piątek, 9 czerwca 2023

Biały elf - rozdział 9

 

Estalavanes niewiele pamiętał z wczorajszych wydarzeń, poza tym że wreszcie odkrył coś, co wychodziło mu całkiem naturalnie – zjednywanie sobie zwierząt. Uwielbiał je i jak się okazało, one uwielbiały jego, a współpraca z nimi przynosiła mu radość, której nigdy nie doświadczył. Opiekunowie ich nie trzymali. Na wpół zdziczałe koty do nikogo nie przywiązywały się na dłużej, niż trwa połaszenie się, a kiedy w końcu przypałętał się bezpański pies, to tylko na kilka dni, bo potem przepadał bez wieści.

Siłą rzeczy Est zawsze był sam, a jego miłość do zwierząt umierała wraz z rodzącą się nienawiścią do ludzi, wprost proporcjonalnie i bez wyjątków. Jednak samotność nigdy go nie opuszczała. Niema, cyniczna towarzyszka trwała nieprzerwanie u jego boku, dzień po dniu zabijając w nim to, co dobre. Czas mijał, jego tożsamość zatracała się w codziennej monotonii, lecz mimo to zachowała się jedna cecha, którą wciąż traktował jako największą słabość – empatia. Bezmyślna chęć niesienia pomocy ludziom, których serdecznie nienawidził.

Do czasu.

Co do zasady biały elf był mizantropem, tak pewnego wieczoru nazwał go mistrz, trafnie określając tę skrajną niechęć do gatunku ludzkiego. I tego samego wieczoru starzec obalił tę teorię, twierdząc, że gdyby chłopak rzeczywiście nim był, to nie uznawałby wyjątków. A pierwsze z nich pojawiły się pod postacią dwóch ludzkich mężczyzn powiązanych wspólną relacją, zażyłością utkaną na podobieństwo więzi rodzinnej. Ta niechęć tkwiła w nim samym i nie odnosiła się wyłącznie do ludzi - krótkouchy krewniak, Velren, również dał się poznać jako odpychający.

Gdy w głowie Esta powstawał mętlik, winą obarczał emocje, te koszmarnie obce mu uczucia, które tym razem wyzwolił w nim kontakt ze zwierzęciem – z jego siłą, ciepłem i majestatem. Oraz towarzystwo człowieka, który dla jego ograniczonej zdolności pojmowania był jedną wielką wywrotową kontrowersją. Był buntownikiem wobec systemu wartości wyznawanych przez elfa, cichym autorytetem na podobieństwo mistrza, lecz o skrajnie odmiennym charakterze. Jakby tych dwóch wzajemnie się uzupełniało. Dzięki temu mógł czerpać garściami z mądrości i wiedzy opanowanego podstarzałego mnicha, a z drugiej sięgać po zupełnie świeże spojrzenie, swobodne i beztroskie jak lata mijającej młodości.

Jeden człowiek był teraźniejszością, a drugi przyszłością.

Musiał przyznać przed samym sobą, że zwiadowca z tatuażem, Colonell, przyciągał go z siłą, jakiej trudno się oprzeć. Już sama jego obecność odbierała mu zdolność trzeźwego myślenia, wpływając na niego w nieodgadniony sposób. Na samym początku znajomości onieśmielił go swoim bezczelnie poufałym zachowaniem, by z biegiem czasu przekonać do siebie naturalnym, lekkim obyciem. Żył chwilą, nie patrzył w tył, a wzrok kierował ku przyszłym celom. Znał swoje możliwości i był ich pewien, tak jak pewien był siebie samego. Nie brakowało mu niczego, ponieważ miał wszystko, czego potrzebował, a nie potrzebował nic więcej. Nie narzekał na swoje życie, wręcz przeciwnie, brał z niego to, co najlepsze. Był przykładnym wyznawcą idei Maga: we wszystkim doszukuj się pozytywów. We wszystkich znajdował zalety, nawet w Velrenie, z którym byli w niezłej komitywie, nie licząc incydentów związanych z białym elfem.

Colonell. Col. Tak zwracali się do niego przyjaciele. Czy i on mógł uważać się za jego przyjaciela? Przyjaźń… Czym ona właściwie jest? Nie, to nie ma sensu! Ta cała kontemplacja nie ma sensu. Myśli gryzły się wzajemnie jak wściekłe psy, wzbudzając niepokój rozstrojonego chłopaka. Bez mistrza jego porządek świata roztrzaskał się jak szklana tafla - zbyt ciężka, by utrzymać się bez podpory, i zbyt krucha, by przetrwać najgorsze.

Młody uczeń otworzył oczy. Ciemność powitała go bezbarwnymi kształtami sali treningowej. Wzrok utkwił w ścianie naprzeciwko, której boazeria była teraz jasnoszara z grafitowymi elementami sęków. W niczym nie przypominała drewna, nierzeczywista i jakby niematerialna. Otoczenie widziane nocnym okiem czasami go przerażało. W niczym nie było podobne do tego widocznego w świetle, jak gdyby tylko za jego sprawą uzyskiwało swoje barwy. Które więc było prawdziwe? Czy też oba światy istniały równolegle, zależne od percepcji lub perspektywy obserwatora? Stary Przechrzta często opowiadał o światach równoległych, w których odbicie mają czyny każdego człowieka, acz decyzje tam podejmowane różniły się od tych, które powzięły tutejsze pierwowzory. Brzmiało to fantastycznie, kolejna cudowna bajka dla spragnionych magii serc i umysłów. Choć Est zaczynał podejrzewać, że w bajce tej było więcej prawdy, niż Stary Przechrzta ujawniał…

Chłopak odetchnął z rezygnacją. Wiele dni upłynęło od pierwszej i zarazem ostatniej pozytywnej próby, a on wciąż nie potrafił wejść w stan kontemplacyjny. Próbował wielokrotnie każdego dnia, ale najwyraźniej nie starał się z całych sił, nie wyszło mu bowiem ani razu - zdawało mu się, że jest już blisko, a gdy przychodziło przekroczyć tę niewidzialną granicę wyciszenia, złośliwa myśl uderzała w niego, a tuż za nią nadciągały kolejne. Gigantyczną falą przewracały go i zalewały całego. Głupoty, bzdety, niewarte refleksji pomysły rojące się w zmęczonym umyśle. Nic ważnego.

Elf wstał z desek podłogi i nie troszcząc się o światło, podszedł do drzwi, przy których wsunął niezawiązane buty na nogi. Posłał ostatnie spojrzenie w głąb ciemnej sali, ciesząc się w duchu, że dzisiejszego wieczoru wróci mistrz, a wraz z nim utracone poczucie bezpieczeństwa. Znów będą mogli porozmawiać po wspólnie zjedzonej kolacji. Znów będzie mógł do woli pisać i czytać, ponieważ przyzwyczajony do stałego rytmu organizm potrafił wytrzymać dłużej bez snu. Tymczasem powinien zjeść obiad. Pogoda dopisywała, więc nie widział przeciwwskazań, aby zjeść przy studni.

***

Wieczór był rozkosznie ciepły, a chłodny wiatr zwiastujący nadchodzącą zmianę pogody przyjemnie chłodził rozgrzane treningiem ciało. Aura sprzyjała dzisiejszym ćwiczeniom z jazdy w terenie, o których Est nie mógł przestać myśleć, odkąd wrócił po obiedzie do swojej sypialni. Oka nie zmrużył, tęskniąc do towarzyskich stworzeń, z którymi od dziś będzie łączyło go więcej niż kiedykolwiek przedtem.

Nieoczekiwany zwrot w jego życiu zaczął przynosić słodkie owoce, nawet jeśli okraszone były odrobiną goryczy. Pręty złotej klatki przestawały wisieć nad nim niby widmo niewoli. Stawały się półprzejrzyste, podobnie jak bransoleta pod bandażem i cienką białą błonką – potrzebowały jeszcze trochę czasu, aby całkowicie zniknąć, pozostawiając go samego sobie, gotowego do wyjścia w świat jako jednego z członków najlepszej kompanii w Estarionie.

Est stawił się przy wejściu do stajni o ustalonym czasie. Nie musiał czekać, ponieważ Colonell zjawił się tuż za nim. Wychodzący z Głównego Budynku zwiadowca zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kto wybiera się na przejażdżkę, raczej na najemnika udającego się w kilkudniową podróż. Chłopak przechylił lekko głowę, przyglądając się opancerzonemu człowiekowi, a każdy pojedynczy szczegół jego postaci odnotowywał w pamięci, jakby chcąc zapamiętać go na wiele dni wprzód. A przecież widział go już w wysłużonej skórzanej zbroi, w której nie wyglądał gorzej niż w pozostałych strojach – oficjalnych i tych codziennych. Ładnemu we wszystkim ładnie, jak mawiali ludzie, i z tym akurat musiał się zgodzić. Brązy i zielenie leżały na nim lepiej niż na kimkolwiek innym. Były częścią jego samego.

– Zawiąż buty, tylko porządnie – wywarczał polecenie Col, wskazując na nogi elfa. Irytacja wyzierała z jego zaczerwienionych oczu. – Komfort to jedno, ale bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Est w osłupieniu przyglądał się tymczasowemu nauczycielowi. Żadnego powitania, żadnego zdrobnienia, zero uśmiechu i jeszcze mniej ciepła w zwykle wesołym głosie. Śniady mężczyzna unikał spojrzenia, a chłód od niego bijący wzbudzał gęsią skórkę. Skąd ta nagła zmiana w jego zachowaniu? Czy miała coś wspólnego z ich wczorajszą nauką? Jak o tym pomyśleć, to po udanym wspięciu się na grzbiet, Colonell stał się milczący, zdystansowany. Obcy.

Chłopak posłusznie przyklęknął, by szybko rozprawić się z kłopotliwymi rzemieniami. Zwiadowca obserwował go z góry, a wyraz połowicznie wytatuowanej twarzy, surowej i tajemniczo poważnej, nie zmienił się ani odrobinę. Skinął głową, gdy dzieciak skończył, co mogło być ewentualną oznaką zadowolenia, po czym bez słowa ruszył w głąb stajni. Niespokojny Est podreptał za nim. Coś było nie tak, a on nie wiedział co.

Colonell szedł szybkim krokiem. Trzymający się w stosownej odległości elf miał doskonałą okazję, by przyjrzeć się bliżej jego sylwetce i uzbrojeniu. Szeroką pierś oraz umięśnione ramiona przykrywał pancerz z wyprawionej skóry, ciemnobrązowy, pobliźniony pamiątkami po licznych starciach, mimo tego pozbawiony ozdób, nie licząc niemal czarnych żłobień maskujących – prosty i praktyczny, niekrępujący ruchów kirys, spod którego wystawały kawałki ciemnozielonej tuniki chroniącej przed otarciami. Jej długie poły wisiały luźno z przodu i tyłu bioder, kończąc się klinem odrobinę poniżej kolan oraz wieńcząc kapturem tuż przy osłoniętym skórzanym kołnierzem karku. Naramiennik osłaniający lewy bark przylegał do całości, łącząc napierśnik z ramieniem, natomiast szerokie karwasze tłoczone w zawijasy solidnie mocowały do przedramion długie rękawice strzeleckie odsłaniające trzy palce. Tropiciel nie miał ze sobą charakterystycznego płaszcza w cętki, chyba że skrył go w torbie podróżnej. Nogi osłaniały wiązane ochraniacze na uda współgrające z całością oraz ciężkie buty z wysoką cholewą, dodatkowo wzmocnione utwardzanymi nagolennikami. Spodnie z zewnętrznymi kieszeniami dopełniły charakteru stroju bojowego, na który wcześniej przejęty nowym otoczeniem Est nie zwrócił uwagi. Przewieszony przez wyprostowane plecy łuk był niewyobrażalnie długi, zapewne wymagał sporo siły, by w pełni naciągnąć cięciwę. Jak dziś dzień pamiętał strzały po pierzysko wgryzające się w twardą czaszkę wielkiego odyńca. Wąskie biodra Colonella opinał pas z dwoma długimi sztyletami unoszącymi się i opadającymi do wtóru marszowego kroku. Przymocowany do lewego uda kołczan wypełniały strzały i coś jeszcze, co przypuszczalnie wyciszało luźne promienie pocisków. Był w końcu zwiadowcą, łowcą, od bezgłośnego poruszania się zależało jego życie.

Est popadł w tak głębokie zamyślenie, że prawie wpadł na zatrzymującego się gwałtownie człowieka. Zdołał jednak na czas zareagować i zwinnie go wyminął, stając po jego prawej. Podążył za obojętnym spojrzeniem wysokiego kompana i napotkał łagodny wzrok białego konia w brązowe łaty.

– Ten się nada. – Cichy głos ze strony zwiadowcy dotarł uszu elfa i konia, które drgnęły prawie równocześnie. Mężczyzna przewiesił torbę przez ramię i poprawił wystający zza pleców łuk. – Oddałbym ci Gniadą, ale zmuszony jestem zabrać ją ze sobą, więc znalazłem innego konia, który będzie dla ciebie odpowiedni.

Nie mówił w kierunku Esta. Zachowywał się, jakby w ogóle go tu nie było.

Est zerkał to na zwierzę, to na Cola, zupełnie nie pojmując tej niesłychanej przemiany lekkoducha w ponurego nudziarza. Zakładał, że kolejny etap szkolenia stanie się miłą wycieczką, a teraz zmuszony był zweryfikować swój pogląd. Plany się zmieniły. Jak zawsze, gdy zaczynał mieć oczekiwania względem ludzi i świata.

– Dobra, nie mamy za wiele czasu, jeśli chcemy wyjechać Zrzędzie na spotkanie. – Wciąż nie zaszczycając elfa spojrzeniem, obrócił się na pięcie i podszedł do otwartej szafki, z której wygrzebał plątaninę skórzanych pasów. Sprawdził je pobieżnie. Zadowolony ich stanem podsunął je chłopakowi. – Trzymaj. Będę cię instruował.

Est przyjął naręcze połączonych z metalowym prętem sprzączek i pasków, których nie można było od siebie odróżnić. Zrozpaczony spojrzał na człowieka, lecz ten nie odrywał wzroku od ogłowia. Obcesowe zachowanie Colonella speszyło go do tego stopnia, że trudno mu się było odezwać. A gdy w końcu zadał pytanie, zabrzmiał na bardziej nieśmiałego, niż czuł się w rzeczywistości.

– Mamy wyjechać mistrzowi na spotkanie?

– Dokładniej rzecz ujmując: przekażę mu ciebie w drodze do Adeili. No dalej, nie mamy czasu – ponaglił z naciskiem.

Zwiadowca niemrawo wrócił do boksu, w którym zamknięty był srokaty wierzchowiec. Polecił Estowi, aby złapał za kantar i wolną ręką odsunął zasuwę blokującą drzwiczki. Od tej pory to on samodzielnie miał wykonywać wszelkie czynności związane z przygotowywaniem konia pod wierzch.

Est niemal wpadł w panikę. Ręce mu się trzęsły, ale widząc nieustępliwość na ludzkiej twarzy, zebrał się na odwagę. Zarzuciwszy sobie ogłowie na ramię, wykonał pierwszy ruch. Ciemne końskie oko łypnęło na niego z ciekawością, gdy uniósł dłoń do łaciatego pyska i ostrożnie złapał za pas. Koń szarpnął łbem, wyrywając się. Patrzył z góry na białego dwunoga stojącego z uniesioną ręką, zaskoczonego nagłym nieposłuszeństwem.

– Sprawdza cię – wyjaśnił Col, krzyżując ręce na opancerzonej piersi. – Trzymaj go mocno, koń musi wiedzieć, że ty tu rządzisz, a nie on.

Est cofnął rękę, wzdychając w poczuciu kompletnej beznadziei. Nie chciał rządzić, chciał współpracować.

Colonell z niezadowoleniem pokręcił głową.

– Jeśli nie jesteś w stanie zapanować nad koniem, to od razu możesz porzucić myśl o jeździe wierzchem – dobił go. – Są nauczone, że prowadzi nimi silna dłoń. Jeśli cokolwiek ci to ułatwi, to pomyśl, że mając silnego jeźdźca, czują się bezpiecznie. Jako płochliwe zwierzęta stadne lepiej znoszą ludzi mogących je ochronić i poprowadzić, gdy zdane będą wyłącznie na nich.

W uszach elfa miało to sens. Sam czuł się źle, gdy nie było u jego boku mistrza, za to obecność pewnego siebie zwiadowcy dodawała mu otuchy, choć nie zastępowała opiekuna. Est przełknął ślinę i podszedł do ćwiczenia z nową energią. Mrucząc kojąco, wyciągnął się w górę, by uchwycić kantar. Strzygący dwukolorowymi uszami koń natychmiast zainteresował się brzmieniem niezwykłego dźwięku wydawanego przez dziwną, dwunożną istotę.

Col z uwagą obserwował białe palce zaciskające się na skórzanym pasie i ciągnące łeb konia ku dołowi. Przez chwilę Est mocował się z zasuwą drzwiczek, ale i ją w końcu ujarzmił, nie przestając przy tym wydawać tego zadziwiającego, niskiego tonu wprawiającego serce w przerywane wibracje. Odgłos nie przypominał typowo kociego mruczenia, był niższy i rezonował uspokajająco, drżeniem przejmując go od wewnątrz. To było niespotykane doznanie. Musiał się opanować, bo dopiero teraz zaczynała się najtrudniejsza część ich zadania.

– Dobrze – pochwalił go. – Idąc jako pierwszy, wyprowadź konia, trzymając jego łeb cały czas blisko siebie, najlepiej nad prawym ramieniem, skoro masz go już po tej stronie. Nie luzuj chwytu. Dla niego to normalne, że trzyma się go w taki sposób. – Col wzmógł czujność. Nigdy nie był przesadnie pewien zachowań zarówno ludzi, jak i zwierząt, jednakowo nieprzewidywalnych. – Świetnie, dobrze ci idzie.

W końcu na gładko ogolonym obliczu zagościł nikły uśmiech, ta brakująca odrobina ciepła, która natychmiast porwała podekscytowanego Esta.

Zrozumiałe instrukcje wydawane przez doświadczonego Colonella przeprowadziły go przez cały złożony proces zakładania ogłowia. Ruchliwy, niecierpliwy rumak niczego mu jednak nie ułatwiał, co rusz kierując łeb w jego stronę, szturchając go i popychając. Mimo że otoczył łaciaty pysk ramieniem i przytrzymywał go przy sobie, koń nie zamierzał współpracować. Cały czas odrzucał wędzidło i dopiero zastosowanie prostego wybiegu zmusiło zwierzę do otwarcia pyska oraz zagryzienia metalowego elementu, dając mu równocześnie do zrozumienia, że dalszy opór jest bezcelowy. I nudny. Odtąd wszystko poszło z górki, chociaż Est musiał być stanowczy, a była to u niego cecha równie niedorozwinięta, co odwaga. Trzymał jednak wodze konia pewną ręką, a samo zwierzę straciło zainteresowanie dalszymi próbami sabotowania poczynań początkującego jeźdźca.

– Siodło – rzucił Col. – Przywiąż wodze do słupka i zabierz siodło z kołka nad szafką. Wczoraj wspominałem, że każdy koń ma własny sprzęt, podobnie jak każdy najemnik w Twierdzy, więc łatwo się połapać, co należy do którego z nich. Wszystkie elementy oporządzenia są przygotowane pod konkretne wierzchowce. – Wskazał ręką w kierunku ściany z ekwipunkiem. – Nie używamy czapraków, siodła są podszyte miękkimi materiałami.

Est upewnił się, że porządnie uwiązał wierzchowca, następnie udał się we wskazane miejsce i zdjął z kołka siodło. Nie było lekkie. Zdał sobie sprawę, jak ogromny ciężar nosiły te zwierzęta każdego dnia, nierzadko ciągiem przez kilkanaście godzin oraz w trudnych warunkach.

Col jakby odczytał jego myśli, ponieważ wytłumaczył kolejną zależność łagodniejszym niż do tej pory głosem.

– To siodło i tak jest lekkie. Gdybyś wziął w ręce siodło bojowe, wtedy mógłbyś mieć problem z uniesieniem go i zasadzeniem na grzbiet.

– Konie są niesamowite – wyszeptał Est, obracając się twarzą do pokrytego brązowymi łatami zwierzęcia. – Noszenie bojowego siodła i opancerzonego jeźdźca nie może być niczym przyjemnym. A co dopiero uczestniczenie w starciu, hałas, zapach krwi, gwałtowne ruchy…

– Nie dożywają słusznego wieku i nierzadko giną w trakcie walki – wszedł mu w słowo Col. Obejrzał się na Esta i mógłby przysiąc, że chłopak zbladł bardziej, niż to możliwe w przypadku jego białej jak wapno skóry. Z jednej strony zrobiło mu się wstyd za swój do bólu szczery język, z drugiej zaś dzieciak musiał poznać życie najemnika ze wszystkimi drastycznymi szczegółami. – Przepraszam. Mogłem wyrazić to inaczej.

– Nie przepraszaj, chyba zrozumiałem przekaz.

Est spuścił wzrok i wrócił do konia, a gdy poprawił siodło w rękach, spojrzał w kierunku instruktora, czekając na dalsze wskazówki. Colonell objaśnił pokrótce zasadę zakładania siodła i zaciągania popręgu. Wskazał istotne miejsca na korpusie konia, pokazał, gdzie znaleźć kłąb i jak prawidłowo ulokować siodło, by nie obcierało ani nie przeszkadzało zwierzęciu. Cały czas napominał, że Est powinien znajdować się z przodu konia, tak by zwierz mógł go widzieć. Nie chciał nawet myśleć, jakie szkody wyrządziłoby jedno kopnięcie zdenerwowanego wierzchowca.

Est sprawnie przygotowywał konia do drogi. Srokaty uspokoił się, a znajome, choć niewprawne ruchy nie wzbudzały w nim niepokoju. Sam elf był zrelaksowany jak siodłane zwierzę. Skupiony na pracy i zapamiętywaniu nowych czynności przyswajał je w ekspresowym tempie, jak gdyby zajmował się koniem nie pierwszy raz w życiu, a pierwszy raz po latach przerwy. Nabrał odrobiny pewności siebie, a świadomość, że to od niego zależało dobre samopoczucie i zdrowie wierzchowca, podziałała trzeźwiąco, wyłuskując z niego odpowiedzialność, co było niezwykłe. Dociągnął delikatnie popręg, sprawdził, w jakim miejscu znajduje się w stosunku do kolan zwierzęcia i wcisnął pod pasy dłoń, zgodnie z zaleceniem oceniającego jego poczynania Colonella. Zdawało mu się, że wszystko jest w porządku, ale jako że nie miał wprawy, wolał poczekać na opinię eksperta.

– Gdybym cię nie znał, w życiu bym nie pomyślał, że nigdy nie zajmowałeś się końmi. – Col w zadumie podrapał się po podbródku. Zbliżył się do biało-brązowego ogiera, który szturchnął go na powitanie chrapami. Dokładnie oglądając siodło, pociągnął kilka razy dla pewności, czy nie przesunie się ono podczas jazdy. – Dobra robota, Esti. A teraz wodze w dłoń i wsiadaj, trzeba dopasować strzemiona.

Zadowolony z pochwały Est niemal się uśmiechnął. Bez pośpiechu odwiązał wodze od słupka, pamiętając, że konie nie lubią gwałtownych ruchów. Wspominając wczorajszą lekcję, z łatwością wspiął się na grzbiet, tym razem bez udziału człowieka, co ten przyjął z pomrukiem aprobaty. Łaciaty rumak był znacznie niższy od białego Olbrzyma, toteż elfowi łatwiej było wdrapać się na siodło bez konieczności szukania pomocy z zewnątrz. Usadowiwszy się na szerokim grzbiecie, poprawił chwyt na wodzach, nie wiedząc, jak zabrać się za strzemiona. Col pospieszył z udzieleniem kolejnych rad, dzięki którym Est mógł dopasować wysokość do długości własnych nóg. Zgodnie z instrukcjami opuścił nogi luźno wzdłuż okrągłych boków konia i pochylony majstrował przy strzemionach, do momentu aż ich dolna część znalazła się na wysokości kostek.

Wszystko było gotowe. Ale co z koniem zwiadowcy? Zadał to pytanie na głos, na co mężczyzna zareagował lekkim uśmieszkiem wykrzywiającym czarne sploty na twarzy. Posyłając elfowi tajemnicze spojrzenie z ukosa, przespacerował się wzdłuż boksów, zatrzymując dopiero przy w pełni wyekwipowanej Gniadej.

– Zanim poszedłem na odprawę, poprosiłem chłopaków, żeby mi ją przygotowali – wyjaśnił, otwierając drzwiczki i wyprowadzając zniecierpliwioną klacz. – Wiedziałem, że nie będziemy mieli zbyt wiele czasu przed nadejściem nocy, więc zawczasu o tym pomyślałem.

Puścił wodze przyzwyczajonego do tego zachowania zwierzęcia i zręcznie przepiął kołczan do specjalnego miejsca po prawej stronie szerokiego siodła. W ślad za nim powędrował także długi łuk, który pozostał w gotowości tuż pod lewą ręką. Wypchaną po brzegi torbę przymocował pasami za tylnym łękiem, po czym zwinnie wspiął się na grzbiet. Rozsiadł się na siedzisku i prowadząc konia, butem przymknął otwartą furtkę, polecając elfowi uczynić to samo.

Est z chęcią wziąłby z niego przykład, lecz napotkał pewien problem. A może raczej to koń napotkał problem? W każdym razie nie omieszkał uświadomić swojego nauczyciela, iż pominął on istotną, jeśli nie najistotniejszą kwestię.

  Obawiam się, że nie powiedziałeś mi, jak mam, sam nie wiem, ruszyć? Będzie tak stać, czy mam coś zrobić?

– Racja, nie powiedziałem. – Col obrócił się w siodle. Wcale nie wyglądał na skruszonego wywleczonym na wierzch niedomówieniem. Szeroki uśmiech odsłaniał jego białe zęby, a szmaragdowe oczy rozbłysły figlarnie, kiedy poprawił się na grzbiecie zamiatającej ogonem klaczy. Był w swoim żywiole, gdyż siodło i pancerz oznaczały dla niego kolejną przygodę, choć ta mogła skończyć się dramatycznie. – Żeby ruszyć, nie siedź sztywno jak kołek w dupie. Nasze konie pod wierzch reagują na postawę, ucisk łydek i wodze. Siądź swobodnie, plecy prosto dla utrzymania równowagi, poluzuj wodze i równocześnie uciśnij łydkami boki konia, ale z wyczuciem! Nie chcemy wystrzału galopem jak z procy, tylko lekki wyjazd stępa.

– I nic więcej? – zdziwił się Est. - Żadnego wio czy wiśta?

– A czy koń posłucha „wio”, kiedy wokół trzaskają miecze i zbroje? A czy głuchy koń powinien iść pod topór, jeśli w bitwie straci słuch i przez to nie będzie nadawał się do jazdy? – odparł Col obcesowo. – Nie prowadzisz bryczki, tylko jedziesz wierzchem. Ty i koń to jedno, więc działajcie jak jedno. – Na poparcie słów jeźdźca Gniada po prostu ruszyła miarowym krokiem, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. – Widzisz? Zapewniam, że nie czyta mi w myślach.

Zawstydzony chłopak spuścił wzrok na czarno-białą grzywę konia. Zastosował się do poleceń kompana i ściągając łopatki, starał się nie napinać nadmiernie mięśni karku. Mocniej chwycił wodze w obie dłonie, uniósł nieznacznie ręce i ucisnął boki konia nogami. Cichy okrzyk zaskoczenia wydostał się z jego rozchylonych ust, gdy łaciaty wierzchowiec wykonał krok, a po nim następny i jeszcze jeden, aż w końcu łby koni zamkniętych w boksach zaczęły przemykać obok niego z niewielką, stałą prędkością.

Siedzenie wysoko w siodle było euforycznym doznaniem, czego nie mógł powiedzieć o samej jeździe, w trakcie której kiwał się i podskakiwał, ciężko obijając sobie pośladki. Jak gdyby pozycja kontemplacyjna nie była wystarczająco przykra dla jego obolałego siedzenia… Przeniósł spojrzenie na plecy człowieka, który poddawał się ruchom wierzchowca z naturalną gracją.

– Głowa w dół! – zawołał Col. Zgrabnie pochylił się nad grzywą klaczy podczas przekraczania progu stajni. – Zaraz się zatrzymamy. Uciśnij wtedy boki i pociągnij za wodze, ale nie szarp!

Est przełknął ślinę i spojrzał na swoje kurczowo zaciśnięte palce. Opatrunek wrzynał mu się w łączenie kciuka z dłonią i zdekoncentrowany tą niedogodnością dosłownie o włos uniknął zderzenia z nadprożem - poczuł je na swoich giętkich długich uszach, gdy gwałtownie się schylał. Zachwiał się nad szyją konia. Zdołał utrzymać równowagę, jednakże strach i tak zajrzał mu w oczy.

Srokaty ogier za nic miał chyboczącego się jeźdźca i w najlepsze szedł przed siebie, rozglądając się po skąpanym w ostatnich promieniach słońca dziedzińcu pełnym ludzi.

– Stój! – krzyknął Col z miejsca pod bramą stajni. – Miałeś się zatrzymać!

Skołowany Est pogubił się w komendach wydawanych gestami i za mocno pociągnął wodze, prawie sadzając konia na zadzie. Wpadł w popłoch, gdy jego mięśnie napięły się, ciało niebezpiecznie przechyliło w tył, a ubita ziemia przerażająco szybko zaczęła się oddalać wraz ze stającym dęba rumakiem. Na szczęście Colonell dotarł do niego na czas i w porę chwycił za wodze tuż przy pysku parskającego konia, siłą zmuszając go do posłuchu. Gniada klacz zatańczyła, ustawiając się bokiem do łaciatego ogiera.

– Lekcja przyswojona? – wywarczał zwiadowca, nie odrywając gniewnego spojrzenia od przerażonego elfa.

Puścił potrząsającego łbem konia i rozejrzał się, czy żadnemu z obecnych na dziedzińcu ludzi nie stała się krzywda. Kilku mężczyzn stało w bezpiecznej odległości i przyglądało się niezdarnym popisom elfa o którym słyszeli, a którego nie mieli jeszcze okazji zobaczyć.

Colonell na powrót skierował uwagę na wstrząśniętego dzieciaka.

– Jednak wszystkim wyjdzie na zdrowie, jeśli ze stajni będziesz prowadził konia za sobą, a nie pod.

Tak palącego wstydu Est nie czuł już dawno. Niemal skulił się w siodle, a gdyby mógł, uciekłby w najciemniejszy kąt i nie wychodził z niego przez kolejny miesiąc. Czuł na sobie rozbawione spojrzenia, słyszał niewybredne komentarze, a co było najgorsze, wystawiony na publiczne poniżenie nic nie mógł zrobić.

Jego nisko zwieszonych uszu dobiegł bezdyskusyjny okrzyk smagłego towarzysza.

– Wystarczy, chłopaki, nie róbcie zbiegowiska, młokos dopiero się uczy!

Ruda klacz z wolna okrążyła konia Esta, a spojrzenie zwiadowcy rzucało wyzwanie każdemu, kto lekkomyślnie używał sobie w obecnej sytuacji. Niewybredne żarty umilkły jak ucięte sztyletem, niejednokrotnie markowanie wesołymi chrząknięciami i nietęgimi pomrukami. Kiedy Col opuszczał bok młodego elfa, rzucił ku niemu nieco cichszym, łagodniejszym tonem:

– Żeby skręcić, musisz równocześnie przechylić się w bok, pociągnąć za wodze ręką odpowiadającą kierunkowi i ucisnąć nogą bok konia. A teraz praktyka, zabieramy się stąd.

Z trudem odzyskując panowanie nad sobą i koniem, Est lekko ucisnął boki ogiera i przygotował się na kolejną porcję wstrząsów, kiedy twarde kopyta zaczęły miarowo uderzać o wydeptaną ziemię rozległego dziedzińca. Był zażenowany własną nieporadnością, a zaistniała sytuacja odebrała mu całą radość z jazdy, jaka w innych okolicznościach mogłaby okazać się spełnieniem jego najśmielszych marzeń. Nie podnosił oczu znad strzygących czujnie uszu wierzchowca. Usiłował przybrać wyprostowaną pozycję, ale nie było to łatwe, zważywszy na burzę, która rozpętała się wewnątrz niego. Powinien skupić się na jeździe, a nie odczuwaniu wszystkiego wokoło. Skoncentrować się na komendach, wyuczyć ich na pamięć, aż zacznie nim powodować nie świadomość a intuicja.

– Plecy proste. Zaraz stracisz równowagę i wyrżniesz z grzbietu aż miło. – Colonell zatrzymał zawzięcie gryzącą wędzidło klacz. – Co się z tobą dzieje, dzieciaku?

– Mógłbym cię zapytać o to samo – powiedział Est szybciej, niż zdążył pomyśleć. I musiał przyznać, że wcale tego nie żałował.

Gęste brwi mężczyzny zeszły się nad zmrużonymi oczami, a zmarszczka przecięła tatuowane czoło, gdy śledził wzrokiem podjeżdżającego elfa. Wyrzut w jego głosie był uzasadniony. Nie powinien był przenosić spraw osobistych na relację z Estim, szczególnie że chłopak niczym przecież nie zawinił. Wczorajszy dzień był niepowtarzalny, pod wieloma względami wręcz wspaniały, a mimo to nie potrafił przestać roztrząsać tego, co miał do zrobienia w najbliższym czasie. Pojedynczą decyzją przekreślił wszystko; przekreślił dwoje ludzi mających dla niego znaczenie; przekreślił miejsce, z którym był nierozerwalnie związany, oraz przekreślił funkcję, którą miał spełnić. I to z jakiego powodu? Co było jego prawdziwym celem? Robił to dla białego elfa, który wzbudzał w nim dziwne, nie do końca znajome uczucia, czy jednak dla siebie samego? Sporo ryzykował. Uwielbiał ryzyko, chociaż podejmował się go wyłącznie w momencie, gdy mógł ocenić wysokość stawki. Obecnie nie mógł jednoznacznie określić jej wartości, przypuszczał jednak, że jest olbrzymia, ponieważ Zrzęda nie wziąłby na ucznia byle kogo. I dla byle kogo nie zaniedbywałby swoich doradczych obowiązków.

Col po raz pierwszy w życiu widział, by Mag postawił się Niedźwiedziowi w tak bezpośredni, bezwzględny i bezkompromisowy sposób. I pierwszy raz doświadczył tak silnej niechęci przywódcy do kogokolwiek. Czym Esti zasłużył sobie na taką nienawiść, tego nie wiedział i raczej nigdy się nie dowie, gdyż rozmawiał z przywódcą tylko tyle, ile wymagał od niego protokół. Za nic w świecie nie potrafili się dogadać, a każda ich próba kontaktu kończyła się skakaniem sobie do gardeł. Młody tropiciel odpowiadał zatem przed doradcą – czy to się Staremu podobało, czy nie. Cicha forma buntu, za głośniejszą bowiem zdarzyło mu się nieźle oberwać.

Zrezygnowany potarł szczypiące powieki, które nagle zaczęły mu nieprzyjemnie ciążyć.

– Przepraszam, Esti, nie jestem dziś sobą. Mam… parę spraw na głowie. Zatrzymaj się, proszę.

Tym razem Est poprawnie wykonał polecenie, a rumak posłusznie stanął u boku swej gniadej towarzyszki. Zerkający z ukosa Col szybko ocenił postępy młodego jeźdźca, nie szczędząc mu niewymuszonego komentarza.

– Kwestia wprawy, nic więcej. Z czasem nauczysz się dostosowywać ruch ciała do chodu konia, potem zaczniesz działać instynktownie – zapewnił, ruszając ku otwartej bramie. Pozdrowił wartowników i wespół z elfem wjechał w cień uniesionej zębatej kraty. – Masz to we krwi. Jeśli zachowasz pewność siebie i stanowczość, zwierzęta nie będą sprawiały ci kłopotu.

I była to prawda. Ogromny siwek nigdy by nie pozwolił, by którykolwiek z ludzi go dotknął w sposób inny, niż wymagało tego czyszczenie lub siodłanie, a Est po prostu go objął, wręcz przytulił się do jego karku. I ten wyraz twarzy, ta błogość malująca się na białym, przystojnym obliczu… Col wciąż pamiętał, jak zrobiło mu się nieprzyzwoicie gorąco w piersi. I nie tylko w piersi. Jednak tym, co szczególnie wypaliło się w jego umyśle, było posłane mu z góry władcze spojrzenie, absolutnie nieświadome. Jakby zwiastun tego, kim stać się ma cudaczny elf, w kogo ma się przeobrazić ta zahukana poczwarka.

Dominujący człowiek nagle zorientował się, że z Estim nie pójdzie mu łatwo. I przez to jeszcze bardziej zapragnął posiąść go na wyłączność. A teraz… Teraz jechał na ścięcie całego doczesnego życia. Cwaniaczek zostanie skrócony o głowę, lecz za to wróci prawdziwy Colonell. Dopiero wtedy będzie mógł zacząć żyć na nowo. Zamknie przeszłość, tak jak uczynił to wiele lat temu. Tak jak uczynił to Esti. Z tą niewielką różnicą, że on po męsku stanie naprzeciw swoim problemom, a dzieciak od nich po prostu uciekał.

– To ludzie są kłopotem, a nie zwierzęta – zwierzył się cicho Est, wciąż skupiając się na przestrzeni między uszami wolno stąpającego konia. – Zwierzęta potrafię zrozumieć, ludzi nie.

Col popatrzył wilkiem na zmieszanego elfa.

– A ja myślę, że sam jesteś sobie kłopotem, Esti. Nie zrozum mnie źle, ale jak tak cię obserwuję, to niepotrzebnie komplikujesz sobie życie. Sam sobie generujesz problemy.

– Słucham? – Chłopak obejrzał się na kompana i nawet nie zwrócił uwagi, gdy wyjechali na wyboisty gościniec wiodący na północ. – Sam generuję sobie problemy?

– Tak to widzę. Wątpiąc w siebie i swoje umiejętności, wątpisz w wybór swojego mistrza. A skoro to on cię wybrał, to znaczy, że kopnął cię niemały zaszczyt, którego jesteś godzien. Zrzęda nigdy nie brał ucznia, a tu proszę, uczeń jak się patrzy, co nawet Starego wyprowadziło z równowagi. Zjedziemy tutaj. – Col wskazał na leśną ścieżkę skręcającą w prawo od głównego traktu. – Droga jest szeroka, zmieścimy się obaj obok siebie. Stanowczo trzymaj konia, lubią wyrywać na polany.

– Sam widzisz, że czego bym się nie dotknął, zawsze muszę zrobić z siebie pośmiewisko. Za każdym razem wychodzę na niezdarę i ofiarę losu. – Est nie miał pojęcia jak bronić się przed zarzutami skierowanymi przeciwko sobie. W tej chwili jedynym, przed czym mógł się bronić, były wiszące nisko gałęzie, które odgarniał nerwowym ruchem ramienia. – Jestem tchórzem. Boję się własnego cienia, boję się wykonać krok do przodu, bo wiem, że nic mi z niego nie przyjdzie poza złośliwościami i kolejnymi upokorzeniami.

– A mimo to jesteś tutaj ze mną, siedzisz na koniu, wjeżdżasz w ciemniejący las – wymieniał beztrosko Col, przechylając się lekko w celu uniknięcia liściastej przeszkody. – Poza tym mieszkasz wśród ludzi, starłeś się z przywódcą, podejmujesz się wyczerpującego treningu Maga… Jak dla mnie tchórz nie zrobiłby żadnej z tych rzeczy. Masz w sobie ikrę, tylko nie potrafisz jej z siebie wydobyć.

– Mylisz się. Robię to wszystko, ponieważ mam mistrza. I ciebie – dodał ciszej. – To nie jest odwaga. To po prostu uparte trzymanie się osób, które mogą mi pomóc przetrwać. To także przejaw tchórzostwa, obstawanie przy silniejszym.

Człowiek wywrócił oczami, czego skupiony na trasie rozmówca nie mógł dostrzec.

– I właśnie o tym mówię, Esti, odwracasz kota ogonem. Tchórz nawet by się nie zbliżył do silniejszego z obawy, że mógłby oberwać. Płaszczyłby się przed nim i ulegle kładł po sobie uszy – przerwał, zdając sobie sprawę z nietaktownej metafory. – Jasna cholera, przepraszam. Twoje uszy są niesamowite, nie miałem…

– Jak rany, daj już spokój z kajaniem się. Dla was, ludzi, moje uszy i kły są czymś potwornym, czymś, co nader wyraźnie odróżnia mnie od waszej rasy.

– Nie mów w liczbie mnogiej, kiedy mówisz o mnie – zaperzył się Col, słysząc jawną niechęć w głosie dzieciaka. Chwycił za najbliższą gałąź i prawie ją wyłamał, odsuwając od siebie na długość ramienia. – Nie jestem taki jak oni. Zresztą, nie wszyscy ludzie są tacy sami.

Est fuknął, prostując się w siodle. Jego spojrzenie stało się lodowate, gdy kocie oczy zwęziły się pod natłokiem wzbierających emocji.

– Zdążyłem zauważyć – syknął. – Mag jest wyjątkiem od reguły. Ty też jesteś inny niż reszta, lecz wciąż pozostajesz człowiekiem.

Col nie wierzył własnym uszom. Czy ten aspołeczny milczek właśnie wszczynał awanturę?

– Jak i Zrzęda, panie poprawny. Chcesz tego czy nie, wszyscy jesteśmy ludźmi, których nie znosisz. Nie, czekaj, tobie nie o ludzi chodzi. Ty nie znosisz siebie!

Est spojrzał na niego ostro.

– O czym ty mówisz?

– O tym, co usłyszałeś, nie udawaj głuchego. – Pstryknął palcami, a oba konie równocześnie zastrzygły uszami. Tylko uszy elfa pozostały nieporuszone, bo gest był dla niego dobrze widoczny. – Twoim problemem nie są ludzie! Tak jak mówiłem, sam jesteś swoim problemem. Nie lubisz siebie, nie akceptujesz, na wszystko patrzysz przez pryzmat własnych niedoskonałości. Nie tych rzeczywistych, ale narzuconych ci przez otoczenie.

– Właśnie ludzie tacy jak ty pokazali mi, czym w istocie dla nich jestem! – Długie kły błysnęły między wykrzywionymi wargami zjeżonego elfa. – Uświadamiali mnie od małego, że te długie uszy należy ściąć, a kły wyrwać! Wytykali moją skórę, moje oczy barwą i kształtem odstające od ich własnych. Przerażało ich, jak szybko rozwinąłem się z niemowlęcia w dziecko, a potem młodego chłopaka. Jak możesz więc mówić, że to ja sam jestem sobie kłopotem?! Kłopotem były moje narodziny!

Colonell zerknął ku zaciskającym się na wodzach białym drżącym pięściom. Widział, jak gniew przejmuje całe szczupłe ciało napięte do granic wytrzymałości, niepomne na niewygody pierwszej jazdy w siodle. Bandaż uciskał dłoń i przelotna refleksja odnotowała na przyszłość ślad w jego umyśle, aby w końcu zapytać o ranę, z którą chłopak nie radzi sobie od wielu dni.

Zapędził się. Obaj zapędzili się do tego stopnia, że przejażdżka instruktażowa w mgnieniu oka przeobraziła się w spór o winę. Został niesprawiedliwie osądzony za grzechy nieznanych mu ludzi tylko dlatego, że sam jest człowiekiem. Co z tego, że zupełnie innym od reszty? Rozumiał jednak gorycz jadącego obok dzieciaka, więc nie odezwał się więcej w przykrym dlań temacie. Zamierzał z nim porozmawiać bez zbędnych, burzących porządek emocji, które najwyraźniej były nieodzowną częścią życia wycofanego elfa. Cokolwiek przeżył, nie było to nic miłego. Cóż, może znaleźliby wspólny język, gdyby Col nie zataił swojej prawdziwej przeszłości. Tak, bez dwóch zdań mieliby o czym rozmawiać.

– Zatrzymajmy się na chwilę, Esti. Jest tu na tyle miejsca, by luźno przywiązać konie do drzew. I będziemy mogli ochłonąć. Obaj.

Miało to być ciche polecenie, zabrzmiało jednak jak wyszeptana prośba. W innej sytuacji wyszczekany łowca sprowadziłby polemistę do parteru i zmiażdżył doświadczeniem, ale nie w tym przypadku. Esti nie zasłużył sobie na takie traktowanie.

Zatrzymując się, Colonell zsunął się z siodła i poprowadził klacz do najbliższego drzewa. Nie musiał oglądać się za siebie, bo cichy ślizg i chrzęst suchego runa pod ciężkimi butami obwieścił, że Est sprawnie wypełnił polecenie. Rzeczywiście miał do tego dryg, choć uparcie wmawiał sobie, że jest kompletnym beztalenciem. Poprawka: to nie była kwestia wprawy, lecz wiary we własne możliwości.

– Słuchaj, Esti, przepraszam za to, co powiedziałem. – Zawzięcie drapiąc kark, obrócił się w stronę rozmówcy i znieruchomiał, dostrzegając, jak ten przygarbiony siedzi na skraju niewielkiej polany, a jego skulonymi ramionami wstrząsa tłumiony szloch. Czując wyrzuty sumienia, skierował swe kroki w stronę załamanego chłopaka. – Naprawdę przepraszam. Ostrzegałem, że szczerość to moja największa wada.

– Nie podchodź do mnie! – Nie tylko ramiona Esta drżały. Zerwane z uwięzi emocje wstrząsały także jego głosem, gdy jeszcze bardziej skulił się na ziemi. – Ostrzegam, ani kroku dalej!

Aż go korciło by spytać, co mu wtedy zrobi. W istocie, cóż mógł zrobić jeden nieuzbrojony podlotek przeciwko mężczyźnie posiadającemu nie tyle arsenał broni, co naturalną przewagę płynącą z mocnej budowy ciała? Był bezbronny i skazany na porażkę. Z dala od ludzi, z dala od opiekuna, który mógłby go ocalić. Skazany na człowieka mającego prawie nieograniczony wachlarz możliwości.

Colonell przystanął nad białym elfem, tuż za osłoniętymi czarnym bezrękawnikiem plecami, z dłonią w rękawicy strzeleckiej spoczywającej na zabezpieczeniu sztyletu. Noc szybko ogarniała skrywający się w gęstym listowiu las. Wilcze wycie rozległo się z prawej, na co zareagował mimowolnym uniesieniem głowy. Otrząsnął się. Od dawna nie słyszał tych zwierząt w okolicy. Swojego czasu przegnali je w głąb puszczy i nie spodziewał się, by tak szybko wróciły.

Nasłuchiwał, podobnie jak elf o drżących uszach i lśniących policzkach, który zamarł, wychwytując dźwięk oznaczający zagrożenie. Wilk był daleko, przenikliwy skowyt potrafił nieść się wiele kilometrów w las. Odgłos już się nie powtórzył i zaległa cisza przerywana kojącym szeptem drzew oraz pohukiwaniem nocnego ptactwa.

Estem wstrząsnęło, kiedy poczuł na plecach coś obszernego i twardego, co z początku na niego naparło, by rozejść się z odgłosem skrzypiącej skóry. Dopiero odzyskując panowanie nad sobą, pojął, że człowiek usiadł za nim plecy w plecy, przez chwilę opierając się o niego i zaznaczając swoją obecność w jego strefie komfortu. Był i nie był zarazem, ponieważ żaden z nich nie mógł dojrzeć ani wyczytać nic z twarzy tego drugiego, tym samym nie wywierając nadmiernej presji. To było… ujmujące. Subtelne podchody Colonella urzekały swoją prostotą i pomysłowością. Zdradzały zaangażowanie w ich wzajemną relację. Potrafił przełamać jego opór bez najmniejszego wysiłku. Nie przejmując się, usiadł tuż za nim i co robił? Siedział. Po prostu był. W odpowiednim miejscu. I w odpowiednim czasie.

– Pomyślałem sobie, że tym sposobem chętniej będziesz rozmawiał ze znienawidzonym człowiekiem – zaczął cicho zwiadowca. – No wiesz, ty nie widzisz mnie, ja nie widzę ciebie, więc może lżej będzie ci rzucać słowa w przestrzeń, a nie w moją stronę. Jakbyś myślał na głos, a myśli ci odpowiadały. A jeśli nie, to… to pozwól mi tak posiedzieć i ochłonąć. Niebawem nasze drogi się rozejdą i wreszcie odpoczniesz od mojego towarzystwa. A potrafię być uciążliwy, zdaję sobie z tego sprawę.

Est ułożył wilgotną od łez brodę na podciągniętych kolanach. Oplótł ramionami nogi i czując wieczorny chłód na odsłoniętym ciele, przyjmował do siebie wszystko, co mówił Col. Niebywałe, ale nie przeszkadzała mu jego bliskość. Może właśnie dlatego, że się wzajemnie nie widzieli. Dręczony dogasającym gniewem wcale nie chciał odpoczywać od dokuczliwego człowieka. Nie chciał się z nim rozstawać, pomimo gorzkich słów, jakie padły z jego ust. Szczerych słów pozbawionych trującej złośliwości. Prawdę mówiąc, był bardziej irytujący niż uciążliwy, ale Est miał ochotę siedzieć tak, nawet jeśli milczeliby przez cały czas - uważał, że z nim przyjemnie byłoby nawet posiedzieć w ciszy.

Postanowił być równie szczery, co on.

– Czy to dlatego stronisz od ludzi? – spytał, a jego spojrzenie wbiło się w srokatego ogiera skubiącego korę brzozy. – Otacza cię mnóstwo przyjaciół, a jednak najczęściej jesteś sam. Wszyscy darzą cię sympatią i szacunkiem, każdego znasz, z każdym wymienisz się kilkoma słowami, lecz z mojego punktu widzenia wygląda to tak, jakbyś trzymał ich na dystans.

Jak cele do ewentualnego odstrzału – pomyślał. Wspomnienie eleganckiego długiego łuku natychmiast zwizualizowało mu się przed oczami. Być może źle ocenił Colonella. Być może jest on bliższy staremu nauczycielowi, niż pragnął przyznać. Jakby jego młodsza, krnąbrniejsza odsłona.

– Obserwujesz mnie – zauważył Col z niemałą satysfakcją. – Cóż, nie nazwałbym tego stronieniem od ludzi. Życie nauczyło mnie, że nie warto się przywiązywać. Ludzie szybko odchodzą, zdecydowanie za szybko. Dobrze jest mieć z kim wyskoczyć na piwo do okolicznej tawerny, poćwiczyć, porozmawiać albo spędzić czas w inny… intymny sposób. – Nie był pruderyjny, wręcz przeciwnie. Otwarcie wypowiadał się na wszelkie tematy uznawane za kontrowersyjne, ale dziwnym zrządzeniem losu przy Estim nie potrafił powiedzieć wszystkiego na głos z obawy, że mógłby speszyć to młode, wstydliwe niewiniątko. – Oczywiście bez zaangażowania – dodał sucho.

– Rozumiem.

Nastąpiła chwila przeciągającej się ciszy, po której kolejne słowa elfa brzmiały jak echo odległego rozdzierającego krzyku.

– Zapewne mówisz z własnego doświadczenia, ale brak zaangażowania w relacjach… – Nie wierzył łowcy, przeciw któremu dowodem był już sam fakt, jak bardzo zabiegał on o przyjaźń elfiej sieroty. – Nie masz nikogo na oku, Col? Na przykład Elurielle?

Pytanie było zaskakujące i mężczyzna musiał się zastanowić, nim udzielił odpowiedzi, która nie pogrążyłaby go w grząskim bagnie własnego matactwa.

– Kogoś na… Moment, właśnie nazwałeś mnie „Col”?

– Zwracasz się do mnie zdrobnieniem, dlatego… dlatego pozwoliłem sobie na to samo względem ciebie. Czy to źle?

– Nie, jest świetnie, naprawdę – odparł nieco zbyt żarliwie. – Pozytywnie mnie zaskoczyłeś, to wszystko.

– Rozumiem – powtórzył bez entuzjazmu Est. Interesowało go wyłącznie jedno. – A więc? Dowiem się?

– Aż tak bardzo chcesz wiedzieć? W porządku, jest ktoś taki. Znaczy, mam kogoś na oku, ale nie Elurielle.

– Często o niej wspominasz. Poza tym wydaje się sympatyczną osobą. No i jest ładna, biorąc pod uwagę ludzkie standardy. A przynajmniej mnie się tak zdaje.

Est zamilkł nagle. Co to właściwie był za temat? Być może dobry jak każdy inny. A być może należało z niego jak najszybciej zejść, póki sam nie wykopie pod sobą dołka.

– Podoba ci się? – zasugerował Col.

– Och, nie, nic z tych rzeczy! Nie lubię ludzi… Znaczy… Raczej… raczej ciekawi mnie, w kim ty gustujesz… Wybacz wścibskość.

– Nie ma co wybaczać, twoje zainteresowanie mi schlebia – zaśmiał się Col, a jego okraszony cyniczną wesołością ton zmienił barwę na tęskną, udręczoną i wyzbytą dalszych nadziei. – W kim gustuję… Ta osoba jest szczególnie piękna, wyjątkowo niedostępna. I chyba nie widzi we mnie nikogo więcej poza miłym towarzystwem, choć widujemy się naprawdę często. Staram się zbliżyć, ale… Czasem się martwię, że zniszczę naszą relację.

– Wie o tym, co do niej czujesz? – Est zdawał się nie pojmować aluzji, lecz wyraźnie zmartwiło go nieszczęście kompana. Podskubywał wiązanie bandaża, podczas gdy promienie słońca znikały powoli między koronami, wysysając kolory ze skraju okolonej drzewami łączki. Chciał pociągnąć za ucho, niestety końcówka była zbyt blisko człowieka, by ryzykować przypadkowym dotykiem.

– Nie, chyba nie – mówił tymczasem Col. - Nie sądzę…

– Więc na co czekasz? Ludzie lubią łączyć się w pary, wielokrotnie byłem tego świadkiem. Ktoś inny może się z nią związać.

– Tak, dobrze powiedziane, ludzie lubią łączyć się w pary. To chyba nie dla mnie, wiesz? Żyję w drodze i nawet jeśli osiądę w jednym miejscu, to raczej nie na długo. Jako zwiadowca Niedźwiedzi wciąż z uporem maniaka będę wykonywał zlecenia do usranej śmierci. – Col sięgnął po patyk i zaczął nim przekopywać suche liście pod nogami, terroryzując rojące się pod nimi robaczki. – Nawet jeśli ta osoba zechce być ze mną, to nie mam gwarancji, że podzieli moje zamiłowanie do wojaczki. – Odchrząknął w pięść, decydując się zagrać o swoje. – A ty, Esti? Masz kogoś, jak to nazwałeś, na oku?

Est prychnął.

– Nie żartuj. Znasz mój stosunek do twojego gatunku oraz to, że nie znoszę być dotykanym. Widziałem przejawy ludzkiej czułości i nie jest to coś, do czego mnie ciągnie. Nie. Wystarczy mi towarzystwo mistrza. I twoje, jeśli będziesz… będziesz akurat w Twierdzy, Col.

Ciemnozielone oczy otworzyły się na całą szerokość, a patyk wysunął z bezwolnej dłoni. Dlaczego te słowa bolały? Czemu tak mocno chwyciły za pierś i ścisnęły, odzywając się wilgocią pod rozchylonymi powiekami? Przyłożył wierzch obleczonej w rękawicę dłoni do ust i zamyślił się nad wszystkim, co usłyszał. Esti nie toleruje dotyku, ale pozwolił mu się dotknąć. Nie cierpi ludzi, a mimo to cieszy się z jego obecności. Czy to pragnienia przyćmiewają mu umysł, czy chłopak podświadomie wysyła mu jasny przekaz? A on skreślił to, mówiąc, że nie chce się angażować. Jak to odkręcić?

Już miał odwrócić się do elfa, kiedy niespodziewany odgłos wyrwał go z ciepłej otchłani ukrytej gdzieś między sferą marzeń a rzeczywistością. Nieopodal zawył wilk. Mrożący krew w żyłach dźwięk nie ustawał, gdy wyczulony Colonell poderwał się z miejsca, trzymając gotowy do użycia sztylet. Kolejny skowyt niesiony ciepłym wiatrem docierał z daleka. Wilki osaczyły ich z dwóch stron i nie mogła to być jedna wataha, jak zauważył biegły łowca. Dwie, najwyżej trzy. Komunikowały się między sobą, co było rzeczą niesłychaną wśród terytorialnych drapieżników.

– Zabieramy się stąd. – Col omiótł spojrzeniem niknący w mroku las i obracając się do Esta, odruchowo wyciągnął ku niemu wolną dłoń. – Jeżeli jest jedna wataha, damy radę. Jeśli dwie, dadzą radę nam. I to wcale nie będzie dobra rada, choć niewątpliwie one będą innego zdania.

Kocie oczy stały się okrągłe z przerażenia, kiedy Est spojrzał na dłoń w rękawicy. Bez wahania chwycił za nią i podnosząc się na równe nogi, nie troszczył się o własne uprzedzenia względem człowieka oraz jego dotyku. Chodziło o przetrwanie, o nic więcej.

Kolejne wilcze zawodzenie dołączyło z przeciwnego kierunku niż poprzednie. Całkowicie inny pogłos, inny zaśpiew, który wytatuowany najemnik potrafił odróżnić od pozostałych.

– Kurwa jego mać, skąd one się nagle wyroiły?! – wywarczał, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu lśniących w ciemności ślepi. – Jazda na konia! Już!

Est popędził w kierunku łaciatego wierzchowca. W kilku susach dotarł do strwożonego zwierzęcia i odwiązał wodze od drzewa. Srokaty wywracał oczami i przebierał w miejscu nogami, oczekując znajomego ciężaru jeźdźca. Elf wspiął się na siodło i poklepał szyję konia, kątem oka obserwując łowcę wycofującego się w stronę Gniadej. Nie minęło kilka uderzeń serca, kiedy Col kierował nią w stronę, z której przyjechali.

– Trzepnij wodzami i dwukrotnie uciśnij boki, przejdzie w kłus – nakazał.

– Co to właściwie znaczy „kłus”?

– Chód konia, trucht, cokolwiek. Jedziesz czy stoisz? Decyduj się!

Poganiany chłopak rzucił spojrzeniem w kierunku, z którego dobiegał kolejny skowyt. Ponaglił konia zgodnie ze wskazaniami zwiadowcy. Ogier strzygący uszami posłusznie przeszedł w lekki bieg, jeszcze bardziej niż poprzednio podrzucając niewprawnym jeźdźcem.

Ze wzburzonego Colonella uszło powietrze, chociaż wciąż miał się na baczności.

– Co one tu, do cholery, robią?! Ostatnią watahę posłaliśmy w diabły tygodnie temu. Nie będą nas ścigać, ale jeśli nastąpi taka sytuacja, to…

Nie kończąc, dotknął przytroczonego do siodła łuku, sprawdził jego zapięcie i dla własnego spokoju nieco je poluzował. Wilki nie powinny podchodzić do Twierdzy, a w szczególności do ludzi. Sfora została niemal przetrzebiona, poszczute ostrą stalą i śmiercionośnym ogniem bestie czmychnęły z podkulonymi ogonami aż pod samą Adeilę, więc skąd wzięły się na terytorium najemników? Mają wściekliznę? Coś je niepokoi, pobudza lub nakłania do rozzuchwalenia się pod nosami ludzi? Jadąc traktem do miasta będzie musiał zachować szczególną ostrożność, pomijając nocny odpoczynek i popas. Mógłby rozpalić ogień, ale jeśli zwierzęta są wściekłe, to nic nie pomoże, a wody nie ma skąd wziąć w takiej ilości.

– Wilki zwykle nie atakują ludzi! – przypomniał Est, przekrzykując hałas czyniony przez dwa kłusujące po ścieżce wierzchowce. Uchylał się przed zdradzieckimi ramionami drzew, lecz kilka z nich smagnęło go na tyle mocno, by skrzywił się od piekącego bólu.

Col co rusz spoglądał za siebie, w przepełnioną złowrogim wyciem puszczę.

– Wilki zwykle trzymamy na bezpieczną odległość od Twierdzy – zawołał - żeby nie panoszyły się na drogach. Te nie zachowują się normalnie. Poza tym słyszałem trzy watahy, co nie jest zwykłą praktyką na jednym zalesionym obszarze. Stada nie współpracują! I raczej wątpię, że właśnie toczą wojnę o terytorium.

– Każda ma swój głos? Jak ty je rozróżniasz?

– Są jak społeczności ludzkie, każda ma odrębny dialekt. Jeśli poznasz kilka z nich, to łatwiej ci rozpoznać, z którego regionu pochodzi dany człowiek. Słyszałem trzy wilcze głosy i uwierz mi, wiem, co mówię. – Zwiadowca skierował konia prosto na szeroką drogę niknącą w szarości wczesnej nocy. – Odbijamy w lewo, bliżej bramy. Jeśli tam podejdą, to trzeba będzie skrzyknąć kilku chłopaków. I jednego czaromiota posługującego się ogniem. Albo wodą.

– A co z mistrzem? Mieliśmy wyjechać mu na spotkanie! Co jeśli wilki dopadną go po drodze? Samotny człowiek…

– …byłby w stanie pozabijać je gołymi rękami – dokończył Col, żywiąc nadzieję, że się nie myli. Raptownie ściągnął wodze, osadzając wierzchowca, i po chwili namysłu dodał, jakby zagłuszając własne sumienie: – Kto jak kto, ale Zrzęda byłby w stanie. I jedzie konno.

Dzikie nawoływania pozostały za nimi, jednak wciąż powtarzały się według pewnego schematu. Dla Esta brzmiało to jakby trzy konkretne osobniki komunikowały się między sobą, nawzajem informowały o położeniu niedoszłych ofiar.

– I mamy tak czekać? – niedowierzał Est. Zatrzymał konia tuż obok rudej klaczy i obrócił nim, by spojrzeć w stężałe oblicze najemnika. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak umiejętnie zaczął powodować własnym wierzchowcem, kiedy lęk o mistrza odebrał mu zdolność myślenia, a tym samym przejmowania się wszystkim wokół. – Nie możesz czegoś zrobić?

Colonell posłał mu spojrzenie spod opadających powiek. Był opanowany, trzeźwo oceniał sytuację, przygotowując się na każdą ewentualność.

– Nie z tobą u boku – powiedział wreszcie. – Tylko byś zawadzał. Nie mógłbym się skupić na otoczeniu, a pilnowanie ciebie nie wchodzi w grę. Jestem samotnikiem, jak ty, dlatego powinieneś mnie zrozumieć. W pojedynkę działam najefektywniej.

Z tym argumentem Est nie mógł się kłócić. Nie mógł pomóc zwiadowcy, ani nie mógł ocalić mistrza. Na ten moment był bezużyteczny. A jednak było coś, co mógł zrobić, lecz był to dalekosiężny zamiar. Mógł więcej nie dopuścić do sytuacji, w której czułby się niczym zbędny balast.

– Oczywiście, rozumiem – mruknął pokonany. Unikając spojrzenia najemnika, patrzył na niebosiężne mury Twierdzy rozświetlone kopcącymi, wyraźnymi na tle ciemniejącego nieba pochodniami. – Przepraszam. Niewiele wiem, a wiele wymagam.

– Esti, jesteś tu od niedawna i rzeczywiście wiele wymagasz, ale od siebie. – Colonell uważnie przyglądał się ścianie drzew. Fala adrenaliny w jego ciele stopniowo wytracała swoją moc. – Te przeklęte cholery chyba jednak nam odpuściły, żadnego nie widzę. Powiem ci coś, tak w sekrecie. – Ciemnozielone oczy znów spoczęły na ściągniętej pokorą elfiej twarzy. – Skup się na sobie, ale popatrz w inną stronę niż dotychczas, dobrze? Za plecami masz ciepły letni dzień, po co więc patrzysz w mroźną zimową noc?

Białe usta rozchyliły się, lecz uśmiechnięty Col już zawracał konia w kierunku trasy wiodącej na północ. Spojrzenia straciły kontakt. Uczucie zimnej pustki rezonowało wewnątrz chłopaka pozostawionego samemu sobie pod bramą warowni, jak gdyby wraz z człowiekiem odeszła jedyna iskra ciepła, jaką w sobie nosił. Chciał zawołać za oddalającym się zwiadowcą, gdy ten go ubiegł.

– Oddaj konia stajennemu i czekaj na Zrzędę!

Sztywno wyprostowane plecy i uniesiona na pożegnanie ręka były ostatnim, co Est zapamiętał z ich krótkiej eskapady. Oparł drżącą dłoń o ciepły kark konia tuż nad siodłem i ze świstem wypuścił powietrze z płuc, czując, jak opuszczają go siły. Pełen ciepła letni dzień był tuż za nim, podczas gdy on patrzył w lodowaty mrok zimowej nocy. Jak miał to zinterpretować? Perspektywa zależała od punktu położenia, ale co dokładnie chodziło po głowie tej ryzykanckiej ludzkiej istocie?

Zadzierając brodę, Est obejrzał się na antracytowe, rozgwieżdżone niebo, a lęk przed kolejnymi wyzwaniami dzisiejszej nocy przysłonił mu widok na wszystkie doczesne problemy. Nie miał pojęcia, jak poradzi sobie z oddaniem konia, nie wspominając o samodzielnym wjeździe do Twierdzy, o tych wszystkich spojrzeniach, cichych komentarzach, niezdrowym zainteresowaniu… Jeszcze nigdy nie czuł się tak samotny.

Przełykając ślinę, zawrócił konia i z mniejszą werwą poprowadził go w stronę otwartej bramy straszącej ostrymi zębiskami uniesionej kraty. Nie podnosił wzroku znad uszu zwierzęcia, nie chcąc widzieć tego, co działo się wokoło.

***

Mag przekazał zgonionego, lśniącego od potu wałacha opiekunowi stajni. Stojąc na dziedzińcu i rozpinając kurtkę podróżną, mnich skierował się w pierwsze miejsce, jakie przyszło mu na myśl. Nogi same poniosły go do sali treningowej, a pomroka panująca wewnątrz pomieszczenia nie zareagowała na jego przybycie standardowym słabym rozbłyskiem, co świadczyło o obecności ciemnolubnego ucznia. Starzec z zadowoleniem przyjął ciche szuranie i szelest ubrań podnoszącego się chłopaka. Mimo nieprzeniknionych ciemności zatrzymał go w miejscu oszczędnym gestem uniesionej dłoni.

– Cieszę się niepomiernie, widząc, że do serca wziąłeś sobie moje zalecenia, Estalavanesie – zaczął cicho, a jego łagodny, dojrzały głos poniósł się echem pod drewnianym sklepieniem. – Tymczasem proszę, byś nieco odetchnął po ćwiczeniach i przyszedł do mojego gabinetu w przeciągu najbliższej godziny. Z przyjemnością powitam milczącą kolację oraz następującą po niej filozoficzną dyskusję. Czuję w kościach, że potrzebna mi jest rozmowa z kimś inteligentnym, a samemu ze sobą rozmawiać nie przystoi, nieprawdaż, chłopcze?

Zadał pytanie, lecz nawet nie zaczekał na odpowiedź. Odszedł tak nagle, jak się pojawił, pozostawiając osłupiałego podopiecznego stojącego pośród ciszy czterech solidnych ścian.

Est mógł w końcu odetchnąć z ulgą, bo jego opiekun powrócił do Twierdzy cały i zdrowy. Najwyraźniej uniknął komplikacji w postaci czworonożnych drapieżników, a nawet jeśli, to w nocnym widzeniu nie wyglądał na rannego czy zdenerwowanego. Miał nadzieję, że Colonell także nie napotka zagrożeń na swojej drodze…

Pogrążony w głębokich cieniach zebrał się w sobie i ruszył w kierunku drzwi, obok których niezmiennie zostawiał ciężkie buty. Były już nieco ciasne, lecz nie mniej z tego powodu ulubione. Wsunął je na bose stopy, za cholewy wepchnął nogawki długich spodni i swoim zwyczajem nawet nie pokwapił się, by solidnie je zawiązać. Nie było mu to potrzebne. Póki co służyły wyłącznie do przemieszczania się z punktu w punkt. Nie ćwiczył w nich, toteż oszczędnie nimi dysponując, najzupełniej w świecie nie przejmował się czasochłonnym wiązaniem długich rzemieni. Wyszedł na słabo oświetlony, opustoszały dziedziniec Twierdzy i korzystając z ciszy oraz samotności, zaciągnął się rześkim powietrzem niosącym zmianę pogody. Zapowiadało się deszczowo, co nijak nie wpływało na jego plany. Prawdopodobnie i tak, wpadając w rutynę, większość czasu spędzi w sali treningowej oraz gabinecie administratora, mniej w jadalni, a nocą we własnej kwaterze na czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów.

Zastanawiając się, co ze sobą począć, pomaszerował pod front Głównego Budynku. Spoglądając w górę ściany, dostrzegł migoczący blask świec w kilku oknach, a nieoczekiwane wspomnienie zwalistego człowieka obleczonego niedźwiedzimi futrami przejęło go niewysłowioną grozą. Szybko pokonał stopnie dzielące go od wejścia, jak gdyby w obawie, że te potworne, ciemne ślepia mogłyby go wypatrzyć w pomroce nocy – ślepia barwą przywodzące na myśl przydymione szmaragdy. Skąd tak jawna nienawiść przywódcy kompanii najemnej, tego Est nie wiedział. Nie wiedział też, dlaczego on sam go nienawidzi – czy to z racji dzikiego, obcesowego, niemal barbarzyńskiego zachowania, czy też za tym intensywnym odczuciem kryło się coś więcej; coś, czego nie potrafił zidentyfikować.

Zadrżał po raz kolejny. Chłodny podmuch wyzierający z rozjaśnionych pochodniami korytarzy przejął go w posiadanie, zmuszając do jak najszybszego podjęcia decyzji. Wszedł więc do środka, instynktownie kierując swe kroki w miejsce, do którego zaglądał w porze wspólnych kolacji, a które zaczęło mu się kojarzyć z beztroskimi chwilami, gdy na świecie nie istniał nikt poza nimi dwoma – uczniem i mistrzem. Zeszłego wieczora wielce mu tego brakowało i to nie dlatego, że poprzedni dzień był niechcianą odskocznią od przyjętej rutyny. Dla Esta był to jeden z najmilszych momentów w ciągu dnia, czekał na niego z utęsknieniem od samego świtu, gdy tylko otwierał oczy. Moment, w którym posilali się ciepłą kolacją i przy kubku wody lub herbaty dyskutowali jak równy z równym, przegadywali wszelkie filozofie, teorie i idee, albo najzwyczajniej rozmawiali o codzienności. Mag niejednokrotnie objaśniał wtedy młodemu elfowi swoje subiektywne spostrzeżenia, nakreślał mu obraz przyszłości, ku której dążył, kreował przed nim wspaniałe wizje, o które warto walczyć nawet za najwyższą cenę własnej niezależności. Nawet za cenę życia. I chociaż mówił tonem starego mędrca – bezosobowym i spokojnym – to w jego spojrzeniu łatwo było dopatrzeć się tego młodzieńczego ognia, który nie osłabł na przestrzeni mijających lat. Inspirująca iskra rozpalała na nowo nie tylko serce starego idealisty, ale także budziła zapał w słuchaczach, do których docierały te ambitne słowa.

Est stanął przed drzwiami identycznymi jak reszta w długim korytarzu. Z wahaniem uniósł dłoń, która zawisła w powietrzu pospołu z myślą, że jeszcze jest za wcześnie, by Mag zdążył się przebrać, odświeżyć po podróży i zejść do gabinetu. A mimo to stęskniony stał tutaj i czekał jak głupiec, wzrok wbijając w bliżej nieokreślony punkt na gładkim drewnie. Powoli opuścił rękę. Bezwiednie zacisnął w pięść lewą dłoń, aż zakurzony podczas przejażdżki bandaż napiął się sztywno. W udręczonym sercu znów zatliła się niechęć do świata, do siebie samego…

Wtem jego uszy drgnęły, gdy dotarło do nich ciche szuranie. Zmieszany uniósł głowę i lękliwie spojrzał w kierunku odległego dźwięku. Odprężył się jednak, rozpoznając w chwiejnym świetle pochodni dobrze mu znaną sylwetkę mistrza. Poluzował pięść i obracając się ku przybyszowi, odstąpił o krok od drzwi, zachowując pełen szacunku dystans. Więcej nie usłyszał podeszw miękkich pantofli na wytartym kamieniu, choć starzec się nie zatrzymywał.

Mag znał skrajne stany emocjonalne swojego młodego ucznia. Wiedział, kiedy zachować absolutną ciszę i przemknąć niemal niezauważalnie, a kiedy dać mu czas na podjęcie działań, rzadziej na wyplątanie się z gmatwaniny refleksji, z którymi próbował sobie radzić samodzielnie. Teraz Estalavanesa niezaprzeczalnie nurtowały sprawy, z którymi sam sobie nie poradzi. Sędziwy opiekun wiedział też, że jest on młodzieńcem na tyle rozsądnym, by w końcu zwrócić się o pomoc, którą otrzyma bez słowa utyskiwania, nieważne jak banalna sprawa by to była. Mag nie rozgraniczał ich na ważkie i trywialne. W jego mniemaniu wszystko było ważne, szczególnie że tyczyło się to jego podopiecznego.

– Czyżbyś tak bardzo zatęsknił za starym mentorem, chłopcze, że nie potrafiłeś wyczekać z przybyciem? – zaczął żartobliwie i nacisnął na wysłużoną klamkę, puszczając swego ucznia przodem. Drzwi o naoliwionych zawiasach zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem. – Czy raczej głód wypisany na twojej twarzy przywiał cię tu tak prędko?

Speszony Est rozejrzał się po gabinecie, jakby spodziewając się, że pod nieobecność administratora wszystko uległo przemianie.

– Wybacz, mistrzu, powinienem dać ci odpocząć po długiej podróży.

– Nonsens, mój uczniu.

Mag zbył przeprosiny machnięciem pomarszczonej ręki. Podchodząc do biurka, zerknął na kilka luźnych dokumentów. Jeden z nich szczególnie przykuł jego uwagę, skrzywił się bowiem i sięgnął po niego, ledwie przebiegając wzrokiem po gęstym piśmie. Ściągnął w skupieniu krzaczaste brwi, aż łysina tuż nad czołem zaszła grubymi zmarszczkami namysłu. Puścił pergamin i nim ten opadł na blat biurka, stanął przy stole, przy którym zwyczajowo jedli kolację, powracając do przerwanej pogawędki.

– Co dla jednych jest wysiłkiem, dla innych wypoczynkiem. W oczekiwaniu na posiłek z ochotą porozmawiam z tobą o postępach, jakie poczyniłeś pod moją nieobecność.

Est przygryzł język na myśl, że w istocie nie ma się czym chwalić. Przez minione dwa dni nic praktycznie nie osiągnął, nie opanował żadnej nowej umiejętności, a kontemplacja wciąż pozostawała poza jego zasięgiem. Zeszłej nocy, o zgrozo, nawet nie ćwiczył czytania i pisania, zbyt zawstydzony pomysłem o buszowaniu po gabinecie mistrza.

Usiadł naprzeciwko opiekuna i zapadając się w miękki fotel, poczuł się wyjątkowo źle. Bał się widoku rozczarowania na dobrotliwej twarzy, gdy ten usłyszy, że dwa dni tak naprawdę niczego nie zmieniły.

– Lękam się, mistrzu, że nie mam czym się pochwalić – wybąkał cicho, a obawa przeszła w instynktowne tłumaczenie własnego postępowania. – Nie potrafiłem się skoncentrować i nie byłem w stanie przejść w stan kontemplacyjny. Ćwiczenia sprawnościowe również nie stały się dla mnie drobnostką. Natomiast pisanie i czytanie… – urwał, czując, że zaraz nie wytrzyma i szarpnie za ucho.

Mag przyglądał się chłopakowi znad blatu okrągłego stołu. Mrugnął raz i drugi, ale wciąż milczał, dumając i obserwując wiercącego się białego elfa. Wreszcie się odezwał, kojąc nieco cierpienia młodego ducha.

– Nie spodziewałem się, byś w przeciągu dwóch dni wyhodował i rozwinął skrzydła, chłopcze. Ciekaw jednak byłem, czy może zmieniło się coś istotnego nie tyle w twoich zdolnościach, co w tobie samym.

– Przepraszam, że nie spełniam twoich oczekiwań…

– Estalavanesie, wypowiadasz na głos swoje lęki, a nie moje myśli. – Starzec pochylił się nad stołem i opierając łokcie o blat, wsparł zarośnięty podbródek na splecionych dłoniach. – Powiedz mi, proszę, czy kiedykolwiek miałeś okazję podziwiać cykl rozwoju jabłoni? Ma wspaniałe białe kwiaty – dodał niczym ciekawostkę.

Zdezorientowany chłopak uniósł wzrok, doszukując się u Maga dyskretnego cynizmu lub zawoalowanej drwiny. Nic takiego nie znalazł, natomiast lekko uniesione kąciki ust człowieka wprawiły go w stan bliski zagubieniu.

– T-tak, mistrzu.

– Zatem wiedz, że w moich oczach jesteś właśnie takim drzewem. – Czarne oczy zmrużyły się, prawie ginąc pod ciężkimi powiekami. – A jestem na tyle roztropny, by nie oczekiwać owoców na długo przed zakwitnięciem. Wszystko ma swój czas, chłopcze, i choćbyś tego pragnął, pewnych rzeczy nie przyspieszysz. Tak działa natura i nic tego nie zmieni.

Oczyma wyobraźni Est widział smukłą jabłoń o rozłożystej zielonej koronie pokrywającej się na wiosnę pięknym perłowym kwieciem. Jej płatki frunęły miękko, niesione letnim wiatrem, a w ich miejsce z czasem pojawiły się słodkie owoce o czerwonej skórce. Zawsze o tej samej porze, zgodnie z cyklem natury. Cyklem, który usilnie próbował zaburzyć swoją niecierpliwością i brakiem wiary we własne możliwości.

– Zrozumiałem, mistrzu – odparł po chwili, a na jego wargach wykwitł ciepły uśmiech, wyraz tak rzadki, że niemal nieistniejący. – Jednak uważam, iż pragnę efektów swojej pracy tak bardzo, że gdyby rzeczywiście były, to w końcu bym je dostrzegł.

– Naprawdę sądzisz, że pragnienia są drogą do osiągania zamierzonych celów? Nie, chłopcze, mylisz pojęcie pragnienia osiągnięcia zamierzonego celu z dążeniem do niego. – Onyksowe oczy rozbłysły wewnętrznym światłem. – Nieważne, jak mocno czegoś pragniesz, Estalavanesie, to bez inicjatywy ze swojej strony niczego nie osiągniesz, a jedynie rozczarujesz się rzekomym brakiem efektów własnych działań. Aby spełnić swe marzenie czy też pragnienie, o którym mówisz, należy przekuć je w cel, jasny i świadomy, do którego za wszelką cenę i na wszelkie możliwe sposoby będziesz dążyć. Marzenia i pragnienia są sferą umysłu. Powinieneś uczynić z nich aktywność, działanie możliwe do wykonania. Myśl ma projektować, Estalavanesie, ale to ciało musi tworzyć.

– Powiedziałeś mi kiedyś, że to marzenia są zalążkami celów, które możemy osiągać, a teraz mówisz, że marzenia i pragnienia są niczym?

– Nie powiedziałem, że są niczym, mój uczniu. Nie ma tu żadnej nieścisłości. – Mag uśmiechnął się wyrozumiale, powoli kręcąc głową. – Marzenia są po to, aby je spełniać, podobnie pragnienia, lecz wciąż pozostają wyłącznie myślą, refleksją kotwiczącą się w umyśle i sercu. Konieczne jest działanie, dzięki któremu nabiorą one znamion rzeczywistości, staną się realne. Zauważalne – dodał z naciskiem. Jego twarz zasępiła się nagle, jakby przypomniał sobie o wyjątkowo przykrym zdarzeniu. Bystry wzrok zmętniał, wracając do przeszłości. – Na świecie nie brak biernych osób zniszczonych przez niespełnione marzenia. Niestety, wciąż jest ich więcej aniżeli tych, którzy w drodze ku spełnieniu zaryzykowali wszystkim, co mieli.

– Zaryzykowali i zwyciężyli? – zapytał Est z troską.

– Trudno mówić o zwycięstwie, gdy straty bywają przytłaczające.

– A więc nie powinniśmy za wszelką cenę dążyć do ich spełnienia?

– Wręcz przeciwnie, Estalavanesie, powinniśmy. Jest to bardziej skomplikowana kwestia, niż można przypuszczać, zależy bowiem od wielu niepewnych czynników. Przede wszystkim powinniśmy znać cenę własnych pragnień, pogodzić się z sumą zysków i strat, aby niczego potem nie żałować. – Nieznaczny uśmiech wygiął popękane usta człowieka, a spojrzenie ponownie spoczęło na zainteresowanym słuchaczu. – Nigdy nie biegnij ślepo za własnymi marzeniami i pragnieniami, chłopcze. W ten sposób nietrudno wyrządzić krzywdę sobie oraz swoim bliskim.

Estowi zaświtała myśl tak niedorzeczna, że aż prosiła się o wypowiedzenie na głos, co też uczynił z zapałem cechującym młodych i naiwnych.

– Może gdybym sprawdził, dokąd one biegną, i podążył tam w swoim tempie, to zwyciężyłbym… na własnych warunkach.

Stary mnich z rozbawieniem przyjął to pomysłowe rozwiązanie. Estalavanes bynajmniej nie myślał konwencjonalnie. Pewnego dnia stanie się wytrawnym poszukiwaczem ścieżek, który w obliczu dwóch wyjść z sytuacji znajdzie trzecie, a będzie ono nie tyle odkrywcze, co po prostu najlepsze. Krew, śmierć i zniszczenie wciąż powracały w przebłyskach świadomości Maga, ale obecne nabrały innego znaczenia i wydźwięku, przedstawiały inne wydarzenia i sięgały innych miejsc niż na początku ich znajomości. Mag był zwykłym człowiekiem, a jednak spotkał go zaszczyt śledzenia zmian zachodzących w przyszłości tego świata. Zmian, których nikt więcej dojrzeć nie mógł, jak gdyby sama Macierz Mocy dzieliła się z nim sekretami, których nie powinien posiąść żaden śmiertelnik. Wybrała go. W jakim celu? Podejrzewał, że w końcu się tego dowie, szkoląc osobliwego ucznia.

– Myślę, drogi chłopcze, że to bardzo ciekawa koncepcja. I myślę, że jeśli nie spróbujesz wcielić jej w życie, to nigdy się nie dowiesz, jak skuteczna może być ona w rzeczywistości.

Nieśmiały uśmiech wypłynął na białe wargi. Ponowny, niespotykany dotąd przejaw głęboko skrywanych emocji nie umknął uwadze leciwego mężczyzny, wrażliwego na zmiany zachodzące w dojrzewającym chłopcu. Cóż takiego zaszło pod jego nieobecność, że znękany młodzieniec wreszcie spostrzegł światło w bezkresnych mrokach ponurej egzystencji? Zapytałby, gdyby nie ciche pukanie dochodzące od strony drzwi wejściowych.

Mag nie ruszył się z miejsca. Uniósł spojrzenie i głośno zaprosił służącą przynoszącą kolację.

Młoda dziewczyna weszła do gabinetu i zatrzymała się przy okrągłym stole. Zerkając ostrożnie w stronę elfa, zręcznie ustawiła na blacie półmiski oraz kubki zalegające na drewnianej tacy. Szybko kończąc pracę, ukłoniła się i skierowała ku wyjściu. Doradca Niedźwiedzia podziękował jej uprzejmie, nazywając ją po imieniu. Syntia.

Est starał się unikać jej spojrzenia, ale zdążył zauważyć, że każdorazowo była to ta sama dziewczyna o ciemnych, krótkich włosach i jasnych oczach, z którą rozmawiał mistrz pierwszego dnia. Spojrzenie, jakie posłał uśmiechniętemu starcowi, musiało być wymowne, Mag bowiem z niewymuszoną swobodą powiedział:

– Syntia jest nieślubną córką jednego z naszych najemników. Dziewczę pochodzi z wielodzietnej rodziny, toteż przystałem na prośbę jej ojca i znalazłem dla niej pracę w murach Twierdzy. Dobra z niej dusza. Otrzymuje tutaj dach nad głową i strawę, a wynagrodzenie przekazuje swojej matce, która z trudem utrzymuje pozostałe dzieci. – Mnich westchnął, nakładając sobie na talerz porcję zapiekanych warzyw. – Nie mnie oceniać postępowanie ludzi, ale nie odmówię pomocy, jeśli jest ona potrzebna.

Est zastanawiał się, czy i jego byłoby stać na tak wspaniałomyślne postępowanie wobec ludzi. Gdy ostatnim razem pomógł Luizie i jej towarzyszowi, swoją głupotę niemal przypłacił życiem. Natrafił wówczas na Cola, chociaż nie miał jeszcze pojęcia, że przyjdzie im się spotkać w drodze…

– Mistrzu, czy w drodze powrotnej nie zaniepokoiło cię wycie wilków? Albo ich obecność?

– To normalne, że o zmierzchu wilki wyją w lasach, mój uczniu – podpuszczał go Mag, sugestywnym skinieniem głowy wskazując jego pusty talerz. Oczywiście odnotował nietypową aktywność leśnych drapieżników.

– Col twierdzi, że to niepokojące, aby trzy watahy polowały na jednym terytorium.

Słysząc zdrobnienie imienia zwiadowcy, Mag uniósł brwi, odkładając widelec na swoje miejsce przy talerzu. Zapowiadało się, że kolacja wystygnie, gdyż ostatni dwudzień najwyraźniej zaowocował w nieprzewidziany sposób.

– Cóż, skoro nasz młody przyjaciel tak uważa, to zapewne jest tak w istocie, aczkolwiek ja sam nie odczułem ich obecności. Intryguje mnie jednak, dlaczego o to pytasz?

– Mieliśmy wyjechać ci na spotkanie, kiedy spłoszyły nas wilki. – Opowiadając, Est sięgnął po miskę z pieczonym mięsem i zgarnął solidną porcję, pozostawiając dwa kawałki, by nie wyjść na egoistę. – Zostawił mnie pod bramą Twierdzy, a sam wyruszył do… Hm, tam, dokąd wyruszył.

– Poradzi sobie. Colonell jest rezolutnym młodym człowiekiem i utalentowanym łowcą, nie z takich sytuacji wychodził cało.

– To dlaczego wyjechał w takim pośpiechu?

Mag przyjrzał się swojemu uczniowi, jakby ujrzał go po raz pierwszy w życiu. Zamknięty w sobie chłopak pozostawiony w Twierdzy nie przejąłby się losem obojętnego mu człowieka, nie byłby zainteresowany jego poczynaniami i nawet by nie wspomniał o jego wyjeździe. Tymczasem chłopak, który siedział naprzeciwko, nie tylko użył zdrobniałej formy jego imienia, ale wręcz otwarcie martwił się o niego. A co było najdziwniejsze, niemal się uśmiechnął. No i był na tyle pojętny, że już drugiego dnia wyjechał konno poza mury, o czym zapomniał się poszczycić w rozmowie o osiągnięciach. Mag doszedł do wniosku, iż zdecydowanie częściej powinien opuszczać warownię.

– Zdradzić mogę, że Colonell powziął ważką decyzję, od której nikomu nie udało się go odwieść.

Est odniósł wrażenie, że miała ona z nim wiele wspólnego.

– Wróci?

– Bez wątpienia, acz nie będzie już tą samą osobą. – Słowa mistrza niosły tak ponury wydźwięk, że Est nie odważył się drążyć tematu. – Świadomy wybór oraz jego konsekwencje nie szczędzą nawet osoby, która rozmyślnie się go podejmuje. Nie, ich dotykają w pierwszej kolejności, choć z początku są niedostrzegalne. Wróćmy, proszę, do posiłku, chłopcze. Podróż zaostrzyła mój apetyt.

Sięgnął po widelec i nie zaszczycając ucznia spojrzeniem, zajął się wieczerzą. Cokolwiek Colonell postanowił uczynić, niewątpliwie okaże się bolesnym ciosem nie tyle dla niego samego, co otaczających go osób. Decyzja ta stanie się rozszalałym cyklonem i podczas gdy pozorne oko trwać będzie w pełnej napięcia ciszy, tak świat dokoła wyraźnie odczuje skutki oszalałego żywiołu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz