piątek, 12 listopada 2021

Co z tym czasem jest nie tak?!

    Dzień wolny w całości przeznaczony na twórczość chyli się ku końcowi. Zaraz pójdę po Paladynkę, przypichcę obiad,  pobawię się z nią, wróci Neth i tak do dziewiętnastej czas będzie się ciągnął. Nie żeby było mi z tym źle, ale właśnie spędziłam osiem godzin na pisaniu i nadal mi mało. Przeleciało jak godzina. Nie wiem kiedy. Następne trzy będą się ciągnęły jak osiem. A wszystko przez to, że ciągnie wilka do lasu. 

    Zamknęłam wreszcie 3 rozdział i zaczęłam 4. Idziem do przodu. Wciąż nie jestem zadowolona, ale to akurat nie podlega zmianom - zawsze jestem niezadowolona ze swojej pracy. Słysząc moje utyskiwania Neth zawsze się śmieje, bo dziś marudzę na czym powieść stoi, a po tygodniu stwierdzam że jednak wyszło całkiem elegancko. Nie rozumiem siebie samej. Może to ostry samokrytycyzm. A może to po prostu bogata twórczość Stevena Eriksona którego podziwiam, a do którego mi daleko jak Ziemi do Słońca (pokłon także dla świetnego tłumacza, oni też robią robotę!). W każdym razie dziś też się metaforycznie spałowałam. Ale co ja poradzę? W jakimś stopniu jestem masochistką.

    O masochizmie mowa. Wydawnictwo milczy. Powinnam oczekiwać na informację z ich strony, w końcu nie minęły jeszcze dwa tygodnie od wysłania materiałów. Ale jakoś cierpliwości nie mam. Jakiś taki niepokój dymi mi pod czaszką grożąc zaczadzeniem. Wszystko ma swój czas, a ja bym chciała na już. Niezdrowe. Bardzo niezdrowe. Jesienne przesilenie.

    Tak jak nie mam cierpliwości do siebie samej. Mam ochotę coś sobie kupić, ale co wyszperam jakiś szpargał w sieci to z miejsca dochodzę do wniosku, że wcale tego nie chcę/nie potrzebuję/a może innym razem. To tyle z mojego babskiego podnoszenia sobie humoru incydentalnym zakupem. Nawet gier na Steamie nie kupuję, bo i tak nie mam na nie czasu. O zgrozo. Co ja robię ze swoim życiem? Och, to akurat wiem - przeżywam je daleko stąd. I to również się nie zmieni.

    Ponad dwa lata odkąd zajęłam się pisaniem na poważnie, a wciąż czuję się tak:

 

    Z tą różnicą, że jak już się poddaję, to następnego dnia wracam z wkurwem. I choćby skały śpiewały dopnę swego. 


🎵Tower of Infinity - Peter Crowley (o bogowie, jakie ten energetyczny kawałek maluje cudne obrazy w mojej wyobraźni!)🎶

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz