nie
chciał już nigdy powtarzać.
-
Ty się mnie boisz - wychrypiał Est. - Dostrzegam to w twoich oczach. Zwietrzyłem
twój strach, Col.
-
Nie - zaprzeczył bez wahania mężczyzna. - Boję się, że znów cię stracę, że
odejdziesz ode mnie bezpowrotnie. Że dokądkolwiek się udasz, choćby pod bramy
Pozaświata, nie zabierzesz mnie ze sobą.
Prawda.
Col nie lękał się legendarnego Zaklinacza Żywiołów, białego elfa ani nawet
półsmoka. Colonell Niedźwiedziogrzywy bał się tego, co znów może się wydarzyć.
Paraliżował go strach przed samotnością, lecz dla dobra ich obu nie zdradził się
z tym. Kimkolwiek był teraz Esti, gwałtownie reagował na przejawy intensywnych
emocji.
Ogromne
jasnozielone oczy uczepiły się wytatuowanego oblicza wdzierając głęboko w
środek duszy człowieka, wypatrując znamion kłamstwa czy nieszczerości. Nie
znalazłszy ich, wycofały się i zwęziły. Wróciły do normalności.
-
Col, dzieje się ze mną coś złego. Coś, czego nie kontroluję. To jest jak
rękawiczka, jak kartka papieru nakładająca się na drugą, ukrywająca całą prawdę
przed światem rzeczywistym, a nawet moim własnym! - Est szeptał jak w malignie,
podnosząc się z posłania i podpierając na wyciągniętych rękach. Jego spojrzenie
jaśniało hipnotyzująco. - A ty jesteś jedynym, co trzyma mnie w ryzach, we
względnej całości. Jestem potworem, Col. To, co we mnie siedzi… To prawdziwy
ja, jedyny ja, jaki kiedykolwiek istniał. Reszta to przykrywka dla największej
bestii, jaką Estarion nosił.
Colonell
zaryzykował i dotknął odmienionej przez nieokreślony grymas twarzy. Poczuł
ciepło na sercu, gdy maźnięty ziemią miękki policzek przytulił się do wnętrza
jego dłoni i łasił jak zabiedzony kociak.
-
Esti, posłuchaj sam siebie – mruknął. - To wszystko jest bez sensu, słyszysz?
Estalavanes, jakiego znam, to wielkoduszny, szczery chłopak. Nieco skryty i lękliwy,
niemniej wspaniały.
Z
gardła Esta dobiegł syk zniecierpliwienia.
-
Nic nie rozumiesz, jak rany… Nie pojmujecie, jakie stwarzam zagrożenie. Ani kim
jestem. Czym jestem.
-
Więc pomóż mi zrozumieć - poprosił Col, zsuwając rękę na delikatną białą szyję.
Opuszki smagłych palców natrafiły na wybrzuszoną bliznę między obojczykami. -
Chcę ci pomóc, Esti. Kocham cię, dlatego proszę, nie zamykaj się na mnie.
Dotąd
nie widział chłopaka w tak głębokiej depresji. Jedno źle dobrane słowo i Esti
gotów był zamknąć się w sobie. Zupełnie jakby cofnęli się do stanu sprzed roku.
Przodownik wolną dłonią musnął jego bok. Nie musiał patrzeć, by rozpoznać dwa
cięcia nad lewym biodrem. Wyczuwał je, wyraźnie odznaczały się na aksamitnej
białej skórze. Dlaczego te trzy rany nie zagoiły się? Przypuszczał, że broń
paladyna była zaklęta, ale żeby…
Est
nie pozwolił mu dokończyć myśli, przewidując jakim torem pobiegnie.
Nienaturalnie gorące białe palce zacisnął na wędrującej dłoni ludzkiego
kochanka i przysunął sobie do ust. Zmrużonych oczu nie odrywał od zaskoczonego
Cola, jego lekko rozchylonych warg ze świstem wciągających haust powietrza.
Col
z konsternacją śledził rozmyślnie powolne ruchy Estiego. Wąski, krwiście
czerwony język prześlizgnął się wokół jego szorstkich rozprostowanych palców. W
gardle mu zaschło i przełknął głośno, dwojąc wysiłki na spowolnienie bijącego
szaleńczo serca. Wejrzenie skośnych jak u skaleona ślepi zawierało tak
intensywnie erotyczną, dominującą nutę,
że po prostu uległ jego zniewalającemu wpływowi. Subtelna przemiana w
zachowaniu chłopaka okazała się znacznie poważniejsza, niż mu się z początku
wydawało. Est zmysłowo otarł się nagą piersią o jego bluzę jakby mościł się na
muskularnym torsie, by zaraz podeprzeć się łokciami po obu stronach krótkouchej
głowy. Oszołomiony tą niespotykaną metamorfozą mężczyzna nie odważył się
poruszyć. W oczach pozornie opanowanego białego elfa czaił się błysk na miarę
śmiertelnie groźnego drapieżnika.
Leżącego
na plecach Colonella mrowiła skóra, a włoski stawały dęba, gdy nabierająca śmiałości
dłoń podążała ścieżką płowiejących zawijasów na jego policzku. Smakujące glebą
palce od niechcenia zatrzymały się na spierzchniętych wargach, a następnie przesunęły
leniwie wzdłuż linii szczęki podkreślonej ciemną szczeciną.
Col
nie wiedział czego spodziewać się po tak odmienionym partnerze, toteż
zachowując środki ostrożności czekał cierpliwie i obserwował pieszczoty wślizgujące
się pod materiał wierzchniego odzienia. Coraz silniej pożądał tego
nieobliczalnego chłopaka, a kiedy wreszcie mógł się nim nacieszyć po koszmarnym
tygodniu rozłąki, uwodzicielski blask jaskrawych tęczówek niby niewypowiedziany
rozkaz nakazał mu trzymać ręce przy sobie.
Młody
człowiek rozumiał potrzebę, której Esti nie potrafił nazwać, a która
przemawiała przez niego pierwotnymi instynktami. Dzieciak przejął inicjatywę,
swoimi niezdarnymi działaniami dawał jasny sygnał czego pragnie. I w tym
momencie Col zapragnął go jeszcze mocniej, gdyż doświadczał dokładnie tego
samego. Tak samo rozumował i tak właśnie funkcjonował. Bliskość fizyczna była
dla nich punktem zaczepienia w rzeczywistości, pomagała odróżnić, który ze
światów jest realny, a który fikcją stworzoną przez zwichrowaną psychikę. Akt
miłosny był najbliższą, najintymniejszą formą porozumiewania się. Pozwalał
rozładować nawarstwione emocje przy jednoczesnym obustronnym czerpaniu
przyjemności i zacieśnianiu więzi. W ten sposób Esti uwolni się także od nadmiaru
energii tajemnej…
Colonell
nie zamierzał dłużej się powstrzymywać. Dziki kocur co prawda zaprezentował
pokaźne kły i pazury, ale nie powinien zapominać, że to wilk jest zawsze górą.
Mężczyzna
podniósł się, jak gdyby leżący na nim półsmok nic nie ważył, i zwinnie
manewrując obrócił się w miejscu, by delikatnie położyć go na plecach. Est nie
protestował. Siadając okrakiem na linii szczupłych bioder Col wyprostował plecy
i szarpnięciem zdarł z grzbietu ciemnozieloną bluzę. Zmiął ją w rękach, ostentacyjnie
napinając mięśnie ramion, po czym niedbale rzucił za siebie.
Bez
słowa wpatrywali się w siebie, doszukując śladów budzących się do życia emocji,
dając się ponieść fali narastającego napięcia.
Śniady
mężczyzna pochylił się i przymykając powieki przytknął czoło do rozpalonego
czoła partnera. W punkcie styku wyczuwał drobne drgania. Nie przypominały one
znajomych dreszczy, były czymś nowym, wywołującym w nim lęk i ten specyficzny
rodzaj ekscytacji, jaki zwykł czuć w najniebezpieczniejszych sytuacjach. Smak
ryzyka uniósł lewy kącik ust w górę. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć czy to
sprawka Estiego, jego nowo odkryta umiejętność, czy też kumulacja uczuć, jakim
nie dawali ujścia przez te kilka dni. Pojawiło się zbyt wiele niewiadomych, a
na rozwikłanie ich wszystkich mieli niewiele czasu.
Z
zadumy wyrwał go nieśmiały dotyk na ustach - dotyk piórka, jak zwykli nazywać
tę ulotną pieszczotę, muśnięcie zaledwie. Zachęcony gestem zrewanżował się
pocałunkami głębszymi, pełnymi stłumionego pożądania. Chłopak chętnie je
przyjmował i oddawał z nie mniejszą żarliwością. Białe dłonie zachłannie badały
szerokie plecy mężczyzny, co rusz trafiając na linię krótkich włosów na karku,
aż zsunęły się ku dłuższym pasemkom. Est starannie kontrolował swe zapędy, nie
chcąc wyrządzić partnerowi krzywdy.
Col
był świadom że prędzej czy później skończy z kolejną raną na przedramieniu,
lecz zbyt zajęty kąsaniem długich płatków uszu nie przejmował się tym zanadto.
Chłonął całym sobą rozkosznie stłumione odgłosy wydobywające się z gardła dzieciaka,
a świadomość, że doprowadza go do granic wytrzymałości samymi pieszczotami,
niesamowicie go podniecała. Uwielbiał czuć to drobne, wijące się ciało pod
swoim, delikatne muśnięcia na karku, plecach i biodrach, kiedy plątali się w
miłosnym uścisku, splatali i stawali jednością o dwóch współgrających sercach.
Pozbył
się spodni Estiego oraz własnych w tempie znacznie szybszym niż wskazywała na
to metoda wiązania. Kopnięciem zepchnął je na brzeg łóżka, gdzie spoczęły w
towarzystwie bluzy. Mocniej objął upragnione ciało o niebywale białej skórze,
skubnął zębami miejsce tuż pod uchem i pomrukiem satysfakcji skomentował
owijające mu się wokół bioder łydki. Nie mogąc się powstrzymać potarł gładkie uda
i zsunął się niżej, na dociśnięte do pościeli pośladki, cudownie krągłe, wprost
stworzone dla jego dłoni.
Rozochocony
półsmok przywarł do człowieka. Ocierając się podbrzuszem o jego naprężonego
członka, przycisnął nos do zagłębienia śniadej szyi. Zamierzał ugryźć kusząco
odsłoniętą skórę w odpowiedzi na niespodziewany bodziec w dolnych partiach ciała,
ale zdołał się pohamować. Przez przypadek mógłby przegryźć aortę. Musiał
zachować więcej rozsądku, przynajmniej w chwilach, gdy był tak blisko
krytycznych punktów, lecz mimo narzuconej przez siebie dyscypliny i tak nie mógł
złapać tchu. Nie nadążał za zręcznymi palcami mężczyzny eksplorującymi
najmniejszy nawet skrawek jego płonącego pożądaniem ciała. Słyszał swój
zniekształcony żądzą głos, urywany oddech, tchnienie Cola równie szybkie co
łomot serca w klatce piersiowej... Zmysły miał wyostrzone, przez co
doprowadzały go do ekstatycznej pasji i potęgowały obsesję na punkcie niskich
dźwięków wydawanych przez ludzkiego kochanka. Palił go ogień nie do ugaszenia w
miejscach dotykanych przez wprawne dłonie. Wariował, wdychając oszałamiający
zapach ich namiętności. Prężył się niczym kocur i prosił całym sobą, dopominając
się pieszczot. Słodka udręka pulsowała w jego lędźwiach wieszcząc rychły
wybuch. Myślał już tylko o tym, by skończyła się ona jak najprędzej...
Colonell
nauczył się identyfikować sygnały wysyłane przez młodziutkie ciało; kiedy i w
jaki sposób zareagować, aby osiągnąć najlepszy efekt dla nich obu. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że Esti znajduje się już na skraju i długo nie wytrzyma.
Choć chciał odwlec moment spełnienia, gotów dostosować się do niego, postąpił
zbyt impulsywnie. Schwycił białego penisa, a stanowcze, płynne ruchy dopełniły
dzieła, uwalniając chłopaka od całego nagromadzonego napięcia, które gorącym
tryskiem poznaczyło płaską, wznoszącą się spazmatycznie pierś.
Ale
to jeszcze nie koniec.
Wykorzystując
swą wilgoć Col wszedł w niego bez uprzedniego przygotowania. Zrobił to powoli, w
skupieniu śledząc reakcje partnera, którego westchnienia przeszły teraz w
stłumiony pomruk bólu.
Est
przygryzł kłami wnętrze dolnej wargi. Cieniutka strużka krwi zmieszanej ze
śliną wyciekła kącikiem zaciśniętych ust. Zasłaniając przedramieniem oczy zwrócił
głowę w bok, a gdy Col próbował go pocałować - uciekł przed nim. Zabrakło mu
jednak sił, by sprzeciwiać się swemu ciału, na powrót odnajdującemu się w
euforycznej plątaninie.
Zachowanie
z nagła wycofującego się dzieciaka zmartwiło wtulonego w niego mężczyznę. Col
już zamierzał przerwać, kiedy jego uszu dobiegło znacząco przeciągłe
westchnienie, a chętne, rozpłomienione ciało podchwyciło i utrzymało wspólny
rytm, zakleszczając go w miłosnym uścisku. Tym razem to na jego pośladkach zacisnęły
się palce. Uniósł się na tyle, by dojrzeć ukradkowe zerknięcie, które porwało
go całkowicie, należało bowiem do Estiego, jakiego znał i którego pokochał do
szaleństwa.
Wolną
dłonią dotknął białego policzka i skierował zawstydzoną twarz ku sobie. Wpił
się w rozchylone oddechem, pokaleczone usta, językiem posmakował ostrych kłów i
chociaż nie zaliczał się do osób szczególnie wokalnych w łóżku, nie potrafił
stłumić dziwnego, niskiego odgłosu zaskoczenia, jaki z siebie wydał. Bo
zupełnie nie spodziewał się tego, co nastąpiło potem.
Rozbłysk
oślepiającej bieli pozbawił go tchu. Całym sobą przyswajał magię zamkniętą w zniewalającym
pocałunku; odczuwał wibrację tuż pod skórą, ładunek energii płynącej na
zewnątrz oraz od wewnątrz, zimny i gorący zarazem. Ekstaza pospołu z odurzającą
mocą zapanowała nad nim, omamiła i skutecznie unieruchomiła. Szczytował,
podobnie jak Esti pod nim. Z ustami w potrzasku warg o słodkiej, metalicznej nucie
słuchał krwi wściekle szumiącej w uszach.
I
naraz wszystko się skończyło. To fantastyczne doznanie absolutnie zniewoliło
Cola, aż zapragnął natychmiast je powtórzyć! Cokolwiek zrobił Esti, było to cudowne,
niespotykane, wręcz szalone! Po raz pierwszy orgazm nie był wyłącznie
przelotnym wrażeniem, nabrał duchowego, nierozerwalnie wiążącego wymiaru!
Oczarowany
mężczyzna nie przestawał całować oblubieńca, a jeśli już przerywał, to tylko po
to, by mogli złapać dech po wspólnej chwili dzikiego zapomnienia. Uśmiech nie
schodził z jego twarzy. Szczęśliwy, widział odbicie własnych szczerych uczuć w rozszerzonych
dogasającą namiętnością źrenicach chłopaka.
-
Esti, to było cudowne… - Rozkosznie zmęczony Colonell zsunął się z niego i
podparty na łokciu odgarnął z białej skroni pasemka czarnych włosów. -
Doszedłeś dwukrotnie, aż posklejały mi się włoski na brzuchu. I przekazałeś mi
swoją esencję. Mam zawroty głowy, jestem do cna wyczerpany, a w uszach mi szumi
nie gorzej niż po wypiciu dzbanka wzmocnionego wina.
Zachwyt
błyszczący w ciemnozielonych oczach Cola oraz miłość rozbrzmiewająca w każdym
jego słowie były dla Esta przyjemnością równą fizycznym pieszczotom. Wszelkie
obawy uleciały z jego strapionego umysłu, przypalone ogniem miłości i
przepędzone bliskością ukochanego, a ich pozostałości rozmyły się na wietrze
niosącym rześki zapach nadciągających zmian.
Zaspokojony
Est przeturlał się na brzuch i mrużąc oczy cieszył zalegającą między nimi ciszą.
Umysł miał czysty i klarowny, jak przed wejściem w kontemplację. Zębami męczył
wnętrze nadgryzionej wargi, aż oderwał kawałek luźnej tkanki. Zlizując krew zastanawiał
się, jak ma odpowiedzieć na wyznanie Cola. Zaczynał się niepokoić, lecz rzut
okiem na błogo uśmiechniętą brodatą twarz wystarczył, by przywrócić mu niezbędny
do funkcjonowania spokój. Przy Colonellu był spokojny. Był sobą.
-
Nie miałem pojęcia, że można szczytować dwa razy podczas jednego… podczas… - Bezgranicznie
zażenowany Est skrył policzki w wilgotnej pościeli, tak że kolejne zdanie stłumiła
grubość materiału. - Jak rany…
-
Zaskoczę cię, Esti: można szczytować nawet więcej niż dwa razy pod rząd. Puść w
końcu te uszy! - Rozbawiony Colonell z czułością odtrącił białe dłonie i
zmierzwił czarną czuprynę. - Gdy nabierzesz wprawy i przestaniesz się wstydzić,
to popracujemy nad tym. Z twoją znajomością własnego ciała powinno pójść
gładko.
-
Gładko?! Col, spenetrowałeś mnie bez poślizgu! - Wyrzut w głosie chłopaka
zabrzmiał całkiem wyraźnie. Tak wyraźnie, jak dostrzegalny był on w oku
zerkającym znad wymiętej kołdry. - To bolało.
-
A zaraz potem odpłynąłeś, dzieciaku. I przed zresztą też. - Łowca także się obrócił,
wiernie naśladując pozycję przyjaciela. - Teraz obaj przykleimy się do łóżka
dowodem twojego…
-
Idź wyłysiej z tym swoim bezwstydnym poczuciem humoru! - wysyczał Est przy jego
krótkim uchu. - Tylko poczekaj aż twoje dowody wypłyną na światło dzienne!
Serdeczny
wybuch śmiechu frywolnego mężczyzny był tak zaraźliwy, że Est musiał ukryć
twarz, by nie widać było rozbawienia wyginającego niechętne temu kąciki białych
ust.
-
Uwielbiam cię, dzieciaku. - Col ostatni raz pogładził mokre od potu plecy Esta
i dźwigając się z posłania, pocałował go w kark. - Zaraz pozbędę się
obciążających mnie dowodów. W tym czasie opowiedz mi, co z tą twoją energią tajemną.
Ewidentnie sprzedałeś mi jej część.
Est
nie namyślał się długo. Podniósł głowę i wsunął pod brodę splecione ręce. Wciąż
drżały.
-
Zauważyłem – zaczął pomału - że w trakcie naszego pierwszego razu coś we mnie
przeszło na ciebie. Przeskoczyło. Metamagiczna iskra, energetyczny zapalnik.
Mistrz powiedział, że użytkownicy magii potrafią przekazywać ją za pomocą
dotyku. I on właśnie tak pobiera nadmiar mocy, w pewnym sensie wbrew mojej
woli, a przecież nie stawiam oporu. Trzyma moją dłoń i wyciąga ze mnie esencję.
-
I postanowiłeś to sprawdzić? - Col bez ociągania się wstał z łóżka, wzrokiem
poszukując suchych ręczników. Tym razem nie zostawiono ich na toaletce, tylko
na brzegu stołu. - Potwierdzić teorię w praktyce?
-
Tak. Choć nie jestem czaromiotem i nie tkam zaklęć, to przez przypadek odkryłem
sposób, by pozbywać się jej na podobieństwo użytkowników magii. Wyszło na to,
że mój talent ma wiele wspólnego z moimi emocjami. A raczej z tobą - uściślił
Est.
-
A więc kochając się ze mną, jesteś w stanie uwolnić się od nadwyżki esencji? I
nie potrzebujesz do tego Zrzędy? - upewniał się Colonell. Przeglądając się w
zwierciadle, przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. Zabrał ze sobą miskę
wypełnioną wodą oraz ręczniki z blatu i wrócił do łóżka. - Jak się wtedy
czujesz?
-
To, czego doświadczyłeś przed chwilą, pomnóż kilkakrotnie i będziesz wiedział co
czuję kontrolując żywioły.
-
Och. - Odgłos zdumienia skłonił Esta do obejrzenia się w tył. Miska wylądowała
wśród rozkopanej pościeli tuż obok niego. Krępująco nieodziany człowiek również.
- To by tłumaczyło dlaczego miewasz taki wyraz twarzy, że jak stoisz, tak mam
ochotę cię zerżnąć.
Słysząc
rażąco ordynarny język Est zapragnął zetrzeć ten krzywy uśmieszek z ust Cola,
lecz za późno się zorientował, że nie powinien się ruszać. Zabolało.
Ubawiony
człowiek zniknął z widoku i zaraz pojawił się z mokrym ręcznikiem. Wciąż
okrutnie chichocząc zajął się oporządzaniem leżącego. Czekający aż ciało się
zregeneruje Est zdał się na opiekuńczość przyjaciela.
-
Idź wyłysiej, durniu… - wywarczał bez przekonania, znów wciskając twarz w prześcieradło.
Pachniało miłością. I skórą rozkochanego mężczyzny. Aż zrobiło mu się żal, że
będzie musiał oddać je do prania. Czy służące rozpoznają ten zapach? Jak rany,
z pewnością...
Na
czas konieczny do wykonania zabiegu oczyszczającego obaj milczeli, pogrążeni w rozważaniach,
przeżywający na nowo to, co minęło bezpowrotnie. Est skoncentrował się na
przegryzionej, nieznośnie szczypiącej wardze. Dopóki rana się nie zagoi, będzie
go drażnić swoją obecnością.
Złapał
poduszkę i wsunął ją sobie pod szyję, by móc swobodnie rozmawiać. Musiał
wreszcie zdobyć się na odwagę i przedstawić Colowi plan, inaczej nie mógłby
spać spokojnie. W tym celu odczekał, aż ten skończy, odłoży przybory i położy
się obok. Wówczas obrócił się ku niemu, gotów ujawnić skrywane w sercu sekrety,
kiedy słowa zamarły na jego wargach, a zachwycone bajeczną sceną oczy otworzyły
się szeroko.
Promienie
zachodzącego słońca kładły się miękką, ciepłą smugą na smagłej cerze Cola, barwiąc
ją pomarańczem i wyzwalając w Eście przedziwną tęsknotę utrwalającą
wspomnienie, które zostanie z nim już po kres życia. Wspomnienie, które powróci
za każdym razem, gdy ujrzy słońce o tak nasyconej barwie. Wtenczas przypomni
sobie wspaniały uśmiech rozjaśniający przystojną ludzką twarz, figlarne oczy w
ciemnych oprawach długich rzęs, tatuaż znikający pod gęstniejącą brodą. Miłość
potwornie bolała, niemal wyciskała łzy spod powiek. Słodycz obcowania z nim,
świadomość bycia kochanym przez tak dobrą osobę była wystarczającą nagrodą za
trud włożony w utrzymanie relacji. Poza tym, Est odnalazł w ich zbliżeniach coś
więcej niż dyskomfort i ból. Zaczynało mu się to podobać na tyle, by samemu je
inicjować. Odnajdywał w tym siebie. Prawdziwego siebie, pozbawionego drugiej
osobowości, pozbawionego wad i niedoskonałości. W oczach oblubieńca nie dojrzał
potwora, lecz białego elfa o niejasnym pochodzeniu. Był zwyczajny. Tak bardzo
zwyczajny, jak otaczający go ludzie.
Powoli
wypuścił powietrze z płuc. Musi wyznać prawdę, teraz był ku temu
najodpowiedniejszy moment. A zbędna opieszałość mogła zniweczyć jego śmiały
plan.
-
Col, ja... - wydukał cichym, drżącym od emocji głosem. - Podjąłem już decyzję i
lada dzień stąd odejdę. Daleko stąd. Mistrz sam mi to zaproponował, a ja… Nie
wytrzymam dłużej w tym miejscu. Nie mogę… Sam wiesz. Nie, chyba nie wiesz, ale…
Chodź ze mną, proszę. Muszę opuścić Twierdzę. Im szybciej, tym lepiej. Dla nas
wszystkich.
Leżący
na boku Colonell podparł ręką głowę, a łobuzerski uśmiech natychmiast zawitał
na jego obliczu. Ten człowiek często się uśmiechał i była to jedna z wielu cech
czyniąca go niezwykle atrakcyjnym.
-
Wydaje mi się, że masz świetny plan, skoro tak wiele ryzykujesz. - Col nie
zamierzał wyjawiać Estiemu prawdy dotyczącej rozmów, jakie odbył z Magiem.
Stary Zrzęda kazał mu zaufać przyjacielowi i proszę bardzo, nie pomylił się i
tym razem. Chłopak naprawdę coś wykocił przez miniony sześciodzień. A on
pociągnął temat udając, że o niczym nie ma pojęcia. - Wziąłeś pod uwagę, że
jeśli odejdziemy, zostaniemy okrzyknięci dezerterami i stary wyśle za nami list
gończy na zawrotną sumę? Nigdy już nie zaznamy spokoju.
Est
ułożył się wygodniej na brzuchu i skubał skórkę rękawiczki, byle nie patrzeć na
błyskotliwego przyjaciela.
-
Tak, wziąłem pod uwagę i ten czynnik – przyznał. – A także kontakt z mistrzem.
I twojego ojca. Jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli, to za dwa dni będziemy
w drodze. O ile zechcesz mi towarzyszyć...
Col
przygładził rozczochrane włosy elfa i owinął sobie kilka pasemek wokół palca.
Przyjrzał im się w czerwieniejącym blasku zachodu wpadającym przez okna oraz
uchylone drzwi balkonowe.
-
Interesujące co też zrodziło się w tej twojej ślicznej główce pod moją
nieobecność – ciągnął niezmienionym, wesołym tonem. - Doprawdy, nie mogę cię z
oka spuścić, bo wpadasz na arcygenialne pomysły. Przeorałeś ziemię jak dzika
świnia i zaplanowałeś romantyczną ucieczkę na drugi kraniec świata. Jak nic
zasługujesz na miano Juliana, mój ty Romanie.
Est
zaśmiał się, słysząc żart nawiązujący do miłych im obu wspomnień. Przez sekundę
odnosił wrażenie, że jest jak dawniej, kiedy uczucia nie odgrywały tak wielkiej
roli, a życie było przez to mniej skomplikowane. I przekonanie to byłoby
trwało, gdyby nie dalsze, mrożące do szpiku kości słowa Colonella, którego
humor zgasł jak zduszony płomień świecy.
-
Dokąd zatem się wybieramy? Mam nadzieję, że z dala od Adeili. Naprawdę nie
chciałbym mieć do czynienia z paladynami, co może być trudne, bo rozstawili
mnóstwo przyczółków w całym Estarionie.
Nieopisana
rozpacz ogarnęła półsmoka, który odruchowo złapał się za skronie w obawie, że
przypadkiem zdradzi się z myślami. I jak miał mu teraz powiedzieć, że
gdziekolwiek nie pójdą, towarzyszyć im będzie rycerz-dowódca z Adeili we
własnej osobie?! A raczej pójdą wszędzie tam, gdzie on im wskaże… Przecież Col i
tak się dowie! Wcale nie chciał uświadamiać go właśnie teraz, nie po tym, co
wspólnie przeżyli, ale później… później będzie za późno.
Przewrotne
szczęście Esta odezwało się w jakże dogodnych okolicznościach i objawiło pod
postacią sięgającego czwartego piętra hałasu dobiegającego z dziedzińca.
Wartownicy okrzykami przekazywali sobie polecenia na chwilę przed tym, nim o
wydeptaną ziemię Twierdzy uderzyły liczne kopyta.
Col
i Est wymienili spojrzenia. Było jasne, że człowiek nie słyszał wszystkiego z
dokładnością godną elfa, lecz w przeciwieństwie do niego rozpoznawał komendy wykrzykiwane
przez strażników na murach. Przodownik zerwał się z pościeli i wciąż pełen werwy
wciągnął na nogi spodnie, pośpiesznie przecierając brzuch i tors wilgotnym
ręcznikiem.
-
Już tu są - rzucił w przestrzeń, rozglądając się za bluzą. Wypatrzył ją nieopodal
miejsca, w którym stał. - Najwyższa pora skonfrontować się ze starym. W
najlepszym razie wywali mnie na zbity pysk. W najgorszym, będą musieli mnie
stamtąd wynieść. Tak czy inaczej, liczę na ciebie, dzieciaku. - Zerknął znad
ramienia w stronę leżącego. Uśmiechnął się i wsunął ręce w rękawy. - Pojutrze w
drodze, tak? Chyba przeżyję do tego czasu.
-
Jak rany, coś ty tam nawywijał? - Est próbował przetoczyć się na bok, by popatrzeć
na przyjaciela, ale wciąż był nieco zesztywniały. W końcu udało mu się usiąść.
- Chyba nie narobiłeś mistrzowi kłopotów?
-
Kiedyś się dowiesz, Esti. - Col podszedł do niewyraźnie wyglądającego chłopaka,
palcem uniósł jego podbródek i czule ucałował miękkie usta, nie spuszczając
wzroku z iskrzących zielenią oczu. - Wrócę wieczorem. Cały i zdrowy.
Ewentualnie po prostu cały. Wierzę, że znajdziesz coś na sińce i skaleczenia w
swojej gablocie.
Est
obserwował jak przodownik w podskokach wsuwa na nogi wysokie buty i nie wiążąc
ich znika za drzwiami prowadzącymi na korytarz Wieży Czarodziejów. Jeszcze
przez parę oddechów wpatrywał się w punkt, gdzie po raz ostatni widział Cola, a
myśli do tej pory kotłujące się w jego głowie nagle wyparowały.
Był
tchórzem. Cholernym tchórzem. Nijak się nie zmienił - niczego nie zmieniła
nawet druga potworna tożsamość kwitnąca na podatnym gruncie zajęczego serca.
Strach go obleciał na myśl, jak zareaguje Col na wzmiankę o sir Aarimie.
Powinien był postąpić jak na mężczyznę przystało, wygarnąć prawdę i dzielnie
stawić czoła konsekwencjom swych decyzji. Mógł to mieć za sobą. Tymczasem widmo
porażki i nieuniknionego będzie go truć niczym toksyna o długotrwałym działaniu.
Oczywiście
że Colonell podąży za nim. Nie wątpił w lojalność przyjaciela ani przez chwilę.
A on odpłacał mu się brataniem z wrogiem. Zrobił to samo, co uczynił mistrz:
spiskował z przedstawicielem Zakonu, księciem Estarionu. I po co? Magiem
powodował większy cel, szlachetny i wzniosły, a on? Własne pobudki popchnęły go
w kierunku poszukiwania najłatwiejszej drogi ucieczki. Po linii najmniejszego
oporu. I jak teraz spojrzy partnerowi w twarz? Wyjdzie na to, że go zdradził… Zdradził
pokładane w nim zaufanie i miłość człowieka, na którym zależało mu bardziej niż
na czymkolwiek innym.
Rwetes
na zewnątrz wzmagał się. Zgonione konie rżały i parskały, uderzając kopytami o
ubitą ziemię. Colonell miał w sobie na tyle odwagi, by przeciwstawić się ojcu. Przeciwstawić
się całemu światu. Gdyby Est dysponował choć namiastką jego siły, to całe zło ubiegłego
roku nie miałoby miejsca…
Przeszłość odznacza się
statecznością, pozostaje historią, na którą wpływu nie posiada żadna istota – nieoczekiwanie przemknęło mu
przez głowę. Przyszłość jest zmienną
zależną od wielu spójnych czynników skumulowanych w biegu wydarzeń. Przyszłość
jest matrycą, formą powielaną na przestrzeni lat, a jej przewidywanie dalekie
jest pojęciu wieszczenia. Wnikliwa obserwacja oraz pamięć absolutna pozwalają
ujrzeć to, czego prozaiczna jednostka nie dostrzeże z racji krótkiego okresu
żywotności. Pomagają podjąć właściwe kroki, by zapobiegać błędom powtarzanym
przez istoty o ograniczonych zdolnościach pojmowania. Ułatwiają kreację
rzeczywistości na modłę istoty ponadprzeciętnie inteligentnej, nadistoty
potrafiącej przejąć inicjatywę w drodze do udoskonalenia tego, co już raz
wprawiono w ruch, a czego zatrzymać nie można.
Est
obejrzał się za siebie, czując efemeryczny dotyk na odsłoniętym barku. Dreszcz
wstrząsnął jego nagim ciałem. Wrażenie było niedorzeczne, ponieważ w sypialni
poza nim nikogo nie było. Lecz ten Głos… Jakby to były jego, a zarazem cudze refleksje
wszczepione do jego umysłu. Język, jakiego nie znał, a który rozumiał.
Est
przełknął ślinę i z nieodpartym poczuciem bycia obserwowanym zerwał się z
łóżka. Rozejrzał się za odzieniem, ale widząc dwie zbyt oddalone od siebie
wymięte szmaty porzucił pomysł zbierania ich z podłogi. Sapnął zrezygnowany i
poczłapał do komody. Powinien niezwłocznie zobaczyć się z mistrzem, który na
szczęście nie należał do ludzi nawykłych odpoczywać po wyczerpujących
podróżach. Pamiętał, że kondycja nauczyciela znacznie się pogorszyła, a kto
wie, co stało się w przeciągu tygodnia. Nie miał pewności, czy kolejne wizje
nie nawiedziły starego mnicha.
Mgliste
wspomnienia i obce koncepcje wyparte zostały przez nowe problemy, jakich skrupulatnie
doszukiwał się Est. Wysuwając górną szufladę odbiegł myślami od tematu
schorowanego mentora. Zaintrygowało go dziwne zjawisko, jakie zaobserwował uprawiając
miłość z Colem, a które dojrzał sam zainteresowany. Rzeczywiście, jego zamiarem
było przekazanie kochankowi odrobiny magii w celu zwiększenia doznań podczas
orgazmu, nie planował jednak oddać mu tak dużej ilości. Pełnej nadwyżki. Lecz
dzięki temu poczuł się znów sobą. Gdy się nad tym zastanowił, podobnie było
ponad rok temu, w noclegowni opiekunów. Wtedy Mag chwycił go za ramię i
nieświadomie przejął część ciężkiego brzemienia, a koszmarny ból w czaszce oraz
rozpacz wynikająca z posiadania wtopionego w skórę artefaktu zniknęły, jak
gdyby to esencja determinowała całe jego życie. Oraz wpływała na lustrzaną
osobowość, z której obecności coraz mocniej zdawał sobie sprawę.
Młody
półsmok w głębi serca czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Atak mógł
nastąpić w najmniej oczekiwanym momencie. Będzie musiał ostrzec sir Aarima
przed sobą samym. Jak na ironię, ostrzec go przed przyszłym “ochroniarzem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz