Ciemny kąt, w którym
siedział Estalavanes, robił się powoli niewygodny, a to za sprawą bezustannego
przebywania w jednej, mało komfortowej pozycji. I okropnego bólu rozsadzającego
mu głowę intensywnymi pulsacyjnymi uderzeniami. Kulił się pod naporem
przejmującej udręki, podciągając pod brodę kościste kolana i kryjąc między nimi
wymizerowaną twarz. Uciskał skronie dłońmi, jak gdyby ten jeden beznadziejny
ruch mógł pomóc mu pozbyć się uporczywego doznania pękającej czaszki. A
wszystko przez to, że znów próbował przypomnieć sobie wydarzenia minionego
tygodnia. Bezskutecznie.
Było
tak każdego kolejnego dnia od momentu jego tajemniczego powrotu do noclegowni
niespełna tydzień temu. Próby przypomnienia sobie czegokolwiek kończyły się
potworną migreną, a luka w pamięci powodowała efekty bliskie wstrząśnieniu
mózgu - potężna dawka bólu przenikała jego głowę, wywołując nudności, zawroty
oraz całkowite osłabienie wyniszczające go od środka. Musiał uderzyć w coś
przepotężnie, skoro po tak długim czasie wciąż nie doszedł do siebie. Zwykle
skutki chorób, zatruć czy działań osób trzecich przechodziły samoistnie na
przestrzeni dwóch dni, ale nie w tym przypadku. W tym przypadku zdarzyło się
nawet, że zapominał, co jadł na śniadanie zeszłego dnia albo jak prawidłowo
powinien trzymać miotłę, czym wyraźnie niepokoił opiekunów. Byli na niego wściekli
za tamten dzień, a i owszem, ale bali się go. Widział to w ich oczach oraz mało
dyskretnie wymienianych spojrzeniach. A było to coś nowego, bo dotychczas
wyłącznie nim wzgardzali. Elf na odległość potrafił rozpoznać strach. Czuł go w
powietrzu, czuł w piersi, czuł całym sobą. I nie potrafił zrozumieć, dlaczego
jego osoba wzbudzała w nich tak skrajne uczucia.
Kiedy
kolejny atak minął, Estalavanes rozchylił powieki i spojrzał na przeciwległą
ścianę ciemnego składzika. Otworzył usta na tyle, by odetchnąć ciepłym
powietrzem. Było mu zimno, a gęsia skórka raz po raz kwitła na jego
nieskazitelnie białej skórze. Opuścił ręce, zerkając na przybrudzony tłuszczem
bandaż, byle jak owinięty wokół lewej dłoni aż po nadgarstek. Pod nim nie mogło
być żadnej rany, a przynajmniej nie z zewnątrz. Wewnątrz, tuż pod skórą,
znajdowało się coś, czego on sam lękał się do granic histerii. Coś nie do końca
zidentyfikowanego. Coś, co w myśl logicznego rozumowania było przyczyną jego
ciągłej niemocy. Kiedy tylko odwijał opatrunek, by spojrzeć na to pechowe
zjawisko, kolejne fale bólu odbierały mu świadomość. Nie mógł trzeźwo myśleć,
jak gdyby coś przejmowało nad nim panowanie, przerywając kontakt ciała z
psychiką. Przez cały tydzień tylko raz zmienił bandaż. I na jego szczęście nikt
o nic nie pytał.
Pomimo
ciemności chłopak wyraźnie widział całą zawartość niewielkiego pomieszczenia,
teraz szarą, płaską i matową w nocnym widzeniu. Dla odegnania uporczywych myśli
zaczął na głos nazywać poszczególne przedmioty codziennego użytku, które znał
na tyle dobrze, by ich skojarzenie nie sprawiło mu najmniejszego problemu.
Tylko w ten sposób mógł ćwiczyć umysł dręczony nieustającym roztargnieniem.
Pierwszy raz, kiedy zapomniał co jest czym, wywołał w nim panikę. Tylko
wyjątkowo silne uderzenie mogło spowodować zanik pamięci prześladujący go na
każdym kroku. Musiał temu przeciwdziałać. I chociaż zachowywał się przy tym jak
skończony wariat, wzbudzający w otoczeniu wątpliwości co do poczytalności
swojej osoby, przestawał się tym przejmować. Nadal unikał ludzi oraz kontaktu,
robił, co było mu nakazane, i starał się jak najmniej rzucać w oczy, dodatkowo
zdany był tylko na siebie w walce z nowymi problemami. A największym z nich
była jego lewa dłoń.
Wypatrzył
podniszczone wiadra wsunięte jedne w drugie. Dostrzegł wykrzaczoną miotłę do
zamiatania liści z podwórka, szczotki do szorowania podłóg i szmaty do naczyń.
Czuł zapach środków czyszczących, łojowych świec oraz mydeł. Jak na solidny
uraz głowy w ciemności widział wystarczająco dobrze, jak do tej pory. Co za
ulga, że chociaż to nie uległo zmianie.
Zdezorientowany
przeczesał palcami włosy i przytrzymał dłonie na czubku głowy, dociskając ją
mocno do barków. Z rezygnacją pociągnął się za końcówki długich uszu, jak
zawsze gdy nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ukrywał się tu od kilku godzin, ale
nikt go jeszcze nie znalazł. O ile w ogóle go szukano. W innym miejscu i o
innym czasie w takiej sytuacji zostałby wytargany za rzeczone uszy i prawie
zrzucony ze schodów za zaniedbywanie obowiązków. Tu i teraz było
zupełnie inaczej. Tu i teraz Luiza nie atakowała go złośliwościami. Tu i
teraz Derek nie dokuczał mu na mało wyrafinowane sposoby. Tu i teraz
opiekun nie krzyczał na niego i nie wyzywał od najgorszych. Tu i teraz
opiekunka w ogóle go nie dostrzegała. I chociaż nowe tu i teraz powinno
mu odpowiadać, to brak rutyny oraz stałej codzienności, nieważne jak
nieprzyjemnej, wzbudzały w nim tak silne zdenerwowanie, że Est praktycznie nie
wychodził na zewnątrz. Zamknięty w składziku i zarazem w sobie samym dzień za
dniem z mozołem próbował dojść do tego, co się zmieniło - on sam czy świat, w
którym aktualnie przebywa.
Stary
Przechrzta dużo gadał o światach równoległych, o sferach astralnych, skąd
pochodzą pozasferowcy, oraz o miejscach, w których skryły się smoki tuż po
Zimnej Rzezi. A najczęściej wspominał o Pozaświecie - krainie, do której
trafiali zmarli, a której strzegł Trzynasty Wszechmocny o imieniu będącym
najgorszym przekleństwem; biada temu, kto je wypowiada na głos. I gdyby nie
słabnący ból, którego echo jeszcze dzwoniło chłopakowi w uszach, byłby gotów
uwierzyć, iż los rzucił go w chaotyczne odmęty Pozaświata.
Coś
usilnie podtrzymywało go w niewiedzy, był o tym przekonany. Przyciągnął mocniej
kolana pod brodę i obejmując ramionami nogi, powoli odzyskiwał spokój. Każdy
pojedynczy mięsień napinał się od niekontrolowanych dreszczy. Pusty żołądek
skręcał się i wił niezdolny do przyjęcia pokarmu. Na przestrzeni tygodnia jego
codzienność zamieniła się w nieprzerwaną męczarnię bardziej przypominającą
bezsensowną wegetację aniżeli dotychczasowe niewolnicze życie.
Z
niezdrowym uporem płynącym z przemożnego pragnienia dojścia prawdy znów podjął
się próby zrozumienia wszystkiego, co miało miejsce tego fatalnego dnia. Był
festyn, miał czas dla siebie, dojrzał Luizę z jakimś chłopakiem i poszedł za
nimi do lasu. Pamiętał dzika, pamiętał dziwną twarz, pamiętał...
Ból
uderzył niespodziewanie, wyrywając zachrypnięty okrzyk ze ściśniętego gardła.
Estalavanes rzucał się na boki i zaciskał dłonie na skroniach, pragnąc pozbyć
się tego koszmaru raz na zawsze. Uderzył kilka razy głową o ścianę z surowych
cegieł, ale i to nie przyniosło efektu. Wreszcie skulił się jeszcze bardziej i
głębiej wcisnął w wilgotny kąt, gotów przeczekać najgorsze. Jęk dobywający się
z jego piersi przybierał na sile z każdym kolejnym spazmem. Tracił nad sobą
panowanie. Świadomość przelewała się przez pęknięcia w umyśle. Głośny krzyk
ranił jego uszy, w których tubalny ryk mieszał się z potwornym piskiem.
Nagle
wszystko zniknęło. Ból wycofał się z jego głowy niczym para uciekająca spod
uniesionej pokrywy garnka. Krzyk ustał, a jego pozostałości jeszcze długo
wibrowały we wnętrzu umęczonego elfa.
Estalavanes
zamarł. Urywany oddech kaleczył płuca, gdy serce tłukło w poobijane żebra. W
jednej chwili ból napierał na niego z całą swoją bezwzględnością, by
momentalnie zniknąć bez śladu. Oczekiwanie na niepożądaną powtórkę było gorsze,
niż się spodziewał. Panika wnikała w mięśnie, kiedy otaczająca go cisza stawała
się prawie namacalna. Po cichu liczył, że dzisiejszy atak minął, że najgorsze
miał już za sobą i mógł w końcu wyjść ze śmierdzącego stęchlizną składzika.
Obawiał się odetchnąć głośniej, by przypadkiem nie wezwać piekielnych mocy,
które katowały go już kolejny dzień z rzędu. Nie, on naprawdę potrzebował
opuścić to ciasne pomieszczenie. Zapragnął tego tak szalenie, że nie bacząc na
swój stan, zerwał się z desek i osłabiony długotrwałą głodówką runął na twarz,
kiedy podłoga uciekła mu spod stóp. Z narastającą frustracją poderwał się na
równe nogi. Szarpnął klamkę, wieszając się na niej i pozwalając drzwiom
pociągnąć się na zewnątrz, a gdy je za sobą zatrzasnął, podparł się o ścianę i
powoli udał do swojej sypialni.
Ponura
klitka była niewiele większa od składzika na miotły, ale przynajmniej miała
świetlik pod sufitem i stare łóżko z wypchanym słomą siennikiem. Wycieńczony
Est padł na legowisko skąpo oświetlone promieniami słońca. Zamknął oczy i nie
wiedząc kiedy, zapadł w sen bez snów, ciepłą ciszę oraz otulającą go troskliwą
ciemność.
Musiał
przespać co najmniej godzinę, bo światło wpadające do pokoju miało już tę
charakterystyczną złocistą barwę zachodu. Estalavanes usiadł na skraju starej
pryczy, nie do końca wiedząc, co ze sobą począć. Pustym wzrokiem wpatrywał się
w swoje znoszone buty, podczas gdy ręce swobodnie opierał o kolana. Opatrunek
na lewej dłoni straszył brudem i poszarpanymi końcami, które od czasu do czasu
bezwiednie wygładzał. Będzie musiał wreszcie go zmienić, zanim zrobi to ktoś
inny wbrew jego woli.
Nie
wiedział dlaczego, ale nagle poczuł przypływ palącego gniewu. Ulotna myśl
nieznanego pochodzenia wzbudziła w nim emocje, jakich nigdy dotąd nie odczuwał
względem uprzykrzających mu życie ludzi. Pomyślał o opiekunach i ich potwornych
dzieciach, a przykre uczucie jeszcze bardziej się nasiliło. Dotychczas
panicznie się ich bał, jednak część niego, zmęczona takim postępowaniem,
zaczęła serdecznie wszystkich nienawidzić. Zaciskał pięści do tego stopnia, że
paznokcie poraniły pokrytą odciskami skórę wewnątrz prawej dłoni. Coraz gorsze
myśli stawały mu w głowie, coraz paskudniejsze i zwiastujące rychły wybuch
zwykle opanowanego, wręcz wycofanego chłopaka. Szczęki zatrzeszczały od
nacisku, a kły zgrzytnęły o siebie, dając początek dreszczowi przebiegającemu
przez wychudzone ciało.
Nie!
Nie może tak myśleć! Co go napadło?! Ci ludzie dali mu dach nad głową,
przygarnęli go mimo odrażającego wyglądu i... i karmili, i chronili! Mają pełne
prawo wymagać od niego wdzięczności, a on ma obowiązek zwrócić im z nawiązką
wszystko, co od nich otrzymał. Nie może tak myśleć! Nie może się tak
zachowywać! Jego postępowanie oraz myśli są wprost karygodne!
Przerażony
biegiem własnych rozterek poderwał się z łóżka i niczym pijany zatoczył na
rozklekotany stoliczek pod drzwiami, których zawiasy skrzypnęły nieznośnie. Nie
spodziewał się pukania. Do jego drzwi nigdy nikt nie pukał, każdy wchodził jak
do siebie. Szczególnie ona.
Wielkie
zielone oczy napotkały brązową szarość tęczówek przybranej siostry. Niepokój
walczył o swoje z tajemniczym gniewem, który na powrót chciał odebrać rozum
białemu elfowi. Estalavanes szybko spojrzał na to, co dziewczyna ściskała w
dłoniach, a potem znów na jej zatroskaną, wyraźnie podszytą strachem twarz.
Węszył spisek, bo po Luizie nie mógł się spodziewać niczego dobrego.
Córka
opiekunów drżącymi dłońmi wyciągnęła przed siebie kubek parującego napoju,
przysuwając go nieśmiało bliżej elfa. Patrzyła mu przy tym w oczy, lecz bez
cienia typowej dla niej złośliwości. Est znów obrzucił naczynie krótkim
spojrzeniem, ale wolał pilnować każdego jej ruchu, gotów wyjść przy
najmniejszej oznace niechcianych zachowań. Choćby miał się stąd wyczołgać.
Zdziwił się jednak, gdy usłyszał, co miała mu do powiedzenia.
-
Dziękuję, że mnie uratowałeś. Wiesz, wtedy w lesie. Ten dzik był... - urwała,
nie znajdując odpowiednich słów.
Jej
głos wyrażał skrępowanie, jakby nie nawykła do okazywania troski czy
uprzejmości względem dziwnego stworzenia. Przełknęła ślinę i jeszcze dalej
wysunęła dłonie, a gorzki zapach herbaty zmieszał się z dusznym powietrzem
małego pokoiku.
Est
bez słowa przyjął poczęstunek, odnotowując w pamięci zadowolenie malujące się
na okrągłej twarzy dziewczyny. I niepewność na granicy oszołomienia, kiedy
bezceremonialnie odstawił kubek na chybotliwy stolik. Rzucił jej ostatnie
spojrzenie niewyrażające absolutnie niczego i wyminął ją, wychodząc na korytarz
piętra mieszkalnego. Nie poszła za nim, ale kompletnie go to nie obeszło. Nigdy
nie byli przyjaciółmi i jeśli tylko mógł, nie chciał tego zmieniać.
Któregoś dnia porzuci to miejsce. Pozostawi je na dnie najczarniejszych wspomnień, o których wreszcie zapomni, zastępując je lepszymi, mającymi w końcu nadejść. Tymczasem musiał pozostać dawnym sobą. Dla własnego dobra musiał zachować pozór zwyczajności i nadal nie pozwalać innym na spoufalanie się. Przyjdzie czas, że życie wskoczy na dobrą drogę, wystarczy być cierpliwym.
***
Lydrian
nigdy nie należał do ludzi subtelnych i dyskretnych. Potężnie zbudowany
mężczyzna rozglądał się po zasępionych twarzach osób przebywających w
pomieszczeniu, rejestrując i zapamiętując każdą z nich, jak przystało na
prawdziwego ochroniarza.
-
Samo miasteczko to kompletna dziura w dupie, ale ta knajpa wydaje się w
porządku - burknął, nie kryjąc swojej wojowniczej natury, aż kipiącej pod
ciężką kolczugą okrytą dodatkowo skórzanym napierśnikiem. Ciężki miecz
spoczywał w pochwie u pasa, wyraźnie dając do zrozumienia, że jego posiadacz
nie należy do łatwych w obyciu. Zazwyczaj już sam widok odbezpieczonej broni
działał trzeźwiąco na przypadkowych rozrabiaków. - Sami tutejsi - dodał. -
Żadnych poszukiwaczy przygód, żadnych awanturników, nikt nie jest uzbrojony.
-
Siedzisz w gospodzie, tu wszystko jest bronią - skwitował rzeczowo jego elfi
kompan i upijając łyk złocistego piwa, z niesmakiem zmarszczył nos. To był
ostatni raz, kiedy dał się namówić na ten barbarzyński napitek. Wierzchem dłoni
otarł skwaszone usta i zerkając na nieświadomego wojownika, przelał ledwie
napoczętą zawartość do jego kufla, niemalże już opróżnionego.
Mężczyzna
utyskiwał dalej, zupełnie nie zważając na poczynania drobniejszego towarzysza.
-
No niby ta, ale sam zobacz. Nie ma nawet z kim się posiłować. Same wsioki. -
Machnął wielką ręką w stronę środka sali, a niewielkie pierścienie jego zbroi
zadzwoniły o siebie, przyciągając spojrzenia najbliżej siedzących wsioków.
- Co to za knajpa bez porządnej rozróby? Ani bitki, ani dziwki, ani nawet
barda, no żadnych rozrywek. A ten dziwoląg co sprząta tam w rogu? To jakiś...
-
Więc zamknij się wreszcie i poczuj wyróżniony. Twoje niedźwiedzie bary mogłyby
skutecznie robić za stolik w tej ruderze.
-
Bądźcie tak łaskawi i mówcie ciszej. Wasza dwójka robi tyle hałasu, co cała
kompania najemna, a mnie naprawdę niewiele potrzeba, by skupić myśli. Tylko
odrobiny ciszy.
Drugi
człowiek zajmujący miejsce przy wspólnym stoliku włączył się do rozmowy, a jego
niski, dobrotliwy głos potrafił zdziałać cuda. Nie patrzył jednak na kompanów.
Wydawał się skoncentrowany na stojącym przed nim kubku, lecz był to wyłącznie
celowy zabieg odwracający uwagę ogółu od jego skromnej osoby. Czarne jak onyks,
głęboko osadzone oczy o przenikliwym spojrzeniu widziały dosłownie wszystko.
Nic nie było w stanie się przed nimi ukryć. Mężczyzna w późnym wieku wodził
wzrokiem po stolikach oraz sylwetkach niczego niepodejrzewających gości
przybytku, poszukując kogoś bliżej nieokreślonego. Lub czegoś, czego nie
potrafił jeszcze nazwać. Zmarszczył krzaczaste brwi, a bruzdy na jego czole
pogłębiły się, wygładzając ogoloną głowę poznaczoną kilkoma bliznami i ciemnymi
plamami. Starzec nie wkładał w swoją pracę żadnego wysiłku, lecz ciepło i
duchota panujące w zatłoczonym pomieszczeniu znacznie podnosiły jego własną
temperaturę, przez co pot wystąpił mu na skronie. Nie był zdenerwowany. Po
prawdzie już dawno nie czuł się tak swobodnie, chociaż pomarszczona dłoń z
roztargnieniem skubała czarne, schludnie przycięte włosy porastające brodę i
ogorzałe policzki.
To
nie była wyłącznie rzecz wizji. W tym miejscu było coś, co przyciągało go
niepomiernie. Bardzo silna moc kumulowała się tutaj, lecz była zbyt
rozproszona, by potrafił odnaleźć jej źródło. Zbyt efemeryczna, wręcz
iluzoryczna. Zwodnicza. Nie istniała w żadnym konkretnym punkcie, tylko jak
mgła unosiła się rozerwanymi pasmami po całej sali. Doświadczony przez lata
znał swoje możliwości i wiedział, że prędzej czy później rządząca się własnymi
zasadami magia zdradzi swego posiadacza. Pozostawało to wyłącznie kwestią czasu
oraz próbą cierpliwości. A tej mężczyźnie nie brakowało.
I
tak jak on próbował namierzyć zmienny nurt mocy, tak niezrażony przyganą
rozmówcy imperialny elf nie przestawał trajkotać.
-
Niewątpliwie trudno jest skupić się w mordowni pełnej prostaczków pragnących
wypić sobie po ciężkim dniu robót w polu, Zrzędo. - Elf wprost uwielbiał
wtrącać swoje trzy tarcze przy każdej nadarzającej się okazji, a już
szczególnie, kiedy mógł przyganić ludziom. Zwykł być przy tym tak głośny, że
mimo panującego wokół gwaru jego uszczypliwe opinie bezbłędnie trafiały do
odległych celów. - Doprawdy, jak picie tych szczyn może uchodzić za rozrywkę?
Człowiek
zwany Zrzędą nie zareagował na tę kąśliwość. Jeszcze chwilę obserwował
otoczenie, po czym najnaturalniej w świecie zabrał się za swoje piwo, obojętny
na docinki ostrouchego towarzysza. Po długim łyku sięgnął po pajdę chleba i
nurzając ją w zimnym już sosie, postanowił podjąć się rozmowy dotyczącej celu
poszukiwań.
-
W tym miejscu znajduje się przedmiot lub osoba dysponująca bardzo silnym darem
magicznym, jestem o tym przekonany, choć nurt jest... niestabilny. Aczkolwiek
śmiem sądzić, iż nasze długotrwałe poszukiwania sięgnęły wreszcie celu. -
Wepchnął kawałek chleba do ust i przeżuwał powoli, nie odrywając zamyślonego
spojrzenia od brudnego blatu stołu. Przełknął i przez moment zastanawiał się
nad dalszymi słowami, kierując wzrok prosto na odzianego w skórzany pancerz
elfa. - Poza tym wydawało mi się, że mieliście nasłuchiwać. Szczególnie ty,
Velrenie, który chełpisz się najlepszym słuchem spośród wszystkich najemników.
Póki co wykazałeś, iż twoje elfie uszy są jedynie ozdobą świadczącą o krwi
imperialnej rasy.
-
Oho, Zrzęda wraca do świata żywych.
Urażony
Velren odchylił się na krześle i bujał na nim, mierząc rozmówcę spojrzeniem
spod cynicznie uniesionych, idealnie cienkich brwi koloru czerwonego złota. Nie
doczekał się reakcji, toteż obróciwszy się łaskawie w stronę sali, karnie
wykonał polecenie przełożonego. Natomiast Lydrian przypatrywał się łysemu
mężczyźnie szeroko otwartymi oczami, zachwycony rzadką myślą, która zabłądziła
gdzieś w drodze do wyjścia z jego głowy.
-
Czyli to wszystko prawda? Grobowiec Zaklinacza naprawdę tu jest? I wszystkie te
cuda, jakie skrywa? - Osiłek nachylił się konspiracyjnie nad stołem i zniżył
głos do szeptu słyszanego praktycznie na każdym końcu obszernej sali wspólnej.
- Zupełnie jak w legendach na największych zadupiach skrywają się najcenniejsze
skarby.
Zrzęda
przez kilka uderzeń serca przyglądał się wojownikowi. Ten biedny głupiec nawet
nie zdawał sobie sprawy, jak wiele racji skrywają jego słowa. Najcenniejszy
skarb Estarionu był dokładnie tuż pod ich nosami, lecz dotychczas niezawodna
umiejętność wyczuwania oraz rozpoznawania magii nagle zaczęła szwankować.
Oznaczać to mogło tylko jedno - potęga gromadząca się w tym miejscu
przewyższała jego zdolności wykrywania energii magicznej. Leciwy człowiek nie
przyjmował żadnej innej możliwości, znał bowiem każdy przejaw magii
objawiającej się na Khaldunie.
Nogi
krzesła stuknęły o drewnianą posadzkę, gdy imperialny elf przestał się na nim
huśtać. Velren obrzucił zdziecinniałego wojownika zirytowanym spojrzeniem i
warknął, przywołując go do porządku:
-
Lydrian, zamknij się w końcu i pij to piwo. Słuchać się nie da takiego
matolenia. - W myślach z lubością określał go mianem nieokrzesanego barbarzyńcy
oraz prymitywa. Legendy i bajeczki zawsze przemawiały do tego tępego osiłka
skuteczniej niż racjonalne argumenty, co było wręcz nie do pomyślenia w
przypadku dorosłego ludzkiego mężczyzny. - Legendarne skarby, też coś.
Dotknięty
brakiem zainteresowania i zrozumienia jasnowłosy ochroniarz popatrzył na swój
kufel, a radość na nowo rozpromieniła szeroką, gładko ogoloną twarz. Kiedy
trzymał je ostatnim razem, jego szkło było prawie puste, teraz rozkosznie
ciążyło od bursztynowego napoju. Z uśmiechem zamoczył usta i pociągnął solidny
łyk, szybko zapominając o złośliwościach elfiego przyjaciela.
Starca
przeszył gwałtowny dreszcz, doskonale znajomy i ciepły niczym dotyk czułej
kochanki. Świat wokół doznającego wizji człowieka rozmazał się i zbladł, a czas
zatrzymał na kilka spowolnionych oddechów. Kierowany odruchem przebłysku Zrzęda
podniósł głowę znad swojej miski w poszukiwaniu miejsca, z którego emanowało
niezwykłe wrażenie. Zorientował się, że było tuż za jego plecami.
Otoczenie
nieoczekiwanie przyspieszyło, odzyskując ostrość i żywe barwy. Do jego ludzkich
uszu dotarły głośne dźwięki kufli uderzających o blaty oraz śmiechy i rozmowy
nieświadomych niczego bywalców noclegowni. Nikt nie zważał na mężczyznę, który
gwałtownie zaczerpnął tchu, jakby opanował go chwilowy bezdech. Dostrzegalny
kątem oka ruch w głębi sali przykuł uwagę niepozornego wieszcza. Niemal w
ostatniej sekundzie wychwycił wskazane źródło chaotycznej energii, gdyż znikało
już z pola widzenia.
Zrzęda
powoli obrócił się na krześle i z udawaną obojętnością wyśledził obiekt będący
przedmiotem zaskakującej wizji. Nie musiał się martwić, iż ktokolwiek zacznie
interesować się jego poczynaniem. Nikt nie zajmował swojej głowy myślami o
pospolitym staruszku, gdy niespotykany w tej części Estarionu imperialny elf
siedział w jego bliskim sąsiedztwie. I tak powinno zostać.
Tęgi
właściciel przybytku zawzięcie polerował kontuar. Jego rozszczebiotana żona w
towarzystwie - jak mniemał - córki, uwijała się przy klientach, zbierając
naczynia oraz zamówienia. Reszta klienteli korzystała z dobrodziejstwa ognia
płonącego w olbrzymim kominku oraz możliwości odprężenia się po trudnym dniu
pracy przy zasiewach. Robili przy tym tyle hałasu, że w innym wypadku starego
człowieka rozbolałaby głowa. Ale nie teraz. Teraz w skupieniu pilnował tego, po
co tu przyszli.
Przy
jednym z niedawno opuszczonych stolików krzątał się cherlawy młodzieniec o tak
zjawiskowym wyglądzie, że trudno było go przeoczyć. Jego nienaturalnie biała
skóra przywodziła na myśl świeży śnieg i nie było pod nią znać ani jednej żyły
czy skazy w postaci przebarwienia. Przetłuszczone czarne włosy zasłaniały twarz
chłopaka, gdy pochylał się nad zabrudzonym blatem. Jednak cały ten wygląd był
niczym w obliczu jego uszu, niesamowicie długich, poziomo biegnących wzdłuż
boków głowy. Zdarte i niejednokrotnie łatane odzienie kołysało się na
wychudzonej sylwetce przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
Brodaty
człowiek uśmiechnął się niczym ojciec, który po latach poszukiwań odnalazł
wreszcie zaginionego syna. Nie miał pewności, czy to właśnie nietypowy
przedstawiciel rasy elfów był źródłem niestałej magii rozproszonej po całym
pomieszczeniu. Wcale jednak nie potrzebował zapewnienia, by móc przejść do
finalnego punktu ich rozciągniętego w czasie zadania. Zwrócił się ponownie do
pozostałej dwójki, przybierając przy tym pozę wielmoży znudzonego przebywaniem
w tak męczącym miejscu oraz pospolitym towarzystwie. Kiedy odezwał się
półgłosem, postawił człowieka i elfa w stan gotowości.
-
Znalazłem tego, który może nam pomóc. To tutejszy pomocnik, wyjątkowo
charakterystyczny elf. Trochę dyskrecji, Lydrianie, zmiłuj się - skarcił
wojownika, który swoim zwyczajem otwarcie gapił się we wskazane miejsce. - Nie
chcemy go przecież wypłoszyć, to nie jest zwierzę łowne.
Velren,
wcielenie perfekcji oraz wytrawny łowca, eleganckim ruchem odgarnął z czoła
pasemko miedzianych włosów i przeciągnął się, zerkając ukradkiem na
zapracowanego młodzieńca.
-
Wyjątkowo dziwny ten elf, jeśli ktoś pyta mnie o zdanie. Czy to właściwie jest
elf?
-
Owszem, to wyjątkowo dziwny elf. - Zrzęda przytaknął i przymknął na moment
oczy. - Zastanawiające, co istota jego pokroju robi wśród prostolinijnych ludzi
Cichobrzegu. Już samym swoim wyglądem przyciąga niepotrzebną uwagę.
-
Na moje oko sprząta knajpę.
-
Velrenie, wyjątkowo cenię sobie twoje bystre osądy oraz spostrzeżenia -
westchnął z absolutnie szczerym i prawdziwym znużeniem starzec. - Zapomnij o
moim pytaniu, błędnie je sformułowałem. Jednakowoż uważam, iż elf ten będzie w
stanie zaprowadzić nas do miejsca bądź nawet do przedmiotu, którego szukamy.
O
ile rzecz ta w istocie nie okaże się osobą - dodał w myślach. Jeżeli
właściwie zinterpretował przebłysk wizji, to wreszcie będą mogli wrócić do
domu.
-
Zaraz będziesz go miał na srebrnej tacy - obiecał Velren. Wzruszył okrytymi
pancerzem ramionami i ochoczo przejął inicjatywę. Odchylając się na krześle,
zakrzyknął głośno na chłopaka i zamaszystym, władczym gestem wezwał go do
siebie. - Ej, ty! Macie tu jakieś zacne wino? Najlepiej aldaszyrskie, jeśli
łaska. Chociaż wątpliwość tego przybytku nie pozwala mi na robienie sobie
nadziei. Piwo, jakie serwujecie, to jakaś tania kpina dla parobków i
barbarzyńców!
Komentarz
elfa wywołał oburzenie kilku klientów, ale wystarczyło jedno spojrzenie na
siedzącego tuż obok uzbrojonego wojownika, by od razu ostudzili swe emocje.
Ograniczyli się więc do niemrawego wyrażania obiekcji we własnym gronie.
Białoskóry
chłopak poderwał się gwałtownie i wycierając chude palce w szmatę ostrożnie
ruszył w stronę trójki przybyszów, jakby nie do końca pewien, co w tej sytuacji
robić.
Lydrian
wyszczerzył się radośnie i rozejrzał po sali. Jego ostrouchy przyjaciel z
wyjątkową swobodą dawał ludziom powody do wszczynania awantur. I robił to na
tyle często, by zaprawiony w karczemnych bójkach wojak szczególnie cenił sobie
zlecenia wykonywane w jego towarzystwie.
Najstarszy
spośród trójki nieznanych z widzenia mężczyzn obrócił się w miejscu i badawczo
przyjrzał podchodzącemu młodzieńcowi. Gładka, choć zmęczona, młoda twarz była
jak najbardziej elfia, o delikatnych rysach zdradzających młody wiek. I jeśli
Zrzęda sądził, że to uszy białego elfa są najbardziej charakterystyczną z jego
cech, to nie widział jeszcze oczu. Duże, niebywale zielone kocie oczy zawierały
w sobie bezmiar lęku, bólu oraz dezorientacji, jakie chłopak bezskutecznie
starał się ukryć. Sama jego postawa wyrażała niespotykaną płochliwość i
zagubienie.
Posługacz
zatrzymał się przy ich stoliku, miętosząc brudną ścierkę w dłoniach.
-
Życzą sobie panowie czegoś do picia? - zapytał trwożnie, nie wiedząc, jak
rozmawiać z obcymi. Spuścił pokornie głowę, by ukryć długie kły, lecz i ten
szczegół nie umknął spostrzegawczym oczom łysego mężczyzny. Intensywność
ludzkiego spojrzenia wywołała ciarki na jego białej skórze.
Jak
zauważył Zrzęda, tembr chłopaka był cichy i melodyjny, niewiele głośniejszy od
szeptu, podszyty obawą i wstydem. Mówił z akcentem śródlądowym, więc musiał
urodzić się i wychować tutaj, w środkowym Estarionie. Najwidoczniej kontakt z
ludźmi wywoływał w nim negatywne emocje, być może kojarzył mu się z
traumatycznymi wydarzeniami. Chłopak unikał kontaktu wzrokowego, choć bez
wątpienia dobrze im się przyjrzał, kiedy oni nie zwracali na niego uwagi.
Bystry człowiek od razu zauważył, że młodzian jest przerażony. Zapewne w takim
miejscu nie miał łatwego życia. Wystarczyło na niego spojrzeć, by pomyśleć, że
traktowano go tu gorzej niż psa przykutego łańcuchem do budy. Zatem, skoro
zamierzał go do siebie przekonać, będzie miał wyjątkowo utrudnione zadanie. A
Velren bynajmniej mu nie pomagał.
-
Jak rozumiem, o aldaszyrskim mogę pomarzyć? - Imperialny elf jak zwykle mówił z
typową sobie arogancją, którą prędko wyprowadzał rozmówców z równowagi, ale nie
białego elfa stojącego niczym kołek wbity w ziemię. - W takim razie
jakiekolwiek wino, byle słodkie i klarowne.
Chłopak
skinął głową i odczekał, aż pozostali zgłoszą swoje zamówienia lub odprawią go
niecierpliwym gestem. Sędziwy człowiek pokręcił odmownie głową, lecz siła jego
ciemnych oczu stanowczo i bezlitośnie przewiercała go na wylot. Elf z
noclegowni nie pozwolił się jednak sprowokować. Wciąż wbijał wzrok w swoje buty
i przełykał ślinę, oczekując na zamówienie od ostatniego z nich. Odczuł wyraźną
ulgę, kiedy olbrzym z szerokim uśmiechem poinformował go, że jeszcze ma swoje i
więcej na razie mu nie trzeba, bo kufel ten chyba magicznie uzupełnia swoją
zawartość.
-
Temu panu już podziękujemy, jest wystarczająco pijany - skomentował Velren, z
odrazą przyglądając się Lydrianowi, którego wzruszenie muskularnych ramion
wychlapało część trunku na stolik.
Biały
elf drgnął nieznacznie, gotów odejść od stołu.
-
Zatem poproszę gospodynię o dostarczenie wina do panów stolika.
Skłonił
się i już chciał uciec w stronę szynku, kiedy ruch ze strony starszego
mężczyzny przykuł jego wzrok, zatrzymując go wpół kroku niczym wystraszonego
zająca.
-
Dla jasności, chłopcze, naszym życzeniem jest, abyś to ty we własnej
osobie dostarczył nam zamówienie, a nie jedna z miłych pań krzątających się po
sali. - Starzec przeniósł spojrzenie ze struchlałego elfa na plamę sosu
barwiącą stolik, zniżając przy tym głos do ledwie słyszalnego szeptu. - Nie
lękaj się, potrzebujemy pomocy równie mocno jak ty. A teraz idź, proszę, nie
zatrzymujemy cię już dłużej.
Nie
wątpił, że biały elf go usłyszał. Drgnięcie długich uszu potwierdziło wszelkie
domysły.
Chłopak
czmychnął ogarnięty paniką do tego stopnia, że ręce zaczęły mu się
niebezpiecznie trząść. Szybko dotarł za szynk i nim sięgnął po wino stojące na
wysokiej półce, musiał odczekać kilka bolesnych uderzeń serca, aż nerwy choć
trochę się uspokoją. Nie pojmował, czego ci mężczyźni od niego chcą.
Szczególnie ten jeden, najbardziej niepozorny leciwy człowiek. Już wcześniej
zdążył im się uważnie przyjrzeć i zmuszony był przyznać, że miecz wojownika
wcale nie przemawiał na ich korzyść. Podobnie grubiaństwo rudego elfa. W jego
oczach byli przerażający. Zwracali się bezpośrednio do niego, a przecież nikt
normalny nie rozmawia z dziwadłem, chyba że z wątpliwą przyjemnością płynącą z
poniżania go czy urągania mu. Nie mógł pozwolić, by zrobili z niego przedmiot służący
prymitywnej rozrywce. Już nie. Miał tego dość.
Najchętniej
zaszyłby się teraz w składziku i nie wychodził aż do bladego świtu, byleby
uniknąć tego świdrującego, wywołującego gęsią skórkę spojrzenia czarnych oczu.
Perspektywa była kusząca. I cokolwiek możliwa do zrealizowania. A jednak coś
sprawiło, że rozdarty trwogą i gniewem chłopak tego nie zrobił. Ból głowy dawał
o sobie znać gdzieś z tyłu czaszki. Skóra nieznośnie mrowiła, toteż Est musiał
działać szybko, jeśli chciał uniknąć niespodziewanego ataku migreny przy
świadkach. Kto wie, jaka byłaby reakcja tych wszystkich ludzi, a on
nieszczególnie chciał się o tym przekonać. Szybko przelał więc trunek z baniaka
do karafki i wraz z wypolerowanym na połysk kubkiem ustawił potrzebne rzeczy na
względnie czystej tacy.
Wyminął
chrząkającego, łypiącego nań złowrogo opiekuna i ruszył w głąb sali, kierując
się prosto do stolika, na którego myśl zrobiło mu się słabo. Z całych sił
starał się nie uronić ani kropli wina. Szedł najszybciej, jak potrafił, pragnąc
mieć już to indywidualne zamówienie za sobą i uciec na piętro, do bezpiecznego
ciemnego składzika, gdzie mógł przeczekać falę rozdzierającego cierpienia,
drugiego w ciągu jednego dnia.
Ostateczną
decyzję podjął na długo, zanim dotarł do trójki przybyszów. Nikt nie był w
stanie mu pomóc, więc siłą rzeczy po prostu nie mógł zaufać pierwszym lepszym
napotkanym ludziom i elfowi, którzy szczodrze oferowali się w tej kwestii. Nie
miał pieniędzy, a na żadne inne usługi nawet by się nie zgodził, nie widział
więc szans na dobicie targu. Poza tym musiał czym prędzej stąd odejść, inaczej
skończy marnie. Jeśli nie z rąk opiekunów, to już na pewno z łap podpitych
tutejszych, którzy nieraz w alkoholowym zamroczeniu odgrażali mu się
najgorszym.
Ostrożnie
podszedł do stolika, a tysiące myśli z prędkością huraganu przelatywało przez
jego pustoszejącą głowę. Serce waliło jak młot kowalski, aż Est wystraszył się,
że zagłuszy tym wrzawę panującą w sali. Musiał pilnować oddechu, by nie zacząć
się hiperwentylować, co zdarzyło mu się już niejednokrotnie, gdy zmuszony był
obsługiwać gości. Od ostatniego incydentu opiekunka wyraźnie zabroniła mu
rozmów z odwiedzającymi ich przybytek ludźmi pod karą kilku razów tęgim kijem,
przynosił im bowiem tylko wstyd i hańbę, kładąc się skazą na dobrym imieniu
noclegowni. A teraz nie robił właściwie nic innego, jak obsługiwał gości. Na
ich własne życzenie. Ale ten fakt gdzieś mu umknął porwany solidnym przypływem
niechcianych emocji.
Kilkoma
niezgrabnymi ruchami rozstawił zawartość tacy na blacie stolika, wiedząc, że
jego zabandażowana dłoń przyciąga ciekawskie spojrzenia. Udając, że tego nie
zauważa, skłonił się nisko, ukrywając napiętą twarz za zasłoną brudnych włosów.
W tej chwili nie marzył o niczym innym niż wpełznięciu w jakiś ciemny kąt.
Do
ćmiącego z tyłu głowy bólu zaczęła dołączać siła uciskająca skronie. Robiło się
paskudnie. Ale naprawdę paskudne okazały się słowa, które wyszły z ust
starszego jegomościa.
-
A teraz zechciej usiąść i odpowiedzieć na kilka nic nieznaczących pytań. - Łysy
mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu łagodnym, wręcz zapraszającym gestem
wskazał wolne krzesło między rudym elfem a barczystym wojownikiem.
Dziwne.
Estalavanes nie przypominał sobie, by były tu cztery krzesła. Zerknął spod brwi
na dziwne towarzystwo. Aż zadrżał na myśl o spędzeniu czasu między
nieprzyjaźnie wyglądającymi mężczyznami. Nic nieznaczące pytania? Dlaczego więc
tak bardzo zależało im, by zwrócić na siebie jego uwagę? Dlaczego tak bardzo
starali się zaangażować dziwacznego elfa w swoje sprawy?
Chłopak
wyczuwał realne zagrożenie płynące ze strony pozornie dobrotliwego,
pomarszczonego człowieka. Był on wyjątkowo spokojny, jakby pragnął w ten sposób
przypodobać się nieufnemu elfowi. Emanował opanowaniem i pewnością siebie, a
jego szczera, porośnięta brodą twarz oraz skupiony wzrok nie mówiły nic więcej
poza tym, co mężczyzna chciał przekazać otoczeniu. Est zrozumiał, że poczucie
niebezpieczeństwa nie wynikało z obecności uzbrojonego najemnika czy też
cynicznego elfa. Tak naprawdę to siedząca naprzeciw niego zagadka pod postacią
sędziwego dobrodzieja wzbudzała w nim strach trudny do poskromienia.
Przełknął
ślinę i spuszczając oczy, wysilił się na wydukanie krótkiej, dosadnej
odpowiedzi.
-
Raczy pan wybaczyć, lecz nie wolno mi przebywać z gośćmi dłużej, niż to
konieczne.
Ledwo
powstrzymywał targające nim dreszcze. Oddychał coraz ciężej i głębiej, czując,
że długo nie wytrzyma w takim stanie. Dlaczego to jego spotykają te wszystkie
nieszczęścia? Czym obraził Wszechmocnych, że tak się go uczepili?
-
Rozumiem, chłopcze, iż są to zasady obowiązujące w tym miejscu. - Życzliwe
spojrzenie stwardniało, a ton głosu człowieka nabrał wyjątkowo przekonującej
nuty. - Jednakże proszę tylko o kilka minut spędzonych w naszym towarzystwie,
nie dłużej, niż to konieczne. Masz moje słowo, a jest ono prawdziwie
wartościowe.
Estalavanes
ze zdumieniem stwierdził, że nie wyczuwa w słowach starca żadnej groźby ani
ukrytego motywu. Niemniej wciąż nie ufał odzianemu w czarny skórzany strój
człowiekowi, by ot tak usiąść na oferowanym przezeń siedzisku. Stał zatem jak
słup soli i zaciskał białe palce na drewnianej tacy, pragnąc ukryć ich drżenie.
Czuł na sobie ciężar migdałowych oczu zabarwionych pomarańczem i kątem oka
dostrzegł, jak elfia dłoń o delikatnych, długich palcach muska pas przy
biodrze. W tym czasie barczysty wojownik uważnie obserwował otoczenie, a
panująca na jego obliczu powaga w niczym nie przypominała wyrazu tępego rębajły
sprzed chwili.
Ale
najgorszy z nich był ten stary człowiek. Wpatrywał się w białoskórego elfa tak
intensywnie, że chłopak niemal czuł pęta na swoich kończynach. Czarne oczy
spozierające znad orlego nosa przenikały jego duszę, sięgały głęboko dna
świadomości, zmuszając go do zamknięcia się na wszystko i wszystkich. I wtedy
dopiero Est zorientował się, że zwyczajna pogawędka była niczym innym jak
bezpośrednim wstępem do interesów, których nijak już nie mógł uniknąć. Nie było
odwrotu.
-
Moje imię może wydawać ci się niecodzienne, gdyż zwą mnie Magiem - przedstawił
się mężczyzna, opierając łokcie o blat stołu. - A jak brzmi twoje, chłopcze?
Estalavanes
zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Przestąpił z nogi na nogę niczym zawstydzone
dziecko i jedyne, o czym myślał, to jak przetrwać najgorsze.
W
każdej chwili mogę uciec - powtarzał sobie, wpatrując się w czubki
wytartych butów. W każdej chwili mogę uciec.
-
Tutaj nie mam imienia, panie - wyznał wreszcie. - Każdy woła na mnie, jak
mu się podoba. Ty także możesz się do mnie zwracać wedle woli.
Nie
do końca było to zgodne z prawdą, ale przecież oni nie mogli tego wiedzieć.
Jego prawdziwe imię, to, które nadano mu przy narodzinach, było jedynym, czego
nikt nie mógł mu odebrać. Było jego jedyną własnością i nie zamierzał się nią z
nikim dzielić. A już na pewno nie z obcym człowiekiem.
-
To niewątpliwie przygnębiająca wiadomość, lecz musisz mieć jakieś imię. Każdy
je ma, odróżnia nas to bowiem od przedmiotów, nadaje nam poczucie unikalnej
tożsamości. - Starzec złagodniał. Teraz już rozumiał, skąd u tego chłopaka tak
wielki przestrach i zajęcza płochliwość. Życie w tym miejscu musiało być jednym
wielkim ciągiem nieszczęść oraz przykrości, które odarły elfa z poczucia
własnej wartości, stawiając go na równi ze zwykłym zwierzęciem roboczym.
-
Najczęściej zwracają się do mnie „ej, ty".
Velren
skrzywił się, słysząc szept dziwacznego krewniaka. Przypomniał sobie, że i on
całkiem nieświadomie dołożył mu kolejną cegiełkę do i tak wysokiego muru
beznadziei. Wydawało się, że zmizerowany dzieciak nie miał na myśli tego
konkretnego przypadku i pewnie słyszał o wiele gorsze epitety, które z biegiem
lat traciły dla niego na znaczeniu, ale mimo to czerwonowłosy elf poczuł się
wyjątkowo źle z tą świadomością.
Mag
nie przestawał przyglądać się chłopakowi, odnotowując w umyśle każde
odbiegające od normy zachowanie.
-
Dobrze więc, do momentu, aż nie zaufasz nam na tyle, by zdradzić swoje
prawdziwe imię, będę zwracał się do ciebie słowem „chłopcze".
Mężczyzna
w czerni nie zamierzał naciskać, ponieważ i tak nic by nie wskórał. Przede
wszystkim chodziło o zachęcenie tego udręczonego dziecka do współpracy, a nie
przepłoszenie go już na początku rokowań. Nie czekając na odpowiedź ze strony
wycofanego rozmówcy, wskazał na siedzących przy stoliku towarzyszy.
-
To są najemnicy z Kompanii Niedźwiedzi. Imperialny elf imieniem Velren oraz
Lydrian, jeden z lepszych ochroniarzy, jakich Estarion kiedykolwiek nosił.
Na
dźwięk nazwy grupy najemnej Estalavanesowi drgnęły uszy. A więc było tak, jak
podejrzewał. To nie byli zwykli podróżnicy poszukujący noclegu oraz strawy.
Przybyli w konkretnym celu i nie odejdą, póki go nie osiągną. Wolał więc
milczeć z nadzieją, że w ten sposób zniechęci ich do siebie.
Nie
zmieniło to jednak nastawienia starego człowieka, który wcale nie zamierzał się
poddawać.
-
Poszukujemy pewnego szczególnego miejsca i jak przypuszczam, znajduje się ono w
tutejszej okolicy. Niestety nie znamy nikogo, kto mógłby nas tam zaprowadzić, a
nie chcemy przyciągać nadmiernego zainteresowania miejscowych. W związku z tym
ty wydajesz się najodpowiedniejszym kandydatem na stanowisko naszego
przewodnika, chłopcze.
Ostatnie
zdanie zawisło w gęstym powietrzu gwarnej sali wspólnej. Deszcz zaczynał stukać
o szyby, ale młody elf był myślami w zupełnie innym miejscu, wiele dni wstecz.
Głowa zaczynała mu pękać, nie potrafiąc dłużej pomieścić ogromu wzbierającego
bólu. Est wiedział, że człowiek zwany Magiem nie mówi całej prawdy, a mimo to
trwał w miejscu, zamiast po prostu odejść. Miał pełną świadomość, że to jego
odmienność była tu jedynym czynnikiem, dla którego zwrócono się konkretnie do
niego - nie należał do tutejszej społeczności, czyli nikomu niczego nie wygada.
No i, jako samotnik z przymusu, zapewne świetnie znał okolicę. Cóż innego może
robić wyrzutek, jak nie zaszywać się w dzikich ostępach, gdzie nikt mu nie
będzie dokuczał?
Ciekawiło
go, czy człowiek naprawdę tak myślał, czy były to wyłącznie fantazje jego coraz
bardziej zmęczonego umysłu. W każdym razie nie dowie się, jeśli nie zaryzykuje,
a co innego mu pozostało? Tylko ucieczka. Ale ile można uciekać?
-
Nie... nie wydaje mi się, panie, abym był odpowiedni do tego zadania. Jestem
tylko pomocnikiem w noclegowni, żaden ze mnie przewodnik - wymamrotał,
powstrzymując się przed chwyceniem oburącz za pulsującą głowę. Dlaczego, do
cholery, wciąż tu był?! Nie zdąży dotrzeć na piętro w takim stanie!
-
Nie potrzebujemy byle jakiego przewodnika, chłopcze. Potrzebujemy...
Elf
już nie słuchał. Ból, który go zaatakował, do złudzenia przypominał ten, który
uderzał wraz z bezskutecznymi próbami przypomnienia sobie czegokolwiek z dnia
przeklętego pościgu. Błagał w myślach, aby to przeszło jak najszybciej.
Przecież los nie mógł być aż tak okrutny, by zesłać na niego najgorsze słabości
w najmniej odpowiednim momencie. Przy tych wszystkich obcych ludziach i
mających go na oku opiekunach...
Drewniana
taca uderzyła o podłogę; hałas, jaki poczyniła, zniknął w ogólnym zgiełku.
Roztrzęsione dłonie same sięgnęły skroni, kiedy Est pochylał się nad blatem
stołu. Jak przez mgłę dostrzegał wstających z krzeseł i odsuwających się
najemników, niepewnych gwałtownej reakcji podejrzanego osobnika.
Mag
powoli podniósł się ze swojego miejsca. W ludzkim odruchu niesienia pomocy
sięgnął ponad stołem i stanowczo chwycił odsłonięte, wychudzone ramię elfiego
pomywacza w obawie, że przestraszony chłopak upadnie i wyrządzi sobie krzywdę.
I jak z niemałym zdumieniem się przekonał, to wcale nie skrajne zdenerwowanie
było powodem jego obecnej słabości.
W
innym świecie Estalavanes jak oparzony wyrwałby się z uścisku i uciekł, gdzie
go nogi poniosą. Ale w obliczu potężnej siły rozrywającej jego ciało dotyk
obcego nie robił mu różnicy, był zaledwie drobną niedogodnością, jedną z wielu,
jakie obecnie odczuwał. Niedogodnością, która nagle rozrosła się do rangi
jedynego istotnego problemu, ponieważ ból wypełniający go całego zniknął, jak
ręką odjął. Dosłownie. Nagromadzony pod naciskiem szorstkiej skóry człowieka
wypłynął niczym krew z rany wartkim, pulsującym strumieniem wprost ku starszemu
mężczyźnie, który przyjmując go na siebie, przymknął w skupieniu oczy. Od dawna
wyczekiwana ulga zaczęła wypełniać pustkę powstałą po przykrych doznaniach,
spokój rozjaśnił przytępiony umysł, a walące dziko serce obrało jeden zgodny
rytm, miarowy i mocny. Opierając się dłońmi o blat stołu, Estalavanes z niedowierzaniem
wpatrywał się w oczy starca rozszerzone zrozumieniem, głęboko czarne niczym
bezdenna otchłań i pełne roziskrzonych emocji... Jakich? Pierwszy raz widział
taki blask w oczach kogokolwiek.
Trwający
w bezruchu Mag wciąż pochylał się w stronę wstrząśniętego chłopaka. W mocnym
uścisku trzymał patykowate ramię, pobierając nadmiar energii magicznej
przepływającej przez wymęczone ciało. Wszystko w tym białym elfie okazało się
dziwne, nie tylko jego niecodzienny wygląd. A najdziwniejsza była nowo odkryta
świadomość, iż był on użytkownikiem mocy. Dlaczego więc Mag od razu tego nie
wyczuł? Jakim sposobem ten niezwykły osobnik zdołał ukryć się przed
poszukiwaczem magii? Esencja zaklęta w ciele chłopaka była niezwykła. Nie
spodziewał się, że przez dotyk tak łatwo przejmie jej część, ale dzięki temu
potwierdził swoje płynące z wizji przypuszczenie, iż to biały elf jest tym,
kogo szukali. Magia w jego posiadaniu sięgała początków świata, była prastara i
potężna niczym sama Macierz Mocy, a coś w tym wyniszczonym ciele działało dla
niej jak katalizator.
Wydawałoby
się, że nikt nie spostrzegł całego zajścia mającego miejsce w słabo oświetlonym
rogu sali, ale na powrót siadający wojownik i elf stali się nagle jakby
bardziej czujni, niespokojni. Wyraźnie dawali do zrozumienia, że jak
najszybciej chcą opuścić to miejsce. Nie mieli pojęcia, co wydarzyło się między
Zrzędą a tym dziwnym chłopakiem i nie interesowało ich to bardziej niż
przemożne pragnienie odetchnięcia świeżym powietrzem.
Estalavanes
z bezbrzeżnym zdumieniem rozchylił usta, odsłaniając nienaturalnie długie kły.
-
Czy ty właśnie...
Mocne
szarpnięcie ze strony starca przywołało go do porządku i skutecznie uciszyło.
Mag zdawał sobie sprawę, że chłopak jest zszokowany minionym zdarzeniem,
podobnie jak on sam, ale nie mogli tutaj kontynuować tego, co nieumyślnie
napoczęli. Ledwo co udało mu się „wyleczyć" elfa z zagrażającego
życiu nadmiaru mocy, a już musieli ruszać w drogę, by nie ściągnąć na siebie
niechcianej uwagi. Kto wie, czy siły znacznie przewyższające ich własne nie
odczuły tego drobnego zniekształcenia w Macierzy świata. Nie, Mag w to nie
wątpił. Nie po tym, co ujrzał w przebłysku. Nie po tym, co zostało potwierdzone
u źródła. Nie było już odwrotu. Musiał zająć się tą sponiewieraną duszą. Musiał
przygotować chłopaka na wszystko, z czym przyjdzie mu się zmierzyć w
niedalekiej przyszłości. Odczuwał głębokie współczucie na samą myśl o tym, co
powinien zrobić, lecz nie mieli wyboru. On nie miał wyboru. A bezwzględny czas
rozpoczął właśnie odliczanie.
-
Nie możemy tu rozmawiać, chłopcze - zaczął niskim, kojącym głosem. - Po
zamknięciu noclegowni spotkamy się na rozstaju dróg za domem szlacheckim. Przy
latarni, która nie świeci. Będziemy tam na ciebie czekać. Jak już zdążyłeś
zauważyć, jestem w stanie pomóc ci zwalczyć twoje dolegliwości,
natomiast ty jesteś w stanie pomóc nam na inne sposoby. Uważam, że to uczciwa
wymiana.
Powoli
poluzował uścisk na ramieniu, ale nie oderwał wzroku od rozszerzonych źrenic
okolonych toksycznie zieloną obwódką. Mag nie przypominał sobie, by oczy
młodzieńca miały taką barwę, gdy zaczynali rozmawiać.
***
Jedyna
nieświecąca latarnia była doskonale znana każdemu mieszkańcowi Cichobrzegu.
Stała na uboczu, w najrzadziej uczęszczanym miejscu, a jej rdzewiejąca misa
olejowa była dziurawa jak durszlak. Nikt jednak nie trudził się, by ją załatać.
W końcu i tak do niczego nie była potrzebna, podobnie jak białoskóry elf, który
niebawem miał się koło niej spotkać z trójką obcych przybyszów.
Estalavanes
zastanawiał się, czy człowiek zwany Magiem celowo wybrał to miejsce przez
wzgląd na znaczenie, czy była to zwyczajna ironia losu, do której nieszczęśliwy
chłopak dołożył swoją interpretację, niekoniecznie trafną. I co to w ogóle za
imię - Mag? Zapewne tak samo dobre, jak „ej, ty"...
Drżącymi
rękoma uprzątnął pusty stolik, przy którym jeszcze niedawno zasiadali nowo
poznani najemnicy. Dogłębnie analizując każdy szczegół niespodziewanego
spotkania doszedł do wniosku, że oto wreszcie miał szansę wyrwać się z tego
miejsca i żyć z dala od despotycznych opiekunów oraz ich wrednego potomstwa.
Mógł odejść z ludźmi oferującymi pomoc i łagodzącymi ból. Nadarzyła się
niepowtarzalna okazja rozpoczęcia życia zupełnie od nowa. Ale czy w jego
przypadku nowe było równoznaczne z lepszym? To nie tak, że nagle zaufał
pierwszej napotkanej osobie, która była na tyle miła, by wyciągnąć ku niemu
pomocną dłoń. Ponadto Mag zrobił coś, co dla Estalavanesa było niedopuszczalne
- dotknął go. Chłopak nienawidził dotyku, brzydził się nim i nie pozwalał, aby
takie sytuacje miały miejsce. Nawet opiekunowie nie mogli go tknąć, chyba że
kijem albo innym narzędziem do wymierzania kary. Lecz to się nie liczyło.
Człowiek dotknął go w sposób najbardziej bezpośredni... ale za dotykiem tym
popłynęło tyle dobra, że Est prawie oszalał od nieznanego, wyjątkowo
przyjemnego doznania. Jak bezpański pies poczęstowany kiełbasą gotów był pójść
za swoim nowym panem na drugi koniec świata.
Niedorzeczność.
Zmieszany
własnymi myślami ostatni raz przetarł szmatą blat i zgarnął tacę ze stolika
obok. Zniknęły gdzieś niepewność i strach, chociaż Est doskonale wiedział, że
te uczucia wciąż czają się w głębi jego serca, w najdalszym mroku, tymczasowo
zepchnięte przez niespodziewany przypływ odwagi i nadziei.
Coś
mrugnęło pod bandażem na lewej ręce, ledwie dostrzegalny błysk uchwycony kątem
oka, przywidzenie. Estalavanes rozejrzał się ostrożnie po opustoszałej sali
głównej i upewniwszy się, że jest sam, odłożył tacę z powrotem na stół. Wahał
się przed rozwiązaniem brudnego opatrunku z obawy, że horrendalny ból głowy
powróci, tym razem silniejszy i trudniejszy do opanowania. Już miał tchórzliwie
porzucić zamiar, kiedy wbrew sobie prawą ręką szarpnął za końce bandaża,
odsłaniając dłoń i to, co w sobie nosiła.
Jego
oddech przyspieszył, gdy skrywające się płytko pod skórą złoto błysnęło w
świetle pojedynczych lamp. Zwyczajna obręcz otaczała rękę poniżej chudego
przegubu. Wychodziły z niej drobne nitki promieniście spływające po grzbiecie
dłoni i łączące się z równie gładką obrączką na środkowym palcu. Filigranowa
ozdoba była wyjątkowa nie tylko z racji zjawiskowego wyglądu, wgryzała się ona
w ciało elfa, pozostając przy tym niemal niewyczuwalną. Zafascynowany chłopak
mógł ruszać nadgarstkiem na wszystkie strony i w niczym mu ona nie wadziła. Jak
gdyby biżuteria odcisnęła na nim swój ślad, enigmatyczne piętno, którego na
próżno szukać w świecie materialnym. Było to wrażenie tyleż fascynujące, co
przerażające. Przedmiot był urokliwie piękny. I zapewne nie mniej niebezpieczny,
sądząc po tym, że nieznacznie wybrzuszył cienką skórę, wnikając pod nią.
Elf
pospiesznie owinął rękę kawałkiem zużytego bandaża i w końcu odniósł brudne
naczynia na szynk. W międzyczasie zaświtał mu pewien pomysł, do którego wciąż
nie był przekonany: czy zaryzykować i spróbować przypomnieć sobie wydarzenia
sprzed tygodnia, czy jednak odpuścić i nie narażać się na ponowne uderzenie
niemocy? Miał ku temu najlepszą okazję, nie było bowiem nikogo w zasięgu wzroku
i słuchu. Był sam w pustym pomieszczeniu, a jedyne światło, jakie zostało,
zbędne i utrzymywane dla zachowania pozorów, to kilka marnych lampek w głębi
wielkiej sali.
Teraz
albo nigdy.
Zapobiegawczo
podparł się rękami o kontuar i zawisł nad brudnymi kuflami, głęboko wciągając
powietrze. Przygotowywał się na solidną porcję bólu, jaki niechybnie nadejdzie,
gdy tylko spróbuje przypomnieć sobie szczegóły wypadku. Zamknął oczy,
nastawiając się na najgorsze. Bał się, walczył sam ze sobą, ze swoim instynktem
samozachowawczym sprzeciwiającym się kolejnej dawce cierpienia, ale myśl
okazała się szybsza. I wystarczyła tylko jedna, by wszystko potoczyło się
lawinowo.
Tym
razem nie uderzyło go gwałtownie wzrastające ciśnienie w skroniach, lecz siła
obrazów nasuwających się przed zaciśnięte kurczowo powieki. Jęknął pod
natłokiem wspomnień i ani się obejrzał, kiedy zacisnął palce na krawędzi
skrzypiącego blatu. Krzywił się przy każdym powracającym przebłysku celnie
wpadającym prosto w lukę pamięci. Wszystko wokół zaczęło wirować, a on z
ledwością trzymał się na nogach, kiedy posadzka osuwała mu się spod stóp. Na
niewiele zdały się jego wysiłki i starania. Ostatnim, co poczuło jego ciało,
było mocne uderzenie i chłodne drewno pod policzkiem.
Jaskrawe
migotanie wypalało świadomość obrazującą ówczesne wydarzenie. Szalony pościg w
sercu lasu. Strzały o zielonym pierzysku. Martwy dzik strącający ciało z
urwiska. Wytatuowana twarz. Karkołomny upadek. Sztorm. Ból do granic
wytrzymałości. Jama. Bransoleta. Ukojenie. Śmierć. Śmierć? Sen. Widział samego
siebie idącego wzdłuż wybrzeża, dumnie wyprostowanego pośród ryku wzburzonych
fal oraz huczących gromów, za nic mającego rozwścieczony wiatr i siekący
deszcz. Nie, nie widział siebie. Podświadomość podpowiadała, że wcale nie
patrzył na siebie, lecz na kogoś zupełnie innego, obcego, przerażającego.
Majestatycznego. A potem widok zasnuła mu ciemność, której nie potrafiły
przebić nawet elfie oczy.
Porażony
nieznanym dotąd doświadczeniem Estalavanes odzyskał przytomność. Siedział na
podłodze, wpatrując się tępo w pustą przestrzeń. Z kolanami pod brodą kołysał
się w przód i tył, a jego rozum wciąż nie otrząsnął się z obrazów, które
dopiero zaczynały blednąć niczym niebywała bransoleta na jego dłoni. Począł się
zastanawiać, jak wiele czasu spędził w tej pozycji i ile mu zostało do
spotkania z podejrzanymi nieznajomymi. A może już odpuścili sobie jego
towarzystwo? Może to wszystko było wyłącznie wyobrażeniem, chorą fantazją
wykreowaną przez torturowany umysł? Z drugiej jednak strony nie zostało mu nic
do stracenia, bo nigdy nic nie miał. Ten osobliwy łysy starzec w jakiś sposób
zwrócił mu wspomnienia. A jakby tego było mało, za sprawą czarodziejskiego dotyku
przejął cały ból i cierpienie, jakie wyniszczało nieszczęśliwego elfa. Est mógł
mu nie ufać, lecz nic nie stało na przeszkodzie, by odejść wraz z człowiekiem
tam, dokąd go zaprowadzi. Jeżeli katorga powróci, będzie mógł liczyć na pomoc z
jego strony. A jeśli okaże się to ukartowanym oszustwem, wtedy...Cóż, wtedy nie
pogorszy wcale swojego obecnego położenia.
Młody
pomocnik z noclegowni nie zdawał sobie z tego sprawy, ale rozstrzygającą
decyzję podjął z chwilą, gdy podszedł do stołu najemników kilka długich godzin
temu. A swój los przypieczętował tym, czego najbardziej na świecie nienawidził
- dotykiem.
Z
nową siłą zrodzoną z determinacji poderwał się z butwiejących desek. Nieco
chwiejnie ruszył przez salę wspólną, którą prawdopodobnie widział ostatni raz w
życiu. Zdarł z siebie starą przepaskę i cisnął ją precz na brudną podłogę, jak
gdyby w ten sposób porzucał doczesny żywot. Nowa energia rozpierała go od
środka, a poczucie lekkości jeszcze mocniej utwierdzało w przekonaniu o
słuszności swojego wyboru. Zatrzaskując za sobą drzwi noclegowni zrozumiał, że
pierwszy, a zarazem najgorszy rozdział jego życia właśnie się zakończył. I że
zamknął go on sam. To jego decyzja do tego doprowadziła. Od teraz sam będzie
decydował o swoim życiu.
Z tym silnym postanowieniem ruszył w ciemną deszczową noc, za jedyny bagaż mając przykre doświadczenia oraz znoszone ubranie. Obierając kierunek ku nieświecącej latarni nie wiedział jeszcze, jak bardzo pomylił się w najistotniejszej kwestii - nikt nie był panem swojego losu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz