Kolejne
dni prawie niczym nie różniły się od poprzednich. Wypełnione po brzegi
ćwiczeniami i zajęciami niemal pękały w szwach od nadmiaru nowych bodźców oraz
nieznanych dotąd wrażeń. Wolny czas Estalavanes przesypiał jednym ciągiem, zbyt
wyczerpany, by myśleć o czymkolwiek. Niezmiennie unikał mieszkających w
Twierdzy ludzi, przedkładając samotność ponad ich towarzystwo. Z przyjemnością
zamykał się w swojej komnacie na czwartym piętrze Wieży Czarodziejów, popadając
w błogą, przewidywalną rutynę. Aż do dzisiaj, kiedy to postanowił nieco zmienić
swój zwyczaj z powodu letniej aury, wręcz zachęcającej do przebywania poza
chłodnym wnętrzem sypialni.
Już
drugiego dnia pobytu między murami warowni chłopak znalazł miejsce, do którego
nikt nie przychodził. A przynajmniej do tej pory nikogo tam nie zauważył.
Skryta w cieniu Głównego Budynku studnia obstawiona metalowymi wiadrami i
baniakami zapewniała dostęp do niemal nieograniczonej ilości wody. Umieszczona
pod ścianą budynku ławka kusiła możliwością odpoczynku w rozkosznym cieniu.
Świeża zieleń drzew cieszyła oko, a niewielki kawałek trawy oraz pół tuzina
krzewów osłaniających wybrukowaną przestrzeń czyniły z niej wygodną kryjówkę
chroniącą przed niepożądanym wzrokiem. Ale nie przed tym jednym, od którego nie
mógł się uwolnić, a na który skazany był niemal codziennie. I zawsze w
towarzystwie mistrza. Bo on zawsze przychodził do mistrza.
Rozdrażniony
usiadł na skraju ławki i sięgnął po jeden z kamieni, jakimi wysypano ziemię pod
siedziskiem. Zważył go w dłoni, podrzucając kilka razy. Zaczynała boleć go
głowa, a skóra swędziała jak od ukąszeń nieznośnych moskitów. Wkładając w ruch
ramienia całą złość, cisnął kamykiem w niskie ocembrowanie. Pocisk odbił się od
wewnętrznego krańca murku i z metalicznym brzdękiem rąbnął w wiszące nisko
wiadro, by ostatecznie z chlupotem wpaść do studni. Nie poczuł się od tego
lepiej, lecz i tak sięgnął po kolejny otoczak. Tym razem nie trafił w cel, a
jego nerwy tylko się przez to napięły w poczuciu bezsilnej irytacji. Kolejne
kamienie zalegały na płaskim, wygładzonym murku, a dręczony niemożliwymi do
opanowania refleksjami umysł Esta jeszcze bardziej napęczniał od trosk, które
nie powinny mieć znaczenia. Rosły jak stosik kamyczków, przytłaczały go i nie
pozwalały odpocząć. Zajęcia fizyczne szły mu coraz lepiej, ale duch nie
potrafił zaznać spokoju. Wciąż szalał i miotał się wewnątrz ciała, przez co
kontemplacja pozostawała poza jego zasięgiem. Nigdy nie pojedna tych dwóch sfer
swojego życia…
Wtem
długie uszy opadły, a grymas niechęci przeciął białą twarz elfa. Wystrzelony
zza węgła otoczak śmignął w kierunku uzbieranej kupki i uderzając dokładnie w
sam środek, rozbił ją, posyłając kamienie na wszystkie strony. Wprawne oko,
pewna ręka… tylko jego tu brakowało.
–
Jeśli przyszedłeś tu – zaczął Est cierpko - żeby się popisywać, to możesz już
odejść. Mistrza tu nie ma. Jest w swoim gabinecie.
Colonell
stanął na skraju pola widzenia chłopaka i opierając się plecami o tylną ścianę
Głównego Budynku, zastygł w swobodnej pozie. Nie patrzył na Esta. Obojętny
wzrok wbijał w cembrowinę.
–
To nie popisy – zaprotestował. - Zwyczajnie nie chciałem cię przestraszyć.
Swoją drogą, twój pierwszy rzut był fenomenalny. Potem już poniosły cię emocje.
–
Daruj sobie, słyszałem cię już na ścieżce – odparł Est i wyprostował się, kiedy
dotarła do niego ta niewyraźna pochwała. Zerknął ukradkiem na człowieka, który
ani drgnął, trwając w kompletnym bezruchu. – Zaczekaj, widziałeś? Nie mogłeś
widzieć. Nie było cię tu.
Najemnik
posłał mu swój najlepszy krzywy uśmiech zniekształcający tatuaż na lewym
policzku.
–
Tutaj może nie, ale nie zapominaj, że ściany prócz uszu miewają też oczy.
Est
wzmógł czujność. Nie ufał temu człowiekowi, a szczególnie teraz, kiedy nikogo
nie było w pobliżu.
–
Więc co tu robisz? – fuknął. - Mówiłem już, że mistrza tu nie ma.
–
Chciałem sprawdzić, jak się trzymasz. Czy wszystko u ciebie w porządku. –
Colonell wzruszył ramionami. Ciemnozielonych oczu nie miał już tak beztroskich
jak dotychczas. – Zobaczyć się z tobą.
–
Jak rany, chyba raczej sprawdzić, czy nie planuję uciec. – Est skupił uwagę na
gładkim kamieniu ślizgającym się między długimi białymi palcami. – Kto normalny
chciałby się ze mną widywać bez potrzeby?
–
Może nie jestem normalny, nie wiem. – Col odepchnął się od ściany i przeszedł
parę kroków w kierunku ławki. Zaryzykował i przysiadł na najbliższym jej
krańcu, zachowując stosowny dystans. – Ale wiem, że ty nie uciekłbyś od Zrzędy.
I nie próbuj zaprzeczać. Przynajmniej pod tym jednym względem w pełni ci ufam.
Est
milczał. Niełatwo mu było znosić obecność młodego zwiadowcy, którego widok
burzył w nim krew powodując, że miał ochotę odsunąć się albo odejść i nigdy nie
wrócić. A mimo to tkwił w miejscu. I słuchał.
–
Naprawdę chciałem się z tobą zobaczyć. Co w tym dziwnego?
Elf
potrząsnął głową.
–
Nie widzę w tym żadnego sensu – mruknął - ani celu.
–
Nie trzeba go mieć, czasem robi się coś zupełnie bezinteresownie. – Col
uśmiechnął się pod nosem i prawie prychnął rozbawiony własnym zachowaniem. Cóż
za altruizm. Gdzie też podziała się jego brutalna szczerość? – No dobra, nie
jestem tak szlachetny, jakbym sobie tego życzył. Mam w tym cel.
Oczywiście,
że masz - pomyślał z przekąsem Est. Wszyscy
mają jakiś cel. Wszyscy czegoś pragną i dążą do tego, nie przebierając w
środkach.
Gorycz
spłynęła na język, aż chłopak skrzywił się z niesmakiem, bezwiednie odsłaniając
kły. Tylko Mag okazał się inny, reszta była kropka w kropkę z tymi swoimi
niejasnymi motywami oraz intencjami.
–
Chcę się z tobą zaprzyjaźnić.
Kamień
z głuchym stuknięciem upadł na ziemię. Est przez kilka szybkich uderzeń serca
wpatrywał się w swoje zakurzone, pokryte świeżymi odciskami palce, po czym z
niedowierzaniem obrócił się ku człowiekowi. Napotykając szczere spojrzenie,
usilnie dopatrywał się w nim czegokolwiek, co zdradziłoby fałsz, ale były tylko
wybrzmiewające słowa pozbawione drugiego dna. I oczy wyzbyte wszelkiej
złośliwości.
Tego
się nie spodziewał. Mogło to być doskonale zamaskowane kłamstwo. Wielokrotnie
przecież widział umiejętności aktorskie tego typa, jego beztroskę i
niewymuszoną swobodę. Ta powaga do niego nie pasowała. Była czymś niezwykłym,
nienaturalnym, obcym i przerażającym. Nieznana siła szarpnęła nim od wewnątrz i
musiał się odwrócić, aby nie dać po sobie znać pożerających go emocji. Kiedy
się odezwał, jego cichy głos drżał.
–
Po co miałbyś tego chcieć?
–
Esti, poważnie o to pytasz? – zdziwił się Colonell. – Cóż, sam nie wiem po co.
Chyba uważam, że skoro mamy spędzać ze sobą czas, to powinniśmy się zacząć
tolerować. Ty powinieneś zacząć tolerować mnie.
Niczego
nie powinienem – odpowiedział mu w myślach. Nie w
stosunku do ciebie.
Ale
dlaczego to tak bolało? Starczyło już, że migrena wracała, ciało krzyczało po
wzmożonym wysiłku, a nerwy napinały się jak postronki. Chciał tylko złapać
chwilę oddechu w samotności, nic więcej. Wystarczy poprosić, by odszedł.
Ostatnim razem podziałało.
Niski,
zdradzający sympatię ton najemnika przekreślił ostatnią szansę na pozbycie się
niechcianego towarzystwa.
–
Ile masz lat?
–
Słucham? – Est popatrzył przelotnie na rozmówcę i zaraz sięgnął po kolejny
kamień, byle nie zaglądać zwiadowcy w oczy. Bał się, że spostrzegawczy człowiek
zbyt wiele będzie mógł z nich wyczytać.
–
Pytałem, ile masz lat, bo zdaje się, że możemy być w podobnym wieku. – Col
poszedł w ślady kompana i wybrał największy otoczak, jaki znalazł. Poprawił
rękaw ciemnozielonej bluzy, obejrzał trzymany kamień i uśmiechnął się
zadowolony. – Ja mam dwadzieścia pięć na karku. A ty?
Według
Esta ludzie zdawali się zbytnio pochłonięci upływem czasu. Przypisywali mu
naprawdę wiele cech i rozgraniczali jego bezmiar na mniejsze okresy, w których
mogli odnaleźć siebie samych w postaci konkretnych dat - narodzin, rocznic,
świąt czy innych, równie mało istotnych wydarzeń. Ta rasa miała bzika na
punkcie ujarzmiania, nie oszczędzą nawet czasu i przestrzeni. Pamiętał reakcję
opiekuna i przez chwilę zastanawiał się, jaki jest sens odpowiadania. Jak już
wielokrotnie się przekonał, w przypadku tego niereformowalnego człowieka
niewiele rzeczy łączyło się z logiką.
–
Piętnaście – rzucił od niechcenia.
Colonell
gwałtownie skierował się ku niemu, przyciągając tym ruchem jego spojrzenie.
–
Prawie ci uwierzyłem… Bo żartowałeś, prawda? Nie? – Mina mu zrzedła na widok
niepewności białego elfa. – Od kiedy liczysz?
–
Odkąd…
Naprawdę
zamierzał to powiedzieć? Naprawdę chciał podzielić się z tym osobnikiem
momentami z rozdziału, który wreszcie udało mu się zamknąć? A to innym zarzucał
brak logiki, kiedy jego własne zachowania były jej pozbawione…
–
Odkąd znaleziono mnie jako niemowlę.
–
Wybacz.
Col
zwiesił głowę i podrapał się po karku, speszony własną nietaktownością.
Dziesięć lat różnicy. Piętnaście lat… to jeszcze dziecko! Przy zastosowaniu
prawa estariońskiego mógłby za to pójść pod miecz. Jasna cholera, to nie byłoby
zbyt rozważne. Ale przez to stało się jeszcze bardziej pożądane. Kurwa, od
kiedy zaczął gustować w ryzykanckiej egzotyce?!
–
Wyglądasz na dużo starszego - podjął na nowo - a pod opieką Zrzędy robi się z
ciebie kawał dorodnego faceta. Ludzie w tym wieku to zaledwie podlotki,
rozwydrzone szczeniaki. Hej, nie miałem na myśli nic złego!
Est
przymknął powieki. Znów się zaczynało. Po raz kolejny słowa pogryzły go do
żywego. Wbiły się w podatne miękkie wnętrze i szarpały zawzięcie, rozrywając
bezbronnego na kawałki. Nikt nie brał go na poważnie. W oczach ludzi był
dzieciakiem, szczenięciem nieznanej rasy, jak wiejski kundel z przypadku.
Z
mocą zrodzoną z gniewu i żalu cisnął kamieniem w wiszące wiadro, aż blacha
zadzwoniła donośnie. Drugi pocisk pomknął tuż za nim, by po długiej chwili
plusnąć w głębinie. Est zamknął się w sobie i zbierając resztki wyświechtanej
godności, wstał z ławki, zdecydowany odejść do swojej kwatery.
–
Przepraszam, nie mam ochoty na rozmowę. Przyjaźń to zły pomysł.
–
Esti, zacze… Hej, dlaczego ty zawsze uciekasz? – Colonell poderwał się na równe
nogi i postąpił krok w jego stronę. – W ten sposób nie pozbędziesz się
problemu, tylko ściągniesz na siebie kolejne
–
Przestań mówić tak jak on. Nie jesteś nim! Nieważne, co cię z nim łączy, nigdy
taki nie będziesz!
–
Co łączy? – Col zgłupiał do reszty. Pierwszy raz widział ucznia Zrzędy
ujawniającego starannie skrywane uczucia, co sprawiło mu nieprzyzwoitą
satysfakcję. – Co miałoby mnie łączyć? Z kim?
–
Widzę, jak na siebie patrzycie, jak się uśmiechacie, te… te emocje z was
wychodzące, gdy jesteście blisko siebie… – Gniew przeistaczał się w lęk, strach
przed własnymi niespodziewanymi reakcjami, a formowane myśli przechodzące w
słowa pchały się na światło dzienne bez zgody ich właściciela. – Jesteś zawsze
tam, gdzie on. Nie ma dnia, żebyś się z nim nie widział.
Col
odetchnął głęboko. Potrząsnął głową, wywracając przy tym oczami. Nie wiedział,
czy przez dzieciaka przemawia zazdrość o mentora, czy też odruchowa niechęć do
człowieka. Wyjaśnianie tej kwestii wydało mu się zbędne, lecz mimo to wyrzucił,
co leżało mu na sercu. I dodał coś od siebie.
–
Mag, doradca Złowieszczego Niedźwiedzia, wydaje mi rozkazy, bo jest moim
zwierzchnikiem. Trudno, żebym się z nim nie widywał, kiedy mam raport do
złożenia. –Podszedł kolejny krok. – Poza tym nie mogę się z tobą widzieć na
osobności, ponieważ zawsze przebywasz w jego towarzystwie. Nie podejrzewałeś,
że to o ciebie mi chodzi? Że raporty to całkiem wygodna wymówka?
Wargi
Esta rozchyliły się, ale tym razem myśli grzecznie pozostały na swoim miejscu w
pustoszejącej, pulsującej bólem głowie.
–
Zawsze towarzyszy ci Zrzęda, więc jak inaczej mógłbym do ciebie podejść? W
końcu udało nam się porozmawiać, a przynajmniej na to wskazuje nasza obecna
wymiana zdań. –Kolejny krok, który nie umknął uwadze elfa. – Chcę cię lepiej
poznać, Esti, bo w końcu przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli współpracować,
a od naszej wzajemnej relacji zależeć będą nasze życia. Jesteśmy najemnikami.
Ty, ja i reszta.
Est
wzdrygnął się. Ogromne kocie oczy utkwił w przystojnej, nadzwyczajnie poważnej
twarzy. Połowiczny tatuaż przywołał wspomnienie czarnego odyńca, którego
zdołały powalić trzy celne strzały. Strzały Colonella. Nagle cała złość i
niechęć okazały się pustymi przykrywkami dla tego, co czuł naprawdę. Bariery
opadły. Zaczął się cofać, nie odrywając wzroku od człowieka.
Colonell
dojrzał w nim odbicie siebie samego, zrozumienie natychmiast zastąpione
strachem. Nie był pewien, czy to jego podstępna wyobraźnia, czy też wydarzyło
się to naprawdę, ale usłyszał przeprosiny… i podziękowanie, po którym Est
uciekł, zostawiając go samego z własnymi myślami, skrajnymi uczuciami i, co
najgorsze, pytaniami bez odpowiedzi.
–
Noż kurwa…
Zwiadowca
na powrót siadł na ławce i ręką podpierając czoło, zapatrzył się na soczystą
zieleń trawy, zupełnie nie zwracając uwagi na stojącego w jednym z okien
przypadkowego podglądacza.
–
Ech, Esti… - westchnął. - Nie tylko ty jeden zawdzięczasz mu nowe życie. Nie
tylko ty…
Zacisnął
dłoń w pięść i przykładając ją sobie do milczących ust, spojrzał na usiany
kamieniami murek studni, z którego odpadała sucha zaprawa. Im bardziej poznawał
Estalavanesa, tym większą zagadką się dla niego stawał. Nie wiedział, jak ma go
podejść i z każdym kolejnym spotkaniem tracił wiarę we własne możliwości, co do
tej pory nigdy mu się nie zdarzyło. Ten chłopak był uroczo nieporadny, nie
odnajdował się w ludzkiej społeczności, utarte konwenanse były mu obce,
natomiast brak znajomości samego siebie odbijał na otoczeniu. Miał w tym swój
urok, naprawdę wiele uroku. A co gorsza, Esti wciąż był dzieckiem.
***
Doprowadzony
do ostateczności Estalavanes z siłą buzujących emocji zatrzasnął drzwi do
sypialni. Idąc przez pokój, pojedynczymi kopnięciami zrzucił luźno założone
buty i padł brzuchem na łóżko. Wciskając policzki w chłodną pościel, usiłował
uciec od wszystkiego w jedyny znany sobie sposób. Potrzebował spokoju, będącego
towarem deficytowym w jego krótkim życiu.
Przeturlał
się na plecy i zacisnął powieki, lecz wyczekiwany sen nie nadchodził, wymazany
z umysłu wraz z nasilającym się bólem głowy obejmującym jeszcze kark i ramiona.
Cały czas na nowo przeżywał rozmowę z Colonellem, a w szczególności słowa,
które wypaliły mu się w pamięci ostrzegawczymi literami. Chciał się z nim
zaprzyjaźnić, a obowiązki były tylko wymówką do spotkania. Sprawdzał, jak się
miewa. Chciał go zobaczyć. Skąd ta nagła troska i zainteresowanie? On jeden
zaraz po Magu interesował się nim w sposób tak bezpośredni, że zakrawało to o
nękanie. Było to niepokojące na równi z uczuciami, jakie temu towarzyszyły.
Smagły
człowiek wydawał się lepszy od niego pod każdym względem – utalentowany,
śmiały, przystojny i obrzydliwie towarzyski. Ilekroć go widział, a dostrzegał
go przypadkowo, Colonell zawsze z kimś rozmawiał, zaś nieliczne kobiety z
Twierdzy nad wyraz chętnie wymieniały się z nim sugestywnymi grzecznościami.
Absolutne przeciwieństwo powściągliwego mistrza - samotnika z wyboru, cichego
obserwatora i myśliciela.
Czy
to z polecenia starego doradcy Colonell zamierzał się z nim zaprzyjaźnić? Taki
pomysł zdawał się całkiem właściwy, zważywszy że na jego prośbę, miał uczyć go
jazdy wierzchem. I miał go doglądać podczas swojej nieobecności. Wyglądało na
to, że mistrz starał się znaleźć dla podopiecznego najodpowiedniejszy
substytut. Kogoś, kto zajmie się nim, podczas gdy on nie będzie mógł. Szukał
opiekuna dla dziecka, które nie poradzi sobie w świecie dorosłych. Dziecka,
którym był naprawdę, nieważne jak dojrzałych słów używał i nieważne jak
rozsądnych działań się podejmował. Wciąż pozostawał nim w oczach mentora, o
którego aprobatę zabiegał. Dzieckiem głodnym ojcowskich uczuć…
Colonell
to kandydat idealny, przynajmniej z perspektywy Maga. Mówił podobnie jak on i
chociaż nie słowo w słowo, to istniało pewne podobieństwo, które czujny Est
natychmiast wyłapał. Przypuszczał, że ubzdurał sobie to porównanie, widząc
zażyłość między tą dwójką ludzi. Zresztą w każdym człowieku doszukiwał się
podobieństwa do swojego autorytetu. I był szalenie zadowolony, kiedy go nie
znajdował - a nie znalazł ani razu. Aż do teraz. Czy naprawdę ta świadomość
posiadała tak niszczycielską moc, by błyskawicznie go rozstroić? Ten
wytatuowany najemnik zburzył jego z trudem budowane opanowanie, roztrzaskał je
jak kopczyk z kamieni, które rykoszetowały we wszystkich kierunkach, nie
szczędząc niczego, co napotkały na swej drodze.
Ziewając,
poirytowany Est przez chwilę bawił się końcówką bandaża, który podskubywał
palcami prawej ręki, rozplątując supeł. Zakurzony materiał zsunął mu na twarz,
łaskocząc w nos. Chłopak strącił go gwałtownym szarpnięciem głową i spojrzał na
lśniące złotem ogniwa łączące się w misterny artefakt, na swoje przypadkowe
piętno, którego nie mógł nikomu pokazać. Przedmiot tak cenny i prawdopodobnie
tak niebezpieczny, że nawet mistrz nie chciał go jeszcze oglądać. To
nienaturalne, aby złoto wżerało się w skórę, wnikało w głąb ciała, ledwie się
zacierając. Pieszczotliwie przesunął opuszkami po wyraźnie wyczuwalnych
wybrzuszeniach złotych linii i obręczy. Ich ciepło przenikało do palców,
sprawiając mu subtelną, delikatną przyjemność. Po raz pierwszy od wielu dni uśmiech
zagościł na białych ustach. To za sprawą tego przedmiotu poznał człowieka,
który przełamał stereotyp ludzi jako bezlitosnych dręczycieli. To dzięki
kunsztownej biżuterii przesyconej magią w końcu ośmielił się opuścić opiekunów
i wyruszyć w świat, choćby był to tylko jego skrawek objawiający się w formie
wysokich, grubych murów. Drobne ogniwa zamknęły go w złotej klatce niczym
egzotyczne stworzenie na królewskim dworze pełnym zwodniczego, uzależniającego
dobrobytu.
Czy
naprawdę miał się tak źle, jak uważał? Czy robienie tego, czego się pragnie, za
cenę własnej wolności było tak złe, jak z początku zakładał? Pragnął osiągnąć
ten sam stopień zrównoważenia co Mag, przyjąć jego punkt widzenia, poszerzyć
własne horyzonty i przestać ograniczać się słabościami oraz bezsensownymi
uprzedzeniami. Lecz by móc tego dokonać, musiał najpierw pogodzić się z samym
sobą, zrzucić z siebie powłokę starego, uciśniętego Estalavanesa i odsłonić
zupełnie nową, czystą postać gotową na nieuniknione zmiany zachodzące w życiu.
Ale
to było niewykonalne. Nigdy nie będzie taki jak mistrz.
Zniechęcony
potarł skronie i przewrócił się na bok. Oszklone drzwi wychodzące na balkon
były zamknięte na zamek i dodatkowo przesłonięte grubymi kotarami. Od epizodu z
wartownikiem nie wyszedł na niego ani razu. Tłumaczył to sobie wycieńczeniem,
brakiem czasu, zapominalstwem. Mimo szczerych chęci żywił głęboką awersję do
przebywania się w miejscach, w których ktoś mógłby go przyuważyć. Czy z balkonu
rozpościerał się widok na studnię? Nie, nie dojrzałby, co znajduje się za
rogiem Głównego Budynku. Za to Colonell go widział. Widział pierwszy rzut, więc
musiał być wewnątrz, a okna gabinetu administratora wychodzą na dziedziniec i
bramę główną… Zaraz, zaraz, przez cały czas ktoś go obserwował? Zamiast
zastanawiać się, skąd mógł zostać wypatrzony, powinien martwić się o nową
kryjówkę. A szkoda, ponieważ zielone otoczenie działało na niego kojąco,
natomiast bliski dostęp do wody był zbawieniem po wyczerpujących treningach
sprawnościowych…
I
po co zawraca sobie tym głowę? Powinien teraz drzemać, korzystać z okazji,
kiedy błogosławione „ważne i pilne” wezwało doradcę
do gabinetu. Albo chociaż odpoczywać, wyciszać się. Nie miał szans. Był jak
cisza przed burzą. Nie, on już w tę burzę się zamieniał. Grzmiał zdenerwowaniem
i błyskał jaskrawym bólem nadciągającym z całą czeredą przykrych doznań.
Cholernie irytowała go miękka pościel pod nim i pieszczący skórę ciepły wiatr
dokuczający otwartej okiennicy. Cholernie irytowało go popołudniowe słońce wpadające
do pomieszczenia wraz ze stłumionym gwarem panującym w Twierdzy. Wszystko
irytowało go do stopnia graniczącego z szaleństwem, którego nie potrafił
opanować!
Poderwał
się do siedzenia, aż mięśnie brzucha zaprotestowały bólem, posyłając go na
łopatki. Ostatnim razem mistrz wymęczył go niemożebnie, doprowadzając do stanu
kompletnej nieużywalności. Ponowił próbę, ostrożnie obracając się na brzuch.
Podpierając ciało na łokciach uniósł się na tyle, by odnaleźć wśród
wymiętoszonej pościeli porzucony bandaż. Fala siejącego spustoszenie bólu
zalała jego mięśnie nagłym ogniem, aż poczuł jak krew występuje mu pod białą
skórę policzków. Zaszczypało pod powiekami, zapiekło w nosie i musiał przymknąć
oczy, by odegnać uciążliwe niedogodności. Mięśnie karku i ramion dawały o sobie
znać. Napięte w niewygodnej pozycji z trudem utrzymywały w pionie coraz cięższą
głowę. Warcząc jak zwierzę, podciągnął pod siebie kolana i wyprostował grzbiet,
siadając na piętach. Musi jak najszybciej zasłonić bransoletę. Musi jak
najszybciej odszukać mistrza i wspólnie z nim wymyślić sposób na pozbycie się
tej udręki pożerającej go kawałek po kawałku. Niewątpliwie doznawał zmęczenia
materii, ale niemoc wynikała z kipiącej w nim energii magicznej, był o tym
przekonany.
Doskonale
pamiętał słowa nauczyciela dotyczące mocnych i słabych stron. Esencja zamknięta
w jego niepozornym ciele była potężna, pradawna. Była jego siłą i słabością,
błogosławieństwem. A błogosławieństwa i przekleństwa przenikały się wzajemnie i
tylko od posiadacza zależało, jaki pożytek uczyni z danych mu talentów. Lecz co
mógł z tym zrobić chłopak będący chodzącym beztalenciem? Co mógł zrobić z
magią, która nigdy nie znajdzie ujścia w sposób inny niż poprzez działania osób
trzecich? Konieczny był dotyk. Nie miał innego wyjścia, jak dać się dotknąć.
Jedynym, chociaż wciąż marnym było pocieszenie, że tą osobą był Mag.
Ostatecznie
Estalavanes nie znalazł w sobie odwagi, by na własną rękę pójść szukać mistrza.
Przeliczył się sądząc, że jak gdyby nigdy nic wejdzie do ciemnego gmachu i bez
trudu odnajdzie pokój Maga pośród zbyt wielu identycznie wyglądających drzwi.
Bywał tam każdego wieczora, a mimo to wciąż nie czuł się bezpiecznie w zimnych,
zacienionych korytarzach śmierdzących pochodniami. No i nie mógł sobie pozwolić
na spotkanie niechcianych osobistości. Wyjątkowo dzikich osobistości – ściślej
ujmując. Na dziedzińcu wydzierali się przygotowujący do drogi najemnicy,
nieokrzesani, straszliwi ludzie. Wolał już cichcem przemknąć do sali ćwiczeń
zarośniętą ścieżką obok studni, by wystrzelić przy świątyni i wskoczyć w
otwarte drzwi budynku treningowego.
Z
mocno bijącym sercem i ciężkim z nerwów oddechem przekroczył próg sali,
oglądając się na łagodnie jaśniejące sfery zaklętego światła. Ćmiły słabym
blaskiem odległych świec. Zdjął buty, zrzucając je z przyzwyczajenia na
dywanik, i przeszedł na środek podniszczonej drewnianej podłogi. Bolały go już
ręce, a wnętrzności rwały, jak gdyby zjadł coś nieświeżego. Mógł to być głód,
ponieważ zbliżała się już pora obiadu. Jednakże wszystkie te bolączki straciły
na znaczeniu w obliczu tego, co mógł uczynić.
–
Zgaś. – Pstryknął palcami.
Ciemność ukryła jego nieśmiały uśmiech.
W
chwilach takich jak ta mógł sobie do woli wyobrażać, że jest prawdziwym
czarodziejem. Wypowiadał inkantację i łącząc ją z gestem, manifestował własną
esencję w realnym świecie, wplatał jej słodką pieśń do chóru osnowy, Macierzy
otaczającej wszechświat. Mniejsza o to, że właśnie manipulował bezosobową
magią, której używać mógł każdy głupi. Dla młodego, pełnego marzeń chłopaka to
było coś. Namiastka zdolności, której nigdy nie zasmakuje w pełni jej
potencjału.
Czegokolwiek
Est by sobie nie zarzucał, to na pewno nie braku fantazji. Ostatnio przejawiała
się ona coraz częściej, zwłaszcza w chwilach, gdy samodzielnie podejmował się
kontemplacji w zaciszu własnej sypialni. Zamiast wyciszać umysł, barwił go
wieloma abstrakcyjnymi kolorami. Malował swoją przyszłość w świetle innym, niż
chciałby mówić na głos. Łączył fantastyczne, heroicznie jaskrawe wydarzenia z
sielanką pasteli, a każde kolejne wymysły stawały się coraz to bardziej
wydumane i trudne do zrealizowania w prawdziwym szarym życiu. Ale czy zamierzał
je realizować? Wystarczyło, że pomagały mu uciec od ponurej rzeczywistości,
zapomnieć o bólu i trudach codzienności, wstydzie, żalu oraz niechęci do całego
świata. W swoich fanaberiach był kimś zupełnie innym, odważnym i niezależnym,
silnym, mądrym oraz wyrozumiałym. Był samotnym wilkiem przemierzającym noc bez
cienia lęku i obaw. Był Magiem.
Tymczasem
prawdziwy Mag wszedł właśnie do ciemnej sali bynajmniej niezaskoczony brakiem
światła. Nie mówiąc ani słowa, przeszedł na sam środek, zatrzymując się
naprzeciwko podopiecznego. Wyraźny w nocnym widzeniu, lekko tylko spłaszczony i
wyprany z kolorów perfekcyjnie oddawał odcienie szarości niby żywa płaskorzeźba
wiekowego mędrca. Popatrzyli sobie w oczy i Est nie mógł powstrzymać pytania,
które od wielu dni chodziło mu po głowie.
–
Mistrzu, czy ty widzisz w ciemnościach? Wielokrotnie swoim zachowaniem
sugerujesz, że tak jest w istocie, a jednak odnoszę nieodparte wrażenie, że się
mylę. Że zwodzą mnie zmysły.
Człowiek
jeszcze przez chwilę przypatrywał się elfowi, lecz im dłużej to robił, tym
silniejsze było przeświadczenie chłopaka, że mężczyzna działa na wyczucie.
Uśmiech uniósł kąciki otoczonych brodą warg, a onyksowe oczy nabrały znajomego,
ciepłego wyrazu, kiedy mistrz wyminął go, rozwiązując pas obszernej tuniki. Nie
odpowiadał. Pozwalał uczniowi w ciszy przyglądać się i wyciągać świadome,
przemyślane wnioski. Dopiero wtedy będzie mógł podjąć chwilowo zawieszony
temat, podbudować jego poczucie własnej wartości i pewności siebie. Obróciwszy
się twarzą do niego, przybrał swój zwyczajowy wyraz dobrotliwego staruszka. Est
zorientował się, że to jedna z ulubionych masek mistrza, który kamuflował się
nie gorzej niż najwymyślniejsze leśne drapieżniki.
–
A co mówi twój instynkt, chłopcze, twój rozum? – zaczął Mag tonem
niezobowiązującej pogawędki. – Kiedy poszczególne zmysły zawodzą, powinieneś
kierować się intuicją. Z pomocą percepcji powinieneś rozpoznawać siebie w
otaczającej cię przestrzeni, spojrzeć na nią okiem ciekawskiego obserwatora,
wręcz dziecka. Podzielić na mniejsze części, jeśli bodźców jest zbyt wiele, i
wyłuskać wrażenia niczym orzech z łupiny.
–
Jedno i drugie wrażenie zdaje się prawdziwe, oba nakładają się na siebie w
jedną całość. A mimo to… – Est lustrował podchodzącego mistrza, który stanął na
wprost niego, dokładnie na odległość wyciągniętej ręki. – A mimo to wciąż nie
potrafię odróżnić rzeczywistości od fikcji projektowanej przez moje zmysły.
–
Ufasz sobie czy zmysłom?
–
Zmysły są częścią mnie, mistrzu.
Nie
pojmował, do czego zmierza nauczyciel. Nie mógł skupić się na słowach, kiedy
widmo kontaktu fizycznego majaczyło na horyzoncie zdarzeń, walcząc o uwagę z
narastającym bólem przejmującym ciało.
–
Powtórzę pytanie, mój uczniu, ale tylko raz. Ufasz sobie czy swoim zmysłom?
–
Ani jednemu, ani drugiemu, mistrzu… – odparł zgodnie z prawdą, spuszczając przy
tym wzrok.
Nikomu
nie ufał, nawet sobie. Nie ufał swoim zmysłom. Nie ufał rozumowi, ciału ani
sercu. Wszystko wokół kłamało, fałszowało rzeczywisty obraz byle tylko nie
pozwolić mu zrozumieć. A teraz jeszcze wsparte rozrywającą go od wewnątrz
energią potęgowało wrażenie totalnej bezsilności wobec otoczenia.
–
A czy mnie zaufasz na tę krótką chwilę, w której zmuszony będę odebrać od
ciebie część nagromadzonej esencji?
To
była troska. I coś, czego Est nie znał. Jakby żal i niezadowolenie, ale nie do
końca. Nie smakowały tak samo.
–
W tej chwili twoją sylwetkę powinna otaczać mglista poświata wyraźnie widoczna
dla istot z wyczulonym zmysłem rozpoznawania mocy tajemnej, lecz ja jej nie
dostrzegam, co jest niebywałe. Podobnie rzecz miała się w noclegowni. Gdyby nie
przebłysk, nie zwróciłbym na ciebie należytej uwagi. Mniemam, iż jest to celowy
zabieg, esencja bowiem sama w sobie nie powinna tak działać, lecz kto miałby
taki zamysł…? – Mag zamilkł, resztę przypuszczeń zachowując dla siebie.
Zgromadził zbyt mało informacji, by w tej chwili podejmować się tak ważkiego
tematu. – A udzielając odpowiedzi na twoje zapytanie, Estalavanesie, to brzmi
ona: nie. Jak na człowieka przystało, nie widzę w ciemnościach.
Est
patrzył na niego z nową ostrożnością. Znał już jego zamiary i musiał się z nimi
oswoić, uspokoić łomoczące serce, które wciąż nie słuchało głosu rozsądku.
–
A więc to wszystko dla zmylenia zmysłów, mistrzu? Udajesz, że jesteś inny niż w
rzeczywistości?
–
Estalavanesie, świat ludzi nie jest tak prosty, jak możesz uważać. Nasza
egzystencja to ciągła gra pozorów, walka o przetrwanie, w której nie ma
zwycięzców. Są jedynie uczestnicy. Za szczerość i współczucie płaci się wysoką
cenę, utratę statusu, a czasem i życia. – Mag westchnął przeciągle. – Próżny to
trud poszukiwać ludzi z czystym, nieskalanym sercem. Choćbyś ich znalazł, to
będą oni stronić od pozostałych dla ich własnego dobra.
–
Mówisz o sobie.
–
Bynajmniej, mój chłopcze. Mówię o tym, czym wydaje się życie wśród ludzi, a nie
o tym, czym jest ono naprawdę. Niebawem sam weźmiesz głęboki wdech i
spostrzeżesz, że świat wokół ciebie nagle się zmienił. Jego kolor stanie się
inny niż dotychczas. Smak i zapach będą różniły się od tych, które czułeś
jeszcze przed chwilą. Dostrzeżesz to w ułamku sekundy, mrugnięcia okiem,
uderzenia serca, lecz zmiana ta wciąż będzie trwać napoczęta dawno temu, a jej
końca wciąż nie będzie widać.
–
Co mają do tego próby zmylenia zmysłów? – chciał wiedzieć Est.
Głowa
mu pękała tak głośno, że zaczęły pojawiać się ciche trzaski, na myśl
przywodzące łamane gałązki. Złapał się za skronie, gdyż ból stał się równie
intensywny jak podczas ataków w noclegowni. Ziemia trzęsła mu się pod stopami,
a może było to wyłącznie wrażenie wywoływane uciskiem dłoni. Nie zdołał
zweryfikować sygnałów wysyłanych przez udręczone ciało.
–
Jeżeli chcesz osiągnąć doskonałość, musisz nauczyć się przystosowywać do
otaczających cię warunków, a nie zmuszać otoczenie, aby to ono przystosowało
się do ciebie. – Ton głosu mentora nabrał stanowczości, podobnie wyraz
pomarszczonego upływem lat oblicza. To najlepsza metoda, by uczeń skoncentrował
się na przekazie, a nie samych słowach. – Jednostka zawsze szybciej zdobędzie
to, do czego dąży ogół, nic bowiem nie stoi jej na przeszkodzie w samorozwoju.
Może przybrać odpowiednią postawę, ukryć to, co zbędne, na rzecz tego, co
konieczne. Nic nie ogranicza jej kompetencji. Nic nie podważa jej ideologii,
nie odciąga od raz obranej ścieżki, nie zmusza do odwracania wzroku. Choćby
jednostka się pomyliła, to tylko jednostka odczuje następstwa poczynionego błędu.
Estalavanesie, jeżeli chcesz kroczyć tą drogą, musisz przygotować się na
ponoszenie konsekwencji, a wielokrotnie także branie odpowiedzialności za
innych, co może być najtrudniejszym, z czym przyjdzie ci się spotkać. Nie
będziesz samotnikiem wiernym definicji, ponieważ nie potrafisz być obojętny.
Nie jesteś mizantropem, który mógłby zamknąć się w odosobnieniu i biernie
przyglądać krzywdzie ludzi. Jesteś indywidualistą, Estalavanesie, a to znaczy
więcej niż samotnik, łączy bowiem w sobie pewne cechy tych skrajności.
Uniósł
rękę, zatrzymując ją na wysokości oczu ucznia. W ten sposób wyraźnie dał mu do
zrozumienia, że zamierza zacząć działać, lecz nie bez uprzedniego przyzwolenia.
Est
spoglądał to w oczy Maga, to na szarą, wyciągniętą w ciemności dłoń, a
nieuchronność nadciągającego wydarzenia bolała nie mniej niż to, co magia
wyczyniała w jego organizmie. Przełknął ślinę i powoli wyciągnął własną, jak
gdyby w każdej chwili gotów ją cofnąć. Złączył wyprostowane palce i skierował
wnętrzem w stronę nauczyciela, jakby w ludzkim geście pozdrowienia, co w ich
wspólnym języku oznaczało zezwolenie na pobór mocy. Zaciskając usta i powieki,
oczekiwał na to, czego nie chciał, a czego potrzebował, by przetrwać. W innym
wypadku nagromadzona energia w końcu by go rozerwała, a jej zasób mógłby
obrócić w ruinę znaczną część Twierdzy, o ile nie całą, zważywszy na siłę, jaką
reprezentował niepozorny chłopak. Użytkownicy magii byli żywymi ładunkami wybuchowymi,
ale potrafili samodzielnie radzić sobie z zagrożeniem płynącym z ich własnych
talentów. W przeciwieństwie do podopiecznego Maga.
Ciepła,
twarda skóra dotknęła poznaczonej zrogowaciałym naskórkiem dłoni elfa i
nacisnęła, nakłaniając do utrzymania jej w pionie. Silne, grube palce zamknęły
się na niej i w tej samej chwili esencja w chudym ciele przeszywająco
zawirowała. Gwałtowne wibracje wywróciły mu wnętrzności na nice i wymieszały ze
sobą, a płynąca w żyłach krew stała się chłodną, ożywczą wodą zmierzającą
strumieniem w jednym kierunku. Włosy na karku Esta uniosły się od
przenikającego skórę mrowienia. Ledwie słyszalne trzaski cichły, a ból odpływał
do punktu styku, jakby schłodzona krew zabierała ze swoim prądem to, co ciało
odrzucało. Na przemian robiło mu się ciepło i zimno. Oczekiwana ulga wyrwała z
suchego gardła niesłyszalne westchnienie.
Po
upływie kilku sekund wszystko się uspokoiło. Po męczarniach nie został nawet
ślad, jedynie ulotne wspomnienie zastępowane kontrolowanym błogostanem. Serce
wybijało spokojny rytm do wtóru cichego oddechu. Świeża krew rozgrzała ciało, a
nowa siła wstąpiła w obolałe mięśnie, rozjaśniła umysł i pozwoliła Estowi na
powrót do normalności osłodzonej ukojeniem. Resztka esencji odnalazła swoje
miejsce gdzieś wewnątrz ciała i ukryła się, chwilowo odchodząc w niepamięć.
–
Dziękuję, mistrzu – wyszeptał, pospiesznie cofając wypuszczoną z uścisku rękę.
– Pomogło.
–
Ten sposób musi wystarczyć, dopóki nie znajdziemy innego rozwiązania naszego
kłopotliwego problemu.
Mag
dotknął swojego czoła, gdy nagłe uderzenie obcej energii wprawiło jego
świadomość w gwałtowny ruch obrotowy. Usiadł na podłodze w siadzie skrzyżnym i
oburącz chwycił się za głowę, przymykając przy tym oczy. Jako mnich, którym
pozostanie aż do śmierci, stronił od alkoholu, lecz teraz czuł się wręcz
pijany, co poniekąd było zabawnym doznaniem z racji podłoża działającej siły
proszącej o słowo komentarza.
–
Okres między atakami się wydłużył, Estalavanesie. Ponadto odczuwam zwiększoną
ilość mocy, jaką otrzymuję z każdym kolejnym pobraniem. Twoje ciało uczy się
kumulować coraz to większe jej pokłady, a co za tym idzie, coraz rzadziej
będziesz wymagał mojego wsparcia. Kto wie, może sądnego dnia osiągniesz poziom,
w którym generowane zasoby będą mniejsze niż zdolności magazynujące ciała.
–
Jak się czujesz? – Est jakby go nie słuchał. Zmartwienie przemawiało przez
niego całego, ale jedynym, czym mógł w tej chwili kierować się Mag, był
ochrypły głos podopiecznego. Emocje w tym chłopcu były równie silne co jego
energia magiczna. Zupełnie tak, jakby zamiast magii wyzwalał z siebie uczucia.
– Moja esencja nie czyni ci krzywdy, mistrzu? Przepraszam, że z mojej winy
musisz to znosić…
–
Niczyja to wina, chłopcze, a czuję się jak stary karczemny pijus. Mam lekkie
zawroty głowy. Usiądź w końcu. – Mentor wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką.
– Nie wiem, na ile ta wiedza będzie ci przydatna w przyszłości, Estalavanesie,
ale i tak się nią z tobą podzielę. Zapamiętaj: jeśli będziesz chciał ukryć się
przed poszukiwaczami magii, zawsze pilnuj poziomu mocy w swoim ciele. W ten
sposób twoja esencja będzie wyczuwalna, lecz ty sam nie będziesz dostrzegalny.
Tak, to diametralna różnica.
–
Poszukiwacze magii? – Zaciekawiony uczeń usadowił się naprzeciwko nauczyciela.
Zaczynał czuć się jak świeżo przebudzony ze snu. Wypoczęty i pełen werwy skory
był podjąć się dalszych ćwiczeń. – Kim oni są? Lub czym?
–
Przedstawiciele różnych ras, wrażliwe istoty ukierunkowane na wykrywanie
aberracji energetycznych związanych z nurtem. Trudno opisać ich wygląd, gdyż
nawet ja zaliczam się do ich grona. Z racji posiadanych umiejętności są
wyjątkowo groźni dla czaromiotów.
–
Skąd wiesz tak wiele na temat magii, mistrzu? Nie masz przecież talentu.
–
Nie trzeba go posiadać, by zrozumieć zasady jego działania. Jeżeli chcesz pojąć
otaczający cię świat, chłopcze, to musisz poznać go w stopniu nie tyle
zadowalającym, co ponadprzeciętnym, a w szczególności poznać rządzące nim
prawa. Jestem doradcą przywódcy kompanii, moim obowiązkiem jest mieć ogląd na
każdą dziedzinę życia. I jestem opiekunem tutejszych czarodziejów. Wiem to i
owo o nich samych, gdyż nie dysponując talentem, muszę sprawować nad nimi
kontrolę w ten czy inny sposób. Za pomocą dotyku potrafię odebrać moc
użytkownikom magii bez względu na to, czy oni sobie tego życzą, czy nie.
Przełamuję ich bariery, jak uczyniłem to z tobą w gospodzie, Estalavanesie. Jak
poszukiwacz magii. – Uśmiechnął się przewrotnie.
Było
to dla Esta cokolwiek nielogiczne: niemagiczny człowiek potrafiący wykrywać
magię, co więcej, pobierać ją z ciała magicznego bez zgody posiadacza.
Niebezpieczna zdolność. I jak się okazało, na tyle istotna, by mistrz o tym
napomknął.
–
Co zatem się stanie, jeśli esencja zostanie doszczętnie zużyta lub odebrana?
–
Cieszę się, że o to pytasz, mój dociekliwy uczniu. Otóż nie jest to efekt tak
zjawiskowy jak w przypadku przerostu energetycznego, aczkolwiek zawsze skutkuje
utratą przytomności użytkownika. W sporadycznych sytuacjach kończy się
śmiercią, zwykle na skutek otrzymanych obrażeń fizycznych lub innych działań
osób trzecich, a nie samego jej braku. – Starzec na kilka oddechów przymknął
ciężkie powieki. Po obecności mocy podopiecznego pozostał wyłącznie ślad
zmęczenia. – Ogólnie rzecz ujmując, całkowita utrata energii jest nieszkodliwa
i utrzymuje ciało wraz z umysłem w stanie śpiączki, do momentu aż nie odnowi
się ona na poziomie funkcjonalności organizmu.
–
Czyli jakim?
–
Trudno jednoznacznie orzec. Zależy to od wielu czynników: natężenia mocy,
szybkości jej regeneracji, przepustowości oraz całkowitego zasobu mieszczącego
się w zdrowej granicy.
–
I całą tę wiedzę nabyłeś przez doświadczenie, mistrzu? – Pełen podziwu ton
ucznia zniżył się do nabożnego szeptu. – Imponujące.
Mag
zaśmiał się serdecznie.
–
Nie tylko poprzez doświadczenie, chłopcze. Czytuję także księgi. Są
niedocenianym, zasobnym źródłem wiedzy. Niejednokrotnie potrafią zaskoczyć
ciekawostką, która nawet światłym umysłom nie przeszłaby przez myśl.
Na
wzmiankę o książkach w piersi Esta rozpaliła się maleńka iskierka. Jak na razie
nie miał choćby chwili dla siebie, lecz wizja szansy na zagłębienie się w
lekturę bardzo go ekscytowała. Tylko skąd je wziąć? Jedyna, jaką miał, została
w Cichobrzegu. Ale w wieży znajdowała się ogromna biblioteka. Za zgodą mentora
mógłby z niej skorzystać, niestety roiło się w niej od adeptów i sztukmistrzów.
Mógłby poprosić mistrza o wypożyczenie dla niego kilku egzemplarzy… Nie, nie
będzie go w to angażował. Równie dobrze sam może pójść pod osłoną nocy i zabrać
księgi. Potrzebował tylko pozwolenia.
–
A czy ja… - zaczął nieśmiało - czy ja też mógłbym czytać księgi?
–
Oczywiście. Biblioteka na trzecim piętrze jest do twojej dyspozycji, mój
uczniu. Pamiętaj tylko, aby odnotować swoje imię i tytuły wypożyczanych ksiąg w
rejestrze bibliotecznym, by pozostali chętni wiedzieli, gdzie ich szukać w
razie konieczności. Potrafisz pisać, prawda?
–
Chyba… chyba tak.
Ekscytacja
opuściła Esta. Myśl o kolejnych ułomnościach i brakach w umiejętnościach
sprowadziła go na ziemię. Opiekunowie nauczyli go pisać, lecz nie miał
pewności, czy w stopniu wystarczającym, czy zaledwie szczątkowym.
–
Więc postanowione. Po kolacji będziemy spędzać czas na ćwiczeniu pisania i
czytania.
–
Ale mistrzu… Co z twoją pracą? Ledwie masz czas na wykonywanie innych
obowiązków.
–
Mną się nie przejmuj i nie szukaj wymówek, Estalavanesie. Mogę odpowiadać na
listy i czytać raporty, podczas gdy ty będziesz ćwiczył przy stole obok.
Skrobanie pióra w niczym nie będzie mi przeszkadzało, zapewniam cię. – Mag
chrząknął, przesuwając palcami po gęstej brodzie sięgającej kilku centymetrów
poniżej podbródka. – Patrząc na to z innej perspektywy, przydałby mi się
asystent, który na czas mojej absencji zajmowałby się dokumentami.
Chcąc
tego czy nie, Est napytał sobie właśnie biedy w postaci dodatkowych zajęć w i
tak wypchanym po brzegi rozkładzie dnia. Ale zdawał sobie sprawę, że
rozwinięcie tak kluczowych umiejętności pozwoli mu szybciej przeglądać interesujące
go pozycje, a może także pisać własne, kiedy stanie się mistrzem w dziedzinie
alchemii oraz zielarstwa.
–
Wystarczy tych dyskusji, Estalavanesie, bo inaczej zabraknie nam tematów na
wieczór – dobrotliwie skarcił rozmarzonego ucznia. – Głód wiedzy to pożądana
cecha, o ile utrzymywana w ryzach przez rezolutny umysł. Tymczasem postaraj się
wyciszyć własny na tyle, by uspokoić swoje wnętrze i przygotować na wejście w
trans.
Chłopak
przytaknął i za radą mistrza zamknął oczy, układając dłonie swobodnie na
kolanach. Ciemność była wokół niego i w nim samym. Dryfowała pomiędzy luźnymi
refleksjami, pochłaniała je jedną po drugiej i znikała wraz z nimi w odmętach
ukojonej duszy. Starał się odsuwać na bok wizualizacje ludzi kradnących magię,
wyrzucać je jak niechciane przedmioty, całymi garściami. Znikały wyobrażenia
lepszego życia zastępowane czarnymi, nieprzenikalnymi kurtynami. Nie istniało
nic poza nim samym i ciemnością. Odległe dźwięki i hałasy dobiegające z
dziedzińca Twierdzy już go nie dotyczyły. Był ślepy i głuchy na wszystko, co
działo się wokół jego materialnej powłoki. Odrywał się od siebie samego, a
doznanie to niezmiennie wprawiało go w stan pobudzenia, ekscytacji odrealnieniem,
poczuciem swobodnego opadania na dno jestestwa.
Nagły
rozbłysk uderzył z siłą pioruna, oślepiając i wyrywając go z własnego
bezpiecznego wnętrza. Słowa Colonella powróciły w całej swej niszczycielskiej
okazałości, aż Est drgnął, markując dekoncentrację poprawą postawy. Dlaczego
tak bardzo przypominał on Maga, choć jednocześnie tak bardzo różnił się od
niego? To było niezręczne. Paskudnie niezręczne, zważywszy na to, co działo się
nie tylko z jego duchem, ale i ciałem. Obie te sfery drżały poruszone, kiedy
chodziło o natrętnego Colonella, człowieka trudnego do przejrzenia. Bał się go,
to oczywiste. W swej skrajnej żałosności bał się niemal każdego, a zwłaszcza
tych, którzy mieli nad nim jakąkolwiek przewagę. Powinien powiedzieć o tym
mistrzowi i wraz z nim rozgryźć ten problem. Ukoić nerwy rozmową, ponieważ
dopiero wtedy będzie mógł ponownie spróbować wejść do własnego wnętrza.
Potrafił już wypchnąć z umysłu zbędne myśli, doprowadzić się do stanu
przypominającego kontrolowany sen, stabilny bezruch, odcięcie się od wrażeń
zmysłowych, ale zawsze pojawiał się on. Z tym cholernym uśmieszkiem,
łobuzerskim błyskiem w oku, wręcz obraźliwą swobodą.
– Mistrzu… – zaczął z wahaniem i zaraz
pożałował, że się odezwał. Nie był gotów na podjęcie tego tematu, na zapytanie
wprost o to, o co zapytał zwiadowcę w przypływie palących uczuć. – Ach…
Przepraszam, pospieszyłem się.
Stary
człowiek rozchylił powieki i wypuścił ustami wstrzymane w płucach powietrze.
–
Wyraźnie czuję, że coś cię trapi, chłopcze. Jestem tu dla ciebie.
Skrępowanie
zastąpiła cicha wdzięczność, lecz mimo to Est nie przestawał ciągnąć za
końcówkę długiego ucha. Ucieczka przed niewygodnym tematem nie sprawi, że
problemy same się rozwiążą, a odwracając się od nich, odwracał się od swoich
pragnień i marzeń. Niemniej bał się odpowiedzi. Wcale nie chciał znać natury
relacji Maga z Colonellem, ale to jedno niedorzeczne pytanie wciąż do niego
wracało. Jak zły szeląg zatruwało mu umysł i burzyło porządek, o jaki z trudem
walczył… Czy mistrz okłamał go, twierdząc, że nigdy nie szkolił ucznia? Czy już
na zawsze pozostanie tym drugim? A może nigdy nie miał być tym pierwszym…?
Odetchnął,
aż przeszedł go niekontrolowany dreszcz. Uniósł spojrzenie na twarz nauczyciela
i na wydechu wyszeptał wątpliwość głosem, którego nie poważył się podnieść z
obawy, iż złamie się od przesytu emocji.
–
Mistrzu, co łączy cię ze zwiadowcą Colonellem?
Może
i nie spodziewał się reakcji, z jaką spotkał się podczas rozmowy z młodym
najemnikiem, ale mimo to oczekiwał jakiejkolwiek, choćby nieznacznego
uniesienia czarnych krzaczastych brwi. A nie otrzymał żadnej. Przynajmniej nie
od razu.
Przenikliwe,
głęboko osadzone oczy wypatrywały go w ciemności, podczas gdy umysł mnicha
powracał z głębin wiecznie czujnej podświadomości.
–
Nie jest tajemnicą, Estalavanesie, że ze wspomnianym młodzieńcem łączy mnie
szczególna więź – zaczął powoli, jakby ostrożnie dobierał słowa, a nie
wypowiadał je prosto z serca, jak czynił to dotychczas. Ważył je w myślach,
kalkulując, ile może wyjawić własnemu uczniowi. Uczniowi, którego ta nagła
zmiana zapiekła do żywego. – Odkąd Colonell trafił do Twierdzy, to mnie
przypadł w udziale obowiązek wychowywania go, przystosowania do życia w
społeczności rządzonej wewnętrznym prawem oraz regulacjami, których dobrowolnie
nie zamierzał sobie przyswajać. Jego niebywały wrodzony talent przykuł uwagę
Niedźwiedzia. A jeśli nasz przywódca zażyczy sobie wcielenia wybranej jednostki
w szeregi swojej kompanii, to uczyni co w jego mocy, by życzenie się ziściło.
Nawet wbrew prawu panującemu w Estarionie. Niestety, mój uczniu, z tego tytułu
Niedźwiedzie na chwilę obecną mają więcej wrogów niż przyjaciół.
Gorycz
Maga objawiła się cierpkim grymasem. Nie chciał niczego ukrywać przed swoim
podopiecznym, ale nie mógł powiedzieć mu całej prawdy. Jeszcze nie teraz, gdyż
chwila była nieodpowiednia, a i okoliczności niesprzyjające. Przyjdzie czas,
kiedy Estalavanes samodzielnie wywnioskuje więcej, niż mógłby wynieść ze słów
mentora. A wtedy prawda nie będzie tak bolesna, ponieważ wyjdzie z niego
samego, a nie z zewnątrz w formie suchej wiedzy. Prawda zrozumiana jest
łatwiejsza do przyswojenia, lecz nie mniej przykra. A Mag musiał uczynić ją
znośną.
–
Więc był twoim uczniem?
–
Nie, Estalavanesie. Aż do dnia odnalezienia cię w Cichobrzegu nie miałem
ucznia, o czym powinieneś wiedzieć, o ileś dobrze mnie słuchał. – Nastąpiła
chwila wymownego milczenia, podczas której zawstydzony Est znów złapał za
bolące już ucho. – Colonell był moim wychowankiem. Nikt inny nie potrafił
poskromić jego charakteru. I nikt inny nie potrafił go zrozumieć. Granica
pomiędzy jednym a drugim jest wyjątkowo subtelna, niemal niedostrzegalna,
aczkolwiek wystarczy chwila, by przejrzeć na oczy. Wystarczy poznać i dostrzec
to, co druga osoba usiłuje ukryć. Wymaga to jednak ogromnych pokładów
cierpliwości i zaangażowania. I jest to już tylko krok od stworzenia zażyłości,
często niesłusznie utożsamianej z uzależnieniem.
Łagodny
ojcowski uśmiech wykwitł na okolonych zmarszczkami wargach, jakby samo
wspomnienie minionych lat wypełniało wiekowego mężczyznę dawno utraconą pogodą
ducha i ciepłem uczuć. Na ten widok Est poczuł ukłucie w piersi tak dokuczliwe,
że zrobiło mu się niedobrze.
–
Estalavanesie, czy mogę wiedzieć, dlaczego nurtuje cię ta sprawa? – Mag nie
wydawał się zirytowany niewygodą poruszonej kwestii. Pragnął wyjaśnić ją od
początku do końca, nie zostawiając miejsca na niedopowiedzenia bądź
wątpliwości. – Czy jesteś zazdrosny o naszego młodego przyjaciela? Czujesz się
zagrożony? Odepchnięty?
Jasnozielone
oczy rozszerzyły się nagle, a palce tarmoszące płatek ucha zluzowały chwyt.
Szczupła dłoń opadła na kolano, kiedy podążający za nią niewidzący wzrok utknął
w przestrzeni między nim a mistrzem. Zazdrość. Zagrożenie. Odepchnięcie. Nie,
nie czuł się zagrożony, bynajmniej. U boku opiekuna zawsze było mu lepiej niż w
samotności. Nie lękał się, że ktoś ich rozdzieli. No dobrze, miewał takie myśli
w nagłych atakach milczącej histerii, ponieważ czasem naprawdę czuł się
odsunięty czy niepotrzebny, kiedy mistrz i Colonell rozmawiali na tematy go nie
dotyczące, ale wynikało to z ich obowiązków pełnionych dla dobra kompanii, a
nie z czystej złośliwości. Kiedyś i on będzie mógł uczestniczyć w ich
rozmowach.
–
Czym tak naprawdę jest zazdrość? – spytał szczerze.
Mag
odpowiedział w tym samym tonie, otwarcie i bez przygany, jakby rozmawiali o
najzwyklejszej na świecie rzeczy. I tak też było w istocie.
–
Zazdrość to ciekawe uczucie, niezbędne jak reszta. Mniej lub bardziej
szlachetne, nie ma na to reguły. Oględnie mówiąc, przejawia się chęcią
posiadania kogoś lub czegoś należącego do innej osoby, sporadycznie niechęcią
do dzielenia się swoją własnością. Wzbudza frustrację w stosunku do podmiotu
czy obiektu, a przez ciało przyjmowana jest jako nieprzyjemne doznanie.
Oczywiście, jak każde inne uczucie, zazdrość odpowiednio dawkowana może
przynieść wiele korzyści, lecz jej nadmiar jest niszczycielski nie tylko dla
otoczenia, ale i samego odczuwającego. Nigdy nie pozwól, by jakiekolwiek
uczucia cię zaślepiły, Estalavanesie. Miłość również niesie destrukcyjną siłę.
Nawet spełnienie może pociągnąć cię na dno. Bądź zawsze pomiędzy, zawsze
kontroluj ich przepływ w swoim umyśle. Bądź panem i władcą swego ciała. Pod
żadnym pozorem nie pozwól mu decydować za siebie, bo chociaż uczucia i emocje
pomagają nam poznawać świat oraz wchodzić z nim w bogate interakcje, to koniec
końców nie są dobrymi doradcami.
Zabrzmiało
to złowieszczo, wpasowując się w emocje, jakie Est aktualnie odczuwał na myśl o
smagłym łowcy. Zazdrość. Był zazdrosny o mistrza, gdyż z nikim nie chciał się
nim dzielić? To nie było w porządku.
–
Jak mam przestać to czuć? Jak pozbyć się zazdrości?
–
Poprzez zrozumienie, chłopcze. Postaraj się zrozumieć samego siebie, to, co w
tobie siedzi. Pogódź się ze stanem faktycznym i albo pozwól uczuciom
samoczynnie wygasnąć z biegiem czasu, albo działaj wedle własnych zasad
postępowania, jeśli uznasz, że powinieneś.
–
Brzmi łatwo…
–
Toteż spodziewaj się komplikacji – zakończył starzec poważnym tonem, by zaraz
mruknąć na granicy słyszalności. – Przymknij oczy, proszę. Słabe. – Rozległo się pstryknięcie, a
pod zaciśnięte powieki elfa dostało się stłumione magiczne światło, od środka
barwiąc je przygaszonym karmazynem. – Obawiam się, że póki co kontemplacja
powinna odejść na dalszy plan. Nie zabraniam ci próbowania w zaciszu własnej
komnaty, wręcz zachęcam, lecz w obecnym stanie nie przekroczysz pierwszej
bariery.
Wykonał
kilka wdechów i wydechów, by powoli podnieść się z desek, nie ryzykując
gwałtownymi zawrotami głowy. Opar magii wciąż krążył w ciele, szukając ujścia,
i nie zagrażał już jego własnej, typowo fizycznej energii, z którą łączył się i
w ten sposób ją neutralizował.
Est
poszedł w ślady mentora, ale w odróżnieniu od niego wciąż wszystko go bolało,
kiedy rozciągał zastane, spięte kończyny. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do
światła, mógł bezboleśnie obserwować poczynania leciwego człowieka.
–
Nie chcę być o ciebie zazdrosny, mistrzu – wymamrotał. – Wydaje mi się, że w
tym tkwi problem. Chciałbym mieć cię na wyłączność. Wstyd mi za te myśli.
–
Dziękuję za szczerość, drogi chłopcze, schlebiasz mi tym. – Mag skinął głową w
jego kierunku, w uśmiechu odsłaniając białe, zadziwiająco proste zęby. –
Jednakże musisz wiedzieć, że osoby nie mogą należeć do nikogo. Osób nie można
gromadzić ani posiadać, jak czyni się to z przedmiotami. I choćby byli tacy,
którzy twierdzą inaczej, to tkwią w wielkim błędzie, który prędzej czy później
sami sobie uzmysłowią. Nie zbieraj przyjaciół, Estalavanesie, nie zbieraj
drużyny, jeśli wybierasz się w podróż. Wchodź z nimi w relacje, a oni pójdą za
tobą z własnej woli. Nie przywiązuj ich do siebie, lecz pozwól im samym związać
się z tobą. – Podszedł do ławki i podnosząc tunikę, zarzucił ją sobie na
ramiona. Wiążąc pas, wrócił do ucznia z tym wyjątkowym wyrazem twarzy, na
którego widok chłopakowi od razu zrobiło się lżej na sercu. Bez użycia słów
zapewniał, że wszystko będzie dobrze. – Przyjaciół się nie szuka,
Estalavanesie. Prawdziwi przyjaciele po prostu są. Wystarczy dać im szansę,
pozwolić istnieć w swojej przestrzeni. Czasami nawet największy wróg może
nabrać cech lojalnego przyjaciela.
Cały
wykład wydał się Estowi dziwny i niezrozumiały, a ostatnie zdanie zabrzmiało
tak enigmatycznie, że niemal samo wchodziło ze sobą w sprzeczność. Jak zdążył
się przekonać podczas pobytu w warowni Niedźwiedzi, życie samo w sobie było
skomplikowane, zagmatwane i pozbawione głębszego sensu, którego mógłby uczepić
się zagubiony dzieciak. Przynajmniej nie był sam. Miał nauczyciela, a zarazem
przyjaciela, opiekuna i strażnika. Autorytet, którego śladem pragnął podążać.
Duchowego przywódcę, mądrego i pełnego wiary w otaczający go świat, nieważne
jak nieprzychylny by nie był. Mając takie wsparcie, wszystko wydaje się realne.
Marzenia nabierają atrybutów możliwości do spełnienia, barwne fantazje okazują
się prawdopodobną przyszłością, a wzniosłe myśli kształtują otaczającą go
rzeczywistość.
I
dokładnie w tym momencie biały elf podjął ostateczną decyzję, przejęty
rezonującymi w jego duszy słowami, zaklęty mocą uczuć płynących wraz z nimi.
Ostatnim razem chciał to zrobić pod wpływem impulsu, ale mistrz go powstrzymał,
twierdząc, że zaczeka, aż uczeń będzie na to gotów. Teraz postanowił ujawnić
to, czego nikt poza nim samym dotąd nie widział, z rozmysłem wystawiając się na
ewentualny dotyk i daleko idące konsekwencje swojego wyboru. Sięgnął do bandaża
ciasno owijającego lewą dłoń, zerkając w twarz mistrza. Ponownie skupił się na
własnych palcach, nagle drżących i niezgrabnych, nerwowo mocujących się z
wiązaniem. W sali ćwiczeń zalegała cisza tak drażliwa, że odległe dźwięki
docierające z zewnątrz zdawały się atakować jego wrażliwy słuch. Nawet cichy
oddech Maga stawał się dudnieniem nie do zniesienia. Musiał się odezwać.
Zapragnął natychmiast usłyszeć znajomy głos, inaczej oszalałby od napięcia
narastającego w przedłużających się sekundach.
–
Prosiłeś, bym nikomu o tym nie wspominał, mistrzu. Ale ja chcę. Sam z siebie
chcę ci to pokazać.
Mężczyzna
nie odpowiedział. Ześlizgnął się spojrzeniem z niezwykłych oczu na ręce
podopiecznego. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że nie był ciekaw tego, co
chłopak odnalazł w Grobowcu Zaklinacza. Czego on sam poszukiwał nie do końca
pewny istoty mocy z objawionej mu wizji. Wykazał się jednak powściągliwością i
cierpliwością, a cechy te stały się głównymi czynnikami wzbudzającymi w
płochliwym uczniu zaufanie względem nauczyciela. Uczniu, który wiedziony
przekonaniem, kontynuował swój monolog, nie pozwalając ciszy dojść do głosu.
–
Uważam, że to ona przyciągnęła cię do Cichobrzegu, mistrzu. Skoro jesteś
poszukiwaczem magii, to musiała zadziałać na ciebie jak światło latarni
morskiej w głębokich ciemnościach. Czymkolwiek ona jest, tworzy ze mną całość.
Nie mogę jej zdjąć.
Poluzowany
materiał osłaniający jego największy skarb zsunął się z miękkiej, białej jak
śnieg skóry. Panika zaglądała w zielone oczy o nienaturalnie rozszerzonych
źrenicach, zmuszając go do ciągłego przełykania napływającej do gardła żółci.
Wreszcie wyciągnął odsłoniętą dłoń w kierunku mistrza wierzchem ku górze, tak
aby złote łączenia były wyraźnie widoczne w słabym świetle. Z przestrachem
śledził reakcję starszego mężczyzny. Obawiał się jej, a zarazem oczekiwał jego
słów. Odsłonił się całkowicie, bo ten przedstawiciel gatunku ludzkiego na to
zasługiwał.
Rozległo
się stanowcze „mocne” i sala rozbłysła wraz z odgłosem pstryknięcia. Est
zmrużył powieki od ostrego światła, jasnego niczym promienie słońca świecącego
równo w południe.
–
Przepraszam, chłopcze, ale chciałbym się temu przyjrzeć z należnym ci
szacunkiem, a nie na słowo honoru.
–
Proszę… mistrzu. – Podsunął rękę, wykonując nią gest mający zachęcić człowieka
do kontaktu. Nie odważył się podnieść oczu na wysuszoną, z nagła poważną twarz.
Drgnął i zastygł kiedy silna, naznaczona wiekiem dłoń delikatnie uchwyciła jego
chudy nadgarstek, przyciągając artefakt bliżej.
Mag
w milczeniu studiował każde najdrobniejsze ogniwo rozmiarów odwłoku mrówki.
Pomrukiwał przy tym i z namysłem skubał gęstą brodę. Spojrzał na wnętrze białej
dłoni. Było gładkie, nie licząc złotej obręczy okalającej nadgarstek i obrączki
u nasady środkowego palca. Zdumiewające, że zarówno przegub, jak i palec
zginały się całkiem naturalnie, jak gdyby artefakt był wyłącznie wybrzuszonym
malunkiem.
Stary
mnich westchnął przeciągle, nie potrafiąc połączyć oglądanego przedmiotu z
tymi, o których kiedykolwiek czytał lub słyszał. Grobowiec Zaklinacza
traktowano jak zmyśloną bajkę i nieprawdziwą legendę, pożywkę dla głodnych
wrażeń poszukiwaczy przygód. W ostateczności okazał się miejscem najzupełniej
prawdziwym. I w rzeczy samej skrywał skarb godny samych bogów. Teoria
Estalavanesa była jednak błędna z racji samego założenia - Mag nie został
zwabiony mocą przedmiotu, ponieważ jej nie wyczuwał. Przybył na polecenie
przebłysku, jednego z wielu niejasnych przekazów zesłanych przez samą Macierz
Mocy. Bransoleta nie emanowała magią. Nie ulegało wątpliwości, że ją zaklęto, o
czym świadczyło niecodzienne, dosłownie bezpośrednie połączenie z posiadaczem.
Wniknęła płytko pod skórę, choć lśniła na podobieństwo intensywnie złotego
tatuażu. Jej misterne, egzotyczne wykonanie nie pasowało do surowej kultury
śródlądu. Nie należało także do dzieł elfów z Isetualethartu. Z całym
szacunkiem dla tej starej rasy, ale ich biżuterii brakowało tak szalonej
finezji. Ponadto imperialni elfowie nie byliby w stanie ukryć jej mocy przed
Macierzą oraz poszukiwaczami. Czy zatem jej moc uśpiono? Czy też jej zadaniem
było uśpienie mocy zamkniętej w ciele posiadacza? A może właśnie w ten sposób
przejawiała swój potencjał – chroniąc chłopca przed wykryciem. Cóż mogło być na
tyle potężne, by dojrzeć go poprzez wici nurtu otaczające świat? Nie istniała
potęga, która byłyby w stanie tego dokonać, choć… Nie, zdolne do tego
stworzenia zginęły w ostatniej wojnie. Od dwóch tysiącleci nikt o nich nie
słyszał.
–
Estalavanesie, jak dotychczas radziłeś sobie z nadmiarem mocy?
Chłopak
przestąpił z nogi na nogę skrępowany lekkim dotykiem na grzbiecie dłoni. Myślał
gorączkowo nad odpowiedzią, lecz nie potrafił jednoznacznie określić czasu, w
którym zaczęły niepokoić go symptomy podobne nadmiarowi esencji.
–
Nie radziłem, mistrzu. Po raz pierwszy poczułem je na własnej skórze w czas po
znalezieniu bransolety. A szczególnie w dniu, w którym po raz pierwszy pobrałeś
ode mnie moc. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że noszę w sobie magię.
–
Intrygujące… – mruknął do siebie starzec. – Zupełnie jakby kontakt z nią
wybudził drzemiącą w tobie siłę. Niebywałe, przeczące naturze zjawisko.
Mag
zyskał pewność, iż sam nie rozwiąże tej zagadki, nie z ograniczonym dostępem do
źródeł prastarej wiedzy oraz nadmiarem obowiązków względem kompanii najemnej.
Zmuszony będzie poinformować o artefakcie głowę Zakonu Paladynów. Być może on
będzie w stanie rozwikłać zagwozdkę związaną z wizjami starca. Niestety, może
się to okazać stosunkowo trudne, realną bowiem przeszkodą na drodze poznania
natury przedmiotu był planujący agresywną ekspansję Złowieszczy Niedźwiedź. Mag
nie wiedział, jak na ich wzajemne stosunki z Zakonem wpłyną śmiałe poczynania
przywódcy, ale musiał reagować, kiedy jeszcze był po temu czas. Arcypaladyn
zrozumie pośpiech oraz powagę osobliwego odkrycia. Jako osoba inteligentna i
tolerancyjna, przewidywaniami wybiegał daleko w przyszłość, a horyzontów wcale
nie miał tak wąskich, jak wielokrotnie mu zarzucano. Zastanawiające, że
buntownicy uaktywnili się dopiero na przełomie roku. Nieprzypadkowo w czasie,
kiedy pojawiły się pierwsze, wyraźnie ze sobą powiązane wizje…
–
Niebywały przedmiot, mój chłopcze – wymruczał z podziwem. - Aczkolwiek zmuszony
jestem wyprowadzić cię z błędu. To nie bransoleta mnie do ciebie przyciągnęła,
lecz ty sam, a dokładnie rzecz ujmując, esencja wypełniająca twoje ciało.
Przedmiot zdaje się nie posiadać wartości magicznej, nie wyczuwam jej.
Sztukmistrz Sneser również jej nie wykrył, choć zmysł ma wyjątkowo wrażliwy.
Nie wiem, czym jest ta ozdoba ani do czego została stworzona, ale należy już do
ciebie. Możliwe, iż uznała cię za prawowitego właściciela. – Chrząknął,
oczyszczając zachrypniętą krtań. – Podejrzewam, że to z jej winy nie mogliśmy
wejść do Grobowca. W istocie może być tak, iż nie chce wracać tam, skąd
przybyła. Istnieje specyficzny rodzaj inteligencji magicznej zaklinanej w
przedmiotach wraz z energią tajemną osoby zamykającej czar. – Z wyczuciem
przesunął szorstkimi opuszkami po złotych nitkach lśniących w jaskrawym
świetle, jakby lękał się, że mocniejszy ucisk napiętej cienkiej skóry może
sprawić chłopcu ból. – Obnoszenie się z nią nie przyniesie ci niczego dobrego,
Estalavanesie, tylko przyciągnie niechcianą uwagę, a i bandaż nie sprawdza się
najlepiej. W magazynach powinny być rękawice… tak, to byłoby dobre rozwiązanie
– mruczał do siebie Mag. Kiedy puścił rękę ucznia, jego oczy błyszczały
ożywieniem. – Sami nie dotrzemy do prawdy tkwiącej w artefakcie, znam jednak
kogoś, kto mógłby nam pomóc. Osobistość wielce wpływowa, mająca na swoje
skinienie wiedzę tak starą, że sięga ona Wojny Bogów. Zamieszkuje stolicę
Estarionu, Aneil’Aranth, toteż upłynie wiele czasu, zanim otrzymamy z jego
strony odpowiedź, bez wątpienia zadowalającą. Za twoim pozwoleniem skontaktuję
się z nim i poproszę o pomoc. Tymczasem zmuszony będę polecić ci, dla twojego
własnego dobra, abyś trzymał w sekrecie to, co otrzymałeś od losu.
Est
przyciągnął do siebie ozdobioną złotym artefaktem dłoń i przytulił ją do piersi
w obronnym geście, który nie umknął wejrzeniu bystrookiego starca. Zalękniony
chłopak wzrok wbijał w brodate oblicze, upiornie jasne w sztucznym, ostrym
świetle, które zaraz na polecenie leciwego doradcy zmniejszyło natężenie.
Wierzył, że mistrz go nie skrzywdzi, ale czy mógł polegać na nieznanej osobie
ze stolicy? Jeśli wspomniana persona cieszyła się nieposzlakowaną opinią oraz
rekomendacją Maga, to czy mogła być złym człowiekiem?
–
I jeszcze jedno, chłopcze. – Konspiracyjny ton opiekuna przywołał go do
rzeczywistości. – Bądź tak dobry i nie wspominaj Colonellowi o tym, co trzymasz
w sekrecie. Ufam temu sowizdrzałowi, jednakże im później ktokolwiek się dowie,
tym większa szansa, że odwleczemy w czasie nieuniknione.
Est
postanowił o nic więcej nie pytać. Barwa głosu oraz ostrożność odbijająca się w
nieustępliwym spojrzeniu mistrza wystarczyły, by przytaknął i mocniej zacisnął
palce na poznaczonej złotem ręce. Skąd w ogóle pomysł, że mógłby odsłonić się
przed tą irytującą istotą? Nigdy tego nie zrobi.
Przenigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz