wtorek, 1 sierpnia 2023

Biały elf - rozdział 12

 

Cała Twierdza żyła wydarzeniami sprzed kilku nocy, kiedy to pupilek Zrzędy rozniósł w pył część biblioteki, nie męcząc się przy tym zanadto. Poniekąd z własnej winy nieszczęśliwy Estalavanes nie mógł teraz wysiedzieć w jadalni. Bezustannie zasypywany coraz to barwniejszymi plotkami na swój temat bezmyślnie grzebał widelcem w talerzu, pogrążając się w otchłani własnej rozpaczy. Nie mógł powstrzymać drgań uszu, które czerpiąc złośliwą satysfakcję, wychwytywały wszystko, co się go tyczyło, karząc za mimowolne tarmoszenie.

Usłyszał już tak wiele, że zaczynał zastanawiać się, co tak naprawdę zdarzyło się tej niefortunnej nocy, gdy postanowił spróbować szczęścia, którego właściwie nie miał. Dłubał w posiłku i chociaż pieczeń była pierwszorzędna, to nie potrafił cieszyć się smakiem w sposób, w jaki czyniłby to w zaciszu swojej komnaty lub gabinetu mistrza. Nie mógł jednak wyjść, ponieważ obecność nauczyciela trzymała go w miejscu jak kotwica wbita w dno rozszalałego morza. Był skazany na słuchanie historyjek o sobie samym, wedle których prowadził szczególnie bogate w doświadczenia i pełne przygód życie. Winszował im pomysłowości oraz wyobraźni, której najwyraźniej poskąpiono jemu samemu.

– Estalavanesie, po obiedzie zwyczajowo zajmiesz czymś swój czas, jednakże popołudniowe ćwiczenia będziemy musieli przełożyć z racji moich doradczych obowiązków – oznajmił Mag. Zupełnie nie przejmował się ciekawskimi spojrzeniami i cichymi uwagami, ze stoickim spokojem opróżniając swój talerz. – W trybie pilnym muszę przygotować kontrakty dla zleceniodawców, a potem przekazać je do opiniowania, co, obawiam się, zajmie mi najwięcej czasu.

Est uniósł wzrok znad pieczeni, słowem się nie odzywając. Miał czas dla siebie, świetnie. Spożytkuje go na lekturę. Albo sen. Albo lekturę w łóżku. Ewentualnie na balkonie, ponieważ pogoda wreszcie zaczęła dopisywać. Do swojej dyspozycji miał czas aż do kolacji, co było naprawdę sporym zasobem w porównaniu z tym, który miewał dotychczas, a który praktycznie przesypiał lub trwonił w półśnie.

Znów popatrzył na plaster soczystego mięsa i odkrawając kawałek, starał się jeść powoli, nie chcąc przyciągać dodatkowego zainteresowania i tak wystarczająco rozochoconych najemników. Jeszcze tylko chwila i zaszyje się w czterech ścianach swojej sypialni. Poślęczy wtedy nad książkami wciągającymi do tego stopnia, że zapomni o całym świecie. Tak, to będzie rozkosznie leniwe popołudnie.

– Przywódca zażyczył sobie, by zakontraktować Colonella – napomknął cicho staruszek. – Co o tym sądzisz?

Est ponownie podniósł oczy, lecz tym razem widelec zatrzymał się w pół drogi do jego rozchylonych ust.

– Jeżeli Colonell tego chce, to powinien otrzymać kontrakt – stwierdził Est.

– Colonell tego nie chce.

O co tu chodziło? Est wiedział, że kontrakt różni się od zwykłego zlecenia przede wszystkim tym, że dotyczy długiego okresu wiążącego ze zleceniodawcą. Bardzo często, jeśli nie prawie zawsze, wymagał od zakontraktowanego przebywania daleko poza granicami wpływów Twierdzy. Gdyby Cola najęto, prawdopodobnie zniknąłby na miesiąc, a może i dłużej. Oddaliłby się od ukochanej kobiety. Czego zatem Mag oczekiwał od swojego ucznia? Żeby podjął decyzję za niego czy też żeby odsłonił przed nim własne myśli?

– Nie rozumiem, mistrzu. Dlaczego chcesz znać moje zdanie?

– Myślałem, że dasz mi wskazówki uzasadniające jego sprzeciw, chłopcze. Świeże spojrzenie na sprawę. Być może wiesz coś, czego sam mogę nie wiedzieć.

To było jak potrzask, pułapka zaciskowa. Oczywiście, że wiedział więcej niż Mag, choć nie mógł być tego absolutnie pewien. Może Col zwierza się swojemu dawnemu wychowawcy z prywatnych spraw, a może ogranicza się wyłącznie do tematów służbowych? Jednakże nie było nic dziwnego w odmowie młodego mężczyzny, który koniec końców po to porzucił obowiązki w Adeili, aby być bliżej tej, którą darzył uczuciem.

– Jest ktoś, dla kogo Col postanowił porzucić dotychczasową funkcję w mieście – wyznał niemal szeptem, by nikt poza pochylającym się mistrzem nie usłyszał jego słów. – Na mój rozum także dla tej osoby postanowił nie brać kontraktu, mimo że uwielbia podróże.

– Ach tak… – Mag wyprostował się na krześle i gładząc krótką, czarną brodę, zapatrzył na ucznia z nieodgadnionym błyskiem w oku. – Rzeczywiście, to będzie niemały kłopot. Przejednanie Niedźwiedzia może okazać się… problematyczne. – Skrzywił usta i zmarszczył brwi. – Podejrzewam, iż znów zostanę posądzony o podjudzanie do buntu młodych najemników.

– Mistrzu, ja nie mówię, abyś robił na przekór przywódcy!

– Ależ nikt cię o to nie podejrzewa, Estalavanesie, nie bierz sobie tego do serca. Spytałem tylko, co o tym sądzisz, nieprawdaż?

Nie – pomyślał Est. Liczyłeś, że powiem coś więcej. I w sumie miałeś rację.

Tak, masz rację, mistrzu, wybacz mi ten wyskok. Działam impulsywnie – westchnął chłopak i wepchnął sobie w usta resztę mięsa, jakby mogło to uchronić go przed głupim gadaniem. Cóż, tymczasowe rozwiązania także bywały skuteczne.

– Cieszy mnie, że sam to zauważyłeś, chłopcze. Szanujesz mój czas, doceniam to. – Mentor chwycił kubek wody i zerknął na swoje odbicie w falującej tafli. – Na czym skończyliśmy? Ach, kontrakty. Jeśli zostaną zaakceptowane, umówię spotkania ze zleceniodawcami i wyjadę z Twierdzy na kilka kolejnych dni. Twoja moc nie rośnie tak prędko, jak miało to miejsce na samym początku, toteż liczę, że jeśli pobiorę nieco więcej niż jej nadmiar, to powinieneś przetrwać do mojego powrotu.

Est nie miał co powiedzieć. I nie miał ku temu warunków, ponieważ przeliczył się w starciu z dużym kawałkiem krwistego mięsa, a z racji przerośniętych kłów nie mógł swobodnie obrócić go w ustach, nie strojąc przy tym dziwnych min. Sam sobie wykopał dołek. Łypnął ku sączącemu napój rozmówcy, po czym wrócił do rozpracowywania zawartości ust.

Mag udawał, że niczego nie zauważa, choć w duchu był odrobinę rozbawiony poczynaniami niesfornego ucznia.

– Skoro już zjedliśmy, powinniśmy zająć się swoimi obowiązkami. – Odpowiedziało mu żarliwe „mhm” podopiecznego, na które ledwie powstrzymał parsknięcie. – Estalavanesie, jeśli się udławisz, zmuszony będę przekazać cię w ręce kapłanów. Zastanów się dwa razy, czym to grozi.

Trafił w sedno, bo chłopak nagle odkrył sposób, dzięki któremu zawartość tkwiąca pomiędzy pracującymi zawzięcie szczękami ruszyła w dalszą drogę do żołądka. Est chybcikiem wychylił kubek wody, wypłukując spomiędzy zębów resztki mięsa, i wstawał od stołu, gotów opuścić jadalnię w tempie szybszym, niż wskazywałaby na to jego niespożyta energia. Mądry człowiek wiedział, że wyczerpujące ćwiczenia sprawnościowe pozwalały rozładować nadmiar zwyczajnej energii krążącej w ciele każdego żywego stworzenia, a szczególnie tego jednego osobnika. I pewnie ów osobnik sporządził już plan na popołudnie, pragnąc jak najprędzej wcielić go życie.

Wyszli ze stołówki i pożegnali się na niskich stopniach. Mag poszedł prosto do centralnego gmachu. Est odprowadził go wzrokiem, zastanawiając się, czy nie pójść na poszukiwania Cola. Podręczniki mogły poczekać, a z człowiekiem nie widział się od dnia, w którym wieża zadrżała w posadach. Od dnia, w którym Colonell nie potrafił wydusić z siebie słowa, zaśmiewając się do łez. Tak jak Est przewidział.

Rozdarty między dwiema możliwościami elf zszedł na ubitą ziemię, tupnięciem poprawił luźno założony but i postąpił parę kroków w stronę stajni, skąd dochodziło ciche prychanie odpoczywających zwierząt. Podświadomie zakładał, że znajdzie go nie na wieży murów, ale właśnie w stajni - kojarzył go z tym miejscem. Albo raczej to miejsce kojarzył z nim.

Nie widzieli się zaledwie od czterodnia, a Est odczuł nieobecność tego namolnego człowieka tak dotkliwie, że aż sam się przeląkł. Zapewne przez ten czas Col przesiadywał u swojej kobiety i nie myślał za wiele o białym elfie, traktując go raczej jak nieporadnego młodszego braciszka aniżeli pełnoprawnego przyjaciela…

Zaraz, czemu zaczęło mu to przeszkadzać? Nie, to nie myśl o byciu czyimś bratem mu przeszkadzała, raczej ten dziwny niedosyt, jak gdyby zjadł coś wyjątkowo dobrego, lecz w zbyt małej ilości, by w pełni nacieszyć się posiłkiem. Czy to właśnie dlatego sam postanowił go poszukać? Upewnić się, czy aby na pewno wszystko u niego w porządku, zobaczyć go, przywitać się i odejść, tak jak on to robił? Tak, chyba tak. Brakowało mu tego. Stało się to rutyną dnia powszedniego, urwaną z nieznanych przyczyn.

Z bijącym mocno sercem Est przeciął ścieżkę prowadzącą do stajni i biorąc wdech, starał się opanować nerwy na tyle, by nie wyglądać na przejętego. Co on właściwie wyczyniał?! Był mężczyzną, a nie zmanierowaną panienką śledzącą obiekt swych westchnień!

Weź się wreszcie ogarnij, Est! – zrugał się, boleśnie szarpiąc za ucho.

Wyjrzał zza uchylonych wrót, a jego oczy szybko przyzwyczaiły się do panującego tu półmroku. Silny akcent zwierząt wdzierał mu się w nozdrza, podobnie jak pisk białobrzuszków szalejących tuż pod sklepieniem atakował wrażliwe uszy. Nie skrzywił się jednak. Intensywny zapach oraz hałas mu nie przeszkadzał – niedogodności rekompensował widok tylu pięknych zwierząt w jednym miejscu. Wchodząc do dusznego wnętrza, zatrzymał się porażony, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Był tam! Doglądał swojej ulubienicy, częstował ją z ręki przysmakami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowany. Nie, Colonell był wytrawnym łowcą, natychmiast wyczułby na sobie czyjś wzrok. Po prostu zajęty zwierzęciem nie zwracał na nic uwagi.

Pierwszy paraliż minął i Esta przeszedł ten bliżej nieokreślony dreszcz objawiający się dotkliwym bólem w trzewiach oraz piersi, rozchodzący się dziwnym ciepłem usuwającym efekty zmrożenia. Jak gdyby zamarzł i roztopił się w jednym, trudnym do wychwycenia momencie. Dlaczego ciało nie chciało go słuchać, tego nie wiedział i raczej nigdy się nie dowie, bo tracił rozum, gdy tylko znalazł się w pobliżu wytatuowanego najemnika.

Niedobrze, został zauważony. Powinien był uciec, kiedy jeszcze mógł. A przecież uciec mógł zawsze, nawet teraz. Nie, teraz nie mógł. A może… Nie może, nie na widok tego uśmiechu rozświetlającego przystojną twarz Cola, od którego zmiękły mu nogi. Czy ten człowiek reagował tak na wszystkich, czy też Est mógł czuć się wyróżniony…?

Dystans skracał się na tyle, na ile pozwalała długość nóg ludzkiego mężczyzny, czyli za szybko. Zwiadowca stanął na wprost elfa i jeszcze szerzej się uśmiechając, obejrzał przybysza od stóp po głowę.

– Esti, urosłeś! Kuchnia świetnie karmi, nic więc dziwnego, że młode ciałko wystrzeliło w górę. Szukałeś mnie?

Jego głos zawierał w sobie tyle ekspresji, że starczyłoby samo słuchanie go, by rozpoznać, w jakim jest nastroju. Głos, pod wpływem którego onieśmielony chłopak zaczynał tracić grunt pod stopami.

– Ach, no bo… Jak rany, ja… Dawno cię nie widziałem i zastanawiałem się, czy u ciebie wszystko dobrze. Nie chciałem przeszkadzać, bo pewnie masz zajęcie i… no i nie miałem zamiaru odciągać cię od obowiązków.

Col bynajmniej nie sprawiał wrażenia, jakby miał dziś pełnić jakiekolwiek obowiązki. Dopasowane brązowe spodnie i krótka ciemnozielona bluza z zewnętrznymi kieszeniami były nieodzownym strojem codziennym młodego człowieka, jak gdyby nie nosił niczego innego. Cóż, Est podobnie, z tą różnicą, że w letnie dni wolał bezrękawniki. Być może Col miał powód, by nosić się tak a nie inaczej.

– Akurat zamierzałem wziąć Gniadą na przejażdżkę. Może wybierzesz się ze mną? – zaproponował Col. - Ostatnio całkiem nieźle ci szło. Moglibyśmy pogadać z dala od tych wszystkich ciekawskich trzpiotów. No i przede wszystkim przećwiczyłbyś siodłanie. Co ty na to? Ach nie… – Mina mu zrzedła, gdy przypomniał sobie o pewnym istotnym fakcie. – Masz ćwiczenia przed kolacją.

– A nie, nie dzisiaj – zaprzeczył gorączkowo Est. - Znaczy miałem coś w planach, ale skoro już tu jestem… – Jego rozbiegane spojrzenie wypatrzyło srokatego ogiera. Lekki uśmiech wyrwał się na powierzchnię białych ust, kiedy zwierzę zwróciło ku niemu lśniące, inteligentne oczy. – Plany zaczekają. Z przyjemnością przypomnę sobie wszystko z naszych ostatnich lekcji. O ile zechcesz służyć mi pomocą.

Teraz to zwiadowcą wstrząsnęło od wewnątrz, wywracając go niemal na nice. Nie dość, że jego wysiłki zaowocowały, to jeszcze Esti sam do niego przyszedł. Szukał go z własnej woli i co najistotniejsze, znalazł! Na dodatek mieli wyjechać za Twierdzę, sami…

Nie będąc w stanie powiedzieć zupełnie nic, aby nie ujawnić się z przepełniającymi go emocjami, Col wskazał przyjacielowi drogę i poszedł za nim, mogąc wreszcie naoglądać się go do woli. Doskonale pamiętał tego chudziutkiego mizeraka z nocy na leśnym trakcie, tymczasem szedł przed nim młody mężczyzna, któremu nie odpuści większość kobiet. I zapewne niejeden spośród mężczyzn. Nie do wiary, że ten elf ma ledwo piętnaście lat! Mogli być równolatkami, ale nie, szczęście było na tyle ślepe, by podstawić mu nieletniego… Nieletniego, od którego trudno oderwać wzrok. Czarne włosy opadały przekornie na odsłonięty kark, oszczędzając szczupłe barki i nagie ramiona o wyraźnie zarysowanych mięśniach pod niespotykanie białą skórą. Niżej uwodziła smukła talia, wąskie biodra, skryte pod luźnym materiałem kształtne pośladki, na których wspomnienie niezmiennie robiło mu się gorąco. I długie, silne nogi, które w rozbuchanej wzbierającym pożądaniem wyobraźni oplatały ciasno jego ludzkie biodra. O Wszechmocni, i te uszy, te boskie uszy, które pieściłby bez opamiętania, gdyby tylko Esti należał do niego…

Stop!

Musiał się uspokoić, inaczej znów zajdzie konieczność zniknięcia na kilka dni. Przede wszystkim powinien uspokoić drugiego siebie, zmęczonego narzuconym mu reżimem wstrzemięźliwości. Nie chciał zniszczyć tego, co w końcu udało mu się osiągnąć.

Opanował się dopiero w chwili, gdy nadzorował zakładanie ogłowia oraz siodłanie łaciatego wierzchowca. Minęło sporo czasu od ich ostatniej wycieczki, a mimo to elf pamiętał, do czego służą poszczególne elementy i jak się z nimi obchodzić. Nie musiał mu niczego przypominać, za co rozpieścił go zasłużonymi słowami podziwu, które ten przyjął z uroczym skrępowaniem objawiającym się w całej jego sylwetce. Nie, to było zbyt piękne. To było kuszenie ludzkiej drapieżnej natury, koszmarne męki, kiedy stworzenie tak wspaniałe było na wyciągnięcie ręki, wystawiając się na dotyk …

– Col, dziś wyprowadzę konia jak należy. Col?

No przecież, że chodziło o tego konia na czterech nogach, a nie… Nieważne. Głodnemu chleb na myśli, a w tym przypadku głodny był na tyle wybredny, że zjadłby delikatne mięsko.

Colonell potarł twarz, czując, jak własne dwuznaczne skłonności wprawiają go w zażenowanie.

– Oczywiście – przytaknął nieprzytomnie. - Ostatnim razem nie wyszło ci za dobrze.

Gdyby mogło wejść, to byłoby cudownie. Noż kurwa, to już szło za daleko. Potrzebował kubła zimnej wody, lecz na próżno było go tu szukać. Poza tym zrobiłoby się niezręcznie. Wziął więc głęboki wdech dla okiełznania reakcji nieposłusznego ciała i próbując wyobrażać sobie coś paskudnego i obrzydliwego zarazem, potarł powieki, starając się zająć frywolny umysł rozmową.

– Chodźmy, Esti. Gniadej brakuje tylko siodła.

Szedł pierwszy nie chcąc, aby cokolwiek zdradziło jego zdrożne skojarzenia. Nie sądził, by prowadzący wierzchowca dzieciak orientował się w tych tematach, wolał jednak nie ryzykować.

– Więc co u ciebie słychać? – Zapytał. Starał się brzmieć naturalnie, lecz dziwna głębia zakradła się do jego głosu. – Wszystko w porządku od czasu rozwałki w bibliotece?

– Jak rany, skończ z tą biblioteką. Nie ma dnia, żebym o tym nie słyszał.

– Wiesz, w tej nudnej zamkniętej społeczności to wiekopomne wydarzenie. Stałeś się idolem najemników, którzy od dawna chcieli zaleźć drzazgą pod paznokieć czarodziejom, i puf! Rozgwizdałeś im bibliotekę. A przynajmniej jej część. – Col zachichotał niczym ubawiony podlotek. – Jesteś ich bohaterem. Mówią o tobie w superlatywach i jakby mniej plotkują o innych rzeczach.

– I jeszcze bardziej się mnie boją – dodał mrukliwie Est. Zatrzymał się w pewnej odległości od Cola otwierającego drzwiczki boksu i pogładził srokatego po chrapach, by zaraz przyłożyć skroń do ciepłego boku jego szyi. – Ja to czuję, Col. Wiem, że sobie tego nie ubzdurałem.

– Owszem, boją się, i na moje oko to się raczej nie zmieni. – Człowiek zdjął siodło ze ściany naprzeciwko i z wprawą ułożył je na grzbiecie cierpliwej klaczy. – Ale na twój plus, bo nie będą ci podskakiwać. Nawet jeśli, to wystarczy, że wykonasz pierwszy ruch, a już masz przewagę. Bo ma ją nie ten, który udaje koguta na podwórku, tylko ten, który przechodzi do działania. Zapamiętaj to sobie, Esti: krzywdy nie zrobi ci krzyczący i wymachujący bronią furiat. Prawdziwe zagrożenie stwarza przeciwnik trzymający oręż pewną ręką i idący wprost na ciebie.

Est słuchał z uwagą, przy okazji obserwując zwinne palce ciemnoskórego mężczyzny. Bliskość wielkiego, łagodnego zwierzęcia koiła jego nerwy i sprowadzała na stabilny grunt, choć serce wciąż biło w jego piersi o jeden ton za mocno, wprowadzając całe wnętrze w ciepłe wibracje. To było miłe odczucie, aczkolwiek wywołało dziwną melancholijną tęsknotę.

– Chyba nikt nie myśli, by mnie atakować? – spytał cienkim głosem. – Nawet czarodzieje użytkowi okazali się na swój sposób przyjacielscy. Beria była bardzo serdeczna, mimo że przeze mnie musiała w nocy sprzątać bibliotekę. Zaopiekowała się mną z zaskakującą troską. Czy tutejsze kobiety są tak przyjacielsko nastawione do każdego? W Cichobrzegu wyśmiewały mnie na każdym kroku, były… Nieważne jakie. To jest dziwne. Nie odnajduję się w tym nagłym przypływie dobroduszności.

Colonell przerwał swoją pracę, słysząc żeńskie imię. Esti wspominał, że zbratał się z czarodziejami, ale nie mówił nic o dziewczynie. Czyżby wbrew swoim zaprzeczeniom jednak faworyzował ludzkie kobiety? Najpierw często wspominał o Elurielle, a teraz pojawiła się jakaś Beria. Nawet pytał, czy Col nie zadurzył się w tej pierwszej, jakby oceniając własne szanse… Jasny szlag, ten dzieciak nie miał pojęcia, że swoją nieśmiałością oraz nietuzinkową urodą błyskawicznie zjednywał sobie niewieście serca.

– No wiesz, zmieniłeś się od pierwszego dnia po przybyciu do Twierdzy. – Col zaciągnął popręg i sprawdził, czy w przypływie negatywnych uczuć nie przesadził z siłą. – W oczach tutejszych panien jesteś atrakcyjnym obiektem zainteresowania, nic dziwnego, że bywasz na ich… językach.

Drażniła go myśl, że prawdopodobnie przegra z pierwszą lepszą intrygantką, która wokół palca owinie sobie nieświadomego jej wpływu, naiwnego dzieciaka.

Najcięższe uderzenie i tak przyszło znienacka.

– Col, jak to właściwie jest być z kobietą?

– Ale że co? – Podenerwowany spojrzał na elfa, podpierając się o bok klaczy. – I dlaczego akurat mnie o to pytasz?

Est wyprostował się gwałtownie, zaskoczony niezrozumiałą reakcją towarzysza.

– A kogo innego mam o to pytać? Mistrz zdaje się tymi sprawami nie interesować, a ty musisz mieć spore doświadczenie. Twoja kobieta… Ach, przepraszam, za dużo sobie pozwalam. To nie moja sprawa, co robicie, ale… Jak rany, czy to źle, że młody mężczyzna chce wiedzieć, jak to jest naprawdę?

– Jak to jest naprawdę? Chodzi ci o seks, żeby była jasność, tak?

Naprawdę z dziką rozkoszą pokazałbym ci na tej stercie siana, jak dobrze może być z mężczyzną, ale jesteś zbyt niewinny, by robić ci takie rzeczy – pomyślał Col. Trzeba cię trochę zepsuć, dzieciaku, bo dopiero wtedy zadziałasz jak należy.

– Nie za młody jesteś na to? – powątpiewał.

– Eee, to nie tak, ja nie chcę… Nie, jak rany, nie! – Nie puszczając wodzy, Est zasłonił sobie rękoma twarz, domyślając się, że widać na niej zażenowanie. – Chciałem wiedzieć, jak to jest w rzeczywistości, bez tych obrzydliwych dopowiedzeń i przechwałek. Co w tym złego?

– Nie powiedziałem… że to coś złego. – Ta urocza buźka, ten wyraz beznadziei i skrępowania, zwieszone uszy, wielkie oczy… prawie jakby się czerwienił. Błagam cię, Esti, nie patrz na kobiety, nie patrz na nie w ten sposób, proszę. Spójrz na mnie jeszcze raz, jeszcze jeden raz, a wszystko zrozumiesz… – Ale nie pomogę ci w tej materii. Sam spróbuj, to się dowiesz z pierwszej ręki. Albo niekoniecznie ręki.

– Jak to? Dlaczego nie… Hej, nie jestem dzieckiem, za które mnie bierzesz!

– Odczucia to kwestia indywidualna, dzieciaku, jedni to lubią, inni nie, proste. Nie mogę zakładać, że ci się spodoba albo cię obrzydzi, sam oceń.

– Nie ma takiej możliwości.

– Słucham?! To jednak nie chcesz? Czekaj, czyżbyś wolał… Jesteś pawim oczkiem?

– Pawim oczkiem? – powtórzył skonfundowany Est. – Co to znaczy?

– To żargonowy termin opisujący mężczyznę preferującego mężczyzn. Pochodzi od określenia miejsca w… Nieistotne, od czego pochodzi, istotne, co określa. – Drżącymi palcami po raz kolejny potarł powieki. Nie będzie się wdawał w szczegóły, przecież nie chce go odstręczyć. – Więc jak to z tobą jest?

Est wzdrygnął się, opacznie interpretując zdenerwowanie przyjaciela.

– Col, zrozum wreszcie. Ja po prostu nie widzę siebie w takiej sytuacji z drugą osobą. – Przygnębiony pokręcił głową i w poszukiwaniu otuchy pogładził miękkie, ciepłe chrapy gryzącego wędzidło konia. – Mogę się podobać, choć tego nie pojmuję, to rzecz gustu ale… Nie, nie przyjmuję do wiadomości cudzego dotyku. Na samą myśl, że miałbym dotykać… że ktoś miałby dotykać mnie… Nie, zaraz robi mi się niedobrze. Panikuję i zaczynam się hiperwentylować.

Niepewny głos białego elfa, niewinny sposób, w jaki mówił, ekspresyjne sygnały, jakie wysyłało w tym samym czasie jego ciało, hipnotyzujące spojrzenie pochłaniające rozmówcę… Wszystko to stało w sprzeczności ze sobą. I wszystko to składało się w jedną, niedorzecznie kompatybilną całość, czyniąc z Estalavanesa najbardziej zjawiskowe, najcudowniejsze stworzenie, jakie ludzkość kiedykolwiek widziała. Colonell nie mógł dłużej tego znieść. Pragnął coś zrobić, powiedzieć, ale jedyne, na co się porwał, to sięgające głębin jego jestestwa wyznanie, które nigdy nie opuści sfery myśli.

Esti, ty po prostu pragniesz kogoś, kto cię będzie kochał bez względu na wszystko. Szukasz miłości, nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Jak ćma do ognia lgniesz do tych, którzy okazują ci szczerą troskę i zainteresowanie. Badasz grunt i szukasz miejsca, w którym mógłbyś ulokować zalążek swojego uczucia. Dlatego do mnie przyszedłeś, Esti? Dlatego mnie szukałeś? Bo jesteś jak kociak poszukujący zimą ciepłego kąta? Będziesz odchodził i wracał, aż w końcu dostrzeżesz, że to jest twoje miejsce, ten właśnie ciepły kąt w moim sercu? Jeśli oddasz mi siebie, to już cię nie wypuszczę, zawsze będę twój, bo to dla ciebie porzuciłem mój doczesny, z trudem budowany mały wszechświat. Razem z tobą chcę zbudować nowy, wspólny, na naszych własnych warunkach, wbrew wszelkiemu potępieniu. Choćby napiętnowani, razem będziemy silni. Razem damy radę, ty i ja. Dla ciebie żyję, dla ciebie walczę o przetrwanie, choć życie daje mi w kość. Dla ciebie chcę ciągnąć to, co zacząłem dawno temu. Dla ciebie stałem się sobą na nowo, bo jesteś tego wart. Od samego początku wiedziałem, że pójdziemy razem. Dokądkolwiek się wybierzesz, ja zawsze będę u twego boku. Do końca. Tylko proszę, spójrz na mnie. Zobacz to, czego nie widzą inni, co chcę pokazać tylko tobie, całą prawdę i tylko prawdę. Bo tylko dla ciebie chcę być dobrym człowiekiem, Esti…

Skupiony na własnych refleksjach Colonell wyprowadził Gniadą przed stajnię i zatrzymał się, starając uniknąć pytającego spojrzenia kocich oczu. Równający się z nim Est nie dojrzał udręki na smagłym obliczu i całe szczęście, bo inaczej niewygodny temat ciągnąłby się dalej. Koniec końców zwiadowca zdołał ostudzić szalejące w nim emocje na tyle, by odzyskać chociaż neutralny wydźwięk. Odetchnął, gdy srokaty ogier skutecznie ich od siebie oddzielił.

– Esti, przy mnie zachowujesz się zupełnie inaczej – mruknął dziwnie bezosobowym tonem. Nieco głośniej i żywiej dodał: – Chodźmy, bo nas noc zastanie. Wilki się uspokoiły, więc wybierzemy się w kierunku pól na zachodzie. Jeśli starczy nam czasu, to odpoczniemy od siodeł przy brzegu niewielkiej rzeki przecinającej las.

Est wyjrzał zza końskiego łba w stronę Cola, czując niewypowiedziany smutek. Czyżby życie nie układało się po myśli przyjaciela? Czy zamierzał pojechać do ukochanej i miło spędzić czas, gdy pojawienie się elfiej przylepy popsuło mu plany? A może porzucił wszystko po to, by zderzyć się z brutalną rzeczywistością i odtrąceniem? Chciałby go pocieszyć, ale nie wiedział jak. Milczał więc, trzymając potulnego konia tuż przy ramieniu.

– Zawiąż buty, Esti, a nie fuszerkę odwalasz. Nie pozwolę ci wsiąść na grzbiet, jeśli tego nie zrobisz.

Colonell nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że dzieciak znów przeginał w kwestiach bezpieczeństwa. Poprowadził klacz w głąb dziedzińca, zostawiając zamyślonego elfa samego z jego wierzchowcem.

– Tak jest, panie czepialski – syknął Est i wbił pełen urazy wzrok w miejsce na karku człowieka, tuż poniżej linii przystrzyżonych ciemnobrązowych włosów. Dziwne, ale podobało mu się to miejsce. Col często je pocierał. Zawsze, gdy był zakłopotany. Spięty. Jak teraz.

Chłopak poczuł się dziwnie, przyznając przed samym sobą, że włosy tego człowieka wielce go intrygowały - krótkie po bokach na kilka centymetrów, z pasem dłuższych na czubku głowy, zaczesywane prawą ręką na lewo, choć wiedzione przedziwną złośliwością zawsze wracały na swoje poprzednie miejsce. Wydawały się tak miękkie, tak inne od jego własnych, że zapragnął ich dotknąć, poczuć pod palcami zarówno te krótkie, jak i jedwabiście długie pasma, odczuć łaskoczący moment przejścia między jednymi a drugimi… Dość tych fanaberii! Zupełnie postradał rozum, fantazjując o dotykaniu człowieka! Człowieka! Zaciskając dłonie w pięści, Est starał się za wszelką cenę powstrzymać swoją wstydliwą perwersję. Lubił dotykać różnych rzeczy, to niezaprzeczalny fakt, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć.

Pilnując się, by nie wypuścić wodzy z rąk, opadł na kolano i posłusznie zawiązał oba buty. Zadowolony z efektu wyprostował się, otrzepał nogawki z kurzu i z góry ocenił swoje dzieło. Col nie widział go ze swojej pozycji, więc mógłby wykorzystać element zaskoczenia i podjechać do niego wierzchem, a być może znowu usłyszy coś miłego. Komplementy padające ze śniadych ust niesamowicie mu zasmakowały.

Tym razem Est pomyślał dwa razy, zanim zrobił coś, czego mógłby potem żałować. Ze świadomością, że przewidział każdą ewentualność, po prostu wsunął stopę w strzemię i wspiął się na grzbiet cierpliwego wierzchowca, umiejętnie kierując nim ku stojącemu zwiadowcy. Lecz pewnych wydarzeń po prostu przewidzieć się nie da, jak choćby konfrontacji z elfem o złocistej skórze i ogniście czerwonych włosach.

– Hej, Colonell! – Znajomy melodyjny tembr natychmiast przyciągnął uwagę Esta oraz wywołanego z imienia najemnika. – Dobrze, że cię znalazłem. Mam wiadomość z Adeili.

– Vel – odwzajemnił się Col. Zmierzył imperialnego elfa podejrzliwym spojrzeniem i mocniej zacisnął palce na wodzach swojej klaczy, maskując tym gestem rosnącą wrogość. Zerknął na zbliżającego się konia. Zdziwił się, widząc Estiego wyprostowanego w siodle, czujnego jak on sam. Znów skupił się na Velrenie. – Jeżeli masz coś z Adeili, to powinieneś udać się do Zrzędy. Jest w swoim gabinecie.

Imperialny elf wzruszył ramionami z typową dla siebie nonszalancją.

– To poufna wiadomość przeznaczona wyłącznie dla twoich uszu. Kazał przekazać, że za dwa dni wyjeżdża i nie wróci w te strony, więc jeśli Cwaniaczek chce się z nim pożegnać, to…

– Wie, że Cwaniaczek umarł – przerwał mu w pół zdania tracący cierpliwość Colonell. Doprawdy, co tu czynić z tą elfią francą lubującą się w werbalnym sadyzmie? – W każdym razie dobrze wiedzieć, że wyrwie się spod mieczy Zakonu.

Zniechęcony tak szybkim niepowodzeniem Velren prześlizgnął się wzrokiem z gniadej klaczy na łaciatego wierzchowca. Łuki miedzianych brwi uniosły się, gdy rozpoznał w jeźdźcu swojego niepisanego rywala. Gniew przeciął maskę arogancji. Usta wykrzywiły się złośliwie, a pomarańczowe oczy rozbłysnęły złowrogo, kiedy przeszedł w stronę łba ogiera.

– No proszę, co za spotkanie. – Zjadliwość imperialnego strzelca zmroziła Esta do szpiku kości. – Rozniosłeś bibliotekę i jak gdyby nigdy nic jedziesz sobie na przejażdżkę po okolicy? Nie ma co, pupilek Zrzędy zawsze uniknie odpowiedzialności.

Esta ogarnął palący gniew, lecz wewnętrzna bariera powstrzymywała go przed zrobieniem lub powiedzeniem czegokolwiek, co jeszcze bardziej zaogniłoby niezrozumiały dlań konflikt. Nie miał odwagi się odezwać, a gniew sam w sobie nie był dobrym doradcą, nawet w obliczu kogoś tak parszywego jak Velren. Powinien go zignorować, ale trujące słowa wbijały się w niego i sięgały podatnego wnętrza, odkładając się w nim toksyczną chmurą o długotrwałym działaniu. Obrócił głowę, licząc, że imperialny krewniak odbierze ten gest jako obojętność. Niestety wyszło na to, że w obawie uciekł spojrzeniem, dając prowokatorowi pole do popisu.

– Vel, czy ty się aby nie zapędzasz? – zareagował Col. Awersja w jego tonie urosła do rangi jawnej groźby. – Czym ci zawinił?

– A ty, Cwaniaczku, w niczym nie jesteś lepszy.

– Nie używaj imion, których znaczenia nie pojmujesz – zripostował wychodzący z siebie zwiadowca. – I skąd w ogóle je znasz?

– Pewien ptaszek wyćwierkał, kiedy kotek nadepnął mu na ogonek. – Złośliwy uśmieszek wygiął kąciki idealnych elfich ust. – No daj spokój, Colonell, kto jak kto, ale ludzie nie zmieniają się z dnia na dzień, aby pozbywać się imion jak starych płaszczy. Spójrz na tego tutaj, on dla przykładu wcale się nie zmienia – lekceważącym machnięciem wskazał siedzącego w siodle białego elfa. Przy okazji, jakby od niechcenia, przeszedł się wzdłuż łaciatego boku wyczekującego wierzchowca. – Z chęcią zobaczę, jak radzisz sobie w siodle, pupilku!

Ręka Velrena śmignęła niby bat, płasko siadając na brązowym zadzie. Rozległo się ostre trzaśnięcie, a bolesny kwik zawtórował mu echem, gdy przerażony koń szarpnął w górę. Rumak stanął dęba, niemal wysadzając jeźdźca z siodła. Wierzgnął przednimi nogami i z kopyta zerwał się do cwału, zabierając ze sobą półprzytomnego Esta. Gnał na złamanie karku prosto ku otwartej bramie, a stojący mu na drodze ludzie uskakiwali, lądując twardo na ziemi. W oszołomieniu patrzyli za oddalającym się wariatem.

– Vel, do reszty cię popierdoliło! Co z tobą?! – Col bez ociągania wskoczył na siodło Gniadej. – Przysięgam, że pozbędę się ciebie z Twierdzy, zanim zrobisz coś, czego ani Mag, ani ja ci nie darujemy.

– Znam twój sekret, Cwaniaczku! – Nie utraciwszy humoru, Velren puścił oczko do rozwścieczonego, popędzającego konia człowieka. – Bawcie się dobrze, obaj! I wiedz, że to ja zostanę jedynym elfem w Twierdzy – zakończył złowieszczo.

Zadowolony z siebie imperialny elf otrzepał rękawy zdobionej karmazynowej tuniki i spoglądając spod półprzymkniętych powiek, w duchu zwrócił białasowi honor - całkiem długo trzymał się w siodle. Gdy oba konie zniknęły za bramą, radośnie pogwizdując skierował kroki w stronę Głównego Budynku. Miał pewną niecierpiącą zwłoki kwestię do przegadania ze Złowieszczym Niedźwiedziem…

***

Estalavanes był równie spanikowany, co spieniony wierzchowiec pod nim. Z ledwością trzymał się w siodle i przywierając do spoconego karku, wczepił się mocno w dwukolorową grzywę. Nie mogąc zatrzymać oszalałego zwierzęcia, z zamkniętymi oczami czekał na swój koniec, gdyż cała zimna krew odpłynęła zeń podczas starcia z dręczycielem, który ewidentnie przesadził. Velren naprawdę chciał go zabić. A może była to przypadkowa, acz umyślnie wykorzystana okoliczność?

Tętent kopyt uderzających głucho o ziemię grzmiał mu w uszach, a pęd i opór powietrza niweczyły próby uspokojenia mknącego niczym wiatr, oddychającego chrapliwie rumaka. Spocona sierść i twarde mięśnie pracujące pod naprężoną skórą nie dawały wsparcia, jakiego Est w tej chwili najbardziej potrzebował. Pozostało mu żywić nadzieję, aż koń sam opadnie z sił, zatrzymując się gdziekolwiek. Gorzej, jeśli złamie nogę i padnie na ziemię, przygniatając go swym ciężarem. Może taki koniec będzie dobry? Koniec wszystkiego; koniec problemów, rozterek oraz tego dojmującego bólu zadręczającego ciało i umysł…

– EEESTIII! – Zniekształcony krzyk docierał do niego obietnicą nadciągającej pomocy. – Strzemiona! Stopy ze strzemion!

Colonell zdzierał sobie gardło, wrzeszcząc co tchu w rozpaczliwej próbie dotarcia do chłopaka. Jeśli ten dzieciak się nie opamięta, to spadając z siodła, utknie i pozwoli się przewlec przez dalszą drogę. Nie zdąży do niego dotrzeć, bo Gniada wciąż jeszcze nie osiągnęła maksymalnej prędkości, nawet gdy uniósł się w siodle, pochylając nad jej wyciągniętą szyją. Był świetnym jeźdźcem, nie wątpił w swoje umiejętności, ale wiele zależało od klaczki, która najwyraźniej rozumiała jego pośpiech.

Wyjechali daleko poza zasięg wzroku wartowników z Twierdzy, a srokaty ogier jak rwał do przodu, tak nie zwalniał - jeszcze przyspieszył, gnany przeświadczeniem ścigającego go niebezpieczeństwa. Col wysunął się nieco w bok, aby strzelający białkami oczu koń Estiego zawczasu go zauważył. Gniada prychała i chrząkała, wyciskając z siebie siódme poty w ciężkiej próbie doścignięcia towarzysza. Była nieco mniejsza, lecz braki w rozmiarach nadrabiała zwrotnością, gdy przyszło im wymijać pojedyncze drzewa porastające skraj lasu.

– EEEST! Stopy ze strzemion! Strzemiona! Dasz radę, wytrzymaj!

Z zagłuszonego świstem wiatru wołania docierały do niego wystrzępione zgłoski. Spośród nich Est wychwycił to jedno, nagminnie powtarzane: strzemiona. Co z nimi?! Ach, Col ostrzegał, że w takich sytuacjach trzeba się z nich wyplątać. Ale jak miał to zrobić w pełnym biegu, trzymając się kurczowo grzywy, która pozwalała mu zachować bezpieczną odległość od szybko prześlizgującej się pod nogami ziemi? Przecież to obłęd! Już nigdy nie wsiądzie na konia! Przenigdy! I choćby siłą go sadzali, to nie w tym życiu!

Będąc na skraju histerii, Est cudem wyswobodził stopy, przez co teraz czuł się jeszcze mniej pewnie niż dotychczas. Mocno ścisnął udami boki zwierzęcia, spróbował owinąć ręce wokół grubej, połyskującej szyi rozszalałego konia, lecz na darmo - łeb zbyt gwałtownie szarpał do przodu. Kątem łzawiącego oka dostrzegł ruch z lewej, a niska gałąź strzeliła go po długim uchu tak mocno, że nieomal pisnął, o włos unikając odruchowego złapania za nie.

Przerażony koń kwiknął i odbił łbem w bok, gdy dłoń człowieka zbliżyła się do jego rozszerzonych chrap. Mocno przechylony przez siodło Col starał się chwycić wiszące luźno wodze. Sztuczka udała się bezbłędnie, bo w końcu nie takie akrobacje już czynił, wychodząc z nich bez szwanku, jednak reakcja zwierzęcia była niespodziewana. Spieniony koń zaczął wściekle wierzgać, aż ostatecznie przysiadł na zadzie, raptownie hamując karkołomny pęd. Stanął dęba, pozostawiając wiszącego u jego karku elfa bez szans na ocalenie.

Col nie mógł zrobić nic, by go uratować. Z narastającą grozą patrzył, jak chłopak leci na spotkanie z ziemią i głucho uderza plecami w porośniętą wysoką trawą glebę. Bez namysłu, nie bacząc na truchtającą klacz, zwiadowca zsunął się z jej grzbietu i skupiając wzrok na leżącym w całkowitym bezruchu przyjacielu, pobiegł ku niemu. Nie, to nie działo się naprawdę, nie działo…

Esta zamroczyło tak potężnie, że nie czuł ani nie widział kompletnie niczego, choć gotów był przysiąc, iż oczy ma otwarte. Nic go nie bolało i właściwie to było najgorsze, znaczyło bowiem, że stracił czucie w całym ciele. Z chwilą płaskiego zderzenia zmiażdżone płuca wypuściły resztę zalegającego w nich powietrza, przy czym za nic nie przyjmowały nowego. Walczył o oddech, kiedy odcięte, praktycznie sparaliżowane ciało leżało jak powalone w trakcie huraganu drzewo. Słyszał słabnące bicie własnego serca, gdy nikły szum coraz wolniej płynącej krwi przecinał okolicę uszu. Dusił się. Desperacko próbował zaczerpnąć tchu, zmuszając się do nadludzkiego wysiłku. Pragnął poczuć świeży powiew w płucach, dostrzec unoszącą się klatkę piersiową, ujrzeć cokolwiek, usłyszeć cokolwiek!

Wydawało mu się, że krzyknął, bo zaatakował go wściekły pisk. Wtem jaskrawe słońce zajrzało mu w oczy rozmytymi kształtami. Zaraz też pojawił się błogi cień, oddzielając go od źródła palącego światła – cień bliski na tyle, by przesłonić sobą cały widok; nieostry lecz znajomy. Niski głos dudnił mu w uszach, słowa wybrzmiewały chaotycznym bełkotem mieszającym się z wysokimi dokuczliwymi gwizdami.

– Esti! Esti, słyszysz mnie?! – Col zawisł tuż nad leżącym na wznak chłopakiem, doszukując się w jego oczach choćby najdrobniejszej oznaki świadczącej o przytomności. – Esti! Mrugnij, szepnij, zrób coś, tylko pokaż, że jesteś ze mną. Esti! Est! Estalavanesie, słyszysz mnie?!

Nic nie działało. Elf patrzył niewidzącym wzrokiem w przestrzeń ponad sobą. Ogromne źrenice nie reagowały na zmiany natężenia światła. Urywany dech zamarł na lekko rozchylonych wargach, a pierś więcej się nie poruszyła pod cienkim materiałem czarnego bezrękawnika. Będąc na skraju paniki, Col przyłożył ucho do klatki piersiowej Esta i odzyskał nadzieję, wychwytując słabiusieńkie kołatanie. Klepnął lekko biały policzek. Bez reakcji. Powtórzył nieco mocniej, aż biała głowa przechyliła się delikatnie w bok. Czarne włosy opadły na gładkie czoło, lecz wreszcie coś się zadziało.

Est walczył, przełamując opór nieświadomości i powoli przejmując władzę nad sparaliżowanymi kończynami. Westchnął cicho, wciągając odrobinę powietrza. Jęknął, gdy jego tors uniósł się gwałtownie. Mógł mieć złamane żebra. Z wolna normujący się oddech nie świszczał, więc przynajmniej płuca ocalały.

– Esti, czy teraz mnie słyszysz? Gdzie cię boli? – Col z nową energią podjął się prób przebudzenia nieprzytomnego przyjaciela. Zaglądał w wielkie oczy, dostrzegając taniec oszalałych źrenic, które nie rozumiejąc docierających doń sygnałów, malały i rozrastały się naprzemiennie. – Możesz się ruszyć? Jeśli mnie słyszysz, mrugnij dwukrotnie!

Jesteś za blisko – pomyślał rozbudzony Est, niezdolny wydobyć z siebie głosu. Czuję twój oddech na swoich ustach…

Leżąc na plecach, nie był w stanie zrobić nic innego, jak wykonać polecenie przyjaciela. Wkrótce zaczął miarowo oddychać, wypierając ból, ale płytki dech przyspieszał, przechodząc w niekontrolowane dyszenie.

– Dzięki Wszechmocnym, żyjesz. – Mężczyzna uśmiechnął się z ulgą, prawie opierając czoło o szybko unoszącą się pierś chłopaka. – Nawet nie wiesz, jak się bałem.

Jesteś za blisko. Zdecydowanie za blisko. Odsuń się ode mnie. Odsuń!

Zwiadowca nie zmienił swojej pozycji. Osłaniał rannego całym sobą, jak gdyby mógł w ten sposób przyspieszyć jego proces powrotu do przytomności.

Możesz się ruszyć? – dopytywał uparcie. - Trochę to potrwa, zanim dojdziesz do siebie. Dobrze widzisz? Jak z ostrością? Rozróżniasz kształty?

Za blisko! Zejdź ze mnie! Odsuń… nie dotykaj mnie!

Est zacisnął powieki, walcząc o przejęcie kontroli nad nieposłusznym ciałem. Czuł się, jakby zatonął w grząskim bagnie, a samodzielne wyswobodzenie zakrawało o niemożliwe, pogrążając go jeszcze mocniej z każdym kolejnym ruchem. Silił się na wznowienie kontaktu z pojedynczymi mięśniami, byle nie dopuścić do siebie człowieka. Col martwił się o niego, jego nieracjonalnym zachowaniem powodował strach o życie przyjaciela, to oczywiste, ale Est nie mógł pozwolić…

Zajrzał w ciemnozielone oczy, zaczerwienione i zalęknione. Dostrzegł urokliwe złote plamki skupione wokół okrągłych źrenic. Ciepłe tchnienie owiewało rozchylone usta, czuł silne ramiona przy swoich uszach, kącikiem oka rejestrował materiał bluzy, słyszał jego ciężki oddech i własny, dyszący płytko jak podczas forsownego treningu.

Tak blisko…

Nieoczekiwany ruch wywołał reakcję obronną przebudzonego Esta. Odbił zbliżającą się rękę łowcy, obrócił się na brzuch i uniósł na łokciach. Torsje we współpracy z adrenaliną wycisnęły z jego żołądka całą zawartość, którą zwymiotował na wygniecioną trawę.

Colonell odsunął się, pozwalając mu dojść do siebie. Nie przestawał bacznie go obserwować, bo po takim upadku mógł być jeszcze w szoku; zachowywać się na pozór normalnie, by zaraz potem paść i więcej już nie wstać. Przezorny człowiek wolał dmuchać na zimne.

Przeczuwając, że nie będzie to krótka sesja oczyszczania organizmu, wstał i podszedł do zgonionej klaczy. Poklepał ją po błyszczącym od potu karku. Nie szczędził także kojących pieszczot ogierowi, który przestępował z nogi na nogę skubiąc wysoką, soczystą trawę. Odpiął od siodła bukłak i wrócił do klęczącego, nadgarstkiem wycierającego usta dzieciaka. Przykucnął tuż przy nim, ze wzrokiem utkwionym w półprzymkniętych, załzawionych oczach.

– Trzymaj. – Podał mu odkorkowany skórzany worek wypełniony po dziubek czystą wodą. – Przepłucz usta.

Ramiona chłopaka unosiły się i opadały w coraz głębszym oddechu, a czarne pasemka przywierały do spoconych skroni, gdy próbował pozbyć się obrzydliwego posmaku z ust. Zerknął na przedmiot w dłoni człowieka, a potem na niego samego, jakby go nie rozpoznawał. Nieco niepewnie sięgnął wreszcie po oferowaną mu wodę i chwycił ją przy pierwszym podejściu, lecz Col i tak ustabilizował ruch jego ręki, inaczej zawartość niechybnie wylałaby się na ziemię.

Objąwszy oburącz bukłak, Est przysiadł na piętach i pociągnął niewielki łyk chłodnego, czystego płynu, płucząc usta. Wypluł na trawę obok. Wziął jeszcze jeden łyk, by uciszyć podrygujący nerwowo żołądek, a po nim kolejny, by uspokoić nieco siebie samego. Pewniejszym ruchem oddał szawłok właścicielowi i pochylił się odrobinę, by powstrzymać zawroty głowy.

Jeszcze nigdy nie czuł nic podobnego do tego, co działo się podczas intensywnej regeneracji całego ciała. Mięśnie to wiotczały, to spinały się do granic swoich możliwości, a obraz przed oczami zamazywał się i wyostrzał na zmianę. Dźwięki napływały z oddali, stłumione i przenikliwe, niemogące się zdecydować, w jakiej formie dotrzeć do długich uszu. Nie wspominając już o pretensjach skóry, która bolała, jakby przeszedł przez maglownicę. To cud, że w ogóle przeżył!

Znów odtrącił rękę wytatuowanego człowieka i znów zrobił to zupełnie nieświadomie.

– Przepraszam, Esti, chciałem sprawdzić, czy niczego sobie nie złamałeś… – Colonell wycofał się dwa kroki i przykucnął naprzeciwko przyjaciela. – Nie mam złych zamiarów. Chcę ci pomóc.

– Wiem… - odpowiedział Est i natychmiast tego pożałował, bo czaszka zaczęła mu pękać. Podpierając się ręką, przeszedł do siedzenia, a potem położył się, by spod przymrużonych powiek spojrzeć w błękitne niebo. Potrzebował odpoczynku. Zamknie oczy, zdrzemnie się.

– Nie powinieneś zasypiać, Esti. – Usłyszał tuż obok. – Przepraszam, nie mogę ci na to pozwolić.

Est odwrócił głowę z dala od natręta, ani myśląc o otwieraniu oczu.

– Daj mi spokój… Jest dobrze. Tylko chwilka…

– Żadna chwilka! Stracisz przytomność albo i gorzej, idioto!

– Kogo nazywasz idiotą?

– Ciebie! – warknięcie nieopodal lewego ucha zaskoczyło go nie mniej niż ostry ton zdenerwowanego kompana. – Jesteś idiotą, który absolutnie za nic w świecie nie chce przejrzeć na oczy!

– Jak rany, o czym ty mówisz, Col?! – wyrzucił z irytacją. Gdy obrócił twarz, by spojrzeć na naprzykrzającego mu się człowieka, oniemiał. – Col?

Smagły mężczyzna leżał na plecach tuż na wyciągnięcie ręki i spoglądał na niego niczym lustrzane odbicie, będąc przy tym niezwykle poważnym. Gdyby Est nie był zamroczony po groźnym upadku, pewnie odgadłby emocje czające się w ciemnozielonej toni, układające się na zaciśniętych ustach, odwzorowane na jego tężejącym obliczu. Teraz jednak nie rozumiał nic z tego, co próbował mu przekazać ten dziwny przedstawiciel gatunku ludzkiego.

– Idiota – powtórzył Col. Jeszcze przez kilka uderzeń serca wpatrywał się w elfa, po czym wsunął ręce pod głowę i przeniósł wzrok na czyste niebo, zasypując chłopaka dalszymi epitetami. – Dureń. Matoł.

– O co ci chodzi?

– Nie zamykaj oczu, przecież widzę, co robisz.

– Nawet na mnie nie patrzysz, jak możesz to widzieć?! Świetnie, odechciało mi się przez ciebie spać. A idź wyłysiej!

– Mam iść co? Wyłysieć? – Niestosowny chichot wyrwał się z piersi człowieka, gdy powtarzał inwektywę elfa. – Iście przerażająca groźba! Co to ma właściwie znaczyć?

Est powoli uniósł się na łokciu zastanawiając, jak wyjaśnić przypadkowe sformułowanie, którego właśnie użył. Łopatki jeszcze go bolały, podobnie płuca, klatka żebrowa i krzyż, ale było już lepiej. Mimochodem obejrzał się na leżącego najemnika, na jego łagodny uśmiech świadczący o niewysłowionej radości.

– Nieważne, co to znaczy, Esti. Cieszę się, że mi się udało. – Col nie pohamował śmiechu na widok zmieszanej miny elfa. – Celowo cię denerwowałem, żebyś nie odpłynął. Wtedy to by się dopiero porobiło.

Chłopak zjeżył się cały, w momencie zapominając o przykrym wypadku.

– Czekaj, czekaj, co?! – pisnął. - To ja się poważnie zastanawiam, o co może ci chodzić, a ty urządzasz sobie ze mnie podśmiechujki?!

– Błagam, powtórz to! Podśmiechujki! Chcę to usłyszeć jeszcze raz! – Col śmiał się na całego, turlając z boku na bok. – Skąd ty to bierzesz, Esti? Jesteś niesamowity!

– Naprawdę masz coś z głową, Col…

Est przesunął urękawicznioną dłonią po twarzy, zatrzymując ją na rozpalonym, spoconym czole i odgarniając niesforne kłaki wchodzące mu do oczu. Nie potrafił oderwać spojrzenia od rozbawionego do łez człowieka. Nie chciał. Prawda była taka, że pragnął słyszeć jego śmiech. Podobał mu się ten dźwięk, nawet jeśli to on sam był jego przyczyną.

Colonell był pierwszym człowiekiem, którego śmiech przyjmował jako przejaw czystej radości, a nie skierowaną ku niemu złośliwość. Lubił jego głos, przyjemnie brzmiący, gładki i czysty. Wspaniale subtelny przekaźnik emocji. Lubił, gdy śpiewał, i lubił, gdy się śmiał – szczerze, dobitnie, całym sobą. Bo był sobą, prawdziwym sobą. Swoboda i nonszalancja nie były efektem wyuczonej pozy, lecz samego charakteru, natury tego mężczyzny. Urzekające. Wszystko w nim było nowe, dziwne, niespotykane. Jakby tuż obok leżał nie człowiek, lecz ktoś pokroju białego elfa. Bratnia dusza. Kawałek jego samego.

Usiadł, spuściwszy wzrok. Niegrzecznym było gapienie się na kogoś bez słowa, a on nie chciał być niegrzeczny. Powinien przerwać tę ciszę między nimi, wznowić kontakt, zająć czas głupotami, na które w końcu mogli sobie pozwolić, bo nie wiadomo kiedy nadarzy się okazja do wspólnego spędzania czasu. Col pewnie połączy się ze swoją wybranką węzłem małżeńskim, a potem zamieszkają razem i spłodzą stadko dzieci, jak to ludzie miewają w zwyczaju. A wtedy… wtedy… Wtedy Est będzie się cieszył jego szczęściem, bo tak robią przyjaciele. Przyjaciół się do siebie nie przywiązuje. Przyjaciele po prostu są.

– Będziesz świetnym ojcem, Col. – Przełknął łzy, ale nie udało mu się ukryć pociągnięcia nosem, w którym wzbierała szczypiąca wilgoć. – Twoja wybranka ma szczęście, że trafiła na kogoś takiego jak ty.

Nagłe wahanie nastroju elfa zaniepokoiło człowieka, który poderwał się z ziemi i uważniej zajrzał w jasnozielone oczy.

– Esti? Ty płaczesz?

– Nie płaczę, jak rany. I odsuń się, z łaski swojej, jesteś za blisko. – Odwrócił się, zdradzając prawdę. – Po prostu gdy myślę, że kiedyś będziesz miał żonę i dzieci, to… to jakoś tak czuję, że coś mnie ominie.

– Nikt ci tego nie zabrania. Nie musisz żyć jak stary, zramolały grzyb, też możesz…

– Nie – uciął dywagacje przyjaciela, które ubodły go do żywego. – Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale to nie to.

– I niby ot tak sobie twierdzisz, że będę dobrym ojcem? – Col wcale nie zamierzał być ojcem, chyba że Esti w ostatecznym rozrachunku okaże się kobietą, w co szczerze wątpił. Aż dreszcz przeszedł go na samą myśl. – Dlaczego tak uważasz? Powiedz, naprawdę mnie to ciekawi.

Drżące westchnienie wyrwało się z gardła chłopaka, gdy przyciągnął kolana do obolałej piersi i owinął je ramionami. Może gdy wyrzuci z siebie te wszystkie bolesne myśli, to znajdzie choć trochę miejsca dla przynoszących ukojenie wspomnień.

– Jesteś troskliwy i dojrzały, a wydajesz się lekkomyślny i beztroski – zaczął cicho. – Dbasz o bliskie ci osoby, przedkładasz ich potrzeby nad własne. Jesteś inteligentny i zawsze starasz się utrzymywać dobry humor, chociaż pod spodem walczysz z wątpliwościami i obawami. Nie chcesz nikogo zadręczać swoimi problemami, w tym względzie próbujesz za wszelką cenę trwać samotnie, ale radością dzielisz się ze wszystkimi bez wyjątku. Jesteś przyjaźnie nastawiony do całego świata, choć nie wymagasz, by świat był twoim przyjacielem. Dajesz więcej, niż bierzesz, a to rzadko spotykana cecha u ekspansywnych, egocentrycznych ludzi.

Colonell spoglądał w milczeniu na ściągniętą żalem białą twarz. Spostrzeżenia Estiego były balsamem na jego pękające serce, skrzywiony umysł oraz posępną duszę. Złagodziły skutki związanej z nim ciągłej niepewności, ukoiły zszargane nerwy. Nie wiedział, co odpowiedzieć, by nie uzewnętrznić wszystkiego, co żywił w stosunku do młodego elfa, ale chciał, żeby Esti zrozumiał to bez jego bezpośredniego udziału. To będzie najtrudniejsza część, lecz jeśli się powiedzie… to Col nigdy nie zostanie ojcem.

– Dziękuję, Esti. Twoje słowa naprawdę wiele dla mnie znaczą, szczególnie że płyną ze szczerości, a nie chęci przypodobania mi się.

– Przypodobania ci się? Ktoś taki jak ja? – Sponiewierany chłopak znów westchnął. – Nie jestem człowiekiem, Col. Sam nie wiem, czym właściwie jestem… Co robisz? – Obejrzał się za wstającym zwiadowcą, który przeszedł tuż za niego i usiadł plecy w plecy. – Och – wymamrotał, a uśmiech wdzięczności delikatnie rozproszył jego smutek.

– Co z tego, że nie jesteś człowiekiem? Kto powiedział, że człowiek nie może kochać przedstawiciela innej rasy? Kto ustanowił prawo zabraniające darzenia miłością osoby spoza swojego gatunku? Jeżeli kogoś kochasz, Esti, to nie patrzysz na to, jaki jest, jak wygląda, skąd pochodzi, jaką ma płeć… – Col musiał przyznać, że ten sposób rozmowy był wygodny nie tylko dla aspołecznego dzieciaka, ale także jego samego. Czuł, że może powiedzieć więcej, niż gdyby Esti zaglądał mu w twarz. – Kochasz całokształt, każdą najmniejszą niedoskonałość. Kochasz wady i zalety. Akceptujesz je, przyjmujesz do wiadomości. Przejmujesz cały bagaż trudnych doświadczeń. Nie kwestionujesz, nie wymagasz. Kochasz. I chcesz być kochanym. Przynajmniej ja tak to widzę.

– To… bardzo szerokie spojrzenie. Co nie zmienia faktu, że ludzie w przytłaczającej większości są istotami o wąskich horyzontach oraz krótkim wzroku. Nie są w stanie wyjść poza granice swojego małego świata na tyle, by spojrzeć na całokształt z perspektywy innej niż własna, a mimo to nie mogę się z tobą nie zgodzić, choć mnie nie będą one dotyczyły.

– Nigdy nie byłeś zakochany?

– Nie – odparł dobitnie, lecz zgodnie z prawdą Est. – Nigdy nie byłem zakochany.

– A ja byłem. Wielokrotnie. Ale nigdy naprawdę nie kochałem, z czego zdałem sobie sprawę całkiem niedawno.

Est wyprostował się lekko, grzbietem dotykając pleców skrytych pod miękką bluzą.

– Można być zakochanym, ale nie kochać? To jest raczej dziwne.

– Brzmi dziwnie, ale to najczęstsza forma uczucia. Ludzie się zakochują i odkochują równie łatwo, jak gniewają i godzą. Ale żeby kogoś naprawdę kochać, trzeba czegoś więcej niż obopólnego zainteresowania i wzajemnego pożądania. Trzeba głębokiej relacji daleko wykraczającej poza zwykłą przyjaźń. Jedności pod każdym względem. Empatii. I zrozumienia.

Col naparł na plecy chłopaka i prawie się zająknął, czując, jak ten zupełnie swobodnie opiera się o niego. Serce przyspieszyło na wyścigi z oddechem, gdy zorientował się, co się dzieje. To był dotyk. Przez ubranie, lecz wciąż dotyk.

Est prawie ułożył głowę na ciepłych barkach łowcy, lecz w porę się na tym zamiarze przyłapał.

– A więc kochasz ją, prawda? Ach, przepraszam, to nie mój interes. Czasem bywam wścibski.

– Esti, ona nigdy nie istniała – wyznał cicho Col, stawiając wszystko, co mu pozostało, na tę jedną kartę. – Nigdy w moim życiu nie było żadnej kobiety.

– Czyli co? Nie będzie żadnych dzieci? A ja myślałem, że robiłeś to wszystko dlatego, by z nią być. Jak rany, ale się wygłupiłem! No i powiedziałem mistrzowi, żeby nie kontraktował cię na kolejne zlecenie, bo masz kogoś, z kim nie chcesz się rozstawać. I na dodatek tak na ciebie naciskałem, żebyś mi powiedział, jak to jest… O nie, to dlatego nie chciałeś powiedzieć! Mój młody wiek nie ma nic do rzeczy. I się wtedy na mnie zdenerwowałeś… Col, przepraszam, naprawdę. Nie wiedziałem, że… – przerwał słowotok, ponownie łapiąc się na tym, że zbyt się denerwuje i ciągnie za końcówkę długiego ucha. – Czekaj, bo nie rozumiem. W sumie niewiele rozumiem, ale tego to już w ogóle. Skoro nie było kobiety, to kto w takim razie był?

– Naprawdę muszę powiedzieć ci to wprost? – Głos młodego człowieka ujawnił zmęczenie ciągłym ukrywaniem prawdy. – Odkąd cię poznałem, byłeś ty. Jesteś ty.

Est wiedział o tym, lecz nie przyjmował tego do wiadomości. Uciekał przed prawdą, tak jak uciekał przed wszystkim innym. A w szczególności uciekał przed odpowiedzialnością z niej wynikającą. Nie chciał wiedzieć, nie chciał się upewniać, bo było dobrze, wygodnie.

Otworzył usta i obrócił głowę, by z ukosa zerknąć na rozmówcę, ale głos ugrzązł mu w gardle. Wziął się w garść i spróbował ubrać myśli w słowa, lecz umykały niczym połyskujące w słońcu rybki. Est na podobieństwo jednej z nich, nieszczęśliwie wyrzuconej na brzeg, to otwierał, to zamykał usta w beznadziejnych próbach złapania tchu. Na marne. Wszystko na marne. Tonął, dusił się, wolał zginąć od tego cholernego upadku, a nie przechodzić przez ten najeżony pułapkami rozgardiasz relacji międzyludzkich. Gdzie nie postawił stopy, tam chciało go coś pożreć. Nie wiedział, jak się poruszać, by nie uczynić nikomu krzywdy, by nie zranić siebie samego. Tak łatwo było wstać i uciec, wsiąść na konia i umknąć poza zasięg ludzkich rąk, myśli, serca…

Podniósł wzrok, czując na sobie nie tylko spojrzenie, ale i delikatny dotyk na policzku. Nie zdawał sobie sprawy, że płacze, do chwili gdy nie poczuł równocześnie ciepła i chłodu na gładkiej skórze. Tak jak nie zdawał sobie sprawy z ruchu siedzącego za nim człowieka, teraz obróconego na tyle, by bez oporu zetrzeć kolejną łzę. I następną. Wszystkie, nieważne, ile by ich nie było.

Do pierwszej dłoni dołączyła druga, równie ciepła i szorstka. Nierzeczywista. Zaskakująco delikatna, niepasująca do zaprawionego w bojach najemnika. Colonell zamknął twarz chłopaka w swoich dłoniach i trzymał z silnym postanowieniem, że nie puści, do momentu w którym Esti sobie tego nie zażyczy.

A nie zażyczył sobie.

Est zacisnął mocniej powieki i nie powstrzymywał dłużej swoich emocji, które wystąpiły z brzegów i kaskadą uderzyły w jego pierś. Zatonął w tym cieple, pozwolił mu się przejąć, porwać, oddawał się podstępnej przyjemności, przeżyciu, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. Umierał, a przynajmniej umierała pewna część jego samego. Stopiła się i przekształcała, wytracała na drodze bolesnego zrozumienia. Rozchylił wilgotne powieki i nieśmiało popatrzył na mężczyznę obawiając się, że to, co czuł, rozpłynie się w nicości. Że puści go, odsunie się, zostawi samego. Że odejdzie, zniknie jak wszystko, jak każdy. Coś w nim umierało, ale na szczątkach powstawało coś nowego, nieznanego i boleśnie przebijającego się z jego wnętrza ku słońcu, ku promieniom, ciepłym uczuciom.

Wreszcie opamiętał się na tyle, by przestać wpatrywać się w zimną noc lśniącą lodowymi kryształami, a zacząć interesować się rozkosznie ciepłym i radosnym dniem pięknego lata obfitującego w słodkie owoce. Nie umiał się zdecydować, co ze sobą zrobić. Przymknął oczy, pragnąc intensywniej doświadczyć tego, co napływało do niego wszystkimi zmysłami. Obróciwszy się, uniósł drżące ręce i na wyczucie ułożył je na silnych, twardych dłoniach przyjaciela, dużo większych niż jego własne, lecz zdumiewająco ciepłych. Położył smukłe palce wzdłuż grubych palców mężczyzny. Przesunął po nich opuszkami, wczuwając się w ich fakturę, temperaturę, doszukując się różnic pomiędzy nimi, widząc je w wyobraźni, rejestrując każdy najmniejszy szczegół w postaci włosków, blizn, zgrubień czy odcisków. Były tak bardzo inne, że miał ochotę zdjąć rękawiczkę, by swobodnie czuć je całymi dłońmi, nie mógł jednak tak łatwo oddać się we władanie własnych kaprysów i zdradzać tajemnic komu popadnie. Choć kiedyś zapewne mu powie. Kiedyś.

– Nie przeszkadza ci mój dotyk? – zachrypnięty szept przeciął ciszę z rzadka przerywaną popołudniowymi ptasimi trelami. To była bajka, do której Colonell trafił z szarego świata ponurej codzienności. Sen powracający na jawie.

– Najwyraźniej tego potrzebujesz, skoro cały czas próbujesz mnie dotknąć, Col.

Est mocniej przycisnął jego dłonie do swoich policzków. To było niewytłumaczalne doznanie. Jak gdyby to nie jego dotykano, a jednak w jakimś stopniu jego. Sam tego chciał, to prawda, nie bał się, nie uciekł. I nie żałował.

– Chciałem wiedzieć, czy ci nie przeszkadza, bo jeśli tak, to… – Col odchrząknął. – …to przestanę. A przynajmniej na razie.

– Nie – wymruczał Est w odpowiedzi i lekko opuścił głowę, wtulając się mocniej w coraz cieplejsze ręce. Paznokcie długich palców łowcy nieznacznie dotykały nasady uszu, lecz nie na tyle, by na nie zadziałać. – Nie przeszkadza, bo to twój dotyk, Col. Bo chcesz tego. I ja… i ja też chcę.

– Więc rozumiesz…

Tak niewiele dzieliło go od możliwości przyciągnięcia Estiego do siebie, dotknięcia jego ust własnymi, posmakowania ich, spróbowania ciepłych, nasyconych emocjami łez. Ale to nie była odpowiednia chwila. Chłopak musiał oswoić się z tym, co właśnie do niego dotarło, pojąć przełom, jaki dokonał się w nim samym. A co najważniejsze, przecież nie potwierdził swojego stanowiska względem młodego zwiadowcy. Prawdopodobnie sam nie rozumiał, co się z nim działo, toteż nie mógł tego sprecyzować. Mieli czas. Przynajmniej był świadomy jego uczuć i mieli to wreszcie za sobą. Ulga była ogromna. Col dość już miał oszukiwania go na każdym kroku, gdy szczerość aż rwała ku wolności. Szeroki uśmiech nie schodził z jego ust, gdy szeptał kolejne, pełne czułości słowa.

– Naprawdę czuję się lepiej. Jakbyś zdjął ze mnie klątwę.

Ostatecznie przyciągnął do siebie elfa tylko po to, by przytknąć jego czoło do własnego. W dużych zielonych oczach dojrzał lęk z wolna przeistaczający się w dziwny ból, udrękę, aż ostatecznie tęsknotę. A potem delikatne usta wygięły się w uśmiechu, gdy okolone krótkimi czarnymi rzęsami powieki przymknęły się w błogim spokoju. Chłopak czuł się bezpiecznie, sprawiając Colowi satysfakcję oraz radość niemożliwą do opisania.

Est wypuścił dłonie przyjaciela z miękkiego uścisku i sięgnął ku jego skroniom. Przesunął palcami wzdłuż ciemnobrązowych, przystrzyżonych włosów po bokach, zatrzymując się dopiero w miejscu, w którym przechodziły w pasemka długości palca. Były naprawdę miłe w dotyku. Krótkie niedorzecznie łaskotały wnętrze dłoni, a dłuższe prześlizgiwały się między smukłymi palcami, porywane lekkim wiatrem. Cudowne uczucie, w którym się zatracał. Z tak niewielkiej odległości wyraźniej czuł ich zapach, charakterystyczny i mocny, należący do ludzkiego mężczyzny, mający wyjątkową nutę wyróżniającą go spośród pozostałych. Zapach, który zapamięta już na zawsze.

Colonell zamruczał.

– Swawolisz, Esti…

Te dwa słowa zawierały w sobie tyle ciepła i uśmiechu, że Est nie powstrzymał się przed leniwym otwarciem oczu. Zerknął na lekko rozchylone usta człowieka, znajdujące się na linii wzroku, i sam uśmiechnął się szerzej, odsłaniając koniuszki kłów. Nie wiedział, jak bardzo przyjemne może być głaskanie, jako że sam nigdy tego nie doświadczył, ale skoro dotykanie dawało mu tyle zawstydzającej przyjemności, to dla Cola zapewne było nie mniej pobudzające…

Co on właściwie najlepszego wyczyniał?!

Jak oparzony oderwał dłonie od przyjaciela. Szybko wyswobodził się z czułego ucisku i gotów natychmiast usprawiedliwiać swoje haniebne zachowanie, przysiadł ciężko na ziemi, przerażony własną poufałością oraz nadmierną zuchwałością.

– Jak rany, przepraszam, nie wiem… nie wiem, co się ze mną stało. To było… Nie, przepraszam, Col. To było złe. Bardzo, bardzo złe. Naruszyłem twoją granicę, to się… to się więcej nie powtórzy.

– Esti, to ja pierwszy naruszyłem twoją granicę. I wcale nie wyglądałeś na przejętego tym faktem. – Colonell również się odsunął, szanując nagłą potrzebę prywatności jaką wręcz emanował zakłopotany elf. – Nawet bym nie pomyślał, że masz tak wrażliwy zmysł dotyku. Wszystkie twoje zmysły są tak bardzo wrażliwe na bodźce?

– Tak. Nie. Chyba są. Jak rany, Col, ja… nie, to nie tak, naprawdę byłem przejęty, tak przejęty, że nie wiem, co robić, co mówić, jak się zachować… – przyspieszał z każdym kolejnym zdaniem, rozpędzał się jak lawina mająca pogrzebać go we własnym skrępowaniu. Wpatrzył się w swoje dłonie, poszukując w nich wsparcia w drodze do samozniszczenia, lecz nie znalazł nic poza białą skórą i czarną rękawiczką. – To było przejmujące, niesamowite, pierwszy raz dotykałem kogoś… pierwszy raz ktoś mnie tak dotykał. Tak ciepło i troskliwie. Przekazywał mi uczucia w sposób inny niż werbalny, przemawiał do mnie na poziomie wykraczającym poza pojmowanie prostego umysłu. Jakby twoje ciało rozmawiało z moim. Jakby łączyły się na wysoko zaawansowanym etapie poznawczym.

– Esti, oddychaj, nic się nie dzieje. – Mężczyzna uśmiechał się szeroko, a był to uśmiech, który chłopak widział po raz pierwszy w życiu; euforyczny, odsłaniający równe zęby i pełen tego czegoś, czego wciąż nie znał, a czego nagle zapragnął nad życie. – Jest dobrze, dzieciaku, wdech i wydech. Wierzę ci, jesteś poruszony jak liść na wietrze. Dygoczesz. Mówisz dziwne, niezrozumiałe rzeczy. Na pewno wszystko w porządku?

– E, tak… Tak, wszystko. – Est wbił rozgorączkowany wzrok w ziemię, skubiąc ucho. – I nic mnie nie boli. Naprawdę. Jakbym nigdy nie spadł z konia. Jest dobrze. Bardzo. Świat się jeszcze nie zawalił. Przynajmniej niczego nie zniszczyłem. Bo nie zniszczyłem, prawda?

– Estalavanesie, jesteś strasznym fatalistą. – Col pokręcił głową z udawanym politowaniem. – Takimi myślami ściągasz na siebie kolejne kataklizmy.

Jeżeli zwyczajny dotyk doprowadził Estiego do takiego stanu, to co będzie, gdy pójdą o krok dalej? O ile pójdą w ogóle, bo nie mógł żywić przekonania, że wszystko potoczy się po jego myśli. To, że wycofany dzieciak pozwolił się dotknąć, nie było dowodem na dozgonną miłość, a kolejnym etapem długiego procesu oswajania. Ale było warto, bo efekty okazały się wręcz powalające.

– Fatalistą? Ja? Nie, jestem realistą.

– Jeśli już, to pesymistą, Esti, znowu mylisz pojęcia. - Col swobodnie ułożył się plecami na trawie, ręce zakładając pod głowę. Przymknął oczy, wystawiając policzki na ciepłe promienie zachodzącego słońca oraz chłodny wietrzyk szemrzący liśćmi. - Z góry zakładasz, że coś zepsujesz lub zniszczysz, dlatego podświadomie dążysz do spełnienia najczarniejszego scenariusza.

– To tak nie działa.

– Nie? A co było w bibliotece?

– Jak rany i znów to samo… – Est wyciągnął się na boku, spoglądając na wypoczywającego przyjaciela. Opamiętał się. Wróciła mu zdolność logicznego rozumowania i wysuwania racjonalnych argumentów, z których dobrodziejstwa bezzwłocznie skorzystał. – To była moja zachłanność. Albo głupota. Albo oba i jeszcze coś.

Colonell milczał. Nieopodal konie szczypały trawę, ogonami opędzając się od ospałych much. Sielanka. Letni dzień, a nie zimowa noc. Szmer liści, pieśń odległego lasu. Głosy ptasich śpiewaków przy akompaniamencie owadów szykujących się do całonocnego koncertowania. Wszystko jedną harmoniczną nutą docierało do uszu Esta. Trwał podparty na boku, z przymkniętymi powiekami oddawał się żywej ciszy otoczenia i byłby odpłynął w ciemną toń nieprzytomności, gdyby nie niski pomruk nucącego kojącą melodię człowieka. Aż ciarki przeszły mu po skórze. Mógł spać, tak jak mówiły słowa znajomej piosenki. Tak, czasami lepiej jest spać… we śnie budować nowy świat…

– Powinniśmy wracać. – Melodia płynnie przeszła w mowę, na którą Est zareagował jękiem rozczarowania. – Wyrzygałeś cały obiad, a szkoda, żeby ominęła cię kolacja z Magiem, prawda? I jak się czujesz? Obiecasz mi, że zgłosisz się do kapłanów zaraz po spotkaniu z mistrzem? Słuchasz ty mnie w ogóle?

– Jak mam cokolwiek powiedzieć, skoro nie dopuszczasz mnie do głosu? – wymamrotał z wyrzutem Est. Nie miał ochoty się stąd ruszać. Chciał tu zostać, tylko z Colem. Niestety nie mieli takiej możliwości, wzywały ich bowiem obowiązki, a popołudnie z wolna przechodziło w wieczór.

Wstał z wygniecionej trawy, otrzepał ubranie z zalegających na nim źdźbeł i przeciągnął się kilka razy na podobieństwo rozgrzewających ćwiczeń, równocześnie sprawdzając, z którymi częściami ciała będzie niemały problem w drodze powrotnej.

– A wiesz, że chyba mam złamane żebro?

Colonell zatrzymał się oniemiały.

– Jesteś niemożliwy – sapnął. - Masz złamane żebro i ot tak sobie rozciągasz się na wszystkie strony? No chyba nie.

– No chyba raczej. Trochę boli, o tutaj. – Est dotknął miejsca poniżej pachy. – A nie, to będzie siniak.

– Co za dureń. – Z trudem powstrzymując parsknięcie, tropiciel podszedł do pasących się koni. – Zrzęda się z tobą raczej nie nudzi.

– A idź wyłysiej! – zawołał za oddalającym się przyjacielem i aż sam się uśmiechnął, w odpowiedzi słysząc gardłowy, niewymuszony śmiech.

Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu Est czuł wewnątrz siebie niezmącony spokój. Odnosił wrażenie przedziwnej lekkości, jak gdyby na skrzydłach szczęścia mógł odfrunąć w świat i niczym się nie przejmować. A przede wszystkim pokrzepiła go myśl, że uczucia Cola nie były zwrócone w kierunku kogoś innego, bo chociaż sam nie wiedział, co w głębi serca do niego czuje, to przynajmniej miał już punkt zaczepienia, na podstawie którego zacznie odkrywać własną skomplikowaną osobowość.

Ponaglony gestem śniadego kompana bez wahania podążył za nim, powstrzymując się, by przypadkiem nie zacząć biec.

***

Wilki święciły swój triumf. Z pełnymi brzuchami układały się na zasłużony odpoczynek wokół dwunogiej istoty będącej im przyjacielem oraz przewodnikiem. Kilka z nich wyciągnęło przed siebie przednie łapy, układając na nich podłużne pyski. Inne kładły się na boku, przeciągając rozleniwione sycącym posiłkiem ciała, a dwa najmłodsze dokazywały między sobą o kawałek obgryzionej z mięsa kości wręcz stworzonej do zabawy.

Obserwator również przymknął powieki, chłonąc kojące odgłosy rozlegające się nocą w gęstym lesie. W takich miejscach nigdy nie było cicho, a cecha ta zdawała się najpiękniejszym elementem nieujarzmionej natury. Kiedy jedno stworzenie zasypiało, drugie budziło się, by wypełnić powstałą w ten sposób lukę. Natura nie uznawała pustki - zaburzała ona równowagę oraz zagrażała odwiecznej harmonii.

Niestety ta odgórnie przyjęta zasada nie dotyczyła wszystkich. Ludzie nie mieli skrupułów. Ich zamiłowanie do nadmiernego hałasu wręcz zakrawało o profanację. Podobnie rzecz miała się z bezczeszczeniem przyrody prymitywnymi, pretensjonalnymi budowlami. W ich kamiennych domenach rządziła drażniąca uszy odwieczna krzątanina, harmider, obrzydliwy zgiełk daleki wszystkiemu, co prawdziwe. Prowadziło to do narastania frustracji, toteż nic dziwnego, iż byli tak wojowniczą rasą. Owszem, zdarzały się wyjątki; samotnicy, eremici nazywający siebie druidami, miłujący pokój i naturę wyznawcy harmonii, chociaż na całym świecie zostało ich mniej niż palców u jednej dłoni. Czuł wobec nich ogromny respekt, lecz ku jego rozpaczy druidzi stawali się już tylko bohaterami legend. Jak bogowie pojawiali się w naciąganych opowieściach przekazywanych z ust do ust, przeinaczonych, czyniących szkodę imionom, o których traktowały. Obserwator świadom był otaczającej go rzeczywistości, jednakże nie łagodziło to goryczy odczuwanej na myśl, że prędzej czy później najprawdziwsza historia zmieni się w podanie, następnie w legendę, aż ostatecznie zginie jako bajka opowiadana w wątpliwych przybytkach.

Ludzie niszczyli wszystko, czego się dotknęli. Zanim się pojawili, świat był dobrym miejscem, w którym nikt nie zaburzał równowagi, przemoc była wyłącznie środkiem do napełnienia brzucha oraz ochrony potomstwa, ziemie należały do tych, którzy potrafili o nie zadbać, natomiast słowo „granica” było określeniem umownym, a nie wysokim murem zbudowanym z kamienia. Świat ludzi odzwierciedlał ich wnętrza: szare, ponure, brzydkie, wypaczone. Toczyli bezsensowne wojny o błahe sprawy, wybijali się wzajemnie po to, by na powrót zasiać swe nasienie zarazy i wzrosnąć, aby kontynuować cykl zabijania i rozrodu. Jak bardzo skrzywiony był sens ich istnienia, skoro polegał na kontroli rozrodczej gatunku poprzez regularne krwawe utarczki? Ziemia była przesiąknięta ich wstrętną posoką, napęczniała od gnijących trupów, poszatkowana rdzewiejącym żelazem. Nie powinien się denerwować, lecz myśl o robactwie zamieszkującym jego ziemie, roszczącym sobie prawa do niej wyprowadzała go z równowagi.

Obserwator warknął, a leżąca obok wadera uniosła łeb i spojrzała na niego z troską widoczną w żółtych, inteligentnych ślepiach. Zasłonił kły, nie chcąc przeszkadzać małym braciom i siostrom w spoczynku. Wykonali doskonałą robotę. Bez jego udziału upolowali dorodnego jelenia, którego szczątki leżały w zasięgu wzroku drapieżników gotowych bronić swego żeru. Wzorowa współpraca oraz jasny podział obowiązków sprawiły, że polowanie trwające niemal do świtu zakończyło się powodzeniem, czego dowodem były okrągłe brzuchy i zadowolone pyski wszystkich członków watahy.

Nagły impuls przeszył umysł Obserwatora, zmuszając go do kurczowego zaciśnięcia powiek.

Zakon Paladynów wykonał nagły ruch, Obserwatorze… – Cichy szept zmusił go do ponownego otwarcia oczu. Żółtozielone ślepia błysnęły w ciemności nocy, gdy wygodniej zaparł się plecami o pień drzewa. Czuł gniew Pana, jego bezradność, mimo że był on oddalony od puszczy śródlądu o wiele setek kilometrów. – Ograniczyli moje pole manewru, choć nie są tego świadomi… – Złośliwość przemknęła mu przez głowę i już prawie spytał swego pana, cóż on jeden ma z tym fantem zrobić, jednak na czas się powstrzymał. Pan nie był zagniewany. Pan kipiał furią. – To nie jest czas, w którym mógłbym odsłonić siebie oraz wszystkie moje siły! Nie jesteśmy gotowi na bezpośrednie starcie, wciąż brakuje nam na to tygodni, miesięcy! To niewiele, tak bardzo niewiele… Nie zaprzepaszczę tysiąclecia planowania i skrzętnego działania! Powiedz mi, mój miły Obserwatorku, cóż mogło pchnąć ich do opuszczenia swoich wygodnych, cieplutkich norek? – Znał ten słodki ton pełen pieszczotliwych zdrobnień. Nie wróżył on niczego dobrego i chociaż Obserwator nie posiadał kryształowej kuli, to z łatwością mógł przewidzieć niedaleką przyszłość. Pan był nieobliczalny, a przez to szalenie niebezpieczny. – Jak sądzisz, dokąd udadzą się na swoich konikach w pierwszej kolejności? Na północ czy ku ziemiom śródlądu? Czyżby wiedzieli, gdzie znajduje się obiekt naszych poszukiwań, hm?

Jeżeli takie jest twoje życzenie, Panie, w tej chwili zaatakuję Twierdzę i odbiję cel – wysyczał Obserwator w ciemność, ściągając na siebie uwagę czujnych wilków. To prawda, że poszukiwany tkwił w warowni. Wyczuwał go za każdym razem, gdy o włos unikał nocnych patroli. Jego esencjonalny zapach nabierał intensywności. I co najbardziej intrygujące, zawsze otaczał jednego i tego samego człowieka. – Uzyskalibyśmy w ten sposób dodatkową przewagę.

Humanoidalna postać odbija się na tobie niedostatkiem pomyślunku, Obserwatorze. Śmiem uważać, iż słabujesz na umyśle… – Przygana, chociaż wypowiedziana spokojnie, nie była łagodna. – Sądzisz, iż twoja prawdziwa postać nie przyciągnie zbędnej uwagi? Nie tylko oczy ludzkich wartowników patrzą, Obserwatorze. Nie mam pewności, czy paladynów z Północy nie postawiono w stan gotowości. Nie, twój pomysł pozbawiłby nas ogromnej przewagi. Żyją w błogiej niewiedzy, podczas gdy tuż za plecami spolegliwego arcypaladyna gromadzą się cienie tak gęste, iż pochłaniają cały jego blask. Poza tym ryzyko uszkodzenia lub zabicia celu jest zbyt wielkie, by w ogóle rozważać się jego podjęcia. Wiele in minus, Obserwatorze, a tylko jedno in plus.

– Zatem cierpliwie oczekuję twoich dalszych rozkazów, Panie. Póki co trwać będę na posterunku.

Dobrze, Obserwatorze. Orientuj się w wydarzeniach, a jeśli zajdzie taka potrzeba, to doskonale wiesz, jak postępować. Pilnuj go za cenę własnej skóry. A wiedz, że wysoko ją cenię.

I znów to dojmujące wrażenie wyrwania kawałka umysłu podczas przerywania kontaktu mentalnego. Pan rzadko bywał subtelny, ale gdy mu się to zdarzyło, zwykle kończyło się czyjąś śmiercią.

Obserwator odetchnął ciepłym letnim powietrzem, wilgotnym i pachnącym żywicą. Dzisiejszej nocy wzmogła się w nim chęć zabicia poszukiwanego dla samego faktu pozbycia się go. To nic, że Pan w istocie obdarłby go ze skóry, uprzednio torturując na setki sposobów. To nic, że Zakon Paladynów pozostałby u szczytu władzy. To nic, że jego rodacy dłużej wypatrywaliby lepszych czasów. Obserwator najzwyczajniej w świecie zaczynał odczuwać zmęczenie ślęczeniem w jednym miejscu, ukrywaniem się, trwaniem w cieniu. Nie po to porzucił Barwę, by oddać się bezczynności.

Mimo ogarniającej go irytacji, przyznawał, że w Estarionie zaczynało się robić ciekawie. Obecna sytuacja polityczna do złudzenia przypominała mu grę w królestwa, ostrożne ruchy figur umiejscowionych na czerwono-białej szachownicy – piony oczekiwały na rozkazy, królowie obmyślali strategie, zaś hetmani z namysłem przemieszczali się po swoich polach, o włos mijając przeciwnika. Obserwator nie lubił gier, kojarzyły mu się bowiem ze znienawidzonymi ludźmi, i gdy tylko uzmysłowił sobie własną niechęć, tak nagle uczestnictwo w tym przedsięwzięciu straciło w jego oczach na atrakcyjności. Na powrót miał ochotę pojednać się z naturą, a nie toczyć bitwy w imię siły uchodzącej za nadprzyrodzoną. Zabrnął jednak za daleko, by ot tak móc zrezygnować. Nie było już odwrotu. Bierki stanęły na planszy, a pierwsze ruchy zostały wykonane, toteż raz rozpoczętą rozgrywkę można zakończyć wyłącznie zwycięstwem.

Lub ponosząc śmierć.

Masując obolałe skronie, Obserwator doszedł do wniosku, że skoro w tej brutalnej grze Pan był królem, to on powinien wcielić się w rolę hetmana. W końcu od zarania dziejów Wojna i Śmierć nierozłącznie kroczyły wśród żywych…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz