Cała
Twierdza żyła wydarzeniami sprzed kilku nocy, kiedy to pupilek Zrzędy rozniósł
w pył część biblioteki, nie męcząc się przy tym zanadto. Poniekąd z własnej
winy nieszczęśliwy Estalavanes nie mógł teraz wysiedzieć w jadalni. Bezustannie
zasypywany coraz to barwniejszymi plotkami na swój temat bezmyślnie grzebał
widelcem w talerzu, pogrążając się w otchłani własnej rozpaczy. Nie mógł
powstrzymać drgań uszu, które czerpiąc złośliwą satysfakcję, wychwytywały
wszystko, co się go tyczyło, karząc za mimowolne tarmoszenie.
Usłyszał
już tak wiele, że zaczynał zastanawiać się, co tak naprawdę zdarzyło się tej
niefortunnej nocy, gdy postanowił spróbować szczęścia, którego właściwie nie
miał. Dłubał w posiłku i chociaż pieczeń była pierwszorzędna, to nie potrafił
cieszyć się smakiem w sposób, w jaki czyniłby to w zaciszu swojej komnaty lub
gabinetu mistrza. Nie mógł jednak wyjść, ponieważ obecność nauczyciela trzymała
go w miejscu jak kotwica wbita w dno rozszalałego morza. Był skazany na
słuchanie historyjek o sobie samym, wedle których prowadził szczególnie bogate
w doświadczenia i pełne przygód życie. Winszował im pomysłowości oraz
wyobraźni, której najwyraźniej poskąpiono jemu samemu.
–
Estalavanesie, po obiedzie zwyczajowo zajmiesz czymś swój czas, jednakże
popołudniowe ćwiczenia będziemy musieli przełożyć z racji moich doradczych
obowiązków – oznajmił Mag. Zupełnie nie przejmował się ciekawskimi spojrzeniami
i cichymi uwagami, ze stoickim spokojem opróżniając swój talerz. – W trybie
pilnym muszę przygotować kontrakty dla zleceniodawców, a potem przekazać je do
opiniowania, co, obawiam się, zajmie mi najwięcej czasu.
Est
uniósł wzrok znad pieczeni, słowem się nie odzywając. Miał czas dla siebie,
świetnie. Spożytkuje go na lekturę. Albo sen. Albo lekturę w łóżku. Ewentualnie
na balkonie, ponieważ pogoda wreszcie zaczęła dopisywać. Do swojej dyspozycji
miał czas aż do kolacji, co było naprawdę sporym zasobem w porównaniu z tym,
który miewał dotychczas, a który praktycznie przesypiał lub trwonił w półśnie.
Znów
popatrzył na plaster soczystego mięsa i odkrawając kawałek, starał się jeść
powoli, nie chcąc przyciągać dodatkowego zainteresowania i tak wystarczająco
rozochoconych najemników. Jeszcze tylko chwila i zaszyje się w czterech
ścianach swojej sypialni. Poślęczy wtedy nad książkami wciągającymi do tego
stopnia, że zapomni o całym świecie. Tak, to będzie rozkosznie leniwe
popołudnie.
–
Przywódca zażyczył sobie, by zakontraktować Colonella – napomknął cicho
staruszek. – Co o tym sądzisz?
Est
ponownie podniósł oczy, lecz tym razem widelec zatrzymał się w pół drogi do
jego rozchylonych ust.
–
Jeżeli Colonell tego chce, to powinien otrzymać kontrakt – stwierdził Est.
–
Colonell tego nie chce.
O
co tu chodziło? Est wiedział, że kontrakt różni się od zwykłego zlecenia przede
wszystkim tym, że dotyczy długiego okresu wiążącego ze zleceniodawcą. Bardzo
często, jeśli nie prawie zawsze, wymagał od zakontraktowanego przebywania
daleko poza granicami wpływów Twierdzy. Gdyby Cola najęto, prawdopodobnie
zniknąłby na miesiąc, a może i dłużej. Oddaliłby się od ukochanej kobiety.
Czego zatem Mag oczekiwał od swojego ucznia? Żeby podjął decyzję za niego czy
też żeby odsłonił przed nim własne myśli?
–
Nie rozumiem, mistrzu. Dlaczego chcesz znać moje zdanie?
–
Myślałem, że dasz mi wskazówki uzasadniające jego sprzeciw, chłopcze. Świeże
spojrzenie na sprawę. Być może wiesz coś, czego sam mogę nie wiedzieć.
To
było jak potrzask, pułapka zaciskowa. Oczywiście, że wiedział więcej niż Mag,
choć nie mógł być tego absolutnie pewien. Może Col zwierza się swojemu dawnemu
wychowawcy z prywatnych spraw, a może ogranicza się wyłącznie do tematów
służbowych? Jednakże nie było nic dziwnego w odmowie młodego mężczyzny, który
koniec końców po to porzucił obowiązki w Adeili, aby być bliżej tej, którą
darzył uczuciem.
–
Jest ktoś, dla kogo Col postanowił porzucić dotychczasową funkcję w mieście –
wyznał niemal szeptem, by nikt poza pochylającym się mistrzem nie usłyszał jego
słów. – Na mój rozum także dla tej osoby postanowił nie brać kontraktu, mimo że
uwielbia podróże.
–
Ach tak… – Mag wyprostował się na krześle i gładząc krótką, czarną brodę,
zapatrzył na ucznia z nieodgadnionym błyskiem w oku. – Rzeczywiście, to będzie
niemały kłopot. Przejednanie Niedźwiedzia może okazać się… problematyczne. –
Skrzywił usta i zmarszczył brwi. – Podejrzewam, iż znów zostanę posądzony o
podjudzanie do buntu młodych najemników.
–
Mistrzu, ja nie mówię, abyś robił na przekór przywódcy!
–
Ależ nikt cię o to nie podejrzewa, Estalavanesie, nie bierz sobie tego do
serca. Spytałem tylko, co o tym sądzisz, nieprawdaż?
Nie – pomyślał Est. Liczyłeś, że powiem coś więcej.
I w sumie miałeś rację.
– Tak, masz rację, mistrzu, wybacz mi
ten wyskok. Działam impulsywnie – westchnął chłopak i wepchnął sobie w usta
resztę mięsa, jakby mogło to uchronić go przed głupim gadaniem. Cóż, tymczasowe
rozwiązania także bywały skuteczne.
–
Cieszy mnie, że sam to zauważyłeś, chłopcze. Szanujesz mój czas, doceniam to. –
Mentor chwycił kubek wody i zerknął na swoje odbicie w falującej tafli. – Na
czym skończyliśmy? Ach, kontrakty. Jeśli zostaną zaakceptowane, umówię
spotkania ze zleceniodawcami i wyjadę z Twierdzy na kilka kolejnych dni. Twoja
moc nie rośnie tak prędko, jak miało to miejsce na samym początku, toteż liczę,
że jeśli pobiorę nieco więcej niż jej nadmiar, to powinieneś przetrwać do
mojego powrotu.
Est
nie miał co powiedzieć. I nie miał ku temu warunków, ponieważ przeliczył się w
starciu z dużym kawałkiem krwistego mięsa, a z racji przerośniętych kłów nie
mógł swobodnie obrócić go w ustach, nie strojąc przy tym dziwnych min. Sam
sobie wykopał dołek. Łypnął ku sączącemu napój rozmówcy, po czym wrócił do
rozpracowywania zawartości ust.
Mag
udawał, że niczego nie zauważa, choć w duchu był odrobinę rozbawiony
poczynaniami niesfornego ucznia.
–
Skoro już zjedliśmy, powinniśmy zająć się swoimi obowiązkami. – Odpowiedziało
mu żarliwe „mhm” podopiecznego,
na które ledwie powstrzymał parsknięcie. – Estalavanesie, jeśli się udławisz,
zmuszony będę przekazać cię w ręce kapłanów. Zastanów się dwa razy, czym to
grozi.
Trafił
w sedno, bo chłopak nagle odkrył sposób, dzięki któremu zawartość tkwiąca
pomiędzy pracującymi zawzięcie szczękami ruszyła w dalszą drogę do żołądka. Est
chybcikiem wychylił kubek wody, wypłukując spomiędzy zębów resztki mięsa, i
wstawał od stołu, gotów opuścić jadalnię w tempie szybszym, niż wskazywałaby na
to jego niespożyta energia. Mądry człowiek wiedział, że wyczerpujące ćwiczenia
sprawnościowe pozwalały rozładować nadmiar zwyczajnej energii krążącej w ciele
każdego żywego stworzenia, a szczególnie tego jednego osobnika. I pewnie ów
osobnik sporządził już plan na popołudnie, pragnąc jak najprędzej wcielić go
życie.
Wyszli
ze stołówki i pożegnali się na niskich stopniach. Mag poszedł prosto do
centralnego gmachu. Est odprowadził go wzrokiem, zastanawiając się, czy nie
pójść na poszukiwania Cola. Podręczniki mogły poczekać, a z człowiekiem nie
widział się od dnia, w którym wieża zadrżała w posadach. Od dnia, w którym
Colonell nie potrafił wydusić z siebie słowa, zaśmiewając się do łez. Tak jak
Est przewidział.
Rozdarty
między dwiema możliwościami elf zszedł na ubitą ziemię, tupnięciem poprawił
luźno założony but i postąpił parę kroków w stronę stajni, skąd dochodziło
ciche prychanie odpoczywających zwierząt. Podświadomie zakładał, że znajdzie go
nie na wieży murów, ale właśnie w stajni - kojarzył go z tym miejscem. Albo
raczej to miejsce kojarzył z nim.
Nie
widzieli się zaledwie od czterodnia, a Est odczuł nieobecność tego namolnego
człowieka tak dotkliwie, że aż sam się przeląkł. Zapewne przez ten czas Col
przesiadywał u swojej kobiety i nie myślał za wiele o białym elfie, traktując
go raczej jak nieporadnego młodszego braciszka aniżeli pełnoprawnego
przyjaciela…
Zaraz,
czemu zaczęło mu to przeszkadzać? Nie, to nie myśl o byciu czyimś bratem mu
przeszkadzała, raczej ten dziwny niedosyt, jak gdyby zjadł coś wyjątkowo
dobrego, lecz w zbyt małej ilości, by w pełni nacieszyć się posiłkiem. Czy to
właśnie dlatego sam postanowił go poszukać? Upewnić się, czy aby na pewno
wszystko u niego w porządku, zobaczyć go, przywitać się i odejść, tak jak on to
robił? Tak, chyba tak. Brakowało mu tego. Stało się to rutyną dnia
powszedniego, urwaną z nieznanych przyczyn.
Z
bijącym mocno sercem Est przeciął ścieżkę prowadzącą do stajni i biorąc wdech,
starał się opanować nerwy na tyle, by nie wyglądać na przejętego. Co on
właściwie wyczyniał?! Był mężczyzną, a nie zmanierowaną panienką śledzącą obiekt
swych westchnień!
Weź
się wreszcie ogarnij, Est! –
zrugał się, boleśnie szarpiąc za ucho.
Wyjrzał
zza uchylonych wrót, a jego oczy szybko przyzwyczaiły się do panującego tu
półmroku. Silny akcent zwierząt wdzierał mu się w nozdrza, podobnie jak pisk
białobrzuszków szalejących tuż pod sklepieniem atakował wrażliwe uszy. Nie
skrzywił się jednak. Intensywny zapach oraz hałas mu nie przeszkadzał –
niedogodności rekompensował widok tylu pięknych zwierząt w jednym miejscu.
Wchodząc do dusznego wnętrza, zatrzymał się porażony, nie mogąc wykonać
najmniejszego ruchu. Był tam! Doglądał swojej ulubienicy, częstował ją z ręki
przysmakami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że jest obserwowany. Nie,
Colonell był wytrawnym łowcą, natychmiast wyczułby na sobie czyjś wzrok. Po
prostu zajęty zwierzęciem nie zwracał na nic uwagi.
Pierwszy
paraliż minął i Esta przeszedł ten bliżej nieokreślony dreszcz objawiający się
dotkliwym bólem w trzewiach oraz piersi, rozchodzący się dziwnym ciepłem
usuwającym efekty zmrożenia. Jak gdyby zamarzł i roztopił się w jednym, trudnym
do wychwycenia momencie. Dlaczego ciało nie chciało go słuchać, tego nie
wiedział i raczej nigdy się nie dowie, bo tracił rozum, gdy tylko znalazł się w
pobliżu wytatuowanego najemnika.
Niedobrze,
został zauważony. Powinien był uciec, kiedy jeszcze mógł. A przecież uciec mógł
zawsze, nawet teraz. Nie, teraz nie mógł. A może… Nie może, nie na widok tego
uśmiechu rozświetlającego przystojną twarz Cola, od którego zmiękły mu nogi.
Czy ten człowiek reagował tak na wszystkich, czy też Est mógł czuć się
wyróżniony…?
Dystans
skracał się na tyle, na ile pozwalała długość nóg ludzkiego mężczyzny, czyli za
szybko. Zwiadowca stanął na wprost elfa i jeszcze szerzej się uśmiechając,
obejrzał przybysza od stóp po głowę.
–
Esti, urosłeś! Kuchnia świetnie karmi, nic więc dziwnego, że młode ciałko
wystrzeliło w górę. Szukałeś mnie?
Jego
głos zawierał w sobie tyle ekspresji, że starczyłoby samo słuchanie go, by
rozpoznać, w jakim jest nastroju. Głos, pod wpływem którego onieśmielony
chłopak zaczynał tracić grunt pod stopami.
–
Ach, no bo… Jak rany, ja… Dawno cię nie widziałem i zastanawiałem się, czy u
ciebie wszystko dobrze. Nie chciałem przeszkadzać, bo pewnie masz zajęcie i… no
i nie miałem zamiaru odciągać cię od obowiązków.
Col
bynajmniej nie sprawiał wrażenia, jakby miał dziś pełnić jakiekolwiek
obowiązki. Dopasowane brązowe spodnie i krótka ciemnozielona bluza z
zewnętrznymi kieszeniami były nieodzownym strojem codziennym młodego człowieka,
jak gdyby nie nosił niczego innego. Cóż, Est podobnie, z tą różnicą, że w
letnie dni wolał bezrękawniki. Być może Col miał powód, by nosić się tak a nie
inaczej.
–
Akurat zamierzałem wziąć Gniadą na przejażdżkę. Może wybierzesz się ze mną? –
zaproponował Col. - Ostatnio całkiem nieźle ci szło. Moglibyśmy pogadać z dala
od tych wszystkich ciekawskich trzpiotów. No i przede wszystkim przećwiczyłbyś
siodłanie. Co ty na to? Ach nie… – Mina mu zrzedła, gdy przypomniał sobie o
pewnym istotnym fakcie. – Masz ćwiczenia przed kolacją.
–
A nie, nie dzisiaj – zaprzeczył gorączkowo Est. - Znaczy miałem coś w planach,
ale skoro już tu jestem… – Jego rozbiegane spojrzenie wypatrzyło srokatego
ogiera. Lekki uśmiech wyrwał się na powierzchnię białych ust, kiedy zwierzę
zwróciło ku niemu lśniące, inteligentne oczy. – Plany zaczekają. Z
przyjemnością przypomnę sobie wszystko z naszych ostatnich lekcji. O ile
zechcesz służyć mi pomocą.
Teraz
to zwiadowcą wstrząsnęło od wewnątrz, wywracając go niemal na nice. Nie dość,
że jego wysiłki zaowocowały, to jeszcze Esti sam do niego przyszedł. Szukał go
z własnej woli i co najistotniejsze, znalazł! Na dodatek mieli wyjechać za
Twierdzę, sami…
Nie
będąc w stanie powiedzieć zupełnie nic, aby nie ujawnić się z przepełniającymi
go emocjami, Col wskazał przyjacielowi drogę i poszedł za nim, mogąc wreszcie
naoglądać się go do woli. Doskonale pamiętał tego chudziutkiego mizeraka z nocy
na leśnym trakcie, tymczasem szedł przed nim młody mężczyzna, któremu nie
odpuści większość kobiet. I zapewne niejeden spośród mężczyzn. Nie do wiary, że
ten elf ma ledwo piętnaście lat! Mogli być równolatkami, ale nie, szczęście
było na tyle ślepe, by podstawić mu nieletniego… Nieletniego, od którego trudno
oderwać wzrok. Czarne włosy opadały przekornie na odsłonięty kark, oszczędzając
szczupłe barki i nagie ramiona o wyraźnie zarysowanych mięśniach pod
niespotykanie białą skórą. Niżej uwodziła smukła talia, wąskie biodra, skryte
pod luźnym materiałem kształtne pośladki, na których wspomnienie niezmiennie
robiło mu się gorąco. I długie, silne nogi, które w rozbuchanej wzbierającym
pożądaniem wyobraźni oplatały ciasno jego ludzkie biodra. O Wszechmocni, i te
uszy, te boskie uszy, które pieściłby bez opamiętania, gdyby tylko Esti należał
do niego…
Stop!
Musiał
się uspokoić, inaczej znów zajdzie konieczność zniknięcia na kilka dni. Przede
wszystkim powinien uspokoić drugiego siebie, zmęczonego narzuconym mu reżimem
wstrzemięźliwości. Nie chciał zniszczyć tego, co w końcu udało mu się osiągnąć.
Opanował
się dopiero w chwili, gdy nadzorował zakładanie ogłowia oraz siodłanie
łaciatego wierzchowca. Minęło sporo czasu od ich ostatniej wycieczki, a mimo to
elf pamiętał, do czego służą poszczególne elementy i jak się z nimi obchodzić.
Nie musiał mu niczego przypominać, za co rozpieścił go zasłużonymi słowami
podziwu, które ten przyjął z uroczym skrępowaniem objawiającym się w całej jego
sylwetce. Nie, to było zbyt piękne. To było kuszenie ludzkiej drapieżnej
natury, koszmarne męki, kiedy stworzenie tak wspaniałe było na wyciągnięcie
ręki, wystawiając się na dotyk …
–
Col, dziś wyprowadzę konia jak należy. Col?
No
przecież, że chodziło o tego konia na czterech nogach, a nie… Nieważne.
Głodnemu chleb na myśli, a w tym przypadku głodny był na tyle wybredny, że
zjadłby delikatne mięsko.
Colonell
potarł twarz, czując, jak własne dwuznaczne skłonności wprawiają go w
zażenowanie.
–
Oczywiście – przytaknął nieprzytomnie. - Ostatnim razem nie wyszło ci za
dobrze.
Gdyby
mogło wejść,
to byłoby cudownie. Noż kurwa, to już szło za daleko. Potrzebował kubła zimnej
wody, lecz na próżno było go tu szukać. Poza tym zrobiłoby się niezręcznie.
Wziął więc głęboki wdech dla okiełznania reakcji nieposłusznego ciała i
próbując wyobrażać sobie coś paskudnego i obrzydliwego zarazem, potarł powieki,
starając się zająć frywolny umysł rozmową.
–
Chodźmy, Esti. Gniadej brakuje tylko siodła.
Szedł
pierwszy nie chcąc, aby cokolwiek zdradziło jego zdrożne skojarzenia. Nie
sądził, by prowadzący wierzchowca dzieciak orientował się w tych tematach,
wolał jednak nie ryzykować.
–
Więc co u ciebie słychać? – Zapytał. Starał się brzmieć naturalnie, lecz dziwna
głębia zakradła się do jego głosu. – Wszystko w porządku od czasu rozwałki w
bibliotece?
–
Jak rany, skończ z tą biblioteką. Nie ma dnia, żebym o tym nie słyszał.
–
Wiesz, w tej nudnej zamkniętej społeczności to wiekopomne wydarzenie. Stałeś
się idolem najemników, którzy od dawna chcieli zaleźć drzazgą pod paznokieć
czarodziejom, i puf! Rozgwizdałeś im bibliotekę. A przynajmniej jej część. –
Col zachichotał niczym ubawiony podlotek. – Jesteś ich bohaterem. Mówią o tobie
w superlatywach i jakby mniej plotkują o innych rzeczach.
–
I jeszcze bardziej się mnie boją – dodał mrukliwie Est. Zatrzymał się w pewnej
odległości od Cola otwierającego drzwiczki boksu i pogładził srokatego po
chrapach, by zaraz przyłożyć skroń do ciepłego boku jego szyi. – Ja to czuję,
Col. Wiem, że sobie tego nie ubzdurałem.
–
Owszem, boją się, i na moje oko to się raczej nie zmieni. – Człowiek zdjął
siodło ze ściany naprzeciwko i z wprawą ułożył je na grzbiecie cierpliwej
klaczy. – Ale na twój plus, bo nie będą ci podskakiwać. Nawet jeśli, to
wystarczy, że wykonasz pierwszy ruch, a już masz przewagę. Bo ma ją nie ten,
który udaje koguta na podwórku, tylko ten, który przechodzi do działania.
Zapamiętaj to sobie, Esti: krzywdy nie zrobi ci krzyczący i wymachujący bronią
furiat. Prawdziwe zagrożenie stwarza przeciwnik trzymający oręż pewną ręką i
idący wprost na ciebie.
Est
słuchał z uwagą, przy okazji obserwując zwinne palce ciemnoskórego mężczyzny.
Bliskość wielkiego, łagodnego zwierzęcia koiła jego nerwy i sprowadzała na
stabilny grunt, choć serce wciąż biło w jego piersi o jeden ton za mocno,
wprowadzając całe wnętrze w ciepłe wibracje. To było miłe odczucie, aczkolwiek
wywołało dziwną melancholijną tęsknotę.
–
Chyba nikt nie myśli, by mnie atakować? – spytał cienkim głosem. – Nawet
czarodzieje użytkowi okazali się na swój sposób przyjacielscy. Beria była
bardzo serdeczna, mimo że przeze mnie musiała w nocy sprzątać bibliotekę.
Zaopiekowała się mną z zaskakującą troską. Czy tutejsze kobiety są tak
przyjacielsko nastawione do każdego? W Cichobrzegu wyśmiewały mnie na każdym
kroku, były… Nieważne jakie. To jest dziwne. Nie odnajduję się w tym nagłym
przypływie dobroduszności.
Colonell
przerwał swoją pracę, słysząc żeńskie imię. Esti wspominał, że zbratał się z
czarodziejami, ale nie mówił nic o dziewczynie. Czyżby wbrew swoim
zaprzeczeniom jednak faworyzował ludzkie kobiety? Najpierw często wspominał o
Elurielle, a teraz pojawiła się jakaś Beria. Nawet pytał, czy Col nie zadurzył
się w tej pierwszej, jakby oceniając własne szanse… Jasny szlag, ten dzieciak
nie miał pojęcia, że swoją nieśmiałością oraz nietuzinkową urodą błyskawicznie
zjednywał sobie niewieście serca.
–
No wiesz, zmieniłeś się od pierwszego dnia po przybyciu do Twierdzy. – Col
zaciągnął popręg i sprawdził, czy w przypływie negatywnych uczuć nie przesadził
z siłą. – W oczach tutejszych panien jesteś atrakcyjnym obiektem
zainteresowania, nic dziwnego, że bywasz na ich… językach.
Drażniła
go myśl, że prawdopodobnie przegra z pierwszą lepszą intrygantką, która wokół
palca owinie sobie nieświadomego jej wpływu, naiwnego dzieciaka.
Najcięższe
uderzenie i tak przyszło znienacka.
–
Col, jak to właściwie jest być z kobietą?
–
Ale że co? – Podenerwowany spojrzał na elfa, podpierając się o bok klaczy. – I
dlaczego akurat mnie o to pytasz?
Est
wyprostował się gwałtownie, zaskoczony niezrozumiałą reakcją towarzysza.
–
A kogo innego mam o to pytać? Mistrz zdaje się tymi sprawami nie interesować, a
ty musisz mieć spore doświadczenie. Twoja kobieta… Ach, przepraszam, za dużo
sobie pozwalam. To nie moja sprawa, co robicie, ale… Jak rany, czy to źle, że
młody mężczyzna chce wiedzieć, jak to jest naprawdę?
–
Jak to jest naprawdę? Chodzi ci o seks, żeby była jasność, tak?
Naprawdę
z dziką rozkoszą pokazałbym ci na tej stercie siana, jak dobrze może być z
mężczyzną, ale jesteś zbyt niewinny, by robić ci takie rzeczy – pomyślał Col. Trzeba cię trochę zepsuć,
dzieciaku, bo dopiero wtedy zadziałasz jak należy.
–
Nie za młody jesteś na to? – powątpiewał.
–
Eee, to nie tak, ja nie chcę… Nie, jak rany, nie! – Nie puszczając wodzy, Est
zasłonił sobie rękoma twarz, domyślając się, że widać na niej zażenowanie. –
Chciałem wiedzieć, jak to jest w rzeczywistości, bez tych obrzydliwych
dopowiedzeń i przechwałek. Co w tym złego?
–
Nie powiedziałem… że to coś złego. – Ta urocza buźka, ten wyraz beznadziei i
skrępowania, zwieszone uszy, wielkie oczy… prawie jakby się czerwienił. Błagam
cię, Esti, nie patrz na kobiety, nie patrz na nie w ten sposób, proszę. Spójrz
na mnie jeszcze raz, jeszcze jeden raz, a wszystko zrozumiesz… – Ale nie
pomogę ci w tej materii. Sam spróbuj, to się dowiesz z pierwszej ręki. Albo
niekoniecznie ręki.
–
Jak to? Dlaczego nie… Hej, nie jestem dzieckiem, za które mnie bierzesz!
–
Odczucia to kwestia indywidualna, dzieciaku, jedni to lubią, inni nie, proste.
Nie mogę zakładać, że ci się spodoba albo cię obrzydzi, sam oceń.
–
Nie ma takiej możliwości.
–
Słucham?! To jednak nie chcesz? Czekaj, czyżbyś wolał… Jesteś pawim oczkiem?
–
Pawim oczkiem? – powtórzył skonfundowany Est. – Co to znaczy?
–
To żargonowy termin opisujący mężczyznę preferującego mężczyzn. Pochodzi od
określenia miejsca w… Nieistotne, od czego pochodzi, istotne, co określa. –
Drżącymi palcami po raz kolejny potarł powieki. Nie będzie się wdawał w
szczegóły, przecież nie chce go odstręczyć. – Więc jak to z tobą jest?
Est
wzdrygnął się, opacznie interpretując zdenerwowanie przyjaciela.
–
Col, zrozum wreszcie. Ja po prostu nie widzę siebie w takiej sytuacji z drugą
osobą. – Przygnębiony pokręcił głową i w poszukiwaniu otuchy pogładził miękkie,
ciepłe chrapy gryzącego wędzidło konia. – Mogę się podobać, choć tego nie
pojmuję, to rzecz gustu ale… Nie, nie przyjmuję do wiadomości cudzego dotyku.
Na samą myśl, że miałbym dotykać… że ktoś miałby dotykać mnie… Nie, zaraz robi
mi się niedobrze. Panikuję i zaczynam się hiperwentylować.
Niepewny
głos białego elfa, niewinny sposób, w jaki mówił, ekspresyjne sygnały, jakie
wysyłało w tym samym czasie jego ciało, hipnotyzujące spojrzenie pochłaniające
rozmówcę… Wszystko to stało w sprzeczności ze sobą. I wszystko to składało się
w jedną, niedorzecznie kompatybilną całość, czyniąc z Estalavanesa najbardziej
zjawiskowe, najcudowniejsze stworzenie, jakie ludzkość kiedykolwiek widziała.
Colonell nie mógł dłużej tego znieść. Pragnął coś zrobić, powiedzieć, ale
jedyne, na co się porwał, to sięgające głębin jego jestestwa wyznanie, które
nigdy nie opuści sfery myśli.
Esti,
ty po prostu pragniesz kogoś, kto cię będzie kochał bez względu na wszystko.
Szukasz miłości, nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Jak ćma do ognia
lgniesz do tych, którzy okazują ci szczerą troskę i zainteresowanie. Badasz
grunt i szukasz miejsca, w którym mógłbyś ulokować zalążek swojego uczucia.
Dlatego do mnie przyszedłeś, Esti? Dlatego mnie szukałeś? Bo jesteś jak kociak
poszukujący zimą ciepłego kąta? Będziesz odchodził i wracał, aż w końcu
dostrzeżesz, że to jest twoje miejsce, ten właśnie ciepły kąt w moim sercu?
Jeśli oddasz mi siebie, to już cię nie wypuszczę, zawsze będę twój, bo to dla
ciebie porzuciłem mój doczesny, z trudem budowany mały wszechświat. Razem z
tobą chcę zbudować nowy, wspólny, na naszych własnych warunkach, wbrew wszelkiemu
potępieniu. Choćby napiętnowani, razem będziemy silni. Razem damy radę, ty i
ja. Dla ciebie żyję, dla ciebie walczę o przetrwanie, choć życie daje mi w
kość. Dla ciebie chcę ciągnąć to, co zacząłem dawno temu. Dla ciebie stałem się
sobą na nowo, bo jesteś tego wart. Od samego początku wiedziałem, że pójdziemy
razem. Dokądkolwiek się wybierzesz, ja zawsze będę u twego boku. Do końca.
Tylko proszę, spójrz na mnie. Zobacz to, czego nie widzą inni, co chcę pokazać
tylko tobie, całą prawdę i tylko prawdę. Bo tylko dla ciebie chcę być dobrym
człowiekiem, Esti…
Skupiony
na własnych refleksjach Colonell wyprowadził Gniadą przed stajnię i zatrzymał
się, starając uniknąć pytającego spojrzenia kocich oczu. Równający się z nim
Est nie dojrzał udręki na smagłym obliczu i całe szczęście, bo inaczej
niewygodny temat ciągnąłby się dalej. Koniec końców zwiadowca zdołał ostudzić
szalejące w nim emocje na tyle, by odzyskać chociaż neutralny wydźwięk.
Odetchnął, gdy srokaty ogier skutecznie ich od siebie oddzielił.
–
Esti, przy mnie zachowujesz się zupełnie inaczej – mruknął dziwnie bezosobowym
tonem. Nieco głośniej i żywiej dodał: – Chodźmy, bo nas noc zastanie. Wilki się
uspokoiły, więc wybierzemy się w kierunku pól na zachodzie. Jeśli starczy nam
czasu, to odpoczniemy od siodeł przy brzegu niewielkiej rzeki przecinającej
las.
Est
wyjrzał zza końskiego łba w stronę Cola, czując niewypowiedziany smutek. Czyżby
życie nie układało się po myśli przyjaciela? Czy zamierzał pojechać do
ukochanej i miło spędzić czas, gdy pojawienie się elfiej przylepy popsuło mu
plany? A może porzucił wszystko po to, by zderzyć się z brutalną
rzeczywistością i odtrąceniem? Chciałby go pocieszyć, ale nie wiedział jak.
Milczał więc, trzymając potulnego konia tuż przy ramieniu.
–
Zawiąż buty, Esti, a nie fuszerkę odwalasz. Nie pozwolę ci wsiąść na grzbiet,
jeśli tego nie zrobisz.
Colonell
nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że dzieciak znów przeginał w kwestiach
bezpieczeństwa. Poprowadził klacz w głąb dziedzińca, zostawiając zamyślonego
elfa samego z jego wierzchowcem.
–
Tak jest, panie czepialski – syknął Est i wbił pełen urazy wzrok w miejsce na
karku człowieka, tuż poniżej linii przystrzyżonych ciemnobrązowych włosów.
Dziwne, ale podobało mu się to miejsce. Col często je pocierał. Zawsze, gdy był
zakłopotany. Spięty. Jak teraz.
Chłopak
poczuł się dziwnie, przyznając przed samym sobą, że włosy tego człowieka wielce
go intrygowały - krótkie po bokach na kilka centymetrów, z pasem dłuższych na
czubku głowy, zaczesywane prawą ręką na lewo, choć wiedzione przedziwną
złośliwością zawsze wracały na swoje poprzednie miejsce. Wydawały się tak
miękkie, tak inne od jego własnych, że zapragnął ich dotknąć, poczuć pod
palcami zarówno te krótkie, jak i jedwabiście długie pasma, odczuć łaskoczący
moment przejścia między jednymi a drugimi… Dość tych fanaberii! Zupełnie
postradał rozum, fantazjując o dotykaniu człowieka! Człowieka! Zaciskając
dłonie w pięści, Est starał się za wszelką cenę powstrzymać swoją wstydliwą
perwersję. Lubił dotykać różnych rzeczy, to niezaprzeczalny fakt, ale nikt nie
musiał o tym wiedzieć.
Pilnując
się, by nie wypuścić wodzy z rąk, opadł na kolano i posłusznie zawiązał oba
buty. Zadowolony z efektu wyprostował się, otrzepał nogawki z kurzu i z góry
ocenił swoje dzieło. Col nie widział go ze swojej pozycji, więc mógłby
wykorzystać element zaskoczenia i podjechać do niego wierzchem, a być może
znowu usłyszy coś miłego. Komplementy padające ze śniadych ust niesamowicie mu
zasmakowały.
Tym
razem Est pomyślał dwa razy, zanim zrobił coś, czego mógłby potem żałować. Ze
świadomością, że przewidział każdą ewentualność, po prostu wsunął stopę w
strzemię i wspiął się na grzbiet cierpliwego wierzchowca, umiejętnie kierując
nim ku stojącemu zwiadowcy. Lecz pewnych wydarzeń po prostu przewidzieć się nie
da, jak choćby konfrontacji z elfem o złocistej skórze i ogniście czerwonych
włosach.
–
Hej, Colonell! – Znajomy melodyjny tembr natychmiast przyciągnął uwagę Esta
oraz wywołanego z imienia najemnika. – Dobrze, że cię znalazłem. Mam wiadomość
z Adeili.
–
Vel – odwzajemnił się Col. Zmierzył imperialnego elfa podejrzliwym spojrzeniem
i mocniej zacisnął palce na wodzach swojej klaczy, maskując tym gestem rosnącą
wrogość. Zerknął na zbliżającego się konia. Zdziwił się, widząc Estiego
wyprostowanego w siodle, czujnego jak on sam. Znów skupił się na Velrenie. –
Jeżeli masz coś z Adeili, to powinieneś udać się do Zrzędy. Jest w swoim
gabinecie.
Imperialny
elf wzruszył ramionami z typową dla siebie nonszalancją.
–
To poufna wiadomość przeznaczona wyłącznie dla twoich uszu. Kazał przekazać, że
za dwa dni wyjeżdża i nie wróci w te strony, więc jeśli Cwaniaczek chce się z
nim pożegnać, to…
–
Wie, że Cwaniaczek umarł – przerwał mu w pół zdania tracący cierpliwość
Colonell. Doprawdy, co tu czynić z tą elfią francą lubującą się w werbalnym
sadyzmie? – W każdym razie dobrze wiedzieć, że wyrwie się spod mieczy Zakonu.
Zniechęcony
tak szybkim niepowodzeniem Velren prześlizgnął się wzrokiem z gniadej klaczy na
łaciatego wierzchowca. Łuki miedzianych brwi uniosły się, gdy rozpoznał w
jeźdźcu swojego niepisanego rywala. Gniew przeciął maskę arogancji. Usta
wykrzywiły się złośliwie, a pomarańczowe oczy rozbłysnęły złowrogo, kiedy
przeszedł w stronę łba ogiera.
–
No proszę, co za spotkanie. – Zjadliwość imperialnego strzelca zmroziła Esta do
szpiku kości. – Rozniosłeś bibliotekę i jak gdyby nigdy nic jedziesz sobie na
przejażdżkę po okolicy? Nie ma co, pupilek Zrzędy zawsze uniknie
odpowiedzialności.
Esta
ogarnął palący gniew, lecz wewnętrzna bariera powstrzymywała go przed
zrobieniem lub powiedzeniem czegokolwiek, co jeszcze bardziej zaogniłoby
niezrozumiały dlań konflikt. Nie miał odwagi się odezwać, a gniew sam w sobie
nie był dobrym doradcą, nawet w obliczu kogoś tak parszywego jak Velren.
Powinien go zignorować, ale trujące słowa wbijały się w niego i sięgały
podatnego wnętrza, odkładając się w nim toksyczną chmurą o długotrwałym
działaniu. Obrócił głowę, licząc, że imperialny krewniak odbierze ten gest jako
obojętność. Niestety wyszło na to, że w obawie uciekł spojrzeniem, dając
prowokatorowi pole do popisu.
–
Vel, czy ty się aby nie zapędzasz? – zareagował Col. Awersja w jego tonie
urosła do rangi jawnej groźby. – Czym ci zawinił?
–
A ty, Cwaniaczku, w niczym nie jesteś lepszy.
–
Nie używaj imion, których znaczenia nie pojmujesz – zripostował wychodzący z
siebie zwiadowca. – I skąd w ogóle je znasz?
–
Pewien ptaszek wyćwierkał, kiedy kotek nadepnął mu na ogonek. – Złośliwy
uśmieszek wygiął kąciki idealnych elfich ust. – No daj spokój, Colonell, kto
jak kto, ale ludzie nie zmieniają się z dnia na dzień, aby pozbywać się imion
jak starych płaszczy. Spójrz na tego tutaj, on dla przykładu wcale się nie
zmienia – lekceważącym machnięciem wskazał siedzącego w siodle białego elfa.
Przy okazji, jakby od niechcenia, przeszedł się wzdłuż łaciatego boku
wyczekującego wierzchowca. – Z chęcią zobaczę, jak radzisz sobie w siodle,
pupilku!
Ręka
Velrena śmignęła niby bat, płasko siadając na brązowym zadzie. Rozległo się
ostre trzaśnięcie, a bolesny kwik zawtórował mu echem, gdy przerażony koń
szarpnął w górę. Rumak stanął dęba, niemal wysadzając jeźdźca z siodła.
Wierzgnął przednimi nogami i z kopyta zerwał się do cwału, zabierając ze sobą
półprzytomnego Esta. Gnał na złamanie karku prosto ku otwartej bramie, a
stojący mu na drodze ludzie uskakiwali, lądując twardo na ziemi. W oszołomieniu
patrzyli za oddalającym się wariatem.
–
Vel, do reszty cię popierdoliło! Co z tobą?! – Col bez ociągania wskoczył na
siodło Gniadej. – Przysięgam, że pozbędę się ciebie z Twierdzy, zanim zrobisz
coś, czego ani Mag, ani ja ci nie darujemy.
–
Znam twój sekret, Cwaniaczku! – Nie utraciwszy humoru, Velren puścił oczko do
rozwścieczonego, popędzającego konia człowieka. – Bawcie się dobrze, obaj! I
wiedz, że to ja zostanę jedynym elfem w Twierdzy – zakończył złowieszczo.
Zadowolony
z siebie imperialny elf otrzepał rękawy zdobionej karmazynowej tuniki i
spoglądając spod półprzymkniętych powiek, w duchu zwrócił białasowi honor -
całkiem długo trzymał się w siodle. Gdy oba konie zniknęły za bramą, radośnie
pogwizdując skierował kroki w stronę Głównego Budynku. Miał pewną niecierpiącą
zwłoki kwestię do przegadania ze Złowieszczym Niedźwiedziem…
***
Estalavanes
był równie spanikowany, co spieniony wierzchowiec pod nim. Z ledwością trzymał
się w siodle i przywierając do spoconego karku, wczepił się mocno w dwukolorową
grzywę. Nie mogąc zatrzymać oszalałego zwierzęcia, z zamkniętymi oczami czekał
na swój koniec, gdyż cała zimna krew odpłynęła zeń podczas starcia z
dręczycielem, który ewidentnie przesadził. Velren naprawdę chciał go zabić. A
może była to przypadkowa, acz umyślnie wykorzystana okoliczność?
Tętent
kopyt uderzających głucho o ziemię grzmiał mu w uszach, a pęd i opór powietrza
niweczyły próby uspokojenia mknącego niczym wiatr, oddychającego chrapliwie
rumaka. Spocona sierść i twarde mięśnie pracujące pod naprężoną skórą nie dawały
wsparcia, jakiego Est w tej chwili najbardziej potrzebował. Pozostało mu żywić
nadzieję, aż koń sam opadnie z sił, zatrzymując się gdziekolwiek. Gorzej, jeśli
złamie nogę i padnie na ziemię, przygniatając go swym ciężarem. Może taki
koniec będzie dobry? Koniec wszystkiego; koniec problemów, rozterek oraz tego
dojmującego bólu zadręczającego ciało i umysł…
–
EEESTIII! – Zniekształcony krzyk docierał do niego obietnicą nadciągającej
pomocy. – Strzemiona! Stopy ze strzemion!
Colonell
zdzierał sobie gardło, wrzeszcząc co tchu w rozpaczliwej próbie dotarcia do
chłopaka. Jeśli ten dzieciak się nie opamięta, to spadając z siodła, utknie i
pozwoli się przewlec przez dalszą drogę. Nie zdąży do niego dotrzeć, bo Gniada
wciąż jeszcze nie osiągnęła maksymalnej prędkości, nawet gdy uniósł się w
siodle, pochylając nad jej wyciągniętą szyją. Był świetnym jeźdźcem, nie wątpił
w swoje umiejętności, ale wiele zależało od klaczki, która najwyraźniej
rozumiała jego pośpiech.
Wyjechali
daleko poza zasięg wzroku wartowników z Twierdzy, a srokaty ogier jak rwał do
przodu, tak nie zwalniał - jeszcze przyspieszył, gnany przeświadczeniem
ścigającego go niebezpieczeństwa. Col wysunął się nieco w bok, aby strzelający
białkami oczu koń Estiego zawczasu go zauważył. Gniada prychała i chrząkała,
wyciskając z siebie siódme poty w ciężkiej próbie doścignięcia towarzysza. Była
nieco mniejsza, lecz braki w rozmiarach nadrabiała zwrotnością, gdy przyszło im
wymijać pojedyncze drzewa porastające skraj lasu.
–
EEEST! Stopy ze strzemion! Strzemiona! Dasz radę, wytrzymaj!
Z
zagłuszonego świstem wiatru wołania docierały do niego wystrzępione zgłoski.
Spośród nich Est wychwycił to jedno, nagminnie powtarzane: strzemiona. Co z nimi?! Ach, Col
ostrzegał, że w takich sytuacjach trzeba się z nich wyplątać. Ale jak miał to
zrobić w pełnym biegu, trzymając się kurczowo grzywy, która pozwalała mu
zachować bezpieczną odległość od szybko prześlizgującej się pod nogami ziemi?
Przecież to obłęd! Już nigdy nie wsiądzie na konia! Przenigdy! I choćby siłą go
sadzali, to nie w tym życiu!
Będąc
na skraju histerii, Est cudem wyswobodził stopy, przez co teraz czuł się
jeszcze mniej pewnie niż dotychczas. Mocno ścisnął udami boki zwierzęcia,
spróbował owinąć ręce wokół grubej, połyskującej szyi rozszalałego konia, lecz
na darmo - łeb zbyt gwałtownie szarpał do przodu. Kątem łzawiącego oka
dostrzegł ruch z lewej, a niska gałąź strzeliła go po długim uchu tak mocno, że
nieomal pisnął, o włos unikając odruchowego złapania za nie.
Przerażony
koń kwiknął i odbił łbem w bok, gdy dłoń człowieka zbliżyła się do jego
rozszerzonych chrap. Mocno przechylony przez siodło Col starał się chwycić
wiszące luźno wodze. Sztuczka udała się bezbłędnie, bo w końcu nie takie
akrobacje już czynił, wychodząc z nich bez szwanku, jednak reakcja zwierzęcia
była niespodziewana. Spieniony koń zaczął wściekle wierzgać, aż ostatecznie
przysiadł na zadzie, raptownie hamując karkołomny pęd. Stanął dęba,
pozostawiając wiszącego u jego karku elfa bez szans na ocalenie.
Col
nie mógł zrobić nic, by go uratować. Z narastającą grozą patrzył, jak chłopak
leci na spotkanie z ziemią i głucho uderza plecami w porośniętą wysoką trawą
glebę. Bez namysłu, nie bacząc na truchtającą klacz, zwiadowca zsunął się z jej
grzbietu i skupiając wzrok na leżącym w całkowitym bezruchu przyjacielu,
pobiegł ku niemu. Nie, to nie działo się naprawdę, nie działo…
Esta
zamroczyło tak potężnie, że nie czuł ani nie widział kompletnie niczego, choć
gotów był przysiąc, iż oczy ma otwarte. Nic go nie bolało i właściwie to było
najgorsze, znaczyło bowiem, że stracił czucie w całym ciele. Z chwilą płaskiego
zderzenia zmiażdżone płuca wypuściły resztę zalegającego w nich powietrza, przy
czym za nic nie przyjmowały nowego. Walczył o oddech, kiedy odcięte,
praktycznie sparaliżowane ciało leżało jak powalone w trakcie huraganu drzewo.
Słyszał słabnące bicie własnego serca, gdy nikły szum coraz wolniej płynącej
krwi przecinał okolicę uszu. Dusił się. Desperacko próbował zaczerpnąć tchu,
zmuszając się do nadludzkiego wysiłku. Pragnął poczuć świeży powiew w płucach,
dostrzec unoszącą się klatkę piersiową, ujrzeć cokolwiek, usłyszeć cokolwiek!
Wydawało
mu się, że krzyknął, bo zaatakował go wściekły pisk. Wtem jaskrawe słońce
zajrzało mu w oczy rozmytymi kształtami. Zaraz też pojawił się błogi cień,
oddzielając go od źródła palącego światła – cień bliski na tyle, by przesłonić
sobą cały widok; nieostry lecz znajomy. Niski głos dudnił mu w uszach, słowa
wybrzmiewały chaotycznym bełkotem mieszającym się z wysokimi dokuczliwymi
gwizdami.
–
Esti! Esti, słyszysz mnie?! – Col zawisł tuż nad leżącym na wznak chłopakiem,
doszukując się w jego oczach choćby najdrobniejszej oznaki świadczącej o
przytomności. – Esti! Mrugnij, szepnij, zrób coś, tylko pokaż, że jesteś ze
mną. Esti! Est! Estalavanesie, słyszysz mnie?!
Nic
nie działało. Elf patrzył niewidzącym wzrokiem w przestrzeń ponad sobą. Ogromne
źrenice nie reagowały na zmiany natężenia światła. Urywany dech zamarł na lekko
rozchylonych wargach, a pierś więcej się nie poruszyła pod cienkim materiałem
czarnego bezrękawnika. Będąc na skraju paniki, Col przyłożył ucho do klatki
piersiowej Esta i odzyskał nadzieję, wychwytując słabiusieńkie kołatanie.
Klepnął lekko biały policzek. Bez reakcji. Powtórzył nieco mocniej, aż biała
głowa przechyliła się delikatnie w bok. Czarne włosy opadły na gładkie czoło,
lecz wreszcie coś się zadziało.
Est
walczył, przełamując opór nieświadomości i powoli przejmując władzę nad
sparaliżowanymi kończynami. Westchnął cicho, wciągając odrobinę powietrza.
Jęknął, gdy jego tors uniósł się gwałtownie. Mógł mieć złamane żebra. Z wolna
normujący się oddech nie świszczał, więc przynajmniej płuca ocalały.
–
Esti, czy teraz mnie słyszysz? Gdzie cię boli? – Col z nową energią podjął się
prób przebudzenia nieprzytomnego przyjaciela. Zaglądał w wielkie oczy,
dostrzegając taniec oszalałych źrenic, które nie rozumiejąc docierających doń
sygnałów, malały i rozrastały się naprzemiennie. – Możesz się ruszyć? Jeśli
mnie słyszysz, mrugnij dwukrotnie!
Jesteś
za blisko – pomyślał rozbudzony Est,
niezdolny wydobyć z siebie głosu. Czuję twój oddech na swoich ustach…
Leżąc
na plecach, nie był w stanie zrobić nic innego, jak wykonać polecenie
przyjaciela. Wkrótce zaczął miarowo oddychać, wypierając ból, ale płytki dech
przyspieszał, przechodząc w niekontrolowane dyszenie.
–
Dzięki Wszechmocnym, żyjesz. – Mężczyzna uśmiechnął się z ulgą, prawie
opierając czoło o szybko unoszącą się pierś chłopaka. – Nawet nie wiesz, jak
się bałem.
Jesteś
za blisko. Zdecydowanie za blisko. Odsuń się ode mnie. Odsuń!
Zwiadowca
nie zmienił swojej pozycji. Osłaniał rannego całym sobą, jak gdyby mógł w ten
sposób przyspieszyć jego proces powrotu do przytomności.
– Możesz się ruszyć? – dopytywał
uparcie. - Trochę to potrwa, zanim dojdziesz do siebie. Dobrze widzisz? Jak z
ostrością? Rozróżniasz kształty?
Za
blisko! Zejdź ze mnie! Odsuń… nie dotykaj mnie!
Est
zacisnął powieki, walcząc o przejęcie kontroli nad nieposłusznym ciałem. Czuł
się, jakby zatonął w grząskim bagnie, a samodzielne wyswobodzenie zakrawało o
niemożliwe, pogrążając go jeszcze mocniej z każdym kolejnym ruchem. Silił się
na wznowienie kontaktu z pojedynczymi mięśniami, byle nie dopuścić do siebie
człowieka. Col martwił się o niego, jego nieracjonalnym zachowaniem powodował
strach o życie przyjaciela, to oczywiste, ale Est nie mógł pozwolić…
Zajrzał
w ciemnozielone oczy, zaczerwienione i zalęknione. Dostrzegł urokliwe złote
plamki skupione wokół okrągłych źrenic. Ciepłe tchnienie owiewało rozchylone
usta, czuł silne ramiona przy swoich uszach, kącikiem oka rejestrował materiał
bluzy, słyszał jego ciężki oddech i własny, dyszący płytko jak podczas
forsownego treningu.
Tak
blisko…
Nieoczekiwany
ruch wywołał reakcję obronną przebudzonego Esta. Odbił zbliżającą się rękę
łowcy, obrócił się na brzuch i uniósł na łokciach. Torsje we współpracy z
adrenaliną wycisnęły z jego żołądka całą zawartość, którą zwymiotował na
wygniecioną trawę.
Colonell
odsunął się, pozwalając mu dojść do siebie. Nie przestawał bacznie go
obserwować, bo po takim upadku mógł być jeszcze w szoku; zachowywać się na
pozór normalnie, by zaraz potem paść i więcej już nie wstać. Przezorny człowiek
wolał dmuchać na zimne.
Przeczuwając,
że nie będzie to krótka sesja oczyszczania organizmu, wstał i podszedł do
zgonionej klaczy. Poklepał ją po błyszczącym od potu karku. Nie szczędził także
kojących pieszczot ogierowi, który przestępował z nogi na nogę skubiąc wysoką,
soczystą trawę. Odpiął od siodła bukłak i wrócił do klęczącego, nadgarstkiem
wycierającego usta dzieciaka. Przykucnął tuż przy nim, ze wzrokiem utkwionym w
półprzymkniętych, załzawionych oczach.
–
Trzymaj. – Podał mu odkorkowany skórzany worek wypełniony po dziubek czystą
wodą. – Przepłucz usta.
Ramiona
chłopaka unosiły się i opadały w coraz głębszym oddechu, a czarne pasemka
przywierały do spoconych skroni, gdy próbował pozbyć się obrzydliwego posmaku z
ust. Zerknął na przedmiot w dłoni człowieka, a potem na niego samego, jakby go
nie rozpoznawał. Nieco niepewnie sięgnął wreszcie po oferowaną mu wodę i
chwycił ją przy pierwszym podejściu, lecz Col i tak ustabilizował ruch jego
ręki, inaczej zawartość niechybnie wylałaby się na ziemię.
Objąwszy
oburącz bukłak, Est przysiadł na piętach i pociągnął niewielki łyk chłodnego,
czystego płynu, płucząc usta. Wypluł na trawę obok. Wziął jeszcze jeden łyk, by
uciszyć podrygujący nerwowo żołądek, a po nim kolejny, by uspokoić nieco siebie
samego. Pewniejszym ruchem oddał szawłok właścicielowi i pochylił się odrobinę,
by powstrzymać zawroty głowy.
Jeszcze
nigdy nie czuł nic podobnego do tego, co działo się podczas intensywnej
regeneracji całego ciała. Mięśnie to wiotczały, to spinały się do granic swoich
możliwości, a obraz przed oczami zamazywał się i wyostrzał na zmianę. Dźwięki
napływały z oddali, stłumione i przenikliwe, niemogące się zdecydować, w jakiej
formie dotrzeć do długich uszu. Nie wspominając już o pretensjach skóry, która
bolała, jakby przeszedł przez maglownicę. To cud, że w ogóle przeżył!
Znów
odtrącił rękę wytatuowanego człowieka i znów zrobił to zupełnie nieświadomie.
–
Przepraszam, Esti, chciałem sprawdzić, czy niczego sobie nie złamałeś… –
Colonell wycofał się dwa kroki i przykucnął naprzeciwko przyjaciela. – Nie mam
złych zamiarów. Chcę ci pomóc.
–
Wiem… - odpowiedział Est i natychmiast tego pożałował, bo czaszka zaczęła mu
pękać. Podpierając się ręką, przeszedł do siedzenia, a potem położył się, by
spod przymrużonych powiek spojrzeć w błękitne niebo. Potrzebował odpoczynku.
Zamknie oczy, zdrzemnie się.
–
Nie powinieneś zasypiać, Esti. – Usłyszał tuż obok. – Przepraszam, nie mogę ci
na to pozwolić.
Est
odwrócił głowę z dala od natręta, ani myśląc o otwieraniu oczu.
–
Daj mi spokój… Jest dobrze. Tylko chwilka…
–
Żadna chwilka! Stracisz przytomność albo i gorzej, idioto!
–
Kogo nazywasz idiotą?
–
Ciebie! – warknięcie nieopodal lewego ucha zaskoczyło go nie mniej niż ostry
ton zdenerwowanego kompana. – Jesteś idiotą, który absolutnie za nic w świecie
nie chce przejrzeć na oczy!
–
Jak rany, o czym ty mówisz, Col?! – wyrzucił z irytacją. Gdy obrócił twarz, by
spojrzeć na naprzykrzającego mu się człowieka, oniemiał. – Col?
Smagły
mężczyzna leżał na plecach tuż na wyciągnięcie ręki i spoglądał na niego niczym
lustrzane odbicie, będąc przy tym niezwykle poważnym. Gdyby Est nie był
zamroczony po groźnym upadku, pewnie odgadłby emocje czające się w
ciemnozielonej toni, układające się na zaciśniętych ustach, odwzorowane na jego
tężejącym obliczu. Teraz jednak nie rozumiał nic z tego, co próbował mu
przekazać ten dziwny przedstawiciel gatunku ludzkiego.
–
Idiota – powtórzył Col. Jeszcze przez kilka uderzeń serca wpatrywał się w elfa,
po czym wsunął ręce pod głowę i przeniósł wzrok na czyste niebo, zasypując
chłopaka dalszymi epitetami. – Dureń. Matoł.
–
O co ci chodzi?
–
Nie zamykaj oczu, przecież widzę, co robisz.
–
Nawet na mnie nie patrzysz, jak możesz to widzieć?! Świetnie, odechciało mi się
przez ciebie spać. A idź wyłysiej!
–
Mam iść co? Wyłysieć? – Niestosowny chichot wyrwał się z piersi człowieka, gdy
powtarzał inwektywę elfa. – Iście przerażająca groźba! Co to ma właściwie
znaczyć?
Est
powoli uniósł się na łokciu zastanawiając, jak wyjaśnić przypadkowe
sformułowanie, którego właśnie użył. Łopatki jeszcze go bolały, podobnie płuca,
klatka żebrowa i krzyż, ale było już lepiej. Mimochodem obejrzał się na
leżącego najemnika, na jego łagodny uśmiech świadczący o niewysłowionej
radości.
–
Nieważne, co to znaczy, Esti. Cieszę się, że mi się udało. – Col nie pohamował
śmiechu na widok zmieszanej miny elfa. – Celowo cię denerwowałem, żebyś nie
odpłynął. Wtedy to by się dopiero porobiło.
Chłopak
zjeżył się cały, w momencie zapominając o przykrym wypadku.
–
Czekaj, czekaj, co?! – pisnął. - To ja się poważnie zastanawiam, o co może ci
chodzić, a ty urządzasz sobie ze mnie podśmiechujki?!
–
Błagam, powtórz to! Podśmiechujki! Chcę to usłyszeć jeszcze raz! – Col śmiał
się na całego, turlając z boku na bok. – Skąd ty to bierzesz, Esti? Jesteś
niesamowity!
–
Naprawdę masz coś z głową, Col…
Est
przesunął urękawicznioną dłonią po twarzy, zatrzymując ją na rozpalonym,
spoconym czole i odgarniając niesforne kłaki wchodzące mu do oczu. Nie potrafił
oderwać spojrzenia od rozbawionego do łez człowieka. Nie chciał. Prawda była
taka, że pragnął słyszeć jego śmiech. Podobał mu się ten dźwięk, nawet jeśli to
on sam był jego przyczyną.
Colonell
był pierwszym człowiekiem, którego śmiech przyjmował jako przejaw czystej
radości, a nie skierowaną ku niemu złośliwość. Lubił jego głos, przyjemnie
brzmiący, gładki i czysty. Wspaniale subtelny przekaźnik emocji. Lubił, gdy
śpiewał, i lubił, gdy się śmiał – szczerze, dobitnie, całym sobą. Bo był sobą,
prawdziwym sobą. Swoboda i nonszalancja nie były efektem wyuczonej pozy, lecz
samego charakteru, natury tego mężczyzny. Urzekające. Wszystko w nim było nowe,
dziwne, niespotykane. Jakby tuż obok leżał nie człowiek, lecz ktoś pokroju
białego elfa. Bratnia dusza. Kawałek jego samego.
Usiadł,
spuściwszy wzrok. Niegrzecznym było gapienie się na kogoś bez słowa, a on nie
chciał być niegrzeczny. Powinien przerwać tę ciszę między nimi, wznowić
kontakt, zająć czas głupotami, na które w końcu mogli sobie pozwolić, bo nie
wiadomo kiedy nadarzy się okazja do wspólnego spędzania czasu. Col pewnie
połączy się ze swoją wybranką węzłem małżeńskim, a potem zamieszkają razem i
spłodzą stadko dzieci, jak to ludzie miewają w zwyczaju. A wtedy… wtedy… Wtedy
Est będzie się cieszył jego szczęściem, bo tak robią przyjaciele. Przyjaciół
się do siebie nie przywiązuje. Przyjaciele po prostu są.
–
Będziesz świetnym ojcem, Col. – Przełknął łzy, ale nie udało mu się ukryć
pociągnięcia nosem, w którym wzbierała szczypiąca wilgoć. – Twoja wybranka ma
szczęście, że trafiła na kogoś takiego jak ty.
Nagłe
wahanie nastroju elfa zaniepokoiło człowieka, który poderwał się z ziemi i
uważniej zajrzał w jasnozielone oczy.
–
Esti? Ty płaczesz?
–
Nie płaczę, jak rany. I odsuń się, z łaski swojej, jesteś za blisko. – Odwrócił
się, zdradzając prawdę. – Po prostu gdy myślę, że kiedyś będziesz miał żonę i
dzieci, to… to jakoś tak czuję, że coś mnie ominie.
–
Nikt ci tego nie zabrania. Nie musisz żyć jak stary, zramolały grzyb, też
możesz…
–
Nie – uciął dywagacje przyjaciela, które ubodły go do żywego. – Nie wiem, jak
to wyjaśnić, ale to nie to.
–
I niby ot tak sobie twierdzisz, że będę dobrym ojcem? – Col wcale nie zamierzał
być ojcem, chyba że Esti w ostatecznym rozrachunku okaże się kobietą, w co
szczerze wątpił. Aż dreszcz przeszedł go na samą myśl. – Dlaczego tak uważasz?
Powiedz, naprawdę mnie to ciekawi.
Drżące
westchnienie wyrwało się z gardła chłopaka, gdy przyciągnął kolana do obolałej
piersi i owinął je ramionami. Może gdy wyrzuci z siebie te wszystkie bolesne
myśli, to znajdzie choć trochę miejsca dla przynoszących ukojenie wspomnień.
–
Jesteś troskliwy i dojrzały, a wydajesz się lekkomyślny i beztroski – zaczął
cicho. – Dbasz o bliskie ci osoby, przedkładasz ich potrzeby nad własne. Jesteś
inteligentny i zawsze starasz się utrzymywać dobry humor, chociaż pod spodem
walczysz z wątpliwościami i obawami. Nie chcesz nikogo zadręczać swoimi
problemami, w tym względzie próbujesz za wszelką cenę trwać samotnie, ale
radością dzielisz się ze wszystkimi bez wyjątku. Jesteś przyjaźnie nastawiony
do całego świata, choć nie wymagasz, by świat był twoim przyjacielem. Dajesz
więcej, niż bierzesz, a to rzadko spotykana cecha u ekspansywnych,
egocentrycznych ludzi.
Colonell
spoglądał w milczeniu na ściągniętą żalem białą twarz. Spostrzeżenia Estiego
były balsamem na jego pękające serce, skrzywiony umysł oraz posępną duszę.
Złagodziły skutki związanej z nim ciągłej niepewności, ukoiły zszargane nerwy.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, by nie uzewnętrznić wszystkiego, co żywił w
stosunku do młodego elfa, ale chciał, żeby Esti zrozumiał to bez jego
bezpośredniego udziału. To będzie najtrudniejsza część, lecz jeśli się
powiedzie… to Col nigdy nie zostanie ojcem.
–
Dziękuję, Esti. Twoje słowa naprawdę wiele dla mnie znaczą, szczególnie że
płyną ze szczerości, a nie chęci przypodobania mi się.
–
Przypodobania ci się? Ktoś taki jak ja? – Sponiewierany chłopak znów westchnął.
– Nie jestem człowiekiem, Col. Sam nie wiem, czym właściwie jestem… Co robisz?
– Obejrzał się za wstającym zwiadowcą, który przeszedł tuż za niego i usiadł
plecy w plecy. – Och – wymamrotał, a uśmiech wdzięczności delikatnie rozproszył
jego smutek.
–
Co z tego, że nie jesteś człowiekiem? Kto powiedział, że człowiek nie może
kochać przedstawiciela innej rasy? Kto ustanowił prawo zabraniające darzenia
miłością osoby spoza swojego gatunku? Jeżeli kogoś kochasz, Esti, to nie
patrzysz na to, jaki jest, jak wygląda, skąd pochodzi, jaką ma płeć… – Col
musiał przyznać, że ten sposób rozmowy był wygodny nie tylko dla aspołecznego
dzieciaka, ale także jego samego. Czuł, że może powiedzieć więcej, niż gdyby
Esti zaglądał mu w twarz. – Kochasz całokształt, każdą najmniejszą
niedoskonałość. Kochasz wady i zalety. Akceptujesz je, przyjmujesz do
wiadomości. Przejmujesz cały bagaż trudnych doświadczeń. Nie kwestionujesz, nie
wymagasz. Kochasz. I chcesz być kochanym. Przynajmniej ja tak to widzę.
–
To… bardzo szerokie spojrzenie. Co nie zmienia faktu, że ludzie w
przytłaczającej większości są istotami o wąskich horyzontach oraz krótkim
wzroku. Nie są w stanie wyjść poza granice swojego małego świata na tyle, by
spojrzeć na całokształt z perspektywy innej niż własna, a mimo to nie mogę się
z tobą nie zgodzić, choć mnie nie będą one dotyczyły.
–
Nigdy nie byłeś zakochany?
–
Nie – odparł dobitnie, lecz zgodnie z prawdą Est. – Nigdy nie byłem zakochany.
–
A ja byłem. Wielokrotnie. Ale nigdy naprawdę nie kochałem, z czego zdałem sobie
sprawę całkiem niedawno.
Est
wyprostował się lekko, grzbietem dotykając pleców skrytych pod miękką bluzą.
–
Można być zakochanym, ale nie kochać? To jest raczej dziwne.
–
Brzmi dziwnie, ale to najczęstsza forma uczucia. Ludzie się zakochują i
odkochują równie łatwo, jak gniewają i godzą. Ale żeby kogoś naprawdę kochać,
trzeba czegoś więcej niż obopólnego zainteresowania i wzajemnego pożądania.
Trzeba głębokiej relacji daleko wykraczającej poza zwykłą przyjaźń. Jedności
pod każdym względem. Empatii. I zrozumienia.
Col
naparł na plecy chłopaka i prawie się zająknął, czując, jak ten zupełnie
swobodnie opiera się o niego. Serce przyspieszyło na wyścigi z oddechem, gdy
zorientował się, co się dzieje. To był dotyk. Przez ubranie, lecz wciąż dotyk.
Est
prawie ułożył głowę na ciepłych barkach łowcy, lecz w porę się na tym zamiarze
przyłapał.
–
A więc kochasz ją, prawda? Ach, przepraszam, to nie mój interes. Czasem bywam
wścibski.
–
Esti, ona
nigdy nie istniała – wyznał cicho Col, stawiając wszystko, co mu pozostało, na
tę jedną kartę. – Nigdy w moim życiu nie było żadnej kobiety.
–
Czyli co? Nie będzie żadnych dzieci? A ja myślałem, że robiłeś to wszystko
dlatego, by z nią być. Jak rany, ale się wygłupiłem! No i powiedziałem
mistrzowi, żeby nie kontraktował cię na kolejne zlecenie, bo masz kogoś, z kim
nie chcesz się rozstawać. I na dodatek tak na ciebie naciskałem, żebyś mi
powiedział, jak to jest… O nie, to dlatego nie chciałeś powiedzieć! Mój młody
wiek nie ma nic do rzeczy. I się wtedy na mnie zdenerwowałeś… Col, przepraszam,
naprawdę. Nie wiedziałem, że… – przerwał słowotok, ponownie łapiąc się na tym,
że zbyt się denerwuje i ciągnie za końcówkę długiego ucha. – Czekaj, bo nie
rozumiem. W sumie niewiele rozumiem, ale tego to już w ogóle. Skoro nie było
kobiety, to kto w takim razie był?
–
Naprawdę muszę powiedzieć ci to wprost? – Głos młodego człowieka ujawnił
zmęczenie ciągłym ukrywaniem prawdy. – Odkąd cię poznałem, byłeś ty. Jesteś ty.
Est
wiedział o tym, lecz nie przyjmował tego do wiadomości. Uciekał przed prawdą,
tak jak uciekał przed wszystkim innym. A w szczególności uciekał przed
odpowiedzialnością z niej wynikającą. Nie chciał wiedzieć, nie chciał się
upewniać, bo było dobrze, wygodnie.
Otworzył
usta i obrócił głowę, by z ukosa zerknąć na rozmówcę, ale głos ugrzązł mu w
gardle. Wziął się w garść i spróbował ubrać myśli w słowa, lecz umykały niczym
połyskujące w słońcu rybki. Est na podobieństwo jednej z nich, nieszczęśliwie
wyrzuconej na brzeg, to otwierał, to zamykał usta w beznadziejnych próbach
złapania tchu. Na marne. Wszystko na marne. Tonął, dusił się, wolał zginąć od
tego cholernego upadku, a nie przechodzić przez ten najeżony pułapkami
rozgardiasz relacji międzyludzkich. Gdzie nie postawił stopy, tam chciało go
coś pożreć. Nie wiedział, jak się poruszać, by nie uczynić nikomu krzywdy, by
nie zranić siebie samego. Tak łatwo było wstać i uciec, wsiąść na konia i
umknąć poza zasięg ludzkich rąk, myśli, serca…
Podniósł
wzrok, czując na sobie nie tylko spojrzenie, ale i delikatny dotyk na policzku.
Nie zdawał sobie sprawy, że płacze, do chwili gdy nie poczuł równocześnie
ciepła i chłodu na gładkiej skórze. Tak jak nie zdawał sobie sprawy z ruchu
siedzącego za nim człowieka, teraz obróconego na tyle, by bez oporu zetrzeć
kolejną łzę. I następną. Wszystkie, nieważne, ile by ich nie było.
Do
pierwszej dłoni dołączyła druga, równie ciepła i szorstka. Nierzeczywista.
Zaskakująco delikatna, niepasująca do zaprawionego w bojach najemnika. Colonell
zamknął twarz chłopaka w swoich dłoniach i trzymał z silnym postanowieniem, że
nie puści, do momentu w którym Esti sobie tego nie zażyczy.
A
nie zażyczył sobie.
Est
zacisnął mocniej powieki i nie powstrzymywał dłużej swoich emocji, które
wystąpiły z brzegów i kaskadą uderzyły w jego pierś. Zatonął w tym cieple,
pozwolił mu się przejąć, porwać, oddawał się podstępnej przyjemności,
przeżyciu, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. Umierał, a przynajmniej umierała
pewna część jego samego. Stopiła się i przekształcała, wytracała na drodze
bolesnego zrozumienia. Rozchylił wilgotne powieki i nieśmiało popatrzył na
mężczyznę obawiając się, że to, co czuł, rozpłynie się w nicości. Że puści go,
odsunie się, zostawi samego. Że odejdzie, zniknie jak wszystko, jak każdy. Coś
w nim umierało, ale na szczątkach powstawało coś nowego, nieznanego i boleśnie
przebijającego się z jego wnętrza ku słońcu, ku promieniom, ciepłym uczuciom.
Wreszcie
opamiętał się na tyle, by przestać wpatrywać się w zimną noc lśniącą lodowymi
kryształami, a zacząć interesować się rozkosznie ciepłym i radosnym dniem
pięknego lata obfitującego w słodkie owoce. Nie umiał się zdecydować, co ze
sobą zrobić. Przymknął oczy, pragnąc intensywniej doświadczyć tego, co
napływało do niego wszystkimi zmysłami. Obróciwszy się, uniósł drżące ręce i na
wyczucie ułożył je na silnych, twardych dłoniach przyjaciela, dużo większych
niż jego własne, lecz zdumiewająco ciepłych. Położył smukłe palce wzdłuż
grubych palców mężczyzny. Przesunął po nich opuszkami, wczuwając się w ich
fakturę, temperaturę, doszukując się różnic pomiędzy nimi, widząc je w
wyobraźni, rejestrując każdy najmniejszy szczegół w postaci włosków, blizn,
zgrubień czy odcisków. Były tak bardzo inne, że miał ochotę zdjąć rękawiczkę,
by swobodnie czuć je całymi dłońmi, nie mógł jednak tak łatwo oddać się we
władanie własnych kaprysów i zdradzać tajemnic komu popadnie. Choć kiedyś
zapewne mu powie. Kiedyś.
–
Nie przeszkadza ci mój dotyk? – zachrypnięty szept przeciął ciszę z rzadka
przerywaną popołudniowymi ptasimi trelami. To była bajka, do której Colonell
trafił z szarego świata ponurej codzienności. Sen powracający na jawie.
–
Najwyraźniej tego potrzebujesz, skoro cały czas próbujesz mnie dotknąć, Col.
Est
mocniej przycisnął jego dłonie do swoich policzków. To było niewytłumaczalne
doznanie. Jak gdyby to nie jego dotykano, a jednak w jakimś stopniu jego. Sam
tego chciał, to prawda, nie bał się, nie uciekł. I nie żałował.
–
Chciałem wiedzieć, czy ci nie przeszkadza, bo jeśli tak, to… – Col odchrząknął.
– …to przestanę. A przynajmniej na razie.
–
Nie – wymruczał Est w odpowiedzi i lekko opuścił głowę, wtulając się mocniej w
coraz cieplejsze ręce. Paznokcie długich palców łowcy nieznacznie dotykały
nasady uszu, lecz nie na tyle, by na nie zadziałać. – Nie przeszkadza, bo to
twój dotyk, Col. Bo chcesz tego. I ja… i ja też chcę.
–
Więc rozumiesz…
Tak
niewiele dzieliło go od możliwości przyciągnięcia Estiego do siebie, dotknięcia
jego ust własnymi, posmakowania ich, spróbowania ciepłych, nasyconych emocjami
łez. Ale to nie była odpowiednia chwila. Chłopak musiał oswoić się z tym, co
właśnie do niego dotarło, pojąć przełom, jaki dokonał się w nim samym. A co
najważniejsze, przecież nie potwierdził swojego stanowiska względem młodego
zwiadowcy. Prawdopodobnie sam nie rozumiał, co się z nim działo, toteż nie mógł
tego sprecyzować. Mieli czas. Przynajmniej był świadomy jego uczuć i mieli to
wreszcie za sobą. Ulga była ogromna. Col dość już miał oszukiwania go na każdym
kroku, gdy szczerość aż rwała ku wolności. Szeroki uśmiech nie schodził z jego
ust, gdy szeptał kolejne, pełne czułości słowa.
–
Naprawdę czuję się lepiej. Jakbyś zdjął ze mnie klątwę.
Ostatecznie
przyciągnął do siebie elfa tylko po to, by przytknąć jego czoło do własnego. W
dużych zielonych oczach dojrzał lęk z wolna przeistaczający się w dziwny ból,
udrękę, aż ostatecznie tęsknotę. A potem delikatne usta wygięły się w uśmiechu,
gdy okolone krótkimi czarnymi rzęsami powieki przymknęły się w błogim spokoju.
Chłopak czuł się bezpiecznie, sprawiając Colowi satysfakcję oraz radość
niemożliwą do opisania.
Est
wypuścił dłonie przyjaciela z miękkiego uścisku i sięgnął ku jego skroniom.
Przesunął palcami wzdłuż ciemnobrązowych, przystrzyżonych włosów po bokach,
zatrzymując się dopiero w miejscu, w którym przechodziły w pasemka długości
palca. Były naprawdę miłe w dotyku. Krótkie niedorzecznie łaskotały wnętrze
dłoni, a dłuższe prześlizgiwały się między smukłymi palcami, porywane lekkim
wiatrem. Cudowne uczucie, w którym się zatracał. Z tak niewielkiej odległości
wyraźniej czuł ich zapach, charakterystyczny i mocny, należący do ludzkiego
mężczyzny, mający wyjątkową nutę wyróżniającą go spośród pozostałych. Zapach,
który zapamięta już na zawsze.
Colonell
zamruczał.
–
Swawolisz, Esti…
Te
dwa słowa zawierały w sobie tyle ciepła i uśmiechu, że Est nie powstrzymał się
przed leniwym otwarciem oczu. Zerknął na lekko rozchylone usta człowieka,
znajdujące się na linii wzroku, i sam uśmiechnął się szerzej, odsłaniając
koniuszki kłów. Nie wiedział, jak bardzo przyjemne może być głaskanie, jako że
sam nigdy tego nie doświadczył, ale skoro dotykanie dawało mu tyle
zawstydzającej przyjemności, to dla Cola zapewne było nie mniej pobudzające…
Co
on właściwie najlepszego wyczyniał?!
Jak
oparzony oderwał dłonie od przyjaciela. Szybko wyswobodził się z czułego ucisku
i gotów natychmiast usprawiedliwiać swoje haniebne zachowanie, przysiadł ciężko
na ziemi, przerażony własną poufałością oraz nadmierną zuchwałością.
–
Jak rany, przepraszam, nie wiem… nie wiem, co się ze mną stało. To było… Nie,
przepraszam, Col. To było złe. Bardzo, bardzo złe. Naruszyłem twoją granicę, to
się… to się więcej nie powtórzy.
–
Esti, to ja pierwszy naruszyłem twoją granicę. I wcale nie wyglądałeś na
przejętego tym faktem. – Colonell również się odsunął, szanując nagłą potrzebę
prywatności jaką wręcz emanował zakłopotany elf. – Nawet bym nie pomyślał, że
masz tak wrażliwy zmysł dotyku. Wszystkie twoje zmysły są tak bardzo wrażliwe
na bodźce?
–
Tak. Nie. Chyba są. Jak rany, Col, ja… nie, to nie tak, naprawdę byłem
przejęty, tak przejęty, że nie wiem, co robić, co mówić, jak się zachować… –
przyspieszał z każdym kolejnym zdaniem, rozpędzał się jak lawina mająca
pogrzebać go we własnym skrępowaniu. Wpatrzył się w swoje dłonie, poszukując w
nich wsparcia w drodze do samozniszczenia, lecz nie znalazł nic poza białą
skórą i czarną rękawiczką. – To było przejmujące, niesamowite, pierwszy raz
dotykałem kogoś… pierwszy raz ktoś mnie
tak dotykał. Tak ciepło i troskliwie. Przekazywał mi uczucia w sposób
inny niż werbalny, przemawiał do mnie na poziomie wykraczającym poza pojmowanie
prostego umysłu. Jakby twoje ciało rozmawiało z moim. Jakby łączyły się na
wysoko zaawansowanym etapie poznawczym.
–
Esti, oddychaj, nic się nie dzieje. – Mężczyzna uśmiechał się szeroko, a był to
uśmiech, który chłopak widział po raz pierwszy w życiu; euforyczny,
odsłaniający równe zęby i pełen tego czegoś, czego wciąż nie znał, a czego
nagle zapragnął nad życie. – Jest dobrze, dzieciaku, wdech i wydech. Wierzę ci,
jesteś poruszony jak liść na wietrze. Dygoczesz. Mówisz dziwne, niezrozumiałe
rzeczy. Na pewno wszystko w porządku?
–
E, tak… Tak, wszystko. – Est wbił rozgorączkowany wzrok w ziemię, skubiąc ucho.
– I nic mnie nie boli. Naprawdę. Jakbym nigdy nie spadł z konia. Jest dobrze.
Bardzo. Świat się jeszcze nie zawalił. Przynajmniej niczego nie zniszczyłem. Bo
nie zniszczyłem, prawda?
–
Estalavanesie, jesteś strasznym fatalistą. – Col pokręcił głową z udawanym
politowaniem. – Takimi myślami ściągasz na siebie kolejne kataklizmy.
Jeżeli
zwyczajny dotyk doprowadził Estiego do takiego stanu, to co będzie, gdy pójdą o
krok dalej? O ile pójdą w ogóle, bo nie mógł żywić przekonania, że wszystko
potoczy się po jego myśli. To, że wycofany dzieciak pozwolił się dotknąć, nie
było dowodem na dozgonną miłość, a kolejnym etapem długiego procesu oswajania.
Ale było warto, bo efekty okazały się wręcz powalające.
–
Fatalistą? Ja? Nie, jestem realistą.
–
Jeśli już, to pesymistą, Esti, znowu mylisz pojęcia. - Col swobodnie ułożył się
plecami na trawie, ręce zakładając pod głowę. Przymknął oczy, wystawiając
policzki na ciepłe promienie zachodzącego słońca oraz chłodny wietrzyk
szemrzący liśćmi. - Z góry zakładasz, że coś zepsujesz lub zniszczysz, dlatego
podświadomie dążysz do spełnienia najczarniejszego scenariusza.
–
To tak nie działa.
–
Nie? A co było w bibliotece?
–
Jak rany i znów to samo… – Est wyciągnął się na boku, spoglądając na
wypoczywającego przyjaciela. Opamiętał się. Wróciła mu zdolność logicznego
rozumowania i wysuwania racjonalnych argumentów, z których dobrodziejstwa
bezzwłocznie skorzystał. – To była moja zachłanność. Albo głupota. Albo oba i
jeszcze coś.
Colonell
milczał. Nieopodal konie szczypały trawę, ogonami opędzając się od ospałych
much. Sielanka. Letni dzień, a nie zimowa noc. Szmer liści, pieśń odległego
lasu. Głosy ptasich śpiewaków przy akompaniamencie owadów szykujących się do
całonocnego koncertowania. Wszystko jedną harmoniczną nutą docierało do uszu
Esta. Trwał podparty na boku, z przymkniętymi powiekami oddawał się żywej ciszy
otoczenia i byłby odpłynął w ciemną toń nieprzytomności, gdyby nie niski pomruk
nucącego kojącą melodię człowieka. Aż ciarki przeszły mu po skórze. Mógł spać,
tak jak mówiły słowa znajomej piosenki. Tak, czasami lepiej jest spać… we śnie
budować nowy świat…
–
Powinniśmy wracać. – Melodia płynnie przeszła w mowę, na którą Est zareagował
jękiem rozczarowania. – Wyrzygałeś cały obiad, a szkoda, żeby ominęła cię
kolacja z Magiem, prawda? I jak się czujesz? Obiecasz mi, że zgłosisz się do
kapłanów zaraz po spotkaniu z mistrzem? Słuchasz ty mnie w ogóle?
–
Jak mam cokolwiek powiedzieć, skoro nie dopuszczasz mnie do głosu? – wymamrotał
z wyrzutem Est. Nie miał ochoty się stąd ruszać. Chciał tu zostać, tylko z
Colem. Niestety nie mieli takiej możliwości, wzywały ich bowiem obowiązki, a
popołudnie z wolna przechodziło w wieczór.
Wstał
z wygniecionej trawy, otrzepał ubranie z zalegających na nim źdźbeł i
przeciągnął się kilka razy na podobieństwo rozgrzewających ćwiczeń,
równocześnie sprawdzając, z którymi częściami ciała będzie niemały problem w
drodze powrotnej.
–
A wiesz, że chyba mam złamane żebro?
Colonell
zatrzymał się oniemiały.
–
Jesteś niemożliwy – sapnął. - Masz złamane żebro i ot tak sobie rozciągasz się
na wszystkie strony? No chyba nie.
–
No chyba raczej. Trochę boli, o tutaj. – Est dotknął miejsca poniżej pachy. – A
nie, to będzie siniak.
–
Co za dureń. – Z trudem powstrzymując parsknięcie, tropiciel podszedł do
pasących się koni. – Zrzęda się z tobą raczej nie nudzi.
–
A idź wyłysiej! – zawołał za oddalającym się przyjacielem i aż sam się
uśmiechnął, w odpowiedzi słysząc gardłowy, niewymuszony śmiech.
Po
raz pierwszy od naprawdę długiego czasu Est czuł wewnątrz siebie niezmącony
spokój. Odnosił wrażenie przedziwnej lekkości, jak gdyby na skrzydłach
szczęścia mógł odfrunąć w świat i niczym się nie przejmować. A przede wszystkim
pokrzepiła go myśl, że uczucia Cola nie były zwrócone w kierunku kogoś innego,
bo chociaż sam nie wiedział, co w głębi serca do niego czuje, to przynajmniej
miał już punkt zaczepienia, na podstawie którego zacznie odkrywać własną
skomplikowaną osobowość.
Ponaglony
gestem śniadego kompana bez wahania podążył za nim, powstrzymując się, by
przypadkiem nie zacząć biec.
***
Wilki
święciły swój triumf. Z pełnymi brzuchami układały się na zasłużony odpoczynek
wokół dwunogiej istoty będącej im przyjacielem oraz przewodnikiem. Kilka z nich
wyciągnęło przed siebie przednie łapy, układając na nich podłużne pyski. Inne
kładły się na boku, przeciągając rozleniwione sycącym posiłkiem ciała, a dwa
najmłodsze dokazywały między sobą o kawałek obgryzionej z mięsa kości wręcz
stworzonej do zabawy.
Obserwator
również przymknął powieki, chłonąc kojące odgłosy rozlegające się nocą w gęstym
lesie. W takich miejscach nigdy nie było cicho, a cecha ta zdawała się
najpiękniejszym elementem nieujarzmionej natury. Kiedy jedno stworzenie
zasypiało, drugie budziło się, by wypełnić powstałą w ten sposób lukę. Natura
nie uznawała pustki - zaburzała ona równowagę oraz zagrażała odwiecznej
harmonii.
Niestety
ta odgórnie przyjęta zasada nie dotyczyła wszystkich. Ludzie nie mieli
skrupułów. Ich zamiłowanie do nadmiernego hałasu wręcz zakrawało o profanację.
Podobnie rzecz miała się z bezczeszczeniem przyrody prymitywnymi,
pretensjonalnymi budowlami. W ich kamiennych domenach rządziła drażniąca uszy
odwieczna krzątanina, harmider, obrzydliwy zgiełk daleki wszystkiemu, co
prawdziwe. Prowadziło to do narastania frustracji, toteż nic dziwnego, iż byli
tak wojowniczą rasą. Owszem, zdarzały się wyjątki; samotnicy, eremici
nazywający siebie druidami, miłujący pokój i naturę wyznawcy harmonii, chociaż
na całym świecie zostało ich mniej niż palców u jednej dłoni. Czuł wobec nich
ogromny respekt, lecz ku jego rozpaczy druidzi stawali się już tylko bohaterami
legend. Jak bogowie pojawiali się w naciąganych opowieściach przekazywanych z
ust do ust, przeinaczonych, czyniących szkodę imionom, o których traktowały.
Obserwator świadom był otaczającej go rzeczywistości, jednakże nie łagodziło to
goryczy odczuwanej na myśl, że prędzej czy później najprawdziwsza historia
zmieni się w podanie, następnie w legendę, aż ostatecznie zginie jako bajka
opowiadana w wątpliwych przybytkach.
Ludzie
niszczyli wszystko, czego się dotknęli. Zanim się pojawili, świat był dobrym
miejscem, w którym nikt nie zaburzał równowagi, przemoc była wyłącznie środkiem
do napełnienia brzucha oraz ochrony potomstwa, ziemie należały do tych, którzy
potrafili o nie zadbać, natomiast słowo „granica”
było określeniem umownym, a nie wysokim murem zbudowanym z kamienia.
Świat ludzi odzwierciedlał ich wnętrza: szare, ponure, brzydkie, wypaczone.
Toczyli bezsensowne wojny o błahe sprawy, wybijali się wzajemnie po to, by na
powrót zasiać swe nasienie zarazy i wzrosnąć, aby kontynuować cykl zabijania i
rozrodu. Jak bardzo skrzywiony był sens ich istnienia, skoro polegał na
kontroli rozrodczej gatunku poprzez regularne krwawe utarczki? Ziemia była
przesiąknięta ich wstrętną posoką, napęczniała od gnijących trupów,
poszatkowana rdzewiejącym żelazem. Nie powinien się denerwować, lecz myśl o
robactwie zamieszkującym jego ziemie, roszczącym sobie prawa do niej
wyprowadzała go z równowagi.
Obserwator
warknął, a leżąca obok wadera uniosła łeb i spojrzała na niego z troską
widoczną w żółtych, inteligentnych ślepiach. Zasłonił kły, nie chcąc
przeszkadzać małym braciom i siostrom w spoczynku. Wykonali doskonałą robotę.
Bez jego udziału upolowali dorodnego jelenia, którego szczątki leżały w zasięgu
wzroku drapieżników gotowych bronić swego żeru. Wzorowa współpraca oraz jasny
podział obowiązków sprawiły, że polowanie trwające niemal do świtu zakończyło
się powodzeniem, czego dowodem były okrągłe brzuchy i zadowolone pyski
wszystkich członków watahy.
Nagły
impuls przeszył umysł Obserwatora, zmuszając go do kurczowego zaciśnięcia
powiek.
–
Zakon Paladynów wykonał nagły ruch,
Obserwatorze… – Cichy szept zmusił go do ponownego otwarcia oczu.
Żółtozielone ślepia błysnęły w ciemności nocy, gdy wygodniej zaparł się plecami
o pień drzewa. Czuł gniew Pana, jego bezradność, mimo że był on oddalony od
puszczy śródlądu o wiele setek kilometrów. – Ograniczyli moje pole manewru, choć nie są tego świadomi… –
Złośliwość przemknęła mu przez głowę i już prawie spytał swego pana, cóż on
jeden ma z tym fantem zrobić, jednak na czas się powstrzymał. Pan nie był
zagniewany. Pan kipiał furią. – To nie
jest czas, w którym mógłbym odsłonić siebie oraz wszystkie moje siły! Nie
jesteśmy gotowi na bezpośrednie starcie, wciąż brakuje nam na to tygodni,
miesięcy! To niewiele, tak bardzo niewiele… Nie zaprzepaszczę tysiąclecia
planowania i skrzętnego działania! Powiedz mi, mój miły Obserwatorku, cóż mogło
pchnąć ich do opuszczenia swoich wygodnych, cieplutkich norek? – Znał ten
słodki ton pełen pieszczotliwych zdrobnień. Nie wróżył on niczego dobrego i
chociaż Obserwator nie posiadał kryształowej kuli, to z łatwością mógł
przewidzieć niedaleką przyszłość. Pan był nieobliczalny, a przez to szalenie
niebezpieczny. – Jak sądzisz, dokąd
udadzą się na swoich konikach w pierwszej kolejności? Na północ czy ku ziemiom
śródlądu? Czyżby wiedzieli, gdzie znajduje się obiekt naszych poszukiwań, hm?
– Jeżeli takie jest twoje życzenie,
Panie, w tej chwili zaatakuję Twierdzę i odbiję cel – wysyczał Obserwator w
ciemność, ściągając na siebie uwagę czujnych wilków. To prawda, że poszukiwany
tkwił w warowni. Wyczuwał go za każdym razem, gdy o włos unikał nocnych
patroli. Jego esencjonalny zapach nabierał intensywności. I co najbardziej
intrygujące, zawsze otaczał jednego i tego samego człowieka. – Uzyskalibyśmy w
ten sposób dodatkową przewagę.
–
Humanoidalna postać odbija się na tobie
niedostatkiem pomyślunku, Obserwatorze. Śmiem uważać, iż słabujesz na umyśle… –
Przygana, chociaż wypowiedziana spokojnie, nie była łagodna. – Sądzisz, iż twoja prawdziwa postać nie
przyciągnie zbędnej uwagi? Nie tylko oczy ludzkich wartowników patrzą,
Obserwatorze. Nie mam pewności, czy paladynów z Północy nie postawiono w stan
gotowości. Nie, twój pomysł pozbawiłby nas ogromnej przewagi. Żyją w błogiej
niewiedzy, podczas gdy tuż za plecami spolegliwego arcypaladyna gromadzą się
cienie tak gęste, iż pochłaniają cały jego blask. Poza tym ryzyko uszkodzenia
lub zabicia celu jest zbyt wielkie, by w ogóle rozważać się jego podjęcia.
Wiele in minus, Obserwatorze, a tylko jedno in plus.
–
Zatem cierpliwie oczekuję twoich dalszych rozkazów, Panie. Póki co trwać będę
na posterunku.
–
Dobrze, Obserwatorze. Orientuj się w
wydarzeniach, a jeśli zajdzie taka potrzeba, to doskonale wiesz, jak
postępować. Pilnuj go za cenę własnej skóry. A wiedz, że wysoko ją cenię.
I
znów to dojmujące wrażenie wyrwania kawałka umysłu podczas przerywania kontaktu
mentalnego. Pan rzadko bywał subtelny, ale gdy mu się to zdarzyło, zwykle
kończyło się czyjąś śmiercią.
Obserwator
odetchnął ciepłym letnim powietrzem, wilgotnym i pachnącym żywicą. Dzisiejszej
nocy wzmogła się w nim chęć zabicia poszukiwanego dla samego faktu pozbycia się
go. To nic, że Pan w istocie obdarłby go ze skóry, uprzednio torturując na
setki sposobów. To nic, że Zakon Paladynów pozostałby u szczytu władzy. To nic,
że jego rodacy dłużej wypatrywaliby lepszych czasów. Obserwator najzwyczajniej
w świecie zaczynał odczuwać zmęczenie ślęczeniem w jednym miejscu, ukrywaniem
się, trwaniem w cieniu. Nie po to porzucił Barwę, by oddać się bezczynności.
Mimo
ogarniającej go irytacji, przyznawał, że w Estarionie zaczynało się robić
ciekawie. Obecna sytuacja polityczna do złudzenia przypominała mu grę w
królestwa, ostrożne ruchy figur umiejscowionych na czerwono-białej szachownicy
– piony oczekiwały na rozkazy, królowie obmyślali strategie, zaś hetmani z
namysłem przemieszczali się po swoich polach, o włos mijając przeciwnika.
Obserwator nie lubił gier, kojarzyły mu się bowiem ze znienawidzonymi ludźmi, i
gdy tylko uzmysłowił sobie własną niechęć, tak nagle uczestnictwo w tym
przedsięwzięciu straciło w jego oczach na atrakcyjności. Na powrót miał ochotę
pojednać się z naturą, a nie toczyć bitwy w imię siły uchodzącej za
nadprzyrodzoną. Zabrnął jednak za daleko, by ot tak móc zrezygnować. Nie było
już odwrotu. Bierki stanęły na planszy, a pierwsze ruchy zostały wykonane,
toteż raz rozpoczętą rozgrywkę można zakończyć wyłącznie zwycięstwem.
Lub
ponosząc śmierć.
Masując
obolałe skronie, Obserwator doszedł do wniosku, że skoro w tej brutalnej grze
Pan był królem, to on powinien wcielić się w rolę hetmana. W końcu od zarania
dziejów Wojna i Śmierć nierozłącznie kroczyły wśród żywych…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz