czwartek, 12 stycznia 2023

Biały elf - rozdział 1

Ciemny kąt, w którym siedział Estalavanes, robił się powoli niewygodny, a to za sprawą bezustannego przebywania w jednej, mało komfortowej pozycji. I okropnego bólu rozsadzającego mu głowę intensywnymi pulsacyjnymi uderzeniami. Kulił się pod naporem przejmującej udręki, podciągając pod brodę kościste kolana i kryjąc między nimi wymizerowaną twarz. Uciskał skronie dłońmi, jak gdyby ten jeden beznadziejny ruch mógł pomóc mu pozbyć się uporczywego doznania pękającej czaszki. A wszystko przez to, że znów próbował przypomnieć sobie wydarzenia minionego tygodnia. Bezskutecznie.


Było tak każdego kolejnego dnia od momentu jego tajemniczego powrotu do noclegowni niespełna tydzień temu. Próby przypomnienia sobie czegokolwiek kończyły się potworną migreną, a luka w pamięci powodowała efekty bliskie wstrząśnieniu mózgu - potężna dawka bólu przenikała jego głowę, wywołując nudności, zawroty oraz całkowite osłabienie wyniszczające go od środka. Musiał uderzyć w coś przepotężnie, skoro po tak długim czasie wciąż nie doszedł do siebie. Zwykle skutki chorób, zatruć czy działań osób trzecich przechodziły samoistnie na przestrzeni dwóch dni, ale nie w tym przypadku. W tym przypadku zdarzyło się nawet, że zapominał, co jadł na śniadanie zeszłego dnia albo jak prawidłowo powinien trzymać miotłę, czym wyraźnie niepokoił opiekunów. Byli na niego wściekli za tamten dzień, a i owszem, ale bali się go. Widział to w ich oczach oraz mało dyskretnie wymienianych spojrzeniach. A było to coś nowego, bo dotychczas wyłącznie nim wzgardzali. Elf na odległość potrafił rozpoznać strach. Czuł go w powietrzu, czuł w piersi, czuł całym sobą. I nie potrafił zrozumieć, dlaczego jego osoba wzbudzała w nich tak skrajne uczucia.


Kiedy kolejny atak minął, Estalavanes rozchylił powieki i spojrzał na przeciwległą ścianę ciemnego składzika. Otworzył usta na tyle, by odetchnąć ciepłym powietrzem. Było mu zimno, a gęsia skórka raz po raz kwitła na jego nieskazitelnie białej skórze. Opuścił ręce, zerkając na przybrudzony tłuszczem bandaż, byle jak owinięty wokół lewej dłoni aż po nadgarstek. Pod nim nie mogło być żadnej rany, a przynajmniej nie z zewnątrz. Wewnątrz, tuż pod skórą, znajdowało się coś, czego on sam lękał się do granic histerii. Coś nie do końca zidentyfikowanego. Coś, co w myśl logicznego rozumowania było przyczyną jego ciągłej niemocy. Kiedy tylko odwijał opatrunek, by spojrzeć na to pechowe zjawisko, kolejne fale bólu odbierały mu świadomość. Nie mógł trzeźwo myśleć, jak gdyby coś przejmowało nad nim panowanie, przerywając kontakt ciała z psychiką. Przez cały tydzień tylko raz zmienił bandaż. I na jego szczęście nikt o nic nie pytał.


Pomimo ciemności chłopak wyraźnie widział całą zawartość niewielkiego pomieszczenia, teraz szarą, płaską i matową w nocnym widzeniu. Dla odegnania uporczywych myśli zaczął na głos nazywać poszczególne przedmioty codziennego użytku, które znał na tyle dobrze, by ich skojarzenie nie sprawiło mu najmniejszego problemu. Tylko w ten sposób mógł ćwiczyć umysł dręczony nieustającym roztargnieniem. Pierwszy raz, kiedy zapomniał co jest czym, wywołał w nim panikę. Tylko wyjątkowo silne uderzenie mogło spowodować zanik pamięci prześladujący go na każdym kroku. Musiał temu przeciwdziałać. I chociaż zachowywał się przy tym jak skończony wariat, wzbudzający w otoczeniu wątpliwości co do poczytalności swojej osoby, przestawał się tym przejmować. Nadal unikał ludzi oraz kontaktu, robił, co było mu nakazane, i starał się jak najmniej rzucać w oczy, dodatkowo zdany był tylko na siebie w walce z nowymi problemami. A największym z nich była jego lewa dłoń.


Wypatrzył podniszczone wiadra wsunięte jedne w drugie. Dostrzegł wykrzaczoną miotłę do zamiatania liści z podwórka, szczotki do szorowania podłóg i szmaty do naczyń. Czuł zapach środków czyszczących, łojowych świec oraz mydeł. Jak na solidny uraz głowy w ciemności widział wystarczająco dobrze, jak do tej pory. Co za ulga, że chociaż to nie uległo zmianie.


Zdezorientowany przeczesał palcami włosy i przytrzymał dłonie na czubku głowy, dociskając ją mocno do barków. Z rezygnacją pociągnął się za końcówki długich uszu, jak zawsze gdy nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ukrywał się tu od kilku godzin, ale nikt go jeszcze nie znalazł. O ile w ogóle go szukano. W innym miejscu i o innym czasie w takiej sytuacji zostałby wytargany za rzeczone uszy i prawie zrzucony ze schodów za zaniedbywanie obowiązków. Tu i teraz było zupełnie inaczej. Tu i teraz Luiza nie atakowała go złośliwościami. Tu i teraz Derek nie dokuczał mu na mało wyrafinowane sposoby. Tu i teraz opiekun nie krzyczał na niego i nie wyzywał od najgorszych. Tu i teraz opiekunka w ogóle go nie dostrzegała. I chociaż nowe tu i teraz powinno mu odpowiadać, to brak rutyny oraz stałej codzienności, nieważne jak nieprzyjemnej, wzbudzały w nim tak silne zdenerwowanie, że Est praktycznie nie wychodził na zewnątrz. Zamknięty w składziku i zarazem w sobie samym dzień za dniem z mozołem próbował dojść do tego, co się zmieniło - on sam czy świat, w którym aktualnie przebywa.


Stary Przechrzta dużo gadał o światach równoległych, o sferach astralnych, skąd pochodzą pozasferowcy, oraz o miejscach, w których skryły się smoki tuż po Zimnej Rzezi. A najczęściej wspominał o Pozaświecie - krainie, do której trafiali zmarli, a której strzegł Trzynasty Wszechmocny o imieniu będącym najgorszym przekleństwem; biada temu, kto je wypowiada na głos. I gdyby nie słabnący ból, którego echo jeszcze dzwoniło chłopakowi w uszach, byłby gotów uwierzyć, iż los rzucił go w chaotyczne odmęty Pozaświata.


Coś usilnie podtrzymywało go w niewiedzy, był o tym przekonany. Przyciągnął mocniej kolana pod brodę i obejmując ramionami nogi, powoli odzyskiwał spokój. Każdy pojedynczy mięsień napinał się od niekontrolowanych dreszczy. Pusty żołądek skręcał się i wił niezdolny do przyjęcia pokarmu. Na przestrzeni tygodnia jego codzienność zamieniła się w nieprzerwaną męczarnię bardziej przypominającą bezsensowną wegetację aniżeli dotychczasowe niewolnicze życie.


Z niezdrowym uporem płynącym z przemożnego pragnienia dojścia prawdy znów podjął się próby zrozumienia wszystkiego, co miało miejsce tego fatalnego dnia. Był festyn, miał czas dla siebie, dojrzał Luizę z jakimś chłopakiem i poszedł za nimi do lasu. Pamiętał dzika, pamiętał dziwną twarz, pamiętał...


Ból uderzył niespodziewanie, wyrywając zachrypnięty okrzyk ze ściśniętego gardła. Estalavanes rzucał się na boki i zaciskał dłonie na skroniach, pragnąc pozbyć się tego koszmaru raz na zawsze. Uderzył kilka razy głową o ścianę z surowych cegieł, ale i to nie przyniosło efektu. Wreszcie skulił się jeszcze bardziej i głębiej wcisnął w wilgotny kąt, gotów przeczekać najgorsze. Jęk dobywający się z jego piersi przybierał na sile z każdym kolejnym spazmem. Tracił nad sobą panowanie. Świadomość przelewała się przez pęknięcia w umyśle. Głośny krzyk ranił jego uszy, w których tubalny ryk mieszał się z potwornym piskiem.


Nagle wszystko zniknęło. Ból wycofał się z jego głowy niczym para uciekająca spod uniesionej pokrywy garnka. Krzyk ustał, a jego pozostałości jeszcze długo wibrowały we wnętrzu umęczonego elfa.


Estalavanes zamarł. Urywany oddech kaleczył płuca, gdy serce tłukło w poobijane żebra. W jednej chwili ból napierał na niego z całą swoją bezwzględnością, by momentalnie zniknąć bez śladu. Oczekiwanie na niepożądaną powtórkę było gorsze, niż się spodziewał. Panika wnikała w mięśnie, kiedy otaczająca go cisza stawała się prawie namacalna. Po cichu liczył, że dzisiejszy atak minął, że najgorsze miał już za sobą i mógł w końcu wyjść ze śmierdzącego stęchlizną składzika. Obawiał się odetchnąć głośniej, by przypadkiem nie wezwać piekielnych mocy, które katowały go już kolejny dzień z rzędu. Nie, on naprawdę potrzebował opuścić to ciasne pomieszczenie. Zapragnął tego tak szalenie, że nie bacząc na swój stan, zerwał się z desek i osłabiony długotrwałą głodówką runął na twarz, kiedy podłoga uciekła mu spod stóp. Z narastającą frustracją poderwał się na równe nogi. Szarpnął klamkę, wieszając się na niej i pozwalając drzwiom pociągnąć się na zewnątrz, a gdy je za sobą zatrzasnął, podparł się o ścianę i powoli udał do swojej sypialni.


Ponura klitka była niewiele większa od składzika na miotły, ale przynajmniej miała świetlik pod sufitem i stare łóżko z wypchanym słomą siennikiem. Wycieńczony Est padł na legowisko skąpo oświetlone promieniami słońca. Zamknął oczy i nie wiedząc kiedy, zapadł w sen bez snów, ciepłą ciszę oraz otulającą go troskliwą ciemność.


Musiał przespać co najmniej godzinę, bo światło wpadające do pokoju miało już tę charakterystyczną złocistą barwę zachodu. Estalavanes usiadł na skraju starej pryczy, nie do końca wiedząc, co ze sobą począć. Pustym wzrokiem wpatrywał się w swoje znoszone buty, podczas gdy ręce swobodnie opierał o kolana. Opatrunek na lewej dłoni straszył brudem i poszarpanymi końcami, które od czasu do czasu bezwiednie wygładzał. Będzie musiał wreszcie go zmienić, zanim zrobi to ktoś inny wbrew jego woli.


Nie wiedział dlaczego, ale nagle poczuł przypływ palącego gniewu. Ulotna myśl nieznanego pochodzenia wzbudziła w nim emocje, jakich nigdy dotąd nie odczuwał względem uprzykrzających mu życie ludzi. Pomyślał o opiekunach i ich potwornych dzieciach, a przykre uczucie jeszcze bardziej się nasiliło. Dotychczas panicznie się ich bał, jednak część niego, zmęczona takim postępowaniem, zaczęła serdecznie wszystkich nienawidzić. Zaciskał pięści do tego stopnia, że paznokcie poraniły pokrytą odciskami skórę wewnątrz prawej dłoni. Coraz gorsze myśli stawały mu w głowie, coraz paskudniejsze i zwiastujące rychły wybuch zwykle opanowanego, wręcz wycofanego chłopaka. Szczęki zatrzeszczały od nacisku, a kły zgrzytnęły o siebie, dając początek dreszczowi przebiegającemu przez wychudzone ciało.


Nie! Nie może tak myśleć! Co go napadło?! Ci ludzie dali mu dach nad głową, przygarnęli go mimo odrażającego wyglądu i... i karmili, i chronili! Mają pełne prawo wymagać od niego wdzięczności, a on ma obowiązek zwrócić im z nawiązką wszystko, co od nich otrzymał. Nie może tak myśleć! Nie może się tak zachowywać! Jego postępowanie oraz myśli są wprost karygodne!


Przerażony biegiem własnych rozterek poderwał się z łóżka i niczym pijany zatoczył na rozklekotany stoliczek pod drzwiami, których zawiasy skrzypnęły nieznośnie. Nie spodziewał się pukania. Do jego drzwi nigdy nikt nie pukał, każdy wchodził jak do siebie. Szczególnie ona.


Wielkie zielone oczy napotkały brązową szarość tęczówek przybranej siostry. Niepokój walczył o swoje z tajemniczym gniewem, który na powrót chciał odebrać rozum białemu elfowi. Estalavanes szybko spojrzał na to, co dziewczyna ściskała w dłoniach, a potem znów na jej zatroskaną, wyraźnie podszytą strachem twarz. Węszył spisek, bo po Luizie nie mógł się spodziewać niczego dobrego.


Córka opiekunów drżącymi dłońmi wyciągnęła przed siebie kubek parującego napoju, przysuwając go nieśmiało bliżej elfa. Patrzyła mu przy tym w oczy, lecz bez cienia typowej dla niej złośliwości. Est znów obrzucił naczynie krótkim spojrzeniem, ale wolał pilnować każdego jej ruchu, gotów wyjść przy najmniejszej oznace niechcianych zachowań. Choćby miał się stąd wyczołgać. Zdziwił się jednak, gdy usłyszał, co miała mu do powiedzenia.


- Dziękuję, że mnie uratowałeś. Wiesz, wtedy w lesie. Ten dzik był... - urwała, nie znajdując odpowiednich słów.


Jej głos wyrażał skrępowanie, jakby nie nawykła do okazywania troski czy uprzejmości względem dziwnego stworzenia. Przełknęła ślinę i jeszcze dalej wysunęła dłonie, a gorzki zapach herbaty zmieszał się z dusznym powietrzem małego pokoiku.


Est bez słowa przyjął poczęstunek, odnotowując w pamięci zadowolenie malujące się na okrągłej twarzy dziewczyny. I niepewność na granicy oszołomienia, kiedy bezceremonialnie odstawił kubek na chybotliwy stolik. Rzucił jej ostatnie spojrzenie niewyrażające absolutnie niczego i wyminął ją, wychodząc na korytarz piętra mieszkalnego. Nie poszła za nim, ale kompletnie go to nie obeszło. Nigdy nie byli przyjaciółmi i jeśli tylko mógł, nie chciał tego zmieniać.


Któregoś dnia porzuci to miejsce. Pozostawi je na dnie najczarniejszych wspomnień, o których wreszcie zapomni, zastępując je lepszymi, mającymi w końcu nadejść. Tymczasem musiał pozostać dawnym sobą. Dla własnego dobra musiał zachować pozór zwyczajności i nadal nie pozwalać innym na spoufalanie się. Przyjdzie czas, że życie wskoczy na dobrą drogę, wystarczy być cierpliwym. 


***

Lydrian nigdy nie należał do ludzi subtelnych i dyskretnych. Potężnie zbudowany mężczyzna rozglądał się po zasępionych twarzach osób przebywających w pomieszczeniu, rejestrując i zapamiętując każdą z nich, jak przystało na prawdziwego ochroniarza.


- Samo miasteczko to kompletna dziura w dupie, ale ta knajpa wydaje się w porządku - burknął, nie kryjąc swojej wojowniczej natury, aż kipiącej pod ciężką kolczugą okrytą dodatkowo skórzanym napierśnikiem. Ciężki miecz spoczywał w pochwie u pasa, wyraźnie dając do zrozumienia, że jego posiadacz nie należy do łatwych w obyciu. Zazwyczaj już sam widok odbezpieczonej broni działał trzeźwiąco na przypadkowych rozrabiaków. - Sami tutejsi - dodał. - Żadnych poszukiwaczy przygód, żadnych awanturników, nikt nie jest uzbrojony.


- Siedzisz w gospodzie, tu wszystko jest bronią - skwitował rzeczowo jego elfi kompan i upijając łyk złocistego piwa, z niesmakiem zmarszczył nos. To był ostatni raz, kiedy dał się namówić na ten barbarzyński napitek. Wierzchem dłoni otarł skwaszone usta i zerkając na nieświadomego wojownika, przelał ledwie napoczętą zawartość do jego kufla, niemalże już opróżnionego.


Mężczyzna utyskiwał dalej, zupełnie nie zważając na poczynania drobniejszego towarzysza.


- No niby ta, ale sam zobacz. Nie ma nawet z kim się posiłować. Same wsioki. - Machnął wielką ręką w stronę środka sali, a niewielkie pierścienie jego zbroi zadzwoniły o siebie, przyciągając spojrzenia najbliżej siedzących wsioków. - Co to za knajpa bez porządnej rozróby? Ani bitki, ani dziwki, ani nawet barda, no żadnych rozrywek. A ten dziwoląg co sprząta tam w rogu? To jakiś...


- Więc zamknij się wreszcie i poczuj wyróżniony. Twoje niedźwiedzie bary mogłyby skutecznie robić za stolik w tej ruderze.


- Bądźcie tak łaskawi i mówcie ciszej. Wasza dwójka robi tyle hałasu, co cała kompania najemna, a mnie naprawdę niewiele potrzeba, by skupić myśli. Tylko odrobiny ciszy.


Drugi człowiek zajmujący miejsce przy wspólnym stoliku włączył się do rozmowy, a jego niski, dobrotliwy głos potrafił zdziałać cuda. Nie patrzył jednak na kompanów. Wydawał się skoncentrowany na stojącym przed nim kubku, lecz był to wyłącznie celowy zabieg odwracający uwagę ogółu od jego skromnej osoby. Czarne jak onyks, głęboko osadzone oczy o przenikliwym spojrzeniu widziały dosłownie wszystko. Nic nie było w stanie się przed nimi ukryć. Mężczyzna w późnym wieku wodził wzrokiem po stolikach oraz sylwetkach niczego niepodejrzewających gości przybytku, poszukując kogoś bliżej nieokreślonego. Lub czegoś, czego nie potrafił jeszcze nazwać. Zmarszczył krzaczaste brwi, a bruzdy na jego czole pogłębiły się, wygładzając ogoloną głowę poznaczoną kilkoma bliznami i ciemnymi plamami. Starzec nie wkładał w swoją pracę żadnego wysiłku, lecz ciepło i duchota panujące w zatłoczonym pomieszczeniu znacznie podnosiły jego własną temperaturę, przez co pot wystąpił mu na skronie. Nie był zdenerwowany. Po prawdzie już dawno nie czuł się tak swobodnie, chociaż pomarszczona dłoń z roztargnieniem skubała czarne, schludnie przycięte włosy porastające brodę i ogorzałe policzki.


To nie była wyłącznie rzecz wizji. W tym miejscu było coś, co przyciągało go niepomiernie. Bardzo silna moc kumulowała się tutaj, lecz była zbyt rozproszona, by potrafił odnaleźć jej źródło. Zbyt efemeryczna, wręcz iluzoryczna. Zwodnicza. Nie istniała w żadnym konkretnym punkcie, tylko jak mgła unosiła się rozerwanymi pasmami po całej sali. Doświadczony przez lata znał swoje możliwości i wiedział, że prędzej czy później rządząca się własnymi zasadami magia zdradzi swego posiadacza. Pozostawało to wyłącznie kwestią czasu oraz próbą cierpliwości. A tej mężczyźnie nie brakowało.


I tak jak on próbował namierzyć zmienny nurt mocy, tak niezrażony przyganą rozmówcy imperialny elf nie przestawał trajkotać.


- Niewątpliwie trudno jest skupić się w mordowni pełnej prostaczków pragnących wypić sobie po ciężkim dniu robót w polu, Zrzędo. - Elf wprost uwielbiał wtrącać swoje trzy tarcze przy każdej nadarzającej się okazji, a już szczególnie, kiedy mógł przyganić ludziom. Zwykł być przy tym tak głośny, że mimo panującego wokół gwaru jego uszczypliwe opinie bezbłędnie trafiały do odległych celów. - Doprawdy, jak picie tych szczyn może uchodzić za rozrywkę?


Człowiek zwany Zrzędą nie zareagował na tę kąśliwość. Jeszcze chwilę obserwował otoczenie, po czym najnaturalniej w świecie zabrał się za swoje piwo, obojętny na docinki ostrouchego towarzysza. Po długim łyku sięgnął po pajdę chleba i nurzając ją w zimnym już sosie, postanowił podjąć się rozmowy dotyczącej celu poszukiwań.


- W tym miejscu znajduje się przedmiot lub osoba dysponująca bardzo silnym darem magicznym, jestem o tym przekonany, choć nurt jest... niestabilny. Aczkolwiek śmiem sądzić, iż nasze długotrwałe poszukiwania sięgnęły wreszcie celu. - Wepchnął kawałek chleba do ust i przeżuwał powoli, nie odrywając zamyślonego spojrzenia od brudnego blatu stołu. Przełknął i przez moment zastanawiał się nad dalszymi słowami, kierując wzrok prosto na odzianego w skórzany pancerz elfa. - Poza tym wydawało mi się, że mieliście nasłuchiwać. Szczególnie ty, Velrenie, który chełpisz się najlepszym słuchem spośród wszystkich najemników. Póki co wykazałeś, iż twoje elfie uszy są jedynie ozdobą świadczącą o krwi imperialnej rasy.


- Oho, Zrzęda wraca do świata żywych.


Urażony Velren odchylił się na krześle i bujał na nim, mierząc rozmówcę spojrzeniem spod cynicznie uniesionych, idealnie cienkich brwi koloru czerwonego złota. Nie doczekał się reakcji, toteż obróciwszy się łaskawie w stronę sali, karnie wykonał polecenie przełożonego. Natomiast Lydrian przypatrywał się łysemu mężczyźnie szeroko otwartymi oczami, zachwycony rzadką myślą, która zabłądziła gdzieś w drodze do wyjścia z jego głowy.


- Czyli to wszystko prawda? Grobowiec Zaklinacza naprawdę tu jest? I wszystkie te cuda, jakie skrywa? - Osiłek nachylił się konspiracyjnie nad stołem i zniżył głos do szeptu słyszanego praktycznie na każdym końcu obszernej sali wspólnej. - Zupełnie jak w legendach na największych zadupiach skrywają się najcenniejsze skarby.


Zrzęda przez kilka uderzeń serca przyglądał się wojownikowi. Ten biedny głupiec nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wiele racji skrywają jego słowa. Najcenniejszy skarb Estarionu był dokładnie tuż pod ich nosami, lecz dotychczas niezawodna umiejętność wyczuwania oraz rozpoznawania magii nagle zaczęła szwankować. Oznaczać to mogło tylko jedno - potęga gromadząca się w tym miejscu przewyższała jego zdolności wykrywania energii magicznej. Leciwy człowiek nie przyjmował żadnej innej możliwości, znał bowiem każdy przejaw magii objawiającej się na Khaldunie.


Nogi krzesła stuknęły o drewnianą posadzkę, gdy imperialny elf przestał się na nim huśtać. Velren obrzucił zdziecinniałego wojownika zirytowanym spojrzeniem i warknął, przywołując go do porządku:


- Lydrian, zamknij się w końcu i pij to piwo. Słuchać się nie da takiego matolenia. - W myślach z lubością określał go mianem nieokrzesanego barbarzyńcy oraz prymitywa. Legendy i bajeczki zawsze przemawiały do tego tępego osiłka skuteczniej niż racjonalne argumenty, co było wręcz nie do pomyślenia w przypadku dorosłego ludzkiego mężczyzny. - Legendarne skarby, też coś.


Dotknięty brakiem zainteresowania i zrozumienia jasnowłosy ochroniarz popatrzył na swój kufel, a radość na nowo rozpromieniła szeroką, gładko ogoloną twarz. Kiedy trzymał je ostatnim razem, jego szkło było prawie puste, teraz rozkosznie ciążyło od bursztynowego napoju. Z uśmiechem zamoczył usta i pociągnął solidny łyk, szybko zapominając o złośliwościach elfiego przyjaciela.


Starca przeszył gwałtowny dreszcz, doskonale znajomy i ciepły niczym dotyk czułej kochanki. Świat wokół doznającego wizji człowieka rozmazał się i zbladł, a czas zatrzymał na kilka spowolnionych oddechów. Kierowany odruchem przebłysku Zrzęda podniósł głowę znad swojej miski w poszukiwaniu miejsca, z którego emanowało niezwykłe wrażenie. Zorientował się, że było tuż za jego plecami.


Otoczenie nieoczekiwanie przyspieszyło, odzyskując ostrość i żywe barwy. Do jego ludzkich uszu dotarły głośne dźwięki kufli uderzających o blaty oraz śmiechy i rozmowy nieświadomych niczego bywalców noclegowni. Nikt nie zważał na mężczyznę, który gwałtownie zaczerpnął tchu, jakby opanował go chwilowy bezdech. Dostrzegalny kątem oka ruch w głębi sali przykuł uwagę niepozornego wieszcza. Niemal w ostatniej sekundzie wychwycił wskazane źródło chaotycznej energii, gdyż znikało już z pola widzenia.


Zrzęda powoli obrócił się na krześle i z udawaną obojętnością wyśledził obiekt będący przedmiotem zaskakującej wizji. Nie musiał się martwić, iż ktokolwiek zacznie interesować się jego poczynaniem. Nikt nie zajmował swojej głowy myślami o pospolitym staruszku, gdy niespotykany w tej części Estarionu imperialny elf siedział w jego bliskim sąsiedztwie. I tak powinno zostać.


Tęgi właściciel przybytku zawzięcie polerował kontuar. Jego rozszczebiotana żona w towarzystwie - jak mniemał - córki, uwijała się przy klientach, zbierając naczynia oraz zamówienia. Reszta klienteli korzystała z dobrodziejstwa ognia płonącego w olbrzymim kominku oraz możliwości odprężenia się po trudnym dniu pracy przy zasiewach. Robili przy tym tyle hałasu, że w innym wypadku starego człowieka rozbolałaby głowa. Ale nie teraz. Teraz w skupieniu pilnował tego, po co tu przyszli.


Przy jednym z niedawno opuszczonych stolików krzątał się cherlawy młodzieniec o tak zjawiskowym wyglądzie, że trudno było go przeoczyć. Jego nienaturalnie biała skóra przywodziła na myśl świeży śnieg i nie było pod nią znać ani jednej żyły czy skazy w postaci przebarwienia. Przetłuszczone czarne włosy zasłaniały twarz chłopaka, gdy pochylał się nad zabrudzonym blatem. Jednak cały ten wygląd był niczym w obliczu jego uszu, niesamowicie długich, poziomo biegnących wzdłuż boków głowy. Zdarte i niejednokrotnie łatane odzienie kołysało się na wychudzonej sylwetce przy każdym gwałtowniejszym ruchu.


Brodaty człowiek uśmiechnął się niczym ojciec, który po latach poszukiwań odnalazł wreszcie zaginionego syna. Nie miał pewności, czy to właśnie nietypowy przedstawiciel rasy elfów był źródłem niestałej magii rozproszonej po całym pomieszczeniu. Wcale jednak nie potrzebował zapewnienia, by móc przejść do finalnego punktu ich rozciągniętego w czasie zadania. Zwrócił się ponownie do pozostałej dwójki, przybierając przy tym pozę wielmoży znudzonego przebywaniem w tak męczącym miejscu oraz pospolitym towarzystwie. Kiedy odezwał się półgłosem, postawił człowieka i elfa w stan gotowości.


- Znalazłem tego, który może nam pomóc. To tutejszy pomocnik, wyjątkowo charakterystyczny elf. Trochę dyskrecji, Lydrianie, zmiłuj się - skarcił wojownika, który swoim zwyczajem otwarcie gapił się we wskazane miejsce. - Nie chcemy go przecież wypłoszyć, to nie jest zwierzę łowne.


Velren, wcielenie perfekcji oraz wytrawny łowca, eleganckim ruchem odgarnął z czoła pasemko miedzianych włosów i przeciągnął się, zerkając ukradkiem na zapracowanego młodzieńca.


- Wyjątkowo dziwny ten elf, jeśli ktoś pyta mnie o zdanie. Czy to właściwie jest elf?


- Owszem, to wyjątkowo dziwny elf. - Zrzęda przytaknął i przymknął na moment oczy. - Zastanawiające, co istota jego pokroju robi wśród prostolinijnych ludzi Cichobrzegu. Już samym swoim wyglądem przyciąga niepotrzebną uwagę.


- Na moje oko sprząta knajpę.


- Velrenie, wyjątkowo cenię sobie twoje bystre osądy oraz spostrzeżenia - westchnął z absolutnie szczerym i prawdziwym znużeniem starzec. - Zapomnij o moim pytaniu, błędnie je sformułowałem. Jednakowoż uważam, iż elf ten będzie w stanie zaprowadzić nas do miejsca bądź nawet do przedmiotu, którego szukamy.


O ile rzecz ta w istocie nie okaże się osobą - dodał w myślach. Jeżeli właściwie zinterpretował przebłysk wizji, to wreszcie będą mogli wrócić do domu.


- Zaraz będziesz go miał na srebrnej tacy - obiecał Velren. Wzruszył okrytymi pancerzem ramionami i ochoczo przejął inicjatywę. Odchylając się na krześle, zakrzyknął głośno na chłopaka i zamaszystym, władczym gestem wezwał go do siebie. - Ej, ty! Macie tu jakieś zacne wino? Najlepiej aldaszyrskie, jeśli łaska. Chociaż wątpliwość tego przybytku nie pozwala mi na robienie sobie nadziei. Piwo, jakie serwujecie, to jakaś tania kpina dla parobków i barbarzyńców!


Komentarz elfa wywołał oburzenie kilku klientów, ale wystarczyło jedno spojrzenie na siedzącego tuż obok uzbrojonego wojownika, by od razu ostudzili swe emocje. Ograniczyli się więc do niemrawego wyrażania obiekcji we własnym gronie.


Białoskóry chłopak poderwał się gwałtownie i wycierając chude palce w szmatę ostrożnie ruszył w stronę trójki przybyszów, jakby nie do końca pewien, co w tej sytuacji robić.


Lydrian wyszczerzył się radośnie i rozejrzał po sali. Jego ostrouchy przyjaciel z wyjątkową swobodą dawał ludziom powody do wszczynania awantur. I robił to na tyle często, by zaprawiony w karczemnych bójkach wojak szczególnie cenił sobie zlecenia wykonywane w jego towarzystwie.


Najstarszy spośród trójki nieznanych z widzenia mężczyzn obrócił się w miejscu i badawczo przyjrzał podchodzącemu młodzieńcowi. Gładka, choć zmęczona, młoda twarz była jak najbardziej elfia, o delikatnych rysach zdradzających młody wiek. I jeśli Zrzęda sądził, że to uszy białego elfa są najbardziej charakterystyczną z jego cech, to nie widział jeszcze oczu. Duże, niebywale zielone kocie oczy zawierały w sobie bezmiar lęku, bólu oraz dezorientacji, jakie chłopak bezskutecznie starał się ukryć. Sama jego postawa wyrażała niespotykaną płochliwość i zagubienie.


Posługacz zatrzymał się przy ich stoliku, miętosząc brudną ścierkę w dłoniach.


- Życzą sobie panowie czegoś do picia? - zapytał trwożnie, nie wiedząc, jak rozmawiać z obcymi. Spuścił pokornie głowę, by ukryć długie kły, lecz i ten szczegół nie umknął spostrzegawczym oczom łysego mężczyzny. Intensywność ludzkiego spojrzenia wywołała ciarki na jego białej skórze.


Jak zauważył Zrzęda, tembr chłopaka był cichy i melodyjny, niewiele głośniejszy od szeptu, podszyty obawą i wstydem. Mówił z akcentem śródlądowym, więc musiał urodzić się i wychować tutaj, w środkowym Estarionie. Najwidoczniej kontakt z ludźmi wywoływał w nim negatywne emocje, być może kojarzył mu się z traumatycznymi wydarzeniami. Chłopak unikał kontaktu wzrokowego, choć bez wątpienia dobrze im się przyjrzał, kiedy oni nie zwracali na niego uwagi. Bystry człowiek od razu zauważył, że młodzian jest przerażony. Zapewne w takim miejscu nie miał łatwego życia. Wystarczyło na niego spojrzeć, by pomyśleć, że traktowano go tu gorzej niż psa przykutego łańcuchem do budy. Zatem, skoro zamierzał go do siebie przekonać, będzie miał wyjątkowo utrudnione zadanie. A Velren bynajmniej mu nie pomagał.


- Jak rozumiem, o aldaszyrskim mogę pomarzyć? - Imperialny elf jak zwykle mówił z typową sobie arogancją, którą prędko wyprowadzał rozmówców z równowagi, ale nie białego elfa stojącego niczym kołek wbity w ziemię. - W takim razie jakiekolwiek wino, byle słodkie i klarowne.


Chłopak skinął głową i odczekał, aż pozostali zgłoszą swoje zamówienia lub odprawią go niecierpliwym gestem. Sędziwy człowiek pokręcił odmownie głową, lecz siła jego ciemnych oczu stanowczo i bezlitośnie przewiercała go na wylot. Elf z noclegowni nie pozwolił się jednak sprowokować. Wciąż wbijał wzrok w swoje buty i przełykał ślinę, oczekując na zamówienie od ostatniego z nich. Odczuł wyraźną ulgę, kiedy olbrzym z szerokim uśmiechem poinformował go, że jeszcze ma swoje i więcej na razie mu nie trzeba, bo kufel ten chyba magicznie uzupełnia swoją zawartość.


- Temu panu już podziękujemy, jest wystarczająco pijany - skomentował Velren, z odrazą przyglądając się Lydrianowi, którego wzruszenie muskularnych ramion wychlapało część trunku na stolik.


Biały elf drgnął nieznacznie, gotów odejść od stołu.


- Zatem poproszę gospodynię o dostarczenie wina do panów stolika.


Skłonił się i już chciał uciec w stronę szynku, kiedy ruch ze strony starszego mężczyzny przykuł jego wzrok, zatrzymując go wpół kroku niczym wystraszonego zająca.


- Dla jasności, chłopcze, naszym życzeniem jest, abyś to ty we własnej osobie dostarczył nam zamówienie, a nie jedna z miłych pań krzątających się po sali. - Starzec przeniósł spojrzenie ze struchlałego elfa na plamę sosu barwiącą stolik, zniżając przy tym głos do ledwie słyszalnego szeptu. - Nie lękaj się, potrzebujemy pomocy równie mocno jak ty. A teraz idź, proszę, nie zatrzymujemy cię już dłużej.


Nie wątpił, że biały elf go usłyszał. Drgnięcie długich uszu potwierdziło wszelkie domysły.


Chłopak czmychnął ogarnięty paniką do tego stopnia, że ręce zaczęły mu się niebezpiecznie trząść. Szybko dotarł za szynk i nim sięgnął po wino stojące na wysokiej półce, musiał odczekać kilka bolesnych uderzeń serca, aż nerwy choć trochę się uspokoją. Nie pojmował, czego ci mężczyźni od niego chcą. Szczególnie ten jeden, najbardziej niepozorny leciwy człowiek. Już wcześniej zdążył im się uważnie przyjrzeć i zmuszony był przyznać, że miecz wojownika wcale nie przemawiał na ich korzyść. Podobnie grubiaństwo rudego elfa. W jego oczach byli przerażający. Zwracali się bezpośrednio do niego, a przecież nikt normalny nie rozmawia z dziwadłem, chyba że z wątpliwą przyjemnością płynącą z poniżania go czy urągania mu. Nie mógł pozwolić, by zrobili z niego przedmiot służący prymitywnej rozrywce. Już nie. Miał tego dość.


Najchętniej zaszyłby się teraz w składziku i nie wychodził aż do bladego świtu, byleby uniknąć tego świdrującego, wywołującego gęsią skórkę spojrzenia czarnych oczu. Perspektywa była kusząca. I cokolwiek możliwa do zrealizowania. A jednak coś sprawiło, że rozdarty trwogą i gniewem chłopak tego nie zrobił. Ból głowy dawał o sobie znać gdzieś z tyłu czaszki. Skóra nieznośnie mrowiła, toteż Est musiał działać szybko, jeśli chciał uniknąć niespodziewanego ataku migreny przy świadkach. Kto wie, jaka byłaby reakcja tych wszystkich ludzi, a on nieszczególnie chciał się o tym przekonać. Szybko przelał więc trunek z baniaka do karafki i wraz z wypolerowanym na połysk kubkiem ustawił potrzebne rzeczy na względnie czystej tacy.


Wyminął chrząkającego, łypiącego nań złowrogo opiekuna i ruszył w głąb sali, kierując się prosto do stolika, na którego myśl zrobiło mu się słabo. Z całych sił starał się nie uronić ani kropli wina. Szedł najszybciej, jak potrafił, pragnąc mieć już to indywidualne zamówienie za sobą i uciec na piętro, do bezpiecznego ciemnego składzika, gdzie mógł przeczekać falę rozdzierającego cierpienia, drugiego w ciągu jednego dnia.


Ostateczną decyzję podjął na długo, zanim dotarł do trójki przybyszów. Nikt nie był w stanie mu pomóc, więc siłą rzeczy po prostu nie mógł zaufać pierwszym lepszym napotkanym ludziom i elfowi, którzy szczodrze oferowali się w tej kwestii. Nie miał pieniędzy, a na żadne inne usługi nawet by się nie zgodził, nie widział więc szans na dobicie targu. Poza tym musiał czym prędzej stąd odejść, inaczej skończy marnie. Jeśli nie z rąk opiekunów, to już na pewno z łap podpitych tutejszych, którzy nieraz w alkoholowym zamroczeniu odgrażali mu się najgorszym.


Ostrożnie podszedł do stolika, a tysiące myśli z prędkością huraganu przelatywało przez jego pustoszejącą głowę. Serce waliło jak młot kowalski, aż Est wystraszył się, że zagłuszy tym wrzawę panującą w sali. Musiał pilnować oddechu, by nie zacząć się hiperwentylować, co zdarzyło mu się już niejednokrotnie, gdy zmuszony był obsługiwać gości. Od ostatniego incydentu opiekunka wyraźnie zabroniła mu rozmów z odwiedzającymi ich przybytek ludźmi pod karą kilku razów tęgim kijem, przynosił im bowiem tylko wstyd i hańbę, kładąc się skazą na dobrym imieniu noclegowni. A teraz nie robił właściwie nic innego, jak obsługiwał gości. Na ich własne życzenie. Ale ten fakt gdzieś mu umknął porwany solidnym przypływem niechcianych emocji.


Kilkoma niezgrabnymi ruchami rozstawił zawartość tacy na blacie stolika, wiedząc, że jego zabandażowana dłoń przyciąga ciekawskie spojrzenia. Udając, że tego nie zauważa, skłonił się nisko, ukrywając napiętą twarz za zasłoną brudnych włosów. W tej chwili nie marzył o niczym innym niż wpełznięciu w jakiś ciemny kąt.


Do ćmiącego z tyłu głowy bólu zaczęła dołączać siła uciskająca skronie. Robiło się paskudnie. Ale naprawdę paskudne okazały się słowa, które wyszły z ust starszego jegomościa.


- A teraz zechciej usiąść i odpowiedzieć na kilka nic nieznaczących pytań. - Łysy mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu łagodnym, wręcz zapraszającym gestem wskazał wolne krzesło między rudym elfem a barczystym wojownikiem.


Dziwne. Estalavanes nie przypominał sobie, by były tu cztery krzesła. Zerknął spod brwi na dziwne towarzystwo. Aż zadrżał na myśl o spędzeniu czasu między nieprzyjaźnie wyglądającymi mężczyznami. Nic nieznaczące pytania? Dlaczego więc tak bardzo zależało im, by zwrócić na siebie jego uwagę? Dlaczego tak bardzo starali się zaangażować dziwacznego elfa w swoje sprawy?


Chłopak wyczuwał realne zagrożenie płynące ze strony pozornie dobrotliwego, pomarszczonego człowieka. Był on wyjątkowo spokojny, jakby pragnął w ten sposób przypodobać się nieufnemu elfowi. Emanował opanowaniem i pewnością siebie, a jego szczera, porośnięta brodą twarz oraz skupiony wzrok nie mówiły nic więcej poza tym, co mężczyzna chciał przekazać otoczeniu. Est zrozumiał, że poczucie niebezpieczeństwa nie wynikało z obecności uzbrojonego najemnika czy też cynicznego elfa. Tak naprawdę to siedząca naprzeciw niego zagadka pod postacią sędziwego dobrodzieja wzbudzała w nim strach trudny do poskromienia.


Przełknął ślinę i spuszczając oczy, wysilił się na wydukanie krótkiej, dosadnej odpowiedzi.


- Raczy pan wybaczyć, lecz nie wolno mi przebywać z gośćmi dłużej, niż to konieczne.


Ledwo powstrzymywał targające nim dreszcze. Oddychał coraz ciężej i głębiej, czując, że długo nie wytrzyma w takim stanie. Dlaczego to jego spotykają te wszystkie nieszczęścia? Czym obraził Wszechmocnych, że tak się go uczepili?


- Rozumiem, chłopcze, iż są to zasady obowiązujące w tym miejscu. - Życzliwe spojrzenie stwardniało, a ton głosu człowieka nabrał wyjątkowo przekonującej nuty. - Jednakże proszę tylko o kilka minut spędzonych w naszym towarzystwie, nie dłużej, niż to konieczne. Masz moje słowo, a jest ono prawdziwie wartościowe.


Estalavanes ze zdumieniem stwierdził, że nie wyczuwa w słowach starca żadnej groźby ani ukrytego motywu. Niemniej wciąż nie ufał odzianemu w czarny skórzany strój człowiekowi, by ot tak usiąść na oferowanym przezeń siedzisku. Stał zatem jak słup soli i zaciskał białe palce na drewnianej tacy, pragnąc ukryć ich drżenie. Czuł na sobie ciężar migdałowych oczu zabarwionych pomarańczem i kątem oka dostrzegł, jak elfia dłoń o delikatnych, długich palcach muska pas przy biodrze. W tym czasie barczysty wojownik uważnie obserwował otoczenie, a panująca na jego obliczu powaga w niczym nie przypominała wyrazu tępego rębajły sprzed chwili.


Ale najgorszy z nich był ten stary człowiek. Wpatrywał się w białoskórego elfa tak intensywnie, że chłopak niemal czuł pęta na swoich kończynach. Czarne oczy spozierające znad orlego nosa przenikały jego duszę, sięgały głęboko dna świadomości, zmuszając go do zamknięcia się na wszystko i wszystkich. I wtedy dopiero Est zorientował się, że zwyczajna pogawędka była niczym innym jak bezpośrednim wstępem do interesów, których nijak już nie mógł uniknąć. Nie było odwrotu.


- Moje imię może wydawać ci się niecodzienne, gdyż zwą mnie Magiem - przedstawił się mężczyzna, opierając łokcie o blat stołu. - A jak brzmi twoje, chłopcze?


Estalavanes zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Przestąpił z nogi na nogę niczym zawstydzone dziecko i jedyne, o czym myślał, to jak przetrwać najgorsze.


W każdej chwili mogę uciec - powtarzał sobie, wpatrując się w czubki wytartych butów. W każdej chwili mogę uciec.


- Tutaj nie mam imienia, panie - wyznał wreszcie. - Każdy woła na mnie, jak mu się podoba. Ty także możesz się do mnie zwracać wedle woli.


Nie do końca było to zgodne z prawdą, ale przecież oni nie mogli tego wiedzieć. Jego prawdziwe imię, to, które nadano mu przy narodzinach, było jedynym, czego nikt nie mógł mu odebrać. Było jego jedyną własnością i nie zamierzał się nią z nikim dzielić. A już na pewno nie z obcym człowiekiem.


- To niewątpliwie przygnębiająca wiadomość, lecz musisz mieć jakieś imię. Każdy je ma, odróżnia nas to bowiem od przedmiotów, nadaje nam poczucie unikalnej tożsamości. - Starzec złagodniał. Teraz już rozumiał, skąd u tego chłopaka tak wielki przestrach i zajęcza płochliwość. Życie w tym miejscu musiało być jednym wielkim ciągiem nieszczęść oraz przykrości, które odarły elfa z poczucia własnej wartości, stawiając go na równi ze zwykłym zwierzęciem roboczym.


- Najczęściej zwracają się do mnie „ej, ty".


Velren skrzywił się, słysząc szept dziwacznego krewniaka. Przypomniał sobie, że i on całkiem nieświadomie dołożył mu kolejną cegiełkę do i tak wysokiego muru beznadziei. Wydawało się, że zmizerowany dzieciak nie miał na myśli tego konkretnego przypadku i pewnie słyszał o wiele gorsze epitety, które z biegiem lat traciły dla niego na znaczeniu, ale mimo to czerwonowłosy elf poczuł się wyjątkowo źle z tą świadomością.


Mag nie przestawał przyglądać się chłopakowi, odnotowując w umyśle każde odbiegające od normy zachowanie.


- Dobrze więc, do momentu, aż nie zaufasz nam na tyle, by zdradzić swoje prawdziwe imię, będę zwracał się do ciebie słowem „chłopcze".


Mężczyzna w czerni nie zamierzał naciskać, ponieważ i tak nic by nie wskórał. Przede wszystkim chodziło o zachęcenie tego udręczonego dziecka do współpracy, a nie przepłoszenie go już na początku rokowań. Nie czekając na odpowiedź ze strony wycofanego rozmówcy, wskazał na siedzących przy stoliku towarzyszy.


- To są najemnicy z Kompanii Niedźwiedzi. Imperialny elf imieniem Velren oraz Lydrian, jeden z lepszych ochroniarzy, jakich Estarion kiedykolwiek nosił.


Na dźwięk nazwy grupy najemnej Estalavanesowi drgnęły uszy. A więc było tak, jak podejrzewał. To nie byli zwykli podróżnicy poszukujący noclegu oraz strawy. Przybyli w konkretnym celu i nie odejdą, póki go nie osiągną. Wolał więc milczeć z nadzieją, że w ten sposób zniechęci ich do siebie.


Nie zmieniło to jednak nastawienia starego człowieka, który wcale nie zamierzał się poddawać.


- Poszukujemy pewnego szczególnego miejsca i jak przypuszczam, znajduje się ono w tutejszej okolicy. Niestety nie znamy nikogo, kto mógłby nas tam zaprowadzić, a nie chcemy przyciągać nadmiernego zainteresowania miejscowych. W związku z tym ty wydajesz się najodpowiedniejszym kandydatem na stanowisko naszego przewodnika, chłopcze.


Ostatnie zdanie zawisło w gęstym powietrzu gwarnej sali wspólnej. Deszcz zaczynał stukać o szyby, ale młody elf był myślami w zupełnie innym miejscu, wiele dni wstecz. Głowa zaczynała mu pękać, nie potrafiąc dłużej pomieścić ogromu wzbierającego bólu. Est wiedział, że człowiek zwany Magiem nie mówi całej prawdy, a mimo to trwał w miejscu, zamiast po prostu odejść. Miał pełną świadomość, że to jego odmienność była tu jedynym czynnikiem, dla którego zwrócono się konkretnie do niego - nie należał do tutejszej społeczności, czyli nikomu niczego nie wygada. No i, jako samotnik z przymusu, zapewne świetnie znał okolicę. Cóż innego może robić wyrzutek, jak nie zaszywać się w dzikich ostępach, gdzie nikt mu nie będzie dokuczał?


Ciekawiło go, czy człowiek naprawdę tak myślał, czy były to wyłącznie fantazje jego coraz bardziej zmęczonego umysłu. W każdym razie nie dowie się, jeśli nie zaryzykuje, a co innego mu pozostało? Tylko ucieczka. Ale ile można uciekać?


- Nie... nie wydaje mi się, panie, abym był odpowiedni do tego zadania. Jestem tylko pomocnikiem w noclegowni, żaden ze mnie przewodnik - wymamrotał, powstrzymując się przed chwyceniem oburącz za pulsującą głowę. Dlaczego, do cholery, wciąż tu był?! Nie zdąży dotrzeć na piętro w takim stanie!


- Nie potrzebujemy byle jakiego przewodnika, chłopcze. Potrzebujemy...


Elf już nie słuchał. Ból, który go zaatakował, do złudzenia przypominał ten, który uderzał wraz z bezskutecznymi próbami przypomnienia sobie czegokolwiek z dnia przeklętego pościgu. Błagał w myślach, aby to przeszło jak najszybciej. Przecież los nie mógł być aż tak okrutny, by zesłać na niego najgorsze słabości w najmniej odpowiednim momencie. Przy tych wszystkich obcych ludziach i mających go na oku opiekunach...


Drewniana taca uderzyła o podłogę; hałas, jaki poczyniła, zniknął w ogólnym zgiełku. Roztrzęsione dłonie same sięgnęły skroni, kiedy Est pochylał się nad blatem stołu. Jak przez mgłę dostrzegał wstających z krzeseł i odsuwających się najemników, niepewnych gwałtownej reakcji podejrzanego osobnika.


Mag powoli podniósł się ze swojego miejsca. W ludzkim odruchu niesienia pomocy sięgnął ponad stołem i stanowczo chwycił odsłonięte, wychudzone ramię elfiego pomywacza w obawie, że przestraszony chłopak upadnie i wyrządzi sobie krzywdę. I jak z niemałym zdumieniem się przekonał, to wcale nie skrajne zdenerwowanie było powodem jego obecnej słabości.


W innym świecie Estalavanes jak oparzony wyrwałby się z uścisku i uciekł, gdzie go nogi poniosą. Ale w obliczu potężnej siły rozrywającej jego ciało dotyk obcego nie robił mu różnicy, był zaledwie drobną niedogodnością, jedną z wielu, jakie obecnie odczuwał. Niedogodnością, która nagle rozrosła się do rangi jedynego istotnego problemu, ponieważ ból wypełniający go całego zniknął, jak ręką odjął. Dosłownie. Nagromadzony pod naciskiem szorstkiej skóry człowieka wypłynął niczym krew z rany wartkim, pulsującym strumieniem wprost ku starszemu mężczyźnie, który przyjmując go na siebie, przymknął w skupieniu oczy. Od dawna wyczekiwana ulga zaczęła wypełniać pustkę powstałą po przykrych doznaniach, spokój rozjaśnił przytępiony umysł, a walące dziko serce obrało jeden zgodny rytm, miarowy i mocny. Opierając się dłońmi o blat stołu, Estalavanes z niedowierzaniem wpatrywał się w oczy starca rozszerzone zrozumieniem, głęboko czarne niczym bezdenna otchłań i pełne roziskrzonych emocji... Jakich? Pierwszy raz widział taki blask w oczach kogokolwiek.


Trwający w bezruchu Mag wciąż pochylał się w stronę wstrząśniętego chłopaka. W mocnym uścisku trzymał patykowate ramię, pobierając nadmiar energii magicznej przepływającej przez wymęczone ciało. Wszystko w tym białym elfie okazało się dziwne, nie tylko jego niecodzienny wygląd. A najdziwniejsza była nowo odkryta świadomość, iż był on użytkownikiem mocy. Dlaczego więc Mag od razu tego nie wyczuł? Jakim sposobem ten niezwykły osobnik zdołał ukryć się przed poszukiwaczem magii? Esencja zaklęta w ciele chłopaka była niezwykła. Nie spodziewał się, że przez dotyk tak łatwo przejmie jej część, ale dzięki temu potwierdził swoje płynące z wizji przypuszczenie, iż to biały elf jest tym, kogo szukali. Magia w jego posiadaniu sięgała początków świata, była prastara i potężna niczym sama Macierz Mocy, a coś w tym wyniszczonym ciele działało dla niej jak katalizator.


Wydawałoby się, że nikt nie spostrzegł całego zajścia mającego miejsce w słabo oświetlonym rogu sali, ale na powrót siadający wojownik i elf stali się nagle jakby bardziej czujni, niespokojni. Wyraźnie dawali do zrozumienia, że jak najszybciej chcą opuścić to miejsce. Nie mieli pojęcia, co wydarzyło się między Zrzędą a tym dziwnym chłopakiem i nie interesowało ich to bardziej niż przemożne pragnienie odetchnięcia świeżym powietrzem.


Estalavanes z bezbrzeżnym zdumieniem rozchylił usta, odsłaniając nienaturalnie długie kły.


- Czy ty właśnie...


Mocne szarpnięcie ze strony starca przywołało go do porządku i skutecznie uciszyło. Mag zdawał sobie sprawę, że chłopak jest zszokowany minionym zdarzeniem, podobnie jak on sam, ale nie mogli tutaj kontynuować tego, co nieumyślnie napoczęli. Ledwo co udało mu się „wyleczyć" elfa z zagrażającego życiu nadmiaru mocy, a już musieli ruszać w drogę, by nie ściągnąć na siebie niechcianej uwagi. Kto wie, czy siły znacznie przewyższające ich własne nie odczuły tego drobnego zniekształcenia w Macierzy świata. Nie, Mag w to nie wątpił. Nie po tym, co ujrzał w przebłysku. Nie po tym, co zostało potwierdzone u źródła. Nie było już odwrotu. Musiał zająć się tą sponiewieraną duszą. Musiał przygotować chłopaka na wszystko, z czym przyjdzie mu się zmierzyć w niedalekiej przyszłości. Odczuwał głębokie współczucie na samą myśl o tym, co powinien zrobić, lecz nie mieli wyboru. On nie miał wyboru. A bezwzględny czas rozpoczął właśnie odliczanie.


- Nie możemy tu rozmawiać, chłopcze - zaczął niskim, kojącym głosem. - Po zamknięciu noclegowni spotkamy się na rozstaju dróg za domem szlacheckim. Przy latarni, która nie świeci. Będziemy tam na ciebie czekać. Jak już zdążyłeś zauważyć, jestem w stanie pomóc ci zwalczyć twoje dolegliwości, natomiast ty jesteś w stanie pomóc nam na inne sposoby. Uważam, że to uczciwa wymiana.


Powoli poluzował uścisk na ramieniu, ale nie oderwał wzroku od rozszerzonych źrenic okolonych toksycznie zieloną obwódką. Mag nie przypominał sobie, by oczy młodzieńca miały taką barwę, gdy zaczynali rozmawiać.

 

***

Jedyna nieświecąca latarnia była doskonale znana każdemu mieszkańcowi Cichobrzegu. Stała na uboczu, w najrzadziej uczęszczanym miejscu, a jej rdzewiejąca misa olejowa była dziurawa jak durszlak. Nikt jednak nie trudził się, by ją załatać. W końcu i tak do niczego nie była potrzebna, podobnie jak białoskóry elf, który niebawem miał się koło niej spotkać z trójką obcych przybyszów.


Estalavanes zastanawiał się, czy człowiek zwany Magiem celowo wybrał to miejsce przez wzgląd na znaczenie, czy była to zwyczajna ironia losu, do której nieszczęśliwy chłopak dołożył swoją interpretację, niekoniecznie trafną. I co to w ogóle za imię - Mag? Zapewne tak samo dobre, jak „ej, ty"...


Drżącymi rękoma uprzątnął pusty stolik, przy którym jeszcze niedawno zasiadali nowo poznani najemnicy. Dogłębnie analizując każdy szczegół niespodziewanego spotkania doszedł do wniosku, że oto wreszcie miał szansę wyrwać się z tego miejsca i żyć z dala od despotycznych opiekunów oraz ich wrednego potomstwa. Mógł odejść z ludźmi oferującymi pomoc i łagodzącymi ból. Nadarzyła się niepowtarzalna okazja rozpoczęcia życia zupełnie od nowa. Ale czy w jego przypadku nowe było równoznaczne z lepszym? To nie tak, że nagle zaufał pierwszej napotkanej osobie, która była na tyle miła, by wyciągnąć ku niemu pomocną dłoń. Ponadto Mag zrobił coś, co dla Estalavanesa było niedopuszczalne - dotknął go. Chłopak nienawidził dotyku, brzydził się nim i nie pozwalał, aby takie sytuacje miały miejsce. Nawet opiekunowie nie mogli go tknąć, chyba że kijem albo innym narzędziem do wymierzania kary. Lecz to się nie liczyło. Człowiek dotknął go w sposób najbardziej bezpośredni... ale za dotykiem tym popłynęło tyle dobra, że Est prawie oszalał od nieznanego, wyjątkowo przyjemnego doznania. Jak bezpański pies poczęstowany kiełbasą gotów był pójść za swoim nowym panem na drugi koniec świata.


Niedorzeczność.


Zmieszany własnymi myślami ostatni raz przetarł szmatą blat i zgarnął tacę ze stolika obok. Zniknęły gdzieś niepewność i strach, chociaż Est doskonale wiedział, że te uczucia wciąż czają się w głębi jego serca, w najdalszym mroku, tymczasowo zepchnięte przez niespodziewany przypływ odwagi i nadziei.


Coś mrugnęło pod bandażem na lewej ręce, ledwie dostrzegalny błysk uchwycony kątem oka, przywidzenie. Estalavanes rozejrzał się ostrożnie po opustoszałej sali głównej i upewniwszy się, że jest sam, odłożył tacę z powrotem na stół. Wahał się przed rozwiązaniem brudnego opatrunku z obawy, że horrendalny ból głowy powróci, tym razem silniejszy i trudniejszy do opanowania. Już miał tchórzliwie porzucić zamiar, kiedy wbrew sobie prawą ręką szarpnął za końce bandaża, odsłaniając dłoń i to, co w sobie nosiła.


Jego oddech przyspieszył, gdy skrywające się płytko pod skórą złoto błysnęło w świetle pojedynczych lamp. Zwyczajna obręcz otaczała rękę poniżej chudego przegubu. Wychodziły z niej drobne nitki promieniście spływające po grzbiecie dłoni i łączące się z równie gładką obrączką na środkowym palcu. Filigranowa ozdoba była wyjątkowa nie tylko z racji zjawiskowego wyglądu, wgryzała się ona w ciało elfa, pozostając przy tym niemal niewyczuwalną. Zafascynowany chłopak mógł ruszać nadgarstkiem na wszystkie strony i w niczym mu ona nie wadziła. Jak gdyby biżuteria odcisnęła na nim swój ślad, enigmatyczne piętno, którego na próżno szukać w świecie materialnym. Było to wrażenie tyleż fascynujące, co przerażające. Przedmiot był urokliwie piękny. I zapewne nie mniej niebezpieczny, sądząc po tym, że nieznacznie wybrzuszył cienką skórę, wnikając pod nią.


Elf pospiesznie owinął rękę kawałkiem zużytego bandaża i w końcu odniósł brudne naczynia na szynk. W międzyczasie zaświtał mu pewien pomysł, do którego wciąż nie był przekonany: czy zaryzykować i spróbować przypomnieć sobie wydarzenia sprzed tygodnia, czy jednak odpuścić i nie narażać się na ponowne uderzenie niemocy? Miał ku temu najlepszą okazję, nie było bowiem nikogo w zasięgu wzroku i słuchu. Był sam w pustym pomieszczeniu, a jedyne światło, jakie zostało, zbędne i utrzymywane dla zachowania pozorów, to kilka marnych lampek w głębi wielkiej sali.


Teraz albo nigdy.


Zapobiegawczo podparł się rękami o kontuar i zawisł nad brudnymi kuflami, głęboko wciągając powietrze. Przygotowywał się na solidną porcję bólu, jaki niechybnie nadejdzie, gdy tylko spróbuje przypomnieć sobie szczegóły wypadku. Zamknął oczy, nastawiając się na najgorsze. Bał się, walczył sam ze sobą, ze swoim instynktem samozachowawczym sprzeciwiającym się kolejnej dawce cierpienia, ale myśl okazała się szybsza. I wystarczyła tylko jedna, by wszystko potoczyło się lawinowo.


Tym razem nie uderzyło go gwałtownie wzrastające ciśnienie w skroniach, lecz siła obrazów nasuwających się przed zaciśnięte kurczowo powieki. Jęknął pod natłokiem wspomnień i ani się obejrzał, kiedy zacisnął palce na krawędzi skrzypiącego blatu. Krzywił się przy każdym powracającym przebłysku celnie wpadającym prosto w lukę pamięci. Wszystko wokół zaczęło wirować, a on z ledwością trzymał się na nogach, kiedy posadzka osuwała mu się spod stóp. Na niewiele zdały się jego wysiłki i starania. Ostatnim, co poczuło jego ciało, było mocne uderzenie i chłodne drewno pod policzkiem.


Jaskrawe migotanie wypalało świadomość obrazującą ówczesne wydarzenie. Szalony pościg w sercu lasu. Strzały o zielonym pierzysku. Martwy dzik strącający ciało z urwiska. Wytatuowana twarz. Karkołomny upadek. Sztorm. Ból do granic wytrzymałości. Jama. Bransoleta. Ukojenie. Śmierć. Śmierć? Sen. Widział samego siebie idącego wzdłuż wybrzeża, dumnie wyprostowanego pośród ryku wzburzonych fal oraz huczących gromów, za nic mającego rozwścieczony wiatr i siekący deszcz. Nie, nie widział siebie. Podświadomość podpowiadała, że wcale nie patrzył na siebie, lecz na kogoś zupełnie innego, obcego, przerażającego. Majestatycznego. A potem widok zasnuła mu ciemność, której nie potrafiły przebić nawet elfie oczy.


Porażony nieznanym dotąd doświadczeniem Estalavanes odzyskał przytomność. Siedział na podłodze, wpatrując się tępo w pustą przestrzeń. Z kolanami pod brodą kołysał się w przód i tył, a jego rozum wciąż nie otrząsnął się z obrazów, które dopiero zaczynały blednąć niczym niebywała bransoleta na jego dłoni. Począł się zastanawiać, jak wiele czasu spędził w tej pozycji i ile mu zostało do spotkania z podejrzanymi nieznajomymi. A może już odpuścili sobie jego towarzystwo? Może to wszystko było wyłącznie wyobrażeniem, chorą fantazją wykreowaną przez torturowany umysł? Z drugiej jednak strony nie zostało mu nic do stracenia, bo nigdy nic nie miał. Ten osobliwy łysy starzec w jakiś sposób zwrócił mu wspomnienia. A jakby tego było mało, za sprawą czarodziejskiego dotyku przejął cały ból i cierpienie, jakie wyniszczało nieszczęśliwego elfa. Est mógł mu nie ufać, lecz nic nie stało na przeszkodzie, by odejść wraz z człowiekiem tam, dokąd go zaprowadzi. Jeżeli katorga powróci, będzie mógł liczyć na pomoc z jego strony. A jeśli okaże się to ukartowanym oszustwem, wtedy...Cóż, wtedy nie pogorszy wcale swojego obecnego położenia.


Młody pomocnik z noclegowni nie zdawał sobie z tego sprawy, ale rozstrzygającą decyzję podjął z chwilą, gdy podszedł do stołu najemników kilka długich godzin temu. A swój los przypieczętował tym, czego najbardziej na świecie nienawidził - dotykiem.


Z nową siłą zrodzoną z determinacji poderwał się z butwiejących desek. Nieco chwiejnie ruszył przez salę wspólną, którą prawdopodobnie widział ostatni raz w życiu. Zdarł z siebie starą przepaskę i cisnął ją precz na brudną podłogę, jak gdyby w ten sposób porzucał doczesny żywot. Nowa energia rozpierała go od środka, a poczucie lekkości jeszcze mocniej utwierdzało w przekonaniu o słuszności swojego wyboru. Zatrzaskując za sobą drzwi noclegowni zrozumiał, że pierwszy, a zarazem najgorszy rozdział jego życia właśnie się zakończył. I że zamknął go on sam. To jego decyzja do tego doprowadziła. Od teraz sam będzie decydował o swoim życiu.


Z tym silnym postanowieniem ruszył w ciemną deszczową noc, za jedyny bagaż mając przykre doświadczenia oraz znoszone ubranie. Obierając kierunek ku nieświecącej latarni nie wiedział jeszcze, jak bardzo pomylił się w najistotniejszej kwestii - nikt nie był panem swojego losu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz