Sine
powieki rozchyliły się, odsłaniając lśniące żółtozielone tęczówki. Pokryty
poziomymi zrogowaciałymi płytkami nos zmarszczył się, a nozdrza rozdęły, gdy
rozbrzmiewający zewsząd zew wybudził go z długiego letargu. Czysta pieśń niosła
się w głąb lasu do wtóru cicho szumiącego wiatru i lekko szeleszczących liści.
Kolejny wysoki głos dołączył do chóru przybierającego formę spójnego, ponurego
zawodzenia, niemal ciągłego, przerywanego przez niektóre osobniki wyłącznie
celem złapania tchu. Czwarty głos wpasował się w jednoznacznie brzmiącą melodię
i dopiero teraz zyskała ona siłę wystarczającą, by pobudzić krew zastygłą w
żyłach, wezwać go i sprowokować do natychmiastowego działania. Był to prawdziwy
zew krwi, niewyobrażalnie cudowny, wręcz wyczekiwany z utęsknieniem. Pierwotny
dialekt, jakim od zarania dziejów posługiwali się mieszkańcy leśnych ostępów.
Obserwator
nie spał. Przez cały czas bezproduktywnego trwania na posterunku dostrajał się
do energii pulsującej w prastarej puszczy. Na poziomie daleko wykraczającym
poza ludzkie pojmowanie łączył się z potęgą natury podlegającą Macierzy tego
świata. Od nowa wplatał się w harmoniczny nurt, jaki stulecie temu zmuszony
został porzucić na rzecz ratowania własnego gatunku. Pokrzepiała go jednak
świadomość, iż nie była to nieodwracalna strata. Systematyczność oraz
konsekwencja działania pozwolą mu wszystko odzyskać, lecz potrzeba na to czasu.
Jak gdyby kiedykolwiek chodziło o co innego. Czas to uniwersalna waluta tego
świata oraz jedyna rzeczywista wartość.
Mrużąc
dwukolorowe ślepia, olbrzymi humanoid wsłuchiwał się w pojedyncze wilcze głosy.
Niesione wiatrem wieści nieludzkim uśmiechem wykrzywiły blade wargi,
odsłaniając dwa rzędy ostrych zębów. Końcówką wąskiego, czerwonego języka
posmakował nocnego powietrza niosącego obietnicę deszczu. Mniejsi bracia i
siostry śpiewali dla niego. Cztery watahy połączyły swe siły, by uczestniczyć w
polowaniu największego drapieżnika, który kiedykolwiek kroczył po tych
ziemiach, a który niebawem powróci na tereny siłą mu odebrane. Poszukiwany był
blisko… tak blisko, jak nigdy przedtem.
Obserwator
z chrzęstem podniósł się z iglastego poszycia. Otrzepał obszerny czarny płaszcz
i węsząc, próbował określić swoje położenie względem wzywających go wilków.
Powoli obracał się w miejscu, wyłapując prądy energetyczne opływające pnie
rosnących gęsto drzew. Dla udrożnienia napływu bodźców z otoczenia zsunął
kaptur z czupryny smolistych włosów; nasrożone uniosły się na karku i czubku
głowy niczym pióra napuszonego ptaka. Dłuższe pasma opadały na gładkie czoło,
sięgając podkrążonych oczu, a kilka z nich powiewało tuż obok krótkich, ostro
zakończonych uszu. Niepospolita twarz nie zdradzała niczego poza absolutnym
skupieniem. Nasłuchiwał. Odbierał sygnały, które umysł błyskawicznie łączył i
przetwarzał w wyraziste obrazy.
Dotknięty
ciepłym prądem energetycznym zatrzymał się gwałtownie. Wreszcie udało mu się
uchwycić nikłą, doskonale znaną esencję, o której wciąż śpiewali jego
towarzysze. Serce zamarło w szerokiej piersi. Oddech ugrzązł w gardle, a usta
rozchyliły się szerzej w grymasie bezgranicznego niedowierzania. Zrozumienie
zmrużyło powieki. Dzikie spojrzenie błyszczało bezgraniczną ekscytacją, gdy
pojął, iż jego przypuszczenia były słuszne. Twierdza Niedźwiedzi była klatką, w
której przetrzymywano poszukiwanego.
–
Znalazłem cię – wycedził złowrogo. – Znalazłem twój zapach, choć w dalszym
ciągu nie odnajduję cię w nurcie. Nie szkodzi…
Puścił
się pędem w kierunku, z którego docierał najsilniejszy esencjonalny ślad
skradzionego celu. Niemal nie czynił żadnego hałasu, lawirując pomiędzy rosłymi
drzewami porastającymi pokaźnych rozmiarów obszar. Wcale nie musiał tak się
forsować. Mógł teleportować się w dowolny zakątek puszczy, spamiętał ją już
bowiem w wystarczającym stopniu, by nie ryzykować złamaniem czaru wynikającym z
uderzenia w barierę energetyczną otoczenia. Aczkolwiek obawiał się, iż w ten
sposób utraci raz pochwycony trop.
Od
długiego czasu podejrzewał, że poszukiwany znajduje się w położonej z dala od
siedzib ludzkich Twierdzy Niedźwiedzi. I jak się zresztą okazało, miał pełną
słuszność. Nie mógł fizycznie przeniknąć do samej warowni, jako że była zbyt
dobrze strzeżona oraz pozbawiona bocznych wejść czy najmniejszych wyrw, którymi
wtargnąłby niezauważony. Nie znał wnętrza fortyfikacji, wobec czego
teleportacja także nie wchodziła w rachubę. W swych najśmielszych marzeniach
nie przypuszczał jednak, że poszukiwany sam się przed nim odsłoni.
Intensywność
tropu wzrastała, jednakże źródło nie wykazywało spodziewanej obecności
pierwotnej energii. Zdawało się zwyczajne, chociaż niosło ze sobą to, czego
Obserwator z taką desperacją wypatrywał. Przyspieszył żałując, że nie może
przybrać swojego prawdziwego kształtu, by spaść z nieba na niczego
niespodziewającą się ofiarę. Byłby obezwładnił go swym ogromem i porwał w
bezkres nocy, wiodąc na spotkanie z Panem…
Wtem
jego zmysły oszalały. Odbierane przez nie bodźce pozostawały ze sobą w
sprzeczności. Przecież esencjonalna woń nie miała prawa należeć do człowieka,
choć w rzeczywistości wszystko na to wskazywało. Impulsy trafiające do
wyczulonych zmysłów krzyczały o czymś zupełnie odmiennym od rysujących się w
umyśle oczekiwań. Zapach był jednym, natomiast idące z nim w parze wizualne
odbicie przedstawiało… Nie, nie może być… Obrazy kreowane przez magię otoczenia
oraz ślad w nurcie nie nakładały się na siebie. Było to tak, jak gdyby człowiek
przebywał w bliskim kontakcie z poszukiwanym i przejął na siebie część jego
esencji. Jak zatem miał interpretować to nietypowe zjawisko? Najwyraźniej
pospieszył się z tą radością. Pech prześladował go stanowczo zbyt długo. Nadszedł
czas, by odwrócić kartę losu na swoją korzyść.
Zaryzykował.
Z pomocą teleportacji przeskoczył kilkadziesiąt metrów wzdłuż traktu wiodącego
przez las. W okamgnieniu wyłonił się znikąd i wyciszając oddech, nasłuchiwał
coraz odleglejszego wycia, koncentrując się na nowym odgłosie. Galopujący koń
nadciągał z południa, wzbijając kopytami tumany kurzu. Obserwator przystanął na
skraju naturalnej bariery drzew i pod osłoną szerokiego pnia zaczekał na
przybysza. Zamknąwszy oczy, poczuł go wyraźnie: mieszaninę ludzkiego odoru oraz
metamagicznej słodyczy, jakiej nie mógł, nie powinien mieć.
Jeździec
był już na tyle blisko, by czający się w ciemności drapieżnik rozpoznał
najdrobniejsze szczegóły jego fizjonomii. W niczym nie ustępował on
przedstawicielom swojego prymitywnego gatunku; odziany w brązowe skóry i
uzbrojony w łuk nie wyróżniał się na tle reszty najemników widywanych każdego
dnia i nocy w lesie. Poniekąd okazał się inny. Połowę jego twarzy pokrywał zawiły
malunek wykonany podskórnym barwnikiem, absolutnie niespotykany na północy
Estarionu, a związany z ludem żyjącym na południu.
Gorzki
zapach człowieka wzburzył krew oczekującego nań rozsierdzonego Obserwatora.
Ślad mocy był klarowny i świeży, toteż miał już całkowitą pewność, iż
poszukiwany w istocie ukrył się w warowni. Wystarczyło złapać tego robaka
wykorzystującego siłę zwierząt dla uzupełnienia własnej ułomności i wyciągnąć z
niego konieczne informacje. Tak, to była kusząca myśl: ruszyć za nim w pościg,
dopaść go i zaczerpnąć odrobiny rozrywki przed finałowym spektaklem. Ludzka
anatomia była wyjątkowo intrygująca dla przedstawicieli jego gatunku, a wiedza
praktyczna zawsze pozostawała w cenie. Szczególnie że w niedalekiej przyszłości
mogła mu się wielce przydać.
Pan
kategorycznie zabronił krzywdzenia poszukiwanego, ale nie wspomniał nic o
pojedynczych celach spoza Zakonu Paladynów. Ten wytatuowany psubrat
przemierzający w pojedynkę ciemny las nęcił go swą głupotą. Brak jednego z nich
prędko nie zostanie odnotowany, a do tego czasu znajdzie sposób na odbicie celu
bez przyciągania uwagi przeklętych rycerzy.
Parskający
koń spłoszył się, instynktownie wyczuwając bliskość śmiertelnego
niebezpieczeństwa. Znarowiona gniada klacz gwałtownie odbiła w prawy bok i
kwicząc panicznie, przemknęła tuż przed nosem kryjącego się w cieniu
Obserwatora, który z uwagą patrzył za nią, szykując się do wszczęcia pościgu.
Był gotów podjąć się próby szybkości z wystraszonym zwierzęciem oraz próby sił
z jeźdźcem zaniepokojonym alarmującym zachowaniem wierzchowca. Poszukiwany
tkwił za murami, więc nic nie stało na przeszkodzie, by usatysfakcjonowany
Obserwator w dowolnym momencie wrócił pod warownię.
Nie
do końca miał rację. Jeśli człowiek ten jechał na północ, to czy nie zmierzał
ku miastu Zakonu? Jeżeli ten osobnik w rzeczywistości jest posłańcem, to tym
bardziej powinien go zabić. Gorzej, jeśli w Adeili spodziewają się jego
przybycia, wówczas rycerze najpewniej zaczną węszyć, a do tego dopuścić nie
mógł. Nie miał gwarancji, iż podczas gdy on zabawiał się będzie z nic
nieznaczącym dwunogiem, poszukiwany nie wyjedzie z Twierdzy i nie uda się w
nieznanym kierunku, ponownie zostawiając prześladowcę z niczym. Czy ci ludzie
wiedzieli, co też znalazło się w ich posiadaniu? Wątpliwe, by ich ograniczone
umysły były w stanie to pojąć, przypadek grał na ich korzyść.
Koń
oddalał się, niosąc na grzbiecie miękkoskórą istotę. Rozdarty wewnętrznym
konfliktem Obserwator zbyt długo analizował realne konsekwencje płynące z obu
możliwości. Wahał się przed podjęciem decyzji, aż w końcu doszedł do jedynej
słusznej konkluzji, iż chwila makabrycznej rozkoszy nie była warta ani krzty
gniewu Pana, a ten bez wątpienia srogo by go ukarał za niedopełnienie obowiązku
względem poszukiwanego i artefaktu. Jeszcze znajdzie czas na zabawę, a wtedy
cały Estarion należeć będzie do niego i jego Barwy, w której towarzystwie na
nowo zasiedli tutejsze bory i gąszcze, bagna oraz podmokłe łąki. Uczynią
ludziom to, na co zasłużyli sobie już na samym początku swej barbarzyńskiej
ekspansji. Wyplenią ich jednego po drugim, a będzie to najwspanialsza eksterminacja,
jaką ujrzy nowy świat. Ten jeden marny sprzedajny miecz nie był wart tego, by
przekreślać plany lepszego jutra. Obserwator potrafił być cierpliwy. Dni,
tygodnie, a nawet miesiące nie czyniły mu różnicy, gdy na horyzoncie malowała
się zachwycająca przyszłość: stulecia czasów świetności. Rozkwit. Renesans.
Obserwator
odprowadził spojrzeniem znikającego na horyzoncie jeźdźca, po czym z niemałym
trudem spróbował nawiązać połączenie mentalne z Panem. Naznaczony myślą
wyższego bytu, mógł wysilić się na daleki kontakt pozazmysłowy, który Panu
przychodził z naturalną łatwością. Zapanowała cisza i dało się w niej słyszeć
odległe pohukiwania sowy, cykanie nocnych owadów, a nawet szelest kuny
przedzierającej się przez cierniste krzewy. Wilki zamilkły. Znów rozdzieliły
się na cztery niezależne sfory i zajmując osobne terytoria, oddawały się
polowaniu, w którym ich wielki humanoidalny kompan nie będzie brał udziału.
Wkrótce
silne wrażenie czyjejś obecności chłodem odłożyło się na schowanym pod długim
płaszczem ciele. Nienawidził tej metody komunikacji. Po pierwsze, nie widział
rozmówcy, więc nie mógł wykryć prawdziwych intencji płynących z przekazu. Po
drugie, kiedy on musiał formować słowa słyszalne dla osób trzecich, rozmówca
wypełniał pewien obszar w jego psychice odpowiedzialny za telepatię sprawiając,
iż myślowy głos dobiega jakby zewsząd. Oba te doznania powodowały, że rozmowa
była abstrakcją graniczącą z obłędem. Nigdy nie mógł być pewnym, czy podczas
połączenia Pan nie zajrzy w głąb jego umysłu.
–
Panie, namierzyłem nasz cel – zameldował syczącym, wybrzmiewającym wśród
listowia głosem. – Przebywa w Twierdzy Niedźwiedzi, warowni znajdującej się
pomiędzy północnymi miastami garnizonowymi Asvill i Adeilą. Ludzki samiec
wyjeżdżający z tego miejsca naznaczony był jego esencją.
–
Wspaniale, Obserwatorze.
Skoro jesteś tego pewien, to pozostaje nam wcielić plan w życie…
Obserwator
wiedział, iż wystarczy sekunda, aby to słodkie zadowolenie przeistoczyło się w
gorzką groźbę. Pan był stworzeniem niepoczytalnym, z racji czego skrajnie
niebezpiecznym.
–
Podejrzewam, iż najemni współpracują z Zakonem Paladynów – dodał pospiesznie. -
Rzeczony człowiek udał się w kierunku Adeili, gdzie stacjonuje rycerz-dowódca
odpowiadający za obronę północy krainy. Zamierzałem go śledzić i przesłuchać,
jednakże za priorytet uznałem obserwowanie warowni, aby poszukiwany znów mi się
nie wymknął.
Odpowiedziało
mu milczenie tak głębokie, że przez chwilę zastanawiał się, czy połączenie nie
zostało zerwane. Dopiero myśl brzmiąca jak westchnienie utwierdziła go w
przekonaniu, że rozmowa nie dobiegła końca.
–
Jeżeli w istocie jest tak, jak mówisz, i
organizacja najemników nawiązała kontakt z Zakonem Paladynów, to w stosunku do
nich powinieneś zaniechać dalszych działań. W innym wypadku wróg niezwłocznie
zareaguje, a ja zbyt zajęty jestem utrzymywaniem w tajemnicy rosnących sił,
które niebawem ujrzą powierzchnię tego świata. Ugraj dla mnie nieco więcej
czasu, Obserwatorze. Pilnuj go dniem i nocą. Nie strać go z oczu… –
Obserwator skrzywił się, wychwytując piskliwą, wzbierającą histerią nutę. – Zakon jest silny, owszem. Paladyni są
znaczącą potęgą zarówno w Estarionie, jak i na całym Khaldunie, który mogliby
sobie podporządkować, gdyby tylko nie byli ślepo zapatrzeni we własne brudne
podwórko. Ale to my plasujemy się na końcu łańcucha pokarmowego, a moja władza
już teraz wykracza poza najśmielsze przewidywania moich adwersarzy. Nie będzie
powtórki błędu sprzed dwóch tysięcy lat. Nie. Tym. Razem!
Obserwator
zgiął się wpół, gdy ciśnienie pod czaszką wzrosło raptownie. Kontakt został
brutalnie przerwany, wywołując ból nie do zniesienia, którego nie potrafiły
załagodzić nawet wysoce rozwinięte zdolności regeneracyjne bladoskórego ciała.
Opierając się o drzewo, powstrzymał szarpiące nim torsje utrudniające złapanie
tchu.
W
tej krótkiej chwili słabości Obserwator znów zwątpił w słuszność swoich
aktualnych czynów. Zwątpił w słuszność podjętej lata temu decyzji oraz
słuszność kruchego sojuszu bazującego na relacji zwierzchnika z podwładnym.
Przykładając
skroń do szerokiego pnia, przymknął oczy. Zamykając się na postrzeganie świata
fizycznego, przestawił się na obcowanie pozazmysłowe, mające uwolnić go od
przejmującej udręki przy równoczesnym wzmocnieniu przepływu energetycznego.
Ostatnim, co usłyszał przed rychłą teleportacją, był łagodny szum liści
targanych coraz silniejszym wiatrem.
Przed
momentem Obserwator stał na skraju traktu wiodącego na północny wschód, w
stronę miasta Adeila. Teraz spoglądał na prześmiewczo otwartą bramę ogromnej
warowni wybudowanej z czarnego kamienia. Mógłby tam wejść i wyjść, lecz
strażnicy od razu podnieśliby larum. Znów więc musiał czekać. Od zbyt wielu dni
nie robił nic innego, ale nie miało to już znaczenia, znalazł bowiem tego,
którego szukał.
***
Estalavanes
ze szczególną pieczołowitością dopasowywał czarną skórzaną rękawiczkę bez
palców do dłoni lewej ręki. Zapiął klamrę przy szerokim pasku opasującym
nadgarstek i kilka razy zacisnął pięść, układając na niej miękki materiał.
Przebiegł palcami w powietrzu, zgiął je i ponownie rozprostował, z zadowoleniem
przyjmując, iż skórka nijak go nie uwiera. Nie lubił, gdy cokolwiek krępowało
jego ruchy, dlatego też stronił od koszul z długimi rękawami, a spodnie zawsze
wybierał o nieco luźniejszym kroju.
Zsunął
się na skraj łóżka i oparł dłonie o pościel, sprawdzając, czy rękawica w
rzeczywistości z niczym nie będzie kolidowała. Nie chciał zakładać drugiej,
uważając, że ta jedna jest już dla niego wystarczającym ograniczeniem. Poza tym
podobała mu się ta nowo odkryta asymetria. Był świadom, że w połączeniu z jego
niecodziennym wyglądem jeszcze bardziej zacznie przyciągać ciekawski wzrok,
lecz coś w nim samym wzbraniało się przed zakładaniem pary. Może po prostu był
to zwyczajny kaprys, a może pragnął zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Uwagę
człowieka, który również odznaczał się brakiem symetrii.
Bezwładnie
opadł plecami na posłanie, tonąc w rozkopanej pościeli. Uniósł dłoń w
rękawiczce na wysokość oczu i obrócił nią kilka razy, kontrolując, czy niczego
spod niej nie widać. Nic. Osłona była idealna, doskonale maskowała złote nici
zagadkowego artefaktu. Ale czemu się dziwić, skoro wszystko, co otrzymywał od
opiekuna, było szyte na jego miarę? Z pierwszego zestawu odzieży zdążył
wyrosnąć. Podobnie rzecz miała się z butami - o rozmiar większe stały obecnie
pod drzwiami wyjściowymi z komnaty, zbyt zabłocone, by mógł chodzić w nich po
okrywających kamienną podłogę futrach.
Spojrzał
w kierunku uchylonych drzwi balkonowych, zza których dolatywały podmuchy
świeżego, chłodnego powietrza. Przez ostatni dwudzień przebywał na nim częściej
niż od chwili wprowadzenia się do kwatery na czwartej kondygnacji, a to za
sprawą utrzymującej się pogody. Słońce nie było wrogiem cieniolubnego elfa.
Nieskazitelnie biała skóra nie przyjmowała promieni na podobieństwo ludzkiej, w
związku z czym nie zmieniała swojego kolorytu ani nie ulegała poparzeniu. Z
drugiej strony Est niewiele czasu spędzał na otwartym terenie i nie mógł mieć
pewności, czy jego skóra była tak niepodatna, jak zakładał. Chętniej korzystał
z wnętrza Głównego Budynku, a od wczoraj także i jednej z najwyższych wież
wartowniczych, na którą o dziwo nikt nie przychodził, a której krenelaże dawały
wiele cienia. Esta zastanawiała ta dziwna praktyka, ale doszedł do wniosku, że
strażnikom zdecydowanie wystarczała wysokość murów, po których mogli swobodnie
spacerować podczas wypatrywania ewentualnego zagrożenia lub poselstwa. Nie
musieli gramolić się na drabinę, dając stroniącemu od towarzystwa elfowi
kolejną dobrą kryjówkę, mocniej nasłonecznioną niż zielona gęstwina przy sercu
Twierdzy.
Tymczasem
Est odpoczywał, wyczerpany po kilku seriach męczących ćwiczeń. Jego żołądek
wypełniał sycący posiłek, lecz dziwnym zrządzeniem losu nie potrafił zasnąć.
Ciało nie potrzebowało tak dużej ilości snu jak dotychczas i rozwijało się
skokowo gwałtownymi, łatwymi do zaobserwowania zrywami. Nie był już chuderlawym
niezgrabą i choć droga do upragnionej fizjonomii pozostawała daleka, wiedział,
iż w końcu osiągnie swoje zamierzenie. Nie zmieniło to jednak faktu, że wciąż
nie mógł na siebie patrzeć, bo własny wygląd niezmiennie go odstręczał.
Obracając
się na brzuch, skrył głowę w poduszce, a poznaczone zawijasami oblicze Pana Doskonałego jak na złość znów
wychynęło z najodleglejszych zakamarków jego wspomnień. Colonell wyjechał
czterodzień temu, w pośpiechu i pośród wyjących złowieszczo wilków. Jak dotąd
nie wrócił, a wszelki słuch po nim zaginął. Czy stało mu się coś w drodze do
miasta, czy to obowiązki zatrzymały go na tak długi czas? Mistrz twierdził, że
wróci. Co to za decyzja mająca w znaczący sposób wpłynąć na jego życie? I co
ważniejsze: czy miało to coś wspólnego z nim? Noc w noc wypatrywał powrotu tego
nieznośnego typa, który przecież nie powinien mieć dla niego większego
znaczenia. W końcu miał Maga, jedynego przedstawiciela rasy ludzkiej, na którym
mu zależało. A mimo to nie potrafił przestać myśleć o mężczyźnie z tatuażem. I
chociaż Est się do tego nie przyznawał, to istniał powód, dla którego ostatnimi
dniami porywał się na tak forsowną wspinaczkę. Północno-wschodnia wieża ogniowa
była znakomitym miejscem obserwacyjnym. Rozciągał się z niej niesamowity widok
na odległe wsie oraz rozległe pola znajdujące się poza granicami potężnej
puszczy. Nie było z niej co prawda widać miasta, do którego udał się Colonell,
ale jeźdźca na koniu dojrzałby na leśnej drodze już zawczasu. Nie zdarzyło się
to jednak ani razu. Nic też nie wskazywało na to, by zwiadowca powrócił
niezauważenie.
Est
westchnął przeciągle. Mając za plecami letnie słońce, on nadal spoglądał w
zimową noc. Cokolwiek Col chciał mu przekazać, jeszcze tego nie rozpracował.
Zajęty treningami oraz ćwiczeniami efektywnie poprawiał swoją sprawność
fizyczną, czego nie można było powiedzieć o rozwoju sfery umysłowej. Świadomość
zasnuwała dokuczliwa mgiełka niepewności i zwątpienia niepozwalająca postępować
w kierunku wyższych intelektualnych dziedzin. Kontemplacja leżała, zdolność
pojmowania złożonych alegorii była w powijakach, za to umiejętności czytania oraz
pisania jako tako szły do przodu, co było maleńkim światełkiem nadziei w
przytłaczająco ciemnym tunelu rozpaczy. Mag zwykł go pocieszać, że gdy ciało
zakończy proces dojrzewania i przeobrażania, przyjdzie czas na przemianę na
poziomie mentalnym, lecz Est nie do końca przyjmował tę otuchę.
Nie
mogąc zasnąć, Est niechętnie wygrzebał się z kołdry. Zanim wstał z łóżka, przez
kilka oddechów przyglądał się widokowi za oknem balkonowym i nie tracąc więcej
czasu, zsunął się z rozkopanego legowiska. Podszedł do stołu, na którym zawsze
stał dzbanek oraz kilka kubków. Bez pośpiechu nalał wody do jednego z nich.
Popijając, spojrzał na wygaszony kominek. Rozpoczęło się lato, a on nie mógł
się doczekać jesieni. Oczami wyobraźni widział siebie rozpartego w jednym z
obszernych foteli, zaczytującego się w księgach tuż przy cieple ognia, podczas
gdy na zewnątrz szalałaby gwałtowna zawieja trzaskająca luźnymi okiennicami.
Sięgałby wtedy po kubek ciepłej herbaty i z zadowoleniem oddawał się cichej
przyjemności. Marzenie było tak wyraźne, że aż uśmiechnął się mimo woli.
Odstawił
opróżniony kubek na blat i udał się w kierunku nieużywanego biurka, pustego i
lśniącego jak w dniu jego przybycia. Oparł się o gładkie, impregnowane drewno.
Pod wpływem nagłego impulsu zadecydował, że w najbliższych dniach zrealizuje
swój plan. Zrobi to późną nocą, kiedy mieszkańcy wieży pogrążeni będą w
najgłębszym śnie. Kilkakrotnie przeprowadzał w bibliotece mały nocny
rekonesans, który pozwolił mu rozeznać się w zwyczajach czarodziejów i uniknąć
niechcianego towarzystwa. Pewien, że nikt mu nie przeszkodzi, zakradnie się tam
i zabierze parę książek, wpisując je do rejestru, co przecież nie mogło być
bardziej skomplikowane niż zapisanie własnego imienia oraz przepisanie tytułu
pożyczanej pozycji. Ostatnim razem widział, jak adepci korzystali z drabin na
kółkach, zatem i on da radę. Już niedługo kilka cudownych tomów spocznie na tym
biurku, przy którym z rozkoszą będzie zasiadał do lektury. Kto też zabroni mu
czytać w łóżku przy nocnym widzeniu lub na balkonie w połowicznych
ciemnościach? Aż zadrżał z podniecenia na samą myśl. Gdyby tylko mógł, od razu
pobiegłby piętro niżej, ale kiedy serce wołało: „pędź natychmiast!”, rozum mówił: „najpierw pomyśl!”.
Posłuchał
tego drugiego. Czasem jego usilnie podtrzymywana cierpliwość wytracała się na
rzecz impulsywności, z którą każdorazowo walczył, uważając, że nie jest to
dobra cecha. Szczególnie że nie chciał stracić na wartości w oczach mentora,
niepomiernego stoika, którego podziwiał i szanował, pragnąc naśladować
dosłownie we wszystkim.
Z
leciutkim ukłuciem żalu Est oderwał opuszki od przyjemnego w dotyku blatu i
skierował swe bose stopy w stronę wyjścia, gdzie czekały na niego uwalane w
schnącym błocie buty. Zamiast marnować czas na głupie mrzonki, mógł spożytkować
go na szlifowanie umiejętności dających mu więcej pożytku niż bezsensowne
dywagacje. Na przyjemności przyjdzie jeszcze czas.
***
Wartownicy
patrolujący mury Twierdzy powitali wracającego tropiciela krótkimi, oszczędnymi
pozdrowieniami. Colonell zaprowadził gniadą klacz do stajni, własnoręcznie ją
rozsiodłał, wprowadził do boksu i życząc czworonożnej przyjaciółce dobrej nocy,
zabrał swój dziwnie lekki tobołek. Przeszedł do tętniących życiem koszar, gdzie
prawie niezauważony przebrał się i zostawił swoje rzeczy. Zdjęty ekwipunek
cisnął na pryczę, nie przejmując się jego stanem. Musiał odetchnąć, zastanowić
się z dala od reszty kompanii, która niechybnie zaczęłaby zagadywać go o
szczegóły jego kilkudniowej nieobecności. Nie chciał z nikim rozmawiać.
Absolutnie z nikim.
Przez
ostatni czterodzień wypowiedział zdecydowanie zbyt wiele słów – ciężkich i
bolesnych. Spalił zbyt wiele mostów, by z czystym sumieniem dalej móc nazywać
się budowniczym trwałych relacji. Na dodatek wzniósł jeden mur, całkowicie
odgradzając się od umierającej przeszłości. Czy była to dobra decyzja? Nie
wiedział. Miał dużo czasu na dostosowanie się do nowej rzeczywistości oraz na
oswojenie z rozzuchwalonymi myślami walczącymi o prawo głosu w skołatanym
umyśle. Lecz to wciąż było za mało. Wszystko jedno co się wydarzy, nie mógł
tego cofnąć. Ostrze miecza opadło, gładkim cięciem oddzielając to, co było, od
tego, co będzie. Nie powinien był się angażować. Skrzywdził bliskie osoby i
niewątpliwie sytuacja się powtórzy, jeśli znów tego spróbuje. Był samotnym
wilkiem, niezależnym i podążającym własnymi ścieżkami, z czym było mu dobrze
nawet pośród kompanii najemnej. Dobrze, gdy był ktoś w pobliżu,
niezobowiązująco, bez zamykania relacji w sztywnych ramach konwenansów i
zwykłej przyzwoitości. Teraz był już sam. Na własne życzenie. Mógł być z siebie
kurewsko dumny.
Colonell
niespiesznie wspinał się na wieżę obserwacyjną. Wąska klatka schodowa wijąca
się wydeptanymi stopniami migała otworami strzelniczymi, zza których widać było
wysokość oddzielającą go od świata w dole. Spowijała go ciemność i chociaż
pochodnie oświetlały mu drogę, nie mogły wypędzić mroku zalegającego w sercu.
Dotarł na sam szczyt muru, a jego ciężki od emocji dech nie cichł ani na
moment, nieprzerwanie miarowy i mocny. Złapał się pierwszego szczebla drabiny i
zgrabnie kontynuował podróż na samą górę, w miejsce przez nikogo nie
odwiedzane, a w którym sam uwielbiał się zaszywać przez te wszystkie lata
pobytu w Twierdzy. Miejsce, w którym nie znalazł go Stary. Miejsce, którego nie
znał Zrzęda, choć ten mógł tylko udawać, że nie wie, gdzie podziewa się
niesforny bumelant unikający lekcji. Miejsce będące jego własnym kątem.
Uniósł
przeraźliwie skrzypiącą klapę i pchnąwszy ją, przeszedł przez właz, nie dbając
o to, by zamknąć go za sobą. Nikt nie patrzył w górę, patrolując mury warowni,
nikt więc nie zwróci uwagi na ten drobny szczegół odbiegający od normy.
Wychyliwszy się między merlonami, w myślach wciąż i wciąż powtarzał przebieg
nieszczęsnej rozmowy, która diametralnie zmieniła jego życie oraz sposób
postrzegania pewnych spraw. Nie był na tyle arogancki, by powiedzieć, że dzięki
niej dojrzał czy dorósł do odpowiedzialności, ale czuł, że w istocie tak
właśnie było – zamykał etap rozwiązłej młodości, odcinał go ostrzem paskudnego
sztyletu, grotem bezlitosnej strzały. Wprawdzie rozmowa odbyła się bez użycia
przemocy, niemniej pozostawiła po sobie wrażenie ostrego starcia, w którym
słowa raniły nie gorzej niż stal, zatruwały umysły i odbierały zdolność
racjonalnego myślenia.
Zamknął
zmęczone oczy i wystawił rozpaloną nieprzemijającymi uczuciami twarz na
działanie nocnego powietrza. Głowił się, jak inaczej mógł poprowadzić tę
nieszczęsną dyskusję. A czy w ogóle mógł postąpić inaczej? Czego by nie zrobił,
to efekt byłby ten sam. Musiał to zrobić w zgodzie z zasadą „albo on, albo ja”. Wybrał Burego. Bez
wątpienia wyjdzie to szczurowi na zdrowie, opuści wreszcie zapyziałe kanały
Adeili i zasłużenie zasmakuje życia południowca. Do tego czasu kto inny będzie
łącznikiem Twierdzy z miastem garnizonowym; kto inny będzie przekazywał rozkazy
zwierzchnika, nie Colonell. Oni już się nie zobaczą. Miał niepowtarzalną okazję
spędzić z nim ostatnie chwile, być ten ostatni raz, lecz poczucie lojalności,
wręcz absurdalnej wierności spowodowało, że nie mógł go nawet dotknąć. Przez
cały czas trzymał go na dystans niby odległy cel, a teraz nie miał nawet po co
tam wracać. Nie miał do kogo, bo nawet Kiria nie chciała mieć z nim nic
wspólnego po tym, co powiedział. Jakby wszystko, co dla nich zrobił, nagle
przestało się liczyć. Pamięć ludzka bywała wyjątkowo krótka.
Szczypiące
łzy napłynęły pod powieki, gdy przytknął do ust wierzch pachnącej garbowaną
skórą dłoni. Gest ten nie był w stanie powstrzymać wypływających z serca
dotkliwych uczuć, był to odruch, nad którym nawet nie próbował panować. Był
sam. Nikt nie widział słabości, której poddawał się w pełni jej
niszczycielskiej siły. Pojedyncza łza spłynęła wzdłuż policzka, ginąc pośród
szorstkiej bariery kilkudniowego zarostu. Tuż za nią pomknęła następna, aż łzy
przeistoczyły się w miarowy upływ gorzkich emocji, jakie dusił w sobie od zbyt
długiego czasu.
Starał
się nie myśleć o elfim dzieciaku. Na próżno. Niezmordowanie wyrzucał go z
myśli, a ten jak na złość, z uporem maniaka zawsze pojawiał się we
wspomnieniach. Niepowtarzalny, szczery uśmiech zachwytu, którym obezwładnił go
do reszty. Ton głosu, jakim po raz pierwszy wypowiedział zdrobnienie jego
imienia. Nieśmiałość w najczystszej formie, gdy wypowiadał swoje najskrytsze
myśli, okazując znienawidzonemu człowiekowi zalążki zaufania. Miękkość białej
skóry pod palcami. Opór na plecach, gdy siedzieli na leśnej polanie.
Oszałamiająca bliskość długich uszu, która doszczętnie odebrała mu rozum…
Oparł
się ramionami o miedzę i splatając je, złożył między nimi twarz, zupełnie nie
ogarniając tego, co też w swej bezbrzeżnej głupocie uczynił. Był wściekły,
skrajnie załamany. Miał ochotę krzyczeć co tchu, lecz jedynym dźwiękiem
wydostającym się z jego gardła był szloch tłumiony ciemnozielonym materiałem
rękawa. Czuł się jak mały chłopiec pozostawiony sam sobie, niepojmujący świata
dorosłych, w którym się znalazł. Był dojrzałym mężczyzną, a mimo to nadal
zdarzało mu się zbłądzić i nie przyznając do tego, brnąć w swoje małe, ciche
kłamstwo nazywane lepszym jutrem.
W
końcu opanował się na tyle, by otrzeć oczy wilgotnym rękawem bluzy i wziąć
głęboki, drżący oddech. Patrząc w ciemną dal, usiłował przywołać się do
porządku, ale myśli oscylowały na granicy wydarzeń z Adeili oraz przyszłości
zbudowanej na nowej osobliwości, która pojawiła się w Twierdzy. Esti nie był
nim zainteresowany, a on niczym skończony idiota rzucił wszystko, aby się nie
rozpraszać i nawiązać relację, w której blasku mógłby rozpocząć życie na nowo.
Nowe życie nowego Colonella, bez łatki Cwaniaczka, bez szemranej przeszłości,
bez niewygodnych znaków zapytania oraz toksycznych niedomówień. Chciał zrobić
to, czego obawiał się najbardziej – zaangażować się w związek. Nie. To, czego
obawiał się najbardziej, nazywano samotnością.
Być
może w tej właśnie chwili młody człowiek pojął, że stracił wszystko, co miał, w
walce o nic. Być może jego zmęczony umysł postanowił się wyłączyć, a panujące w
osłabionym ciele emocje wygrały z rozsądkiem, kiedy zaczął nucić pod nosem
przepełniony smutkiem utwór będący odbiciem jego najgorszych myśli…
***
Estalavanesa
przez cały dzień roznosiła podszyta podnieceniem niecierpliwość. Nie potrafił
doczekać się kolacji w gabinecie administratora, spodziewając się wiadomości o
powrocie Cola. Srogo się jednak zawiódł, jako że zwiadowca jeszcze nie wrócił.
W związku z tą ponurą wieścią reszta wieczoru nie była już dla niego tak
przyjemna, a cała nagromadzona energia natychmiast wyparowała. Z mniejszym niż
zwykle zapałem przykładał się do trudnej sztuki pisania zawiłych liter
estariońskiego alfabetu, a czytać nawet nie próbował, niezdolny skoncentrować
się na wypowiadanych głośno słowach.
Mag
zajmował się w tym czasie swoją pracą. Bezustannie obserwował ucznia kątem oka,
w milczeniu rejestrując kolejną subtelną zmianę w jego zachowaniu. Odłożył
przeczytany raport na blat biurka i obracając się na krześle, spojrzał wprost
na zagubionego we własnych refleksjach chłopaka.
–
Myślę, mój uczniu, że wystarczy ćwiczeń na dzisiaj. Zmęczenie bez wątpienia
daje ci się we znaki.
Est
uniósł raptownie głowę i rozejrzał się dokoła, jakby nie do końca zdając sobie
sprawę z tego, gdzie się znajduje. Gdy skupił nieobecny wzrok na mistrzu,
zamrugał gwałtownie, aż skrępowany własną nieuwagą spuścił wzrok na koślawe
znaki pokrywające kawałek pergaminu.
–
Przepraszam, mistrzu. Nie jestem dziś sobą.
–
To zrozumiałe. Koniec końców nie pozwalam ci nawet na chwilę wytchnienia,
zmuszając do przekraczania granic ustanowionych przez twoje młodzieńcze ciało.
– Mag uśmiechnął się do myśli, których wypowiadać teraz nie powinien. To nie
zmęczenie zdeprymowało młodego elfa, lecz ignorowane uczucia. – Jutro także
będzie dzień, więc dobrze wykorzystaj pozostały czas na odpoczynek. I nie wahaj
się zapytać, gdyby cokolwiek nie dawało ci spokoju. Jestem tu dla ciebie,
Estalavanesie.
–
Dziękuję, mistrzu. Obiecuję bardziej przyłożyć się do zajęć.
Est
wstał z fotela, zostawiając przybory piśmiennicze na blacie stołu. Ciche
życzenie dobrej nocy zakończone równie cichym zatrzaśnięciem drzwi zmusiło Maga
do zastanowienia, czy nie powinien podjąć się dojrzałej rozmowy z młodym
chłopcem, odnosił bowiem nieprzejednane wrażenie, iż rodzące się w nim emocje
nie do końca są tym, za co je bierze.
Nie
odrywając spojrzenia od drzwi, za którymi zniknął podopieczny, mnich zapadł się
wygodniej w siedzisko krzesła, ręce swobodnie układając na wyściełanych
podłokietnikach. Nie spojrzał przez okno. Nie musiał tego robić, by wiedzieć,
że chłopak skierował swe kroki ku jednej z klatek schodowych prowadzących na
szczyt wieży ogniowej. Estalavanes od czasu wyjazdu Colonella robił to co noc,
a czasem i w dzień, co nie umknęło czujnemu oku niepozornego staruszka, który
wiedząc, co się święci, nie miał najmniejszego zamiaru przeszkadzać. Oni obaj
muszą się zmienić, a definitywne rozstrzygnięcie powinno wyjść od nich samych.
Nikt nie ma prawa zabierać im tej możliwości.
Z
tą dogasającą w pamięci kwestią doradca sięgnął po rulon białego papieru.
Wprawnym ruchem świadczącym o wieloletnim doświadczeniu przełamał błękitną
pieczęć obrazującą miecz na tle stylizowanej pawęży. Zagryzł wargi i rozwinął
list skreślony elegancką kaligrafią, a perfekcyjnie skrywany niepokój tylko się
wzmógł.
***
Biały
elf może i przebył trzysta siedemnaście schodów względnie bez zadyszki, ale nie
oznaczało to, że gotów był podjąć się znacznie bardziej wyczerpującej
wspinaczki po drabinie. Gotów czy nie, z boleśnie walącym w żebra sercem ruszył
w górę, a jeden szczegół natychmiast wywołał w nim atak narastającej paniki –
klapa była uniesiona. Czyżby się pomylił w swoich rozważaniach na temat
kryjówki idealnej? Kto tu bywał? Służba? Nie, kto przy zdrowych zmysłach
sprzątałby takie miejsca. Zatem kto?
Ciekawość
zwyciężyła w starciu ze zdrowym rozsądkiem. Biorąc się w garść, bezgłośnie
pokonał kolejne szczeble i zaintrygowany zatrzymał się dopiero przed wyjściem
na wieżę. Ledwie słyszalny porywający głos dotarł do jego uszu, poruszając
ostrymi końcówkami. Mocniej zacisnął palce na wygładzonych szczeblach.
Wsłuchany w poruszającą melodię zwiesił głowę i wystawił się na działanie
fascynującego głosu, który wydawał mu się podejrzanie znajomy…
Przecież
Colonella tu nie było. Gdyby wrócił, znalazłby Maga i zdał mu raport, a
przecież mistrz nie okłamałby swego ucznia. Zatem i on nie wiedział o jego
powrocie? Ale dlaczego? I ta piosenka, słodko przesycona smutkiem. Oddzielony
grubym murem i świszczącym wiatrem nie rozróżniał poszczególnych słów, choć
domyślał się ich znaczenia. Wszystko rozbijało się o emocje, które wrażliwy
chłopak łapczywie chłonął całym sobą.
Est
ostrożnie wychynął z otworu w podłodze i rozejrzał się za źródłem cudownego
głosu. Aż ścisnęło go w piersi na widok znajomej postaci, poszarzałej i
wyblakłej w nocnym widzeniu. On rzeczywiście tu był. Zwrócony w stronę pól i
łąk, opierał się o blanki, przebywając we własnym świecie, z dala od miejsca, w
którym znajdowało się jego ciało. Szerokie ramiona unosiły się spokojnie pod
krótką, ciemną bluzą, natomiast cichy głos, niesamowicie modulowany, czysty i
przepełniony cierpieniem, trafiał do jedynego słuchacza niczym groty ostrych
strzał. Nie sposób było je wyjąć z ciała, aby nie wywoływać śmiertelnego
krwawienia. Oczarowany słuchacz nawet nie miał takiego zamiaru. Wiedziony
uczuciami zaklętymi w porywających tonach zapragnął spać, tak jak mówiły słowa
nieznanej mu piosenki. Spać i śnić…
–
…czasami lepiej jest spać. W cieniu
ogrodu, dzikich traw. We śnie budować nowy świat. Czasami lepiej spać, czasami
lepiej spać, czasami lepiej…
I
kiedy niskie, pozornie obojętne tony traciły na znaczeniu, głos mężczyzny
nabierał mocnego, wysokiego brzmienia, w które wkładał całe swoje udręczone
serce, jak gdyby za jego sprawą mógł pozbyć się wszystkiego, co rozdzierało go
od środka.
–
Niech ci się przyśni złote niebo. Niech
ci się przyśni wyspa róż. Niech ci się przyśni cały świat. Niech ci się
przyśnię ja. Tylko zaśnij…[1]
Esta
nie powinno tu być. Powinien był się wycofać, gdy była po temu szansa, lecz
urzeczony słuchał głosu, wspaniałego głosu wprawiającego go w oszołomienie.
Porwany intensywnością doznania nawet nie spostrzegł, że płacze. Spływające z
kocich oczu łzy pozostawiały lśniące ślady, gdy sunąc wzdłuż policzków, znikały
pomiędzy rozchylonymi białymi ustami.
Nie
było tajemnicą, że należał do istot szczególnie wrażliwych na wszelkie formy
oraz przejawy uczuć. Pochłaniał je i wyrażał całym sobą, ale śpiew był tym, za
czym bezwiednie tęsknił, jako że niewiele miał okazji do osłuchania się z nim.
On sam wstydził się własnego, skrzeczącego przy wysokich tonach głosu, toteż
ani myślał wykorzystać go w celu innym niż porozumiewanie się z otoczeniem.
Colonell
zamilkł, gdy silne poczucie czyjejś obecności spięło mięśnie jego ramion, w
ułamku sekundy gotowych się bronić. Był to odruch, wiedział bowiem, że w
Twierdzy nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Ale wiedział też, że nikogo nie
interesowała wieża wychodząca na północny wschód. Obrócił się gwałtownie z
dłonią na odbezpieczonym sztylecie i przez moment nie mógł nadziwić się temu,
co ujrzał w ciemności rozświetlonej gwiazdami oraz kawałkiem rosnącego
księżyca. Biała skóra nabrała chłodnego, nierzeczywistego odcienia. Nasycona
upiornym błękitem powodowała dziwne wrażenie podobne snom na jawie, kompletne
odrealnienie. Czarne włosy targane wiatrem co rusz nachodziły na długie uszy i
ogromne jasnozielone oczy w nim utkwione. Lśniące pionowe ścieżki nie mogły być
prawdziwsze niż reszta tej zjawiskowej osobliwości. Czy była to zjawa zrodzona
z jego pragnień, czy też powracające widmo nękające go od wielu dni?
Zabezpieczający
broń zwiadowca nie widział dobrze w ciemnościach nocy, lecz Estiego poznałby
wszędzie. Za to elf bez wątpienia widział go jak na dłoni, każdą emocję
malującą się na zmęczonej twarzy, wszelkie niedoskonałości, które w obliczu
nieskazitelnego dzieciaka kłuły w oczy. Czuł się przy nim brzydki i zwyczajny,
a w tej chwili także obnażony, ponieważ nie potrafił na nowo ukryć się we
własnym wnętrzu za zasłoną nonszalancji i pozornej swobody. Poczucie
bezpieczeństwa zniknęło bezpowrotnie, gdy jego cichy kąt został odkryty.
–
Esti? – rzucił niedorzecznie. – Co ty tu robisz?
Chłopak
drgnął. Jego oczy stały się większe przez rozszerzające się źrenice. Złudzenie
to spotęgowały opadające uszy przywodzące na myśl niesłusznie skrzyczanego
szczeniaka.
–
Ja… znalazłem to miejsce kilka dni temu – zaczął powoli, starając się nie
zdradzić z prawdą, lecz sięgnięciem do końcówki ucha wyraził już więcej, niżby
chciał. – Nikt tu nie przychodzi, a widok jest urzekający. Poza tym zawsze to
jakiś wysiłek, sam rozumiesz, schody i drabina, to… Jak rany, polubiłem to
miejsce, ale ty… ty chyba byłeś tu pierwszy, prawda? Nie chcę wchodzić ci w
drogę…
Colonell
uśmiechnął się smutno i oparł łopatkami o ząb blanek sięgający mu czubka głowy.
Ten dzieciak był tak zakłopotany, że było to po prostu urocze. Szarpanie za
ucho, spuszczony wzrok i plączący się język rozczuliłyby każdego, a jego
zupełnie wyprowadziły z równowagi.
–
Czekałeś na mnie – stwierdził tropiciel. Pociągnął nosem, zerkając przez ramię
na ginący w gęstym mroku trakt. – Ta wieża wychodzi na północną drogę. Przy
pięknej pogodzie i wypoczętym wzroku można stąd dojrzeć zarys murów Adeili.
Nieprzypadkowo wybrałeś to miejsce, jesteś na to zbyt przewidujący.
Elf
zerknął spod brwi prosto w poszarzałe oczy człowieka. Niegdyś nocne widzenie
było dlań odrobinę przerażające, lecz szybko przywykł do koszmarnych wizji,
jakich czasem doświadczał, gdy patrzył na coś w nikłym lub odległym świetle.
Colonell wyglądał dziwnie, nie zmieniało to jednak faktu, że wciąż był sobą,
bystrym łowcą, który przejrzał go na wylot nawet w tak kiepskich dla jego
słabych zmysłów warunkach.
–
Tak, czekałem – westchnął zrezygnowany i aż skrzywił się z bólu rozkwitającego
w szarpanym uchu. Był słaby. Tak słaby, że od razu wyznał całą prawdę. Wtedy
jeszcze nie mógł wiedzieć, że stojący naprzeciwko niego mężczyzna stanie się
jego największą słabością, bo być może ta wiedza zmieniłaby całą jego
przyszłość. Ich przyszłość. – Codziennie oczekiwałem twojego powrotu, martwiąc
się, że coś mogło ci się stać. A te wilki… no i powrót Maga, który nie spotkał
cię w drodze… Powiedział, że masz ważne zadanie do wykonania. Nie mam pojęcia,
czego dotyczyło, ale był… był nadzwyczajnie poważny.
Zupełnie
jak ty ostatnimi czasy –
chciał dodać, ale wolał nie dolewać oliwy do ognia.
Najemnik
potarł palcami piekące powieki.
–
Od nocy wyjazdu do Adeili słyszałem już tylko pojedyncze wilki – mruknął na
wydechu. - Być może pechowo trafiliśmy na porachunki między watahami, nie wiem,
nie było czasu przysłuchiwać się ich upiornemu zawodzeniu. Zastanawia mnie
jednak, czego przestraszyła się Gniada na dobrze jej znanej trasie. W ciemności
nic nie widziałem, a ona nigdy nie zachowywała się w ten sposób. – Zamilkł, a
dobry nastrój nieśmiało zaglądający w śniadą twarz znikł bezpowrotnie. Obrócił
się w stronę horyzontu, dając rozmówcy jasny sygnał, że temat powoli zaczyna go
męczyć. – Co się zaś tyczy staruszka, to niech lepiej pilnuje własnego nosa. Za
bardzo lubi wtrącać się w cudze sprawy.
–
Martwi się o ciebie.
Est
przeszedł kilka sztywnych kroków w stronę człowieka, zmieszany tą nagłą zmianą
nastawienia. Był taki sam jak w dniu przed wyjazdem, ponury i zamyślony.
Najwyraźniej podjęta decyzja, czegokolwiek dotyczyła, nie przyniosła mu
wyczekiwanego ukojenia.
Col
westchnął.
–
Nie mam ochoty o tym rozmawiać, więc jeśli mogę cię prosić, to zostaw mnie
samego.
Przymknął
oczy, lecz żal mocniej schwycił go w swoje szpony, pogłębiając się
niemiłosiernie i wdzierając dalej, niż sięgały tęsknoty. Nie chciał być sam.
Nienawidził samotności, bał się jej lodowatych objęć. Wbrew wszelkiej logice
postanowił odesłać dzieciaka poza zasięg dotyku, słowa i myśli. Dzieciaka,
który martwił się o niego i na którym zaczęło mu cholernie zależeć. To nie było
wyłącznie pożądanie. To, co czuł, dalece wykraczało poza wywołujące dreszczyk
emocji pragnienie wzięcia nieznanego w posiadanie. Była to przemożna chęć
połączenia się z nim w jedno, scalenia i odzwierciedlenia tego, czym mogli stać
się w przyszłości. Kiedy indziej nazwałby to staroświecką ckliwością, ale nie
teraz. Teraz był na tyle staroświecki, by uznać słowo „ckliwy” za najbardziej adekwatne. Powinien być szczęśliwy, a
mimo to nie potrafił skupić się na niczym innym, jak tylko na incydencie z
Adeili. Podjął męską decyzję i teraz nie był pewien, czy nie zachował się jak
bezmyślny szczeniak.
Zarówno
on, jak i Bury wiedzieli, że koniec był bliżej, niż obaj chcieli przyznać.
Pomimo tego żaden z nich nie silił się na wykonanie tego najważniejszego,
definitywnego ruchu. Żaden nie wykonał kroku, lecz i tak z impetem zderzyli się
ze sobą. Już nie spojrzą sobie w oczy i nie byłoby to niczym wielkim, gdyby nie
fakt, że Cwaniaczek, silny, bezwzględny Cwaniaczek zaczął się rozklejać… Nie,
to nie Cwaniaczek się rozklejał, tylko Colonell.
Est
otworzył usta z zamiarem odezwania się, ale przemilczał nasuwające mu się na
język słowa, przełykając gorycz spływającą po ściśniętym gardle. Bolące ucho
zaznało wreszcie ulgi, gdy palce poluzowały chwyt, wytracając resztę sił. Był
oszołomiony, jak od niespodziewanego uderzenia w skroń, i nie do końca
pojmował, dlaczego Colonell nagle zrobił się tak oschły. Dopiero teraz
uzmysłowił sobie, jak musiał czuć się młody tropiciel, kiedy to on z podobną
manierą odtrącał go od siebie, nie szczędząc mu przy tym przykrych słów. Ależ
był głupi…
Zadarł
głowę, by ostatni raz spojrzeć na skrzący się srebrem firmament. Przecierając
nadgarstkiem policzki, ześlizgnął się wzrokiem na nieprzystępne plecy najemnika
i czyniąc wyrzuty samemu sobie, wycofał się do włazu, gotów opuścić wieżę i już
nigdy na nią nie wrócić. Nie mógł jednak odejść bez słowa. Byłoby to z jego
strony co najmniej niewłaściwe.
–
Przepraszam, Col. Upewniłem się, że nic ci nie jest, więc mogę wracać do
siebie. – Zacisnął zęby, starając się opanować głos, by nie zdradzał zawodu. –
Dobrej nocy.
Przykucnął,
by chwycić się drabiny, a jego uszy drgnęły nieznacznie jak za dotknięciem
porywistego wiatru. Z nieposkromioną nadzieją obejrzał się na zerkającego ku
niemu przyjaciela. Dlaczego to wszystko było takie niezrozumiałe? Niech ten
skomplikowany świat choć na chwilę zwolni. Nie miał już sił, by za nim pędzić,
brakowało mu tchu, by dogonić tę nieszczęsną ludzką rzeczywistość.
–
Pytałem jak twoja ręka – powtórzył Colonell. Odepchnął się od muru i przeszedł
parę kroków, sadowiąc się na chłodnym kamieniu, tyłem do elfa. Nie spoglądał w
jego kierunku, licząc, że chłopak zrozumie przekaz. Nie przeliczył się. – Chyba
już lepiej?
Skonsternowany
Est nie nadążał za człowiekiem, który zmieniał nastroje prędzej, aniżeli
zmieniała się pogoda na wiosnę. Jeszcze przed momentem nie chciał go tu
widzieć, a teraz siadał doń plecami, jak w lesie, gdy po raz pierwszy
przeprowadzili rozmowę godną miana prawdziwej. Zawrócił niczym szczeniak
wezwany głosem opiekuna.
–
Moja ręka? – Przez chwilę nie orientował się, o czym mowa, ponieważ zbyt
pochłaniało go poszukiwanie wygodnej pozycji. Ostatecznie podciągnął kolana pod
brodę i otulił je ramionami. – Nie wiem, o co ci chodzi.
–
Twoja lewa ręka, Esti. Wcześniej nosiłeś na niej bandaż, a teraz masz
rękawiczkę. Tylko na niej – zaznaczył zwiadowca. – Po coś ją nosisz. Sekret?
Est
spiął się cały, słysząc trafność spostrzeżenia. Trzewia zapiekły go
nieprzyjemnie na myśl o skrywanej przed światem prawdzie.
–
To jest… jak to nazwać…
–
Spokojnie, wcale nie chcę tego oglądać. Skoro masz coś do ukrycia, to musisz
mieć ku temu powód. – Wzruszenie ramion Cola było bardziej wyczuwalne niż
widoczne, choć nawet się nie dotykali. – Martwiłem się, czy nic ci nie dolega,
ale skoro wszystko w porządku, to zapomnij, że pytałem.
Est
spojrzał na swoją urękawicznioną dłoń i zwinął ją kilka razy w pięść,
przyzwyczajając się do uczucia skóry na skórze. Niepokój i towarzysząca mu
nerwowość wynikające z odkrycia jego tajemnicy nie odpuszczały, ale przecież
Col nie wymagał od niego wyjawienia prawdy. A on i tak kiedyś mu powie, pokaże,
wyjaśni. Lecz jeszcze nie dziś, nie w najbliższym czasie. Najpierw musiał
poukładać sobie myśli dotyczące wytatuowanego osobnika, który, świadomie czy
nie, powoli wywracał jego świat do góry nogami.
Cichy,
podszyty zdziwieniem głos wyrwał Esta z zamyślenia.
–
Ale zdajesz sobie sprawę, że nosząc tylko jedną, będziesz przyciągał uwagę
reszty? Swoją drogą i tak, odkąd przekroczyłeś bramę, nie schodzisz z języków
chłopaków, zresztą jak Velren. Dwóch elfów w Twierdzy. Wszyscy zakładali, że
staniecie za sobą murem z racji odmienności, a tu niespodzianka! Vel po prostu
się wściekł.
–
To nie tak, że tego chcę, jak rany… Masz rację, powinienem nosić dwie dla
świętego spokoju, ale ta jedna jest dla mnie wystarczającym utrapieniem. Może
kiedy się do niej przyzwyczaję, to spróbuję z drugą.
–
Nic na siłę, dzieciaku. Jeżeli dobrze ci tak, jak jest, to niczego nie
zmieniaj, bo możesz przedobrzyć. – Col uniósł głowę, przez co jego plecy oparły
się o wygięty w łuk grzbiet elfa, czujnego i na powrót zdenerwowanego. –
Zrobisz, jak uznasz za słuszne. To ze sobą masz się czuć dobrze, nie z innymi.
Od nich możesz uciec, ale od siebie już nie.
Było
coś w tych słowach, prostych i banalnych, lecz mających głębszy sens. Est cały
czas pragnął uciec, nie od innych, tylko od siebie samego. Col trafił w samo
sedno, wygarniając mu tę prawdę już podczas przejażdżki. Nienawidził siebie, a
swoje żale i frustracje zrzucał na ludzi, na ich gatunek, na każdego
pojedynczego osobnika, chociaż ich nie znał. Mistrz nie oceniał. Wyrażał
opinie, jednakże nie potępiał niczyich działań, twierdząc, że nie zna motywów,
jakimi kierowali się w swym życiu, oraz wydarzeń, które zdeterminowały ich do
zwrócenia się w danym kierunku. Powinien brać z niego przykład i stać się
postronnym obserwatorem, ostrożnym w doborze bliskiego towarzystwa, a zarazem
skorym do pomocy każdemu, kto mógł jej potrzebować. Mag powtarzał, że Est chęć
niesienia pomocy ma we krwi, wystarczy, by spojrzał na otaczający go świat z
perspektywy bezosobowego narratora. To było trudne. Niewiele rzeczy było tak
trudnych, jak wyzbycie się z własnego wnętrza uprzedzeń i przeświadczeń. A mimo
to próbował, bo skoro jego nauczyciel twierdził, że da radę, to w rzeczy samej
musiało tak być.
–
Esti? Wszystko dobrze?
–
Przepraszam, zamyśliłem się…
Czuł
ciepło na plecach, przyjemne ciepło drugiej osoby i chociaż nie przyzna się do
tego na głos, uczucie to jakby go uspokajało, kojąc wystrzępione nerwy. Nikt
jeszcze nie był tak blisko niego. Nikogo do siebie nie dopuszczał. Pozwolił
doznaniu trwać przez następne kilka uderzeń serca, przyjmując na siebie
miękkość bluzy oraz charakterystyczny zapach człowieka, porównywalny do
pozostałych w Twierdzy, lecz wyróżniający się szczególną nutą, którą czuły węch
z łatwością potrafił wychwycić i zidentyfikować. A potem pochylił się do przodu
i mocniej przycisnął pierś do kolan.
–
Przejmujesz się plotkami na swój temat? – zapytał cicho Col. To nie plotkami
przejmował się Est, ale nie wyprowadził rozmówcy z błędu, milczeniem przyznając
mu rację. – To dlatego, że chłopaki cię nie znają. Pozwól im się z tobą
zapoznać, a wszystko się zmieni, zobaczysz. Nie są źli. Czasem trochę zaborczy
i gwałtowni, jak Stary Niedźwiedź, ale to dobrzy ludzie. Kompania nie przyjmuje
rozbójników ani przestępców. – Nastała chwila ciszy, jakby zwiadowca musiał się
namyślić. – Zawsze możesz pokazać się od innej strony, namieszać trochę w ich
postrzeganiu twojej osoby. Wiesz, pościemniać, nastraszyć. Masz do tego
naturalne predyspozycje.
–
Jak rany, wcale mi nie pomagasz…
–
No litości, na łagodnego baranka nie wyglądasz. Nie powinno cię dziwić, że
uchodzisz za bestię trzymaną w ryzach wyłącznie przez Zrzędę.
–
Słucham?! – Głos Esta stał się skrzeczący z niedowierzania, które wdarło się
płytko pod białą skórę, zraszając ją dreszczem. – Że co o mnie mówią?
–
Że jesteś pupilkiem Zrzędy. Że gdyby nie on, swoją mocą rozniósłbyś Twierdzę w
proch. Że odnalazł przedstawiciela dawno wymarłej rasy. Że jesteś potomkiem
smoka czy jakiegoś starożytnego boga – wymieniał Col, niewzruszony wyczuwalnym
dygotaniem za plecami. – Mógłbym przytoczyć wiele fantazji, ale te są
najciekawsze.
–
Przecież to absurd – wymamrotał gorączkowo chłopak. Kręcił przy tym głową,
chcąc pozbyć się przytłaczających, nieprawdziwych spekulacji. – Skąd te
pomysły?
–
Mówiłem już. Nie znają cię, więc do tego, co widzą, wymyślają ciekawe
historyjki. Niektórzy nawet sądzą, że zostałeś przeklęty i ukarany przez
Wszechmocnych za najcięższe przewiny. Mają wyobraźnię, nie powiem.
–
To akurat nie jest dla mnie nowość…
Zrozpaczony
Est osłonił twarz dłonią, czując, że dłużej tego nie zniesie. Nie miał ochoty
słuchać cudzych wynurzeń. Wolał zmienić temat, choć powinien wiedzieć, co myślą
o nim pozostali. Co myśleli o mistrzu, patrząc przez pryzmat ucznia. Nie
chciał, by autorytet Maga ucierpiał z jego winy, i nawet jeśli stary mnich nie
przejmował się zdaniem innych, to on, jego podopieczny, był zobowiązany strzec
jego godności. Ale jak miał to robić? Jak walczyć z krzywdzącymi słowami?
Wiatr
się wzmagał, ciągnąc za sobą burzowe chmury zasnuwające roziskrzone gwiazdy.
Jutro bez wątpienia nie będzie pogody na zajęcia prowadzone na świeżym
powietrzu i biada tym, którzy zmuszeni będą wyruszyć w podróż. Col cieszył się,
że wraz z przekazaniem obowiązków zasłużył sobie na dwa dni odpoczynku.
Wreszcie będzie mógł wyspać się i zjeść porządnie bez obaw, że zakute rycerskie
pały wykryją go w najmniej oczekiwanym momencie. Natomiast drugi pozytywny
aspekt wyjazdu do Adeili siedział tuż za nim, na wyciągnięcie ręki. I rozmawiał
z nim. W końcu rozmawiali, idąc ku lepszemu.
–
Vel przejął moje obowiązki – wyznał, zmieniając ton. Bezpowrotnie zniknęła
wesoła złośliwość, zastąpiona niespodziewaną, otępiałą powagą. – Od teraz on
będzie łącznikiem z agentem stacjonującym w Adeili, więc nie będę musiał tam
jeździć osobiście. Zostaję na stałe pod Twierdzą, bez dalekich wojaży i…
wynikających z tego dodatkowych obowiązków. – Nie mógł powiedzieć wszystkiego,
aczkolwiek miłe towarzystwo sprawiło, że stracił czujność i stał się nader
wylewny.
W
przeciwieństwie do Esta, który słysząc to, nabrał nowej ostrożności. Czy o to
chodziło z decyzją, pod której wpływem wróci odmieniony? Col wspominał, że nie
angażuje się w relacje, co pasowało do jego wędrownego, najemnego trybu życia.
Tak mówił, gdy opowiadał o ważnej dla niego osobie. Czyżby więc robił to dla
niej? Poświęcił to, co lubił, oraz to, czym żył, na rzecz ukochanej? Pozwolił,
by emocje przysłoniły mu widok na świetlaną przyszłość, pogrążając go w mroku
niepewności. Est martwił się, że nigdy nie zrozumie ludzi, którzy żyli
szybciej, niż on zdążył pomyśleć. A już na pewno nie zdążył się w porę
powstrzymać przed wypowiedzeniem na głos swoich spostrzeżeń.
–
Będziesz mógł być blisko niej, prawda? – rzucił w przestrzeń, nie panując nad
swoim drżącym głosem i ciałem. Zrobiło mu się zimno. – Kilka dni temu mówiłeś,
że ona może nie podzielać twojego zamiłowania do wojaczki, a mimo to
postanowiłeś zrezygnować z własnych aspiracji dla kobiety, której uczuć
względem siebie nie byłeś pewien. Podziwiam cię, ja bym tak nie potrafił…
–
Gdybyś był kobietą, Esti, zgodziłbym się z tobą bezsprzecznie – odparł
enigmatycznie Col. – I uważam, że potrafiłbyś podjąć słuszną decyzję. Bo
przecież tu jesteś, prawda?
Est
nie pojął bądź też nie chciał zinterpretować słów, które zawisły w powietrzu
nie do końca wybrzmiałe, dryfujące tuż nad nimi, oczekujące wyjaśnienia, które
nie nadejdzie.
–
Nie jestem kobietą, Col, to chyba widoczne… To przez te oczy! Są zbyt duże i
skośne!
–
Nie tylko przez nie. W każdym razie twoja nieprzeciętna uroda jest zaletą,
Esti. Na ludzkie standardy jesteś przystojny, zahaczając o definicję słowa
piękny. Jedyny w swoim rodzaju. I nie ja jeden tak uważam – dodał prawie
szeptem, co nie umknęło czujnym długim uszom. – Ja też nie potrafię opędzić się
od kobiet, więc trafił swój na swego.
–
Jak rany, skończ żartować. – Zażenowany Est nie mógł już dłużej znieść tego,
jak wypowiadał się o nim łowca. Obejrzał się przez ramię i zaraz skoczył na
równe nogi, o sekundy unikając kontaktu ze smagłą dłonią. – Co chciałeś mi
zrobić?!
–
Naprawdę nie zwróciłeś uwagi na to, jak wiercąc się, merdasz mi uchem przy
głowie? – Col uśmiechał się, powoli wstając z miejsca, i z uwagą przyglądał
zmianom zachodzącym na białym obliczu, choć noc niczego mu nie ułatwiała. –
Chciałem za nie złapać, ot co, ale akurat się odwróciłeś i mnie przydybałeś. –
Uniósł ręce w bezbronnym geście. – Mój błąd, przepraszam.
–
Przecież wiesz, że nie lubię… nienawidzę, gdy ktoś mnie dotyka! – warknął Est.
Wycofując się kilka kroków, natrafił piętą w pustkę otwartego włazu.
Znieruchomiał, znów wbijając pełen pretensji wzrok w zwiadowcę. – Dlaczego to
robisz? Dlaczego ludzie muszą wszystkich i wszystkiego dotykać? Co jest z wami
nie tak?!
Col
bezradnie wyciągnął przed siebie dłonie.
–
Esti, spokojnie, przeprosiłem przecież. To było zwyczajne zachowanie stadne.
Est
zacisnął pięści, ukrywając drżenie rąk i całego ciała. Paznokcie wbiły się w
białą i czarną skórę, przy czym ta druga lekko skrzypnęła, przypominając o
sobie.
–
Nie należę do waszego stada, Col, i nigdy nie będę! Zawsze będę odmieńcem,
dziwadłem, tym, który stoi gdzieś z boku, obserwuje i milczy, pozbawiony prawa
głosu. Odrzucony i… i niepotrzebny.
Zacisnął
powieki, nieświadomie odsłaniając kły. Gniew wołał o pomstę, lecz ciało trwało
w bezruchu jak sparaliżowane. Tak, to było najtrudniejsze do przełknięcia –
bycie zbędnym. Bycie istotą, której obecność lub jej brak nie czyni nikomu
różnicy.
Col
zbliżył się do niego, chcąc wyczytać więcej z zagniewanej twarzy przyjaciela.
Wyraźnie dostrzegał, jak skołowany był dzieciak, roztrzaskany na drobne kawałki
trudne do pozbierania, a jeszcze trudniejsze do połączenia w stabilną całość.
Jak bardzo nie rozumiał uczuć swoich i swojego rozmówcy. Lub nie chciał
rozumieć.
–
Przecież nikt nie każe ci należeć do stada – uspokajał szeptem. - Tak jak nikt
cię nie odrzuca. Wręcz przeciwnie, Esti, ja ciebie potrzebuję. A nas dwóch to
już stado. Dolicz do tego Zrzędę i uzyskasz całkiem przyzwoitą trzódkę.
Chłopak
zaprzeczył ruchem głowy, nie przyjmując do wiadomości dalszych prób pocieszenia
go. Nienawidził tego bardziej niż jawnej pogardy. Żal, współczucie i litość –
te emocje były niczym cierpkie owoce. Ich smak zostawał w ustach na długo, nie
pozwalając się zastąpić czymkolwiek innym, niszcząc ulotną słodycz, a nawet
wypierając gorycz bezsensownej egzystencji. Były równie cierpkie, co
niewytłumaczalny humor ciemnoskórego mężczyzny i równie cierpkie, co targające
nim uczucia, których nazwać nie potrafił. Nie będą stadem. Mistrz był
samotnikiem, a przynajmniej do momentu gdy przyjął go na ucznia. Est również
stanie się samotnikiem, co najzupełniej w świecie mu odpowiadało. Colonell miał
swoich przyjaciół i kobietę. Było dobrze. Jest dobrze. Tak będzie najlepiej.
–
Nie! – krzyknął, odtrącając skierowaną ku niemu dłoń. Zachwiał się, złapał
równowagę i zwinnie obrócił się w miejscu, by czmychnąć na drabinę i szybko się
po niej zsunąć.
Ciężko
uderzył stopami o posadzkę klatki schodowej. Przeklął się w duchu za bezmyślne
działanie. Wnętrze prawej dłoni zdarł sobie do krwi, natomiast rękawiczka
nosiła paskudny ślad wytarcia w miejscu, w którym stykała się z heblowaną
prowadnicą. Własnym ciałem się nie przejmował, rana prędko się zagoi, lecz
problemem mógł okazać się podniszczony materiał na lewej ręce. Na przyszłość
musi zacząć uważać, inaczej straci więcej niż zwyczajny przedmiot - straci
ludzi, dla których miał jakąkolwiek wartość.
Porzucając
przykre myśli, ruszył schodami w dół, pokonując po dwa stopnie naraz, byle jak
najszybciej znaleźć się w swojej sypialni, w azylu, do którego nikt nie miał
wstępu. Ale myśli powodowane własnym gniewem nie zamierzały odpuszczać tak
łatwo. Przystanął na ostatnim stopniu oddzielającym go od parteru wieży. Był
egoistą, nie lepszym od ludzi. Mistrz nie będzie z niego zadowolony.
Nadstawił
ucha, lecz nic nie usłyszał. Col zapewne został na wieży, w miejscu będącym dla
niego bezpiecznym sanktuarium, które Est poważył swoją osobą. Udręka wyrwała z
niego ciche westchnienie, gdy idąc wzdłuż budynków, kierował się prosto do
Wieży Czarodziejów. Nie chciał, by tropiciel dojrzał go ze swojego stanowiska,
za wszelką cenę pragnął uniknąć choćby pośredniego kontaktu. Chciał zapaść się
pod ziemię zażenowany własnym samolubstwem i postępującym egocentryzmem. Col
miał za sobą trudną przeprawę, zmagał się z ryzykownymi uczuciami do kobiety,
która może go odtrącić, chciał zaprzyjaźnić się z elfem niechętnym nawiązywaniu
znajomości… Wobec tego który z nich miał się w tym wypadku gorzej?
Odpowiedź
nasuwała się sama.
***
Sposępniały
Estalavanes na powrót zamknął się w sobie, w krainie własnego umysłu,
akceptowanego i przyjmowanego z niewymuszoną swobodą. Codzienna rutyna pasowała
mu pod każdym względem. Przewidywalność zdarzeń następujących po sobie według
utartego schematu i pewność sytuacji oraz miejsc, w których się znajdował,
dawała mu poczucie bezpieczeństwa, konieczną do funkcjonowania stabilizację
emocjonalną. Był tylko on i mistrz. I chociaż w przeciągu minionych dni widywał
się z Colonellem, to zawsze w towarzystwie metaforycznej przyzwoitki w postaci Maga. Niewiele
słów wtedy wymieniali, obywając się głównie swoją wzajemną obecnością. A
przynajmniej tak to wyglądało ze strony Esta, ponieważ Col wrócił do swojego
zwyczajowego charakteru przejawiającego się typową dlań wesołością i nonszalancją.
To,
co miało miejsce trójdzień temu na szczycie wieży, odeszło w niepamięć. Kolejne
deszczowe wieczory utrzymywały ich na bezpieczny dystans, dając im obu czas na
ochłonięcie, refleksję oraz przemyślenie ostrych słów wypowiedzianych na nocnym
wietrze. Estowi brakowało jednak towarzystwa koni, które niewątpliwie
uspokoiłoby burzę szalejącą w jego wnętrzu. Brakowało mu ich ciepła i
łagodności, ich zaufania oraz siły, z której mógł czerpać otuchę. Przy
zwierzętach był sobą i miał wrażenie, że jest dla nich kimś ważnym,
przyjacielem i opiekunem. Mógł otoczyć je zasłużoną troską, lecz nie było mu to
dane. Musiał czekać, aż pogoda unormuje się na tyle, by móc znów wyruszyć na
przejażdżkę. Tym razem z Magiem. Nie chciał jechać z nikim innym, tylko z
mentorem, który rozpoznawał i rozumiał jego skrajne potrzeby. Leciwy człowiek
nie naciskał, ponieważ respektował wszelkie dziwactwa swego niezwykłego ucznia.
W
ostatnim czasie Mag dwukrotnie zmuszony był pobrać energię od podopiecznego,
potulnie przyjmującego tę przykrą konieczność niby gorzkie lekarstwo na okrutną
przypadłość. Mnich twierdził, że kwestią czasu jest, gdy jego moc ujawni się na
swój sposób. Upłynęło już wiele wody w rzece, a siła wciąż tkwiła w nim
zaklęta. Est winą obarczał złotą bransoletę wtopioną w ciało. To jej magia
blokowała jego własną, przecież sztukmistrz Sneser mógł się pomylić. Mag mógł
się pomylić. Zatem kim był głupi dzieciak, który sądził, że jako jedyny się nie
pomylił? Być może nikt nie miał racji. Na zawsze skazany będzie na cudzą łaskę
albo rozerwie go nadmiar destruktywnej energii magazynowanej w smukłym ciele.
Może tak byłoby lepiej? Może to właśnie było pisane mu rozwiązanie,
przeznaczenie mocy zamkniętej w granicach wyznaczonych przez nienaturalnie
białą skórę? Przecież kto przy zdrowych zmysłach dobrowolnie chciałby żyć z
taką klątwą?
Est
potarł odsłonięte ramiona. Wpatrzony w nocną ulewę bezlitośnie siekącą posadzkę
balkonu rozmyślał nad wszystkim i niczym zarazem. Nie potrafił spać. Jedzenie
nie sprawiało mu tak wielkiej przyjemności jak dotychczas, a każde polecenie
oraz ćwiczenie wykonywał bez pomyślunku. Kontemplacja poszła w zapomnienie i
podczas gdy Mag po zajęciach medytował, Est siedział i tępo patrzył w ścianę,
gdyż tysiąc myśli bombardowało go bez ustanku. I większość z nich dotyczyła
niefrasobliwego młodzieńca.
Obejrzawszy
się na rozpalony kominek rozsyłający po pokoju rozkoszne ciepło, myślał już
tylko o tym, by móc zająć jakoś czas, umysł i ręce. Gdyby mógł skupić się na
słowie pisanym, a nie wyobrażonym, być może zaznałby ukojenia, którego
nieustannie mu brakowało. Ogień w kominku był aktualnie jedynym akceptowalnym
źródłem światła w jego sypialni, i to nie dlatego, że służba nie zapalała lamp
o zmierzchu. Po prostu ciemnolubny Est gasił je zaraz po przyjściu do komnaty,
niechętnie przyjmując dodatkowe światło. Znosił je, gdy był w otoczeniu
nauczyciela. Znosił, gdy w ciemne dni zasiadał w jadalni. Ale nie zamierzał
tolerować go w swoim miejscu. To nic, że monochromatyczne odcienie czasem
wzbudzały jego lęk, bo było to uczucie znajome, wynikające z różnic w postrzeganiu
świata fizycznego. Nie był to nieprzyjemny dla zmysłów taniec żywych cieni
dający niepokojące złudzenie czyjejś niechcianej obecności umykającej ze skraju
widzenia, w chwili gdy zerkał w jej stronę. Wolał ciemność. Ciemność była
bezpieczna. W mroku nie było zwodniczych cieni, wszystko bowiem było cieniem
samym w sobie. On był cieniem.
I
niby cień postanowił przeniknąć do biblioteki w najczarniejszej godzinie, gdy
wieża pogrążona będzie we śnie. Długo przygotowywał się do tajnej operacji:
przez wiele nocy schodził piętro niżej, z ukrycia obserwując i zapamiętując
aktywności ostatnich przebywających w bibliotece adeptów, tych młodszych, jak i
starszych, troszczących się o księgi. Śmiało uznał, że dzisiejsza noc jest
najodpowiedniejsza. Nie mogło być niczym trudnym zabranie kilku książek,
wpisanie się do rejestru oraz odejście jak gdyby nigdy nic. Zrobi to sam, bez
czyjejkolwiek pomocy, i przypieczętuje swoją niezależność względem ludzi
zamieszkujących Twierdzę. Udowodni, że sam potrafi o siebie zadbać.
W
drodze do drzwi Estalavanes chwycił wiszący na oparciu fotela sweter i wciągnął
go przez głowę, ani na moment nie zwalniając kroku. Biała skóra była zbyt
widoczna w ciemnościach, a nie chciał, by przypadkowy nocny spacerowicz zwrócił
na niego uwagę.
Wychodząc
z bezpiecznej kwatery, nawet nie spojrzał w stronę butów. Powinien poruszać się
bezdźwięcznie, a te były solidne i ciężkie. Na otwartej przestrzeni sprawdzały
się bez zarzutu, jednak w opustoszałych korytarzach mogły stać się przyczyną
zbędnego echa. Gdyby tylko wiedział, że byłoby ono najmniejszym z jego
kłopotów, być może przemyślałby swój plan jeszcze raz …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz