Estalavanes
ziewnął szeroko, z rozkoszą wystawiając policzki na rześki wiatr letniego
brzasku. Uwielbiał tę porę dnia, wywoływała w nim pewnego rodzaju nostalgię -
poruszała wrażliwą duszę, odzywając się w sercu melancholijną nutą.
Zaspanymi oczami rozejrzał się po pustym,
cichym dziedzińcu chłonąc widok jak ze snu. Wąskie smużki eterycznej mgły
unosiły się wszędzie dookoła. Ubita ziemia oddawała wilgoć pierwszym promieniom
słońca nieśmiało wpadającym zza niebosiężnych murów, a w cieniu zadaszenia
zebrały się kryształki rosy, kapiąc jak po rzęsistym deszczu. Est kochał ten
pozorny spokój panujący w warowni na chwilę przed przebudzeniem się jej
mieszkańców. Twierdza nigdy nie spała, lecz zdarzały się momenty, kiedy można
było odnieść zupełnie odwrotne wrażenie.
Mrugnął, pozbywając się resztek snu z
powiek. Chłodne powietrze pokryło go gęsią skórką, zmuszając do roztarcia
nagich ramion i przekroczenia progu Wieży Czarodziejów. Dzień zapowiadał się
gorący, a mimo to poranek był przejmujący jak na jesieni - wietrzny i niosący
woń nadchodzących zmian, bez ostrzeżenia wdzierał się pod lekki materiał ubrań.
Przeciągając się niczym kocur, Est zszedł po dwa stopnie na raz i z
zadowoleniem ruszył do studni za Głównym Budynkiem.
Stwierdzenie, że się nie wyspał, było
srogim niedopowiedzeniem. Znów zasiedzieli się z Travisem do późnych godzin
nocnych i podczas gdy alchemik mógł spać do woli w wygodnym łóżku, tak jego
asystent miał jeszcze inne obowiązki. I na swoje nieszczęście zajęcia zaczynał
skoro świt, gdyż nie było zmiłuj w obliczu tego, co szykował dla niego mistrz.
Ponadto dzisiaj miały zostać poczynione pewne zmiany w harmonogramie ćwiczeń
sprawnościowych, których nie mógł się doczekać. Roznosiła go naturalna
młodzieńcza ciekawość, poddając cierpliwość poważnej próbie. Nie potrafił
przestać o tym myśleć, gdy czerpakiem zbierał wodę z metalowego wiadra i
popijał drobnymi łyczkami, zastanawiając się, co też Mag dlań przygotował.
Ugasiwszy pragnienie odstawił naczynie, by nabierając w dłonie wody, kilka razy
ochlapać sobie nią twarz.
- Ranny ptaszek z ciebie, Esti. -
Zaskoczony elf przetarł oczy nagim przedramieniem i obrócił się w stronę
siedzącego na ławce Colonella. Zamyślony nawet nie zwrócił uwagi na przyjaciela
rozciągniętego wygodnie pod ścianą z ciosanego kamienia. - Nie przeszkadzaj
sobie. Poczekam, aż skończysz.
- Już skończyłem.
Est prychnął, pozbywając się kropel z
nozdrzy. Zaczesał mokrymi palcami rozwichrzone włosy, strzepnął przesiąkniętą
rękawiczkę i przeszedł kilka kroków, przysiadając się do niego bliżej, niż miał
w zwyczaju. W mig oprzytomniał, widząc charakterystyczny pancerz.
- Wracasz z patrolu? – zapytał ostrożnie.
- Nie, czekam na Starego. Jedziemy z nim
jako „straż honorowa” - sprostował zrezygnowany Col. - Nie będzie mnie przez
dwu-, może trójdzień, a przed wyjazdem chciałem ci przekazać nagrodę. Do rąk
własnych.
- Nagrodę? - powtórzył Est, wzroku nie
odrywając od tłoczonego skórzanego napierśnika przepasanego bandolierem z
nożami do rzucania. Zerknął na sakiewkę zręcznie odpiętą od pasa ze sztyletami,
teraz wyciągniętą ku niemu.
- Wygrałeś wczoraj, prawda? - Wspomnienie
rozświetliło twarz zwiadowcy zaraźliwym uśmiechem. - Skórkowańcu, w
jeździectwie stajesz się coraz lepszy. Nawet nie dałem ci forów, a przegoniłeś
mnie dobre kilka metrów.
- Ach, rzeczywiście…
Czując wypływające na policzki
niedostrzegalne zawstydzenie, Est umknął spojrzeniem w kierunku studni. Sięgnął
do długiego ucha, chłodnego i miękkiego w dotyku, ciągnąc za nie niemrawo.
Odkąd Colonell wczoraj ich dotknął, zaczął inaczej je postrzegać, choć odruch
wciąż mu pozostał.
- Miodowe ciasteczka, racja… Czekaj, nie
będzie cię trzy dni?
- Zmartwiony? - Zwiadowca podciągnął nogę
na siedzisko i poprawił luźną połę ciemnozielonej tuniki wystającej spod
kirysa. Pojedynczym ruchem nadgarstka zachęcił chłopaka do odbioru nagrody
ułożonej w zagłębieniu urękawicznionej śniadej dłoni. - Odetchniesz trochę ode
mnie.
Est przyjął woreczek, przyjemnie ciężki i
pełen smakołyków.
- Trzeba czasem odpocząć, prawda?
- Powiedziałeś to jakoś bez przekonania –
zauważył Col. Szeroki uśmiech zelżał, przechodząc w smutne uniesienie lewego
kącika ust. - Będziesz miał więcej czasu dla Travisa. Tymczasem powinieneś
chyba udać się do sali ćwiczeń, Zrzęda już czeka, widziałem się z nim przed
chwilą.
Mówiąc to, zsunął się z ławki, obrócił do
białego elfa i skinął głową, szykując do odejścia. Na co chłopak najzwyczajniej
w świecie nie mógł pozwolić. Zadziałał instynktownie, zaskakując nie tylko
człowieka, ale i siebie samego.
- Col… - Nim się zorientował, stał
naprzeciwko niego, miętosząc zwieńczenie lnianego woreczka. - Dlaczego jesteś
dla mnie miły? Znaczy, w sensie nadmiernej troski. Jak rany, wcale nie
nadmiernej, po prostu w stosunku do innych jest ona jakby, ja wiem, mniejsza…
Przerwał, a jego rozbiegany wzrok szukał
jakiegokolwiek punktu zaczepienia, byle nie były to okolice wytatuowanego
oblicza, do którego i tak natrętnie powracał. Ostatecznie wziął wdech dla
uspokojenia nie tyle siebie, co niesfornych myśli, bo znów plótł co mu ślina na
język przyniosła. Przy jowialnym tropicielu tracił rozum. Wyłącznie przy nim!
Nawet Travis nie wzbudzał w nim tak silnej burzy!
- Przecież jesteśmy przyjaciółmi, Esti.
Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym i nie mówię o twoim wyglądzie. Chociaż to, co
widzę, bardzo mi odpowiada - dodał niższym, uwodzicielskim tonem, pesząc
chłopaka.
Z rozbawieniem odkrył że stojący przed nim
dzieciak był już pełnoprawnym mężczyzną, jeśli nie brać pod uwagę
definicji wieku. Różnica wzrostu, do niedawna wyraźna, zaczynała się zacierać.
Esti rósł szybciej niż ludzie w wieku dojrzewania, ale na szczęście nie stracił
nic ze swej ujmująco nieporadnej natury.
Lekki uśmiech wykwitł na wargach
człowieka, przydając im subtelnej ciepłej barwy. Zadowolony z siebie obserwował
jak Esti mruga gwałtownie, a źrenice rozszerzają się nieznacznie, choć
natężenie światła się nie zmieniło. Tak, ryba połknęła haczyk i idąc w zaparte
ciągnęła przed siebie, jak gdyby nic się nie zmieniło. Dać temu chłopakowi
taran, a nie będzie bramy, której by nie wyważył tym swoim oślim uporem.
Zresztą Col doskonale wiedział, że najpotężniejsze warownie upadają nie na
skutek przeważającej siły, lecz konsekwentnej taktyki. Esti był jedną z nich,
zamkniętą na głucho, solidnie bronioną, a jednak ustępującą z każdym mijającym
dniem. Było to poniekąd zabawne porównanie i młody najemnik pilnował się, by
przypadkiem nie parsknąć śmiechem. Bawił się wyśmienicie, słuchając jego
argumentów.
- Masz wielu przyjaciół, a nie zabiegasz o
nich tak jak o mnie. Nie spędzasz z nimi tyle czasu co ze mną. Z drugiej strony
tak naprawdę nie wiem czy nie jest inaczej, a z góry zakładam...
- Dzieciaku – wszedł mu w słowo Col -
tylko ciebie uważam za przyjaciela, bo wiesz o mnie rzeczy, jakimi nie
dzieliłem się z nikim innym, nawet ze Zrzędą. A poza tym przyjaciele dbają o
siebie, prawda?
- Ale ty masz ukryty motyw.
- Och, zatem o to ci chodzi… - Col nie
mógł powstrzymać chichotu. Ten dzieciak nie był w stanie wyrazić wprost tego,
co czuł. Szedł naokoło trwoniąc czas i energię, plątał się i mieszał, a
wystarczyło na niego popatrzeć, by poznać prawdę. – Owszem, mam. W sumie to nie
taki ukryty, skoro o wszystkim wiesz.
Est cofnął się, gdy uzbrojony mężczyzna
zbliżył się do niego, równając wzrok na wysokości jego oczu. Mógł dojrzeć
kropki i niewielkie blizny na smagłej cerze, tym samym narażając się na
niespodziewany atak. Powinno mu to dokuczać. Powinien się zirytować i czmychnąć
na bezpieczną odległość, ale tkwił bez ruchu niby wbity w ziemię kołek. Usilnie
nie dopuszczał do siebie niewygodnych myśli, przydając sobie tylko zmartwień.
Szkopuł w tym, że nie on jeden cierpiał. Jego brak zdecydowania odbijał się na
wielu aspektach życia, lecz o wiele gorsza była myśl, że cierpiała także osoba
będąca mu przyjacielem. Będąca dla niego kimś więcej niż zwykły przyjaciel
mógłby być.
Uciekający bez końca głupiec, bezmyślny
szczeniak! Przepełniony melancholią za nic nie mógł znaleźć w sobie miejsca na
to, co otwierało się tuż pod jego nosem. Za nic nie potrafił cieszyć się letnim
dniem, bo zimowa noc przywoływała go do siebie. Muśnięta słońcem jasnobrązowa
skóra, ciepły blask szczerego uśmiechu, powiew radości, ożywczy dotyk…
Colonell. On był personifikacją letniego dnia, piękną jak wymarzona wspólna
przyszłość.
Col ujął jego podbródek odsłoniętym
kciukiem i palcem wskazującym i z niespodziewaną delikatnością uniósł na tyle,
by ich spojrzenia ponownie się spotkały. Białe dłonie zacisnęły się nerwowo na
wiązaniu sakiewki. Rozchylone usta odsłaniające koniuszki kłów zamarły w
oczekiwaniu. Myśli Esta wstrzymały swój szaleńczy pęd. Rzęsy Cola były
niesamowicie długie. Palce pachniały wyprawioną skórą rękawicy strzeleckiej i
nim samym, charakterystycznym, przyjemnym zapachem Colonella…
- Esti, żeby była jasność - zaczął
cicho Col. Będąc niebezpiecznie blisko i zachowując się niespotykanie czule,
skupił na sobie pełną uwagę chłopaka. - Chcę być przy tobie. Widzieć twój
uśmiech i twoje łzy, dzielić z tobą radości i smutki, wyciągać cię z tarapatów
i bez skrępowania prosić cię o pomoc. Nie opuszczę cię czy będziesz słaby, czy
silny, bo idąc u twego boku będę dla ciebie na wyłączność. Niczego przed tobą
nie ukrywam, bo niczego bym w ten sposób nie zyskał. I nie doszukuj się
ukrytych intencji, ponieważ zmarnujesz siły, niczego nie znajdując.
Cofnął się o krok, wypuszczając z
pieszczotliwego uścisku delikatną brodę elfa. Nieprzyjemny chłód na szczęce
Esta odbił się pustką gdzieś w jego wnętrzu, boleśnie wytyczając granicę między
nimi dwoma.
Znów pozwolił się dotknąć. Znów było to
doświadczenie przyjemne wbrew uprzedzeniom, wbrew temu, co sam wpajał sobie
przez cały ten czas. Bezwiednie dotykając mrowiącej brody miał ochotę rozpłakać
się jak dziecko, prosić o powtórkę, domagać się więcej i więcej tego, czego
przecież wcześniej nie znał, a czego nawet nie potrzebował. Stawał się
zachłanny i było to przerażające, bo nie poznawał siebie samego. Na powrót
zatracał z trudem odzyskiwaną tożsamość i teraz zdawał się bezosobowy.
Przestawał istnieć w dopiero co odnalezionym świecie. Ten człowiek niszczył
jego naiwny światopogląd, za wszelką cenę pragnąc zmienić rozpaczliwe ja Esta,
na stanowcze, nieznane dotąd my.
- Dlaczego mi to robisz? - wyszeptał Est
zdławionym głosem, przełykając niechciane łzy. - Dlaczego zawsze, kiedy to
robisz, czuję się podle? Znowu zostawisz mnie samego z tym, co dzieje się
wewnątrz mnie, z tymi rozterkami i nienazwanymi emocjami. Nie rozumiem ciebie,
nie rozumiem siebie, wszystko, co tworzy się między nami, jest dla mnie
niezrozumiałe. Pogrąża mnie jeszcze mocniej w stanie, w którym nigdy nie
chciałem się znaleźć!
Colonell zacisnął pięści, by nie zrobić
czegoś głupiego. Bolało, choć ciepły płomień rozpalał mu serce i duszę. Bolało
jak nigdy przedtem. Bolał go dystans, jaki bezlitośnie narzucił im obu.
- Esti, to najpiękniejsze wyznanie, jakie
kiedykolwiek usłyszałem. Po moim powrocie wyjaśnimy to sobie, obiecuję. A teraz
przepraszam. Z całego serca cię przepraszam, Esti.
Musiał się wycofać. Nie z własnej woli,
lecz z konieczności musiał opuścić to miejsce, ochłonąć i spowolnić bijące
opętańczo serce. Esti nie był na to gotów. Obaj nie byli. To już nie była
miłość - zaczynało się to stawać niebezpieczną obsesją, obłędem w najczystszej
postaci skierowanym ku osobie, której zaczynał ulegać. Nie miało to nic
wspólnego z wyciszonym pożądaniem, tymczasową wstrzemięźliwością jaką sam na
siebie nałożył. Za nikim nie tęsknił ani nie szukał substytutu, na którym
mógłby wyładować swoje frustracje, zaspokajając niemałe potrzeby jurnego ciała.
Oczy skaleona opętały go, z wolna przejmując nad nim kontrolę. I zaczynało mu
się to podobać - miła odmiana od awanturniczego stylu bycia, barwna kropla w
morzu codziennej szarości, zwiastun nadciągających przygód oraz nieuchronnych
zmian. Tak, przy tym niezwykłym elfie nie będzie narzekał na nudę.
Est mógł tylko patrzeć, jak Col wycofuje
się z udręczonym wyrazem goszczącym na twarzy ozdobionej wężowym tatuażem. Z
pękającym sercem chciał go zatrzymać, ale nie mógł się do tego zmusić. Puścił
go więc, postępując zgodnie z chłodną logiką nakazującą odpuścić.
Zacisnął dłoń na sakiewce z nagrodą. Tak
naprawdę nie miała dla niego znaczenia, liczył się tylko czas spędzony z tym
lekkoduchem, beztroskim optymistą ogrzewającym go swoją szczerością i
pozwalającym mu pławić się w swoim zainteresowaniu. Od samego początku podchody
łowcy służyły zdobyciu zaufania wycofanego społecznie elfa, zaznaczeniu swojej
obecności. Impertynent najpierw go onieśmielił, potem oswoił, aż w końcu
uzależnił, sprawiając, że życie bez niego było niemożliwe. Est uzmysłowił
sobie, jak ckliwą istotą okazał się w rzeczywistości, jak bardzo przywiązał się
do przedstawiciela rasy, którą pogardzał.
Został sam w cieniu wielkiego gmachu, za
chłodną zasłoną zimnych kamieni tworzących warowną konstrukcję, zupełnie
obojętną na uczucia toczące bój o władzę nad młodym i niedoświadczonym
chłopakiem. Został sam ze swoją niestabilnością oraz niechęcią w stosunku do
przyszłości. Przecież zawsze był sam, więc co się zmieniło? Zmieniło się
dosłownie wszystko.
Rozżalony zważył lniany woreczek, przyglądając
się pozostałości po przyjacielu. Nie rozstali się zbyt pomyślnie, jak gdyby
było to ich ostatnie pożegnanie. Wszak Est był fatalistą, każda jego myśl
biegła ku najgorszym możliwym scenariuszom, układając się w głowie ciężarem
druzgocącym serce i rozum. Dla niego nie było ciemności, tylko bezdenna
otchłań. Nie było też jasności, wyłącznie oślepiający blask. I nic pomiędzy.
Drżącymi od nieukojonych
emocji palcami rozwiązał sznurek i zajrzał do środka. Wyjął kulkę
wypieczonego ciasta, delikatną i chropowatą, którą odruchowo przysunął sobie
pod nos. Pachniała miodem, mąką, jajkiem oraz bliżej nieokreślonymi dodatkami.
Obracając przekąskę obejrzał ją uważnie, po czym z wahaniem odgryzł chrupiący
kawałek. Nie spodziewał się, że miód w skrystalizowanej formie gęstą masą
zacznie wyciekać z wnętrza wypieku. Pobrudził sobie brodę i dłonie lepką
słodyczą, co nieoczekiwanie wybiło go ze smętnych przemyśleń. Smakołyk
rozpływał się w ustach, przywierał do długich kłów, a był tak rozkosznie
słodki, że wręcz rozbolała go szczęka, grożąc odpadnięciem żuchwy!
Ten smak już zawsze będzie kojarzył mu się
z Colonellem. Est nie jadał słodyczy i do tej pory nie miał ulubionego
przysmaku. Do tej pory nie miał także ulubionego człowieka. Na przestrzeni
kilku minut jego maleńki, odznaczający się depresyjną pustką świat rozrósł się
na tyle, by pomieścić kolejne dwa doświadczenia. Pragnął zachować je na dłużej,
lecz bez powtarzalności znikną w oka mgnieniu, zatrą się na linii wspomnień
wymazane kolejnymi, niekoniecznie tymi dobrymi.
Odrobinę pocieszony, a zarazem nieco
zdeprymowany zbyt szybką zmianą nastroju, udał się do sali ćwiczeń. Długim
językiem zlizywał miód z palców i brody noszącej dodatkowo utrwalony smak Cola.
Dziwnie żenowała go świadomość, że w tak intymny sposób dotyka miejsca, które
jeszcze przed chwilą znajdowało się w czułych, poznaczonych odciskami palcach
ludzkiego mężczyzny…
Otrząsnął się z niestosownych myśli. Zbyt
długo kazał mistrzowi na siebie czekać, toteż zmuszony będzie się postarać, by
wytłumaczyć kolejne spóźnienie spowodowane zaspaniem. Ostatnio zdarzało mu się
to nader często. Podobnie często uciekał po kolacji do laboratorium, nie mając
czasu na zwyczajowe dysputy przy kubku gorącej herbaty. A stary opiekun
ewidentnie wymagał teraz uważnej obserwacji.
Wzrok Esta przystosował się do półmroku
panującego na uwędzonym pochodniami korytarzu, a zaraz potem do mocniej
oświetlonej sali treningowej. Mag już tam był. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami
na drewnianej podłodze rzeczywiście wyglądał jakby drzemał. Nawet jego miarowo
unosząca się pierś upstrzona starczymi plamami przywodziła na myśl trwanie w
letargu, co poniekąd było prawdą. Mistrz bez specjalnego przygotowania
przechodził w stan medytacji. Mógł tego dokonać z marszu (a może i nawet
podczas marszu?) bez względu na to, co działo się wokół niego i w nim samym.
Est odłożył lnianą sakiewkę na siedzisko
długiej ławki. Siadając obok słodkiej nagrody zajął się rozwiązywaniem
sznurowadeł, czujnych oczu nie odrywając od pomarszczonej, pozornie
niewzruszonej twarzy medytującego Maga. Ledwie słyszalnie odstawił buty i stąpając na palcach, bezdźwięcznie ruszył przez salę.
Ale przed mistrzem nic się nie ukryło.
- Dzień dobry, Estalavanesie. Uczniowi nie
przystoi spóźniać się na zajęcia, a już na pewno nie te prowadzone
indywidualnie.
Nie było to wytknięcie mające go
zniechęcić, niemniej palący wstyd przyciągnął dłoń do opadającego ucha.
- Dzień dobry, mistrzu - wymamrotał
skarcony. - Przepraszam za spóźnienie, Colonell… trochę mnie przetrzymał.
Chciałem się z nim pożegnać.
- Wymówka, mój chłopcze, dobra dla
zamaskowania własnego uchybienia.
- Przepraszam. – Est przemógł się, by
usiąść ze skrzyżowanymi nogami na wprost mistrza i zbierając resztkę sił,
puścił wreszcie obolałą końcówkę ucha. - Jest mi wstyd, że znów szukałem winy
nie tam, gdzie powinienem, bo nie musiałem spędzać tyle… Jak rany, nie miałem
pojęcia że pożegnania mogą być tak długie! Im więcej czasu temu poświęciłem,
tym trudniej było mi je zakończyć.
Ciężkie powieki Maga rozchyliły się,
błyszcząc czernią tęczówek. Młody duch starego mnicha przejawiał się nie tylko
w jego wyprostowanej sylwetce, ale także żywym spojrzeniu, czystym i trzeźwo
patrzącym na otaczający go świat. Spoglądał teraz na Estalavanesa, z uwagą
śledząc zmiany zachodzące na jego świeżym obliczu. Był tak młody, że
nauczycielowi ciężko przychodziło obwinianie go za popełniane błędy. Jednakże
Mag nie mógł pozwolić, by sentymentalne pomyłki dały o sobie znać w najmniej
oczekiwanym momencie. Ten chłopiec musi czym prędzej dojrzeć do swojej roli
jeśli nie chcieli, by Estarion spotkał kataklizm na miarę tego sprzed dwóch
tysiącleci. Zaczęto wówczas liczyć lata od nowa, doszczętnie tracąc wiedzę o
wydarzeniach z poprzedniej ery.
Było mu go żal. Ojcowska troska
zmarszczyła krzaczaste brwi wieszcza, przed którym nie zasiadała
wyidealizowana, heroiczna nadzieja na lepsze jutro, lecz tonący w rozpaczy
chłopiec, któremu odebrano wszystko, a który stracić miał jeszcze więcej.
Pozbawiony dzieciństwa, pozbawiony młodości nie miał także przed sobą
dorosłości, którą malowałyby jasne barwy. Walka o przetrwanie była jedyną
pisaną mu drogą, a przyjmowanie na siebie uderzeń przeznaczonych nie tylko
jemu, ale także innym - jedyną realną perspektywą. Nie, Estalavanes nigdy nie
będzie samotnikiem. Mógł się odgrażać rasie ludzkiej, lecz gdy przyjdzie mu
podjąć walkę, przejmując pełnię odpowiedzialności stanie pomiędzy nimi a tym,
co szykuje dla nich bezlitosna przyszłość. Ujrzał to wyraźnie w ostatniej wizji
i wiedział już, że dokonał słusznego wyboru stawiając na szali Wszechmocnych
swoje życie oraz biorąc pod skrzydła stworzenie, które o włos uniknęło losu
potworniejszego niż dotychczasowy.
Historia zatoczyła krąg. Cykl pokoju
dopełnił się, początkując epokę przejawiającą się wojną na skalę ludzkich
krain. Dwa tysiąclecia i niespełna dwadzieścia lat przeminęło bezpowrotnie,
zawróciło na elipsie czasu mknąc do punktu rozpoczęcia. Najstarsze smoki
mogłyby pamiętać ówczesny świat, jednak albo wyginęły z ręki ludzi, albo
własnowolnie odeszły na wieczny spoczynek. Nawet nestorzy elfów ze wschodniego
imperium nie byli tak starzy, by wspomnieć zamierzchłe czasy przed nastaniem
Wojny Bogów. Nikt też nie pamiętał samych bogów, jako że przepadli wraz z
Wszechmocnymi.
Niemłody już doradca na powrót zamknął
oczy. Biorąc głęboki wdech, przez krótką chwilę był znużonym mężczyzną, który w
swym życiu widział zbyt wiele cierpienia, by nadal chcieć w tym uczestniczyć. A
mimo swych posępnych spostrzeżeń wciąż tu był. Słabość ulotniła się wraz z
wypuszczonym ustami powietrzem. Nie był sam w kształtującym się na nowo
chaosie. Miał kogoś, kto przejmie rolę przewodnika, gdy Estalavanes opuści
Twierdzę Niedźwiedzi. Kogoś, kto zaopiekuje się nim i dopilnuje, by spełnił on
swoją powinność względem przeznaczenia. Colonell będzie dobrym nauczycielem. A
Mag tak dobrze naostrzył miecz, że sam się nim skaleczył, albowiem tam, gdzie
granica między mistrzem i uczniem stawała się nie do przekroczenia, zjawiał się
on ze swoją ostrą bezpośredniością oraz twardą stanowczością.
- Estalavanesie - głos Maga złagodniał o
kilka tonów, gdy odprężył się w pozycji medytacyjnej – najważniejsze, że
wyciągnąłeś ze swojego zachowania naukę na przyszłość. Jeśli następnym razem
zastosujesz ją w praktyce, będę mógł uznać, iż przyswajasz lekcje w sposób
satysfakcjonujący obie strony.
- Tak, mistrzu…
Odrętwiały chłopak nie zamknął od razu
ust, chcąc kontynuować urwany wątek. Po namyśle westchnął i wycofał się z
uprzedniego zamiaru. Pragnął jak najszybciej przejść do porannych ćwiczeń, byle
tylko skierować uwagę mistrza na inny temat. Co niestety okazało się
niemożliwe. Mag swoim przenikliwym wejrzeniem potrafił przejrzeć go na wskroś.
- Czyżbyś chciał jeszcze coś powiedzieć,
zanim podejmiesz się próby zajrzenia w głąb siebie? Teraz jest po temu
najlepsza okazja.
Est poruszył się niespokojnie pod ciężarem
bacznych onyksów, jakby sprawiły mu większy dyskomfort aniżeli twarda posadzka
pod siedzeniem.
- Ch-chyba tak… - zawahał się. - Nie
wiedziałem, że Colonell opuszcza Twierdzę na dłużej. Nie wiedziałem, jak mam
się zachować przy pożegnaniu. Nigdy dotąd nie informował mnie o wyjeździe, więc
dzisiejsze spotkanie było dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Chociaż przyszedł
tylko po to, by… przekazać mi… - Mimochodem zerknął za siebie, na zapomniany
woreczek. Czy dla zwiadowcy był to wyłącznie zmyślny pretekst? Szansa na
kolejny kontakt fizyczny? - Jak rany, mistrzu, chciałbym się nauczyć, jak
postępować w takich sytuacjach.
Sprawa zdawała się na tyle poważna, że Mag
uważniej przyjrzał się zagubionemu uczniowi. A więc do tego doszło. Delikatna
więź rozpościerająca się pomiędzy tą dwójką podobnych sobie osobowości była na
tyle mocna, by młody elf wreszcie zaczął akceptować uczucia, przed którymi
jeszcze do niedawna się wzbraniał. Colonell wykorzeniał jego uprzedzenia w
sposób subtelny i cierpliwy, wytrwale dążył do celu dostosowując wprowadzane
zmiany do tempa niechętnego młodzieńca. Niespotykana, godna podziwu maniera,
niepodobna temu nieokrzesanemu raptusowi. Wyglądało na to, iż obaj wywierali na
siebie pozytywny wpływ, jakiego nie potrafili dostrzec ze swojego punktu
widzenia, a co było widoczne dla rezolutnego obserwatora.
Gdy informował Colonella, że nie zamierza
wchodzić między nich, mówił prawdę. Od dawna podejrzewał, że wychowanek
przedkłada towarzystwo mężczyzn ponad obecność kobiet i Mag traktował to z
chłodną obojętnością. Nie w jego gestii decydować o normach jednostek oraz
odchyleniach od nich, dlatego je ignorował. Nikt nie powinien ingerować w cudzą
prywatność, o ile nie jest ona szkodliwa dla reszty społeczności. W tym
przypadku nie była, mowa bowiem o dojrzałych, świadomych swych czynów osobach,
toteż przymykał oko na kaprysy rozbestwionego młokosa i udzielał milczącej
zgody na ekscesy udając, że niczego nie zauważa. Dlaczego jednak upatrzył sobie
młodego, zamkniętego w swoim świecie elfa? Co dokładnie skłoniło go do
rezygnacji z wieloletniej zażyłości z agentem stacjonującym w Adeili? A przede
wszystkim, dlaczego z taką łatwością zrezygnował z doczesnego, niezobowiązująco
swobodnego życia? Nie, nie z łatwością. Młodzieniec w dalszym ciągu lizał rany
po decydującym starciu z samym sobą. Mag mógł jedynie mieć nadzieję, że nie
przyjdzie mu rozdzielać tej dwójki. Byłoby to działanie skrajnie bezlitosne,
jak zdążył mu wytknąć Colonell. Niemniej jeśli ich interesy zaczną ze sobą
kolidować, niezwłocznie zareaguje.
Odsunąwszy przemyślenia na bok, Mag podjął
się narzuconego przez ucznia tematu.
- Rzekłbym, iż wystarczy zachowywać się
racjonalnie, chłopcze. W moim mniemaniu Colonell zaufał ci na tyle, by dzielić
się z tobą wszelkiego rodzaju informacjami, a to dużo, zważywszy na jego
powściągliwą naturę.
- Przecież wokół niego jest tyle osób, że
trudno mów… Zaufał mi – zmitygował się Est, porzucając niedorzeczne rozterki. -
I oczekuje tego samego w zamian, prawda?
- Wcale tego nie oczekuje, Estalavanesie.
Colonell jest realistą. Zdaje sobie sprawę, że otaczają go różne osobowości,
wie, iż oczekiwania rzadko idą w parze z rzeczywistością. - Pochylając się w
stronę elfiego ucznia, posłał mu wymowne spojrzenie znad orlego nosa. - Dlatego
nie bierz sobie do serca i nie oddawaj wbrew woli wszystkiego, co otrzymujesz.
Uczucia i emocje nie mogą tobą rządzić, chłopcze, stań się ich panem. Nie
bezmyślnym tyranem, ale wyrozumiałym władcą. Ludzie na twojej drodze będą
obdarzać cię przeróżnymi uczuciami, tymi pozytywnymi, jak i negatywnymi,
dlatego wyłącznie od ciebie zależeć będzie, w jakiej formie zwrócisz je
nadawcom. O ile zechcesz zwracać je w ogóle. - Starzec rozprostował plecy,
uważnie studiując tężejącą w skupieniu białą twarz. - Pamiętaj jednak, że
czasem lepiej puścić mimo uszu pewne słowa, niż bezsensownie unosić się gniewem
lub honorem. Lepiej przebaczyć aniżeli żywić urazę zatruwającą serce,
przynoszącą szkodę nie naszym wrogom, lecz nam samym. A nic bardziej nie
ubodzie wroga, jak nasze przebaczenie. – Znowu pojawił się ten przebiegły
uśmieszek, trwający zaledwie uderzenie serca. - To twoje życie, chłopcze, twoje
uczucia i twoje myśli. Nie pozwól, by stały się one zależne od kogokolwiek.
Możesz tymczasowo się do nich dostosować, ale nie zmieniaj przez nie swojego
sposobu postrzegania ani podejścia do życia. Bądź sobą. Działaj w zgodzie z
samym sobą, a nie pożałujesz żadnej decyzji.
Est zachodził w głowę, czy mistrz wiedział
o uczuciach Cola względem niego? Musiał wiedzieć, bo jego uczeń zachowywał się
jak roztargniona trzpiotka, której amant niespodzianie wyznał miłość. Co nie
mijało się z prawdą.
- Sądzę że to dobry moment, abyś spróbował
przejść w kontemplację - cicha sugestia mistrza wyrwała go z namysłu. Kocie
oczy spojrzały z niedowierzaniem na pociętą zmarszczkami twarz, wbijając się w
dwa czarne punkty odbijające blask przyćmionych sfer magicznych. - Pomyśl o
tym, co powiedziałem, rozłóż to na czynniki i poddaj analizie, a być może uda
ci się przełamać niepisaną barierę będącą projekcją twojego umysłu.
Est przytaknął, wcale nie czując się na
siłach do podjęcia tego wyzwania. Będąc w stanie wzburzenia emocjonalnego
niczego nie wskóra. Wiele razy usiłował wejść w trans, by prędko osiągnąć
kontemplację, lecz ani razu nie uzyskał zadowalającego efektu. Przyczepienie
się do jednego uczucia, emocji, bądź tematu również nie zdało egzaminu. Już raz
udało mu się przekroczyć próg własnej świadomości, wtedy też zajrzał w głąb
galopujących myśli z perspektywy postronnego widza mogącego dotrzeć w odległe
krańce skomplikowanej jaźni, ale to był tylko jeden raz na przestrzeni wielu
tygodni. Pamięć niepowtarzalnego poczucia odrealnienia, przejścia ze sfery
fizycznej w mentalną była już tylko wyblakłym wspomnieniem mogącym należeć do
wymysłów wybujałej wyobraźni.
Ostatnie spojrzenie rzucone na
wyczekującego człowieka, czujnie rejestrujące każdą pojedynczą zmarszczkę i
bruzdę na zarośniętym obliczu, które, ku jego wielkiej uldze, nie zmieniło się
tak bardzo, jak lękał się jeszcze niedawno. Być może w istocie Mag był zmęczony
podróżą oraz nie mniej wyczerpującym towarzystwem. Być może niepotrzebnie
martwił się o podstarzałego nauczyciela trzymającego się lepiej niż niejeden
młodzieniec. Wciąż jednak na dnie serca pozostawała obiekcja dotycząca zdrowia
opiekuna, jego samopoczucia i witalności, echem odbijająca się w
najodleglejszych zakamarkach rozsądku.
Uspokajając się, Est zamknął oczy.
Koncentrując się na sobie, odciął dopływ bodźców z zewnątrz. Ostatni wdech,
powietrze przetrzymane w płucach do bolesnego oporu, i w końcu wydech, wraz z
którym pozbył się resztek zalegających w ciele wątpliwości. Żołądek zaczynał
dopominać się o pierwszy tego dnia porządny posiłek, lecz chłopak zignorował go
tak, jak ignorował nieprzyjemne wrażenie palenia w trzewiach. Wyobrażona
ciemność przeistoczyła się w kotary ciężkiego mentalnego welwetu odgradzające
go od świata rzeczywistego. Słyszał swój oddech, szum krwi w uszach koił go, a
miarowy rytm bijącego serca usypiał. W tej jednej chwili cienka granica
dzieliła leniwie pracujący umysł od odejścia w fazę spoczynku, zachęcany
obietnicą odżywczego snu. Szedł jednak dalej. Brnął w pomrokę aż poczuł zawroty
głowy, a ziemia osunęła mu się spod stóp, wprawiając go w stan kontrolowanego
spadania. To był moment, w którym niechciane myśli najczęściej na niego
napierały, starając się wytrącić ze względnej równowagi. Teraz było inaczej.
Stawiał opór, nie pozwalając im się do siebie zbliżyć. Nie pojmował jak to
robi, ale skutecznie trzymał je na dystans, bezpiecznie docierając do pierwszej
strefy podatnego umysłu.
Niepowtarzalne doznanie przebywania
wewnątrz siebie pozostawiało na skórze chłodny dreszcz. Również i to wrzucił w
odmęt mrocznej podświadomości przejmującej rolę strażnika wystawionego na atak
ciała. Est opróżniał głowę z poniewierających się w niej problemów, usuwał je w
zaciszu własnej psychiki. Z mozołem wyłapywał kolejne ulotne myśli, żywe i
wyraźne jak słońce na nieboskłonie w piękny letni dzień. Niektóre rozpływały mu
się między wyimaginowanymi palcami, a innych nie umiał dopaść, jednak pomimo napotykanych
trudności uparcie dążył do całkowitego oczyszczenia huczącej od refleksji
głowy. Podniecenie rosło na wyścigi z chłopięcą ekscytacją, gdy zyskał pewność,
że tym razem mu się uda. Świat zewnętrzny momentalnie przestał dla niego
istnieć.
Nie widział karmazynu świateł
przebijających przez powieki; czerń ścieliła się gęsto przed zbytecznym
wzrokiem. Nie czuł zapachu drewna, siedzącego naprzeciwko mężczyzny ani
smolistego powietrza wpadającego przez otwarte drzwi sali ćwiczeń. Zmysł
powonienia był tutaj bezużyteczny. Nie słyszał odgłosów dolatujących zza ścian,
choć jego uszy były jednym z najwrażliwszych zmysłowych odbiorników. Nie
poczułby ran, gdyby nagle ktoś postanowił go skrzywdzić i ten drobny zgrzyt
wywołał w nim niepokój rozrastający się do ogromu paniki. Z wysiłkiem
powstrzymał narastającą trwogę tłumacząc sobie samemu, że Mag nie dopuściłby do
tego. Mistrz czuwał, a troska o zdrowie ucznia była równa jego szybkości
reagowania.
Bezcielesny Est zamarł. Nasłuchiwał, a
przecież niczego nie słyszał. Widział kolory, a przecież był ślepy. Stał się
projekcją siebie samego, awatarem mającym mu pomóc zrozumieć własne jestestwo.
Uniósł ręce, lecz nie dojrzał niczego, wyłącznie bezkresną miękką ciemność.
Rozejrzał się, choć szyja ani drgnęła. To płaszczyzna wokół niego obracała się
wedle jego woli. To, co się działo, było wprost fenomenalne. Niepowtarzalne.
Znalazł się w innym wymiarze, tym perfekcyjnym, gdzie czas i przestrzeń stawały
się zaledwie definicjami określającymi wyabstrahowaną nierzeczywistość.
Wydawało mu się, że postąpił krok do przodu, a przebył setkę kilometrów w bez
mała sekundę. Mrugnął, a trwało to całe wieki, podczas których cywilizacje
rozwijały się i upadały. Krzyknął, a żaden dźwięk nie dobył się z jego krtani.
Nie było niczego, a jednak czuł wszystko z zatrważającą dokładnością.
Doświadczył ulgi, gdy jasność skryta wśród cieni dodała mu odwagi, a mrok ukoił
zmysły.
Udało się! Wreszcie osiągnął to, co
mistrz nazywał kontemplacją!
Spodobała mu się ta cisza. Nic nie mąciło
jego z trudem odnalezionej harmonii. Chłonął wrażenia nie będące przecież
niczym nowym, bo było to jak sen na jawie. Sen pozbawiony snów i koszmarów,
ciepła próżnia, popadanie w odrętwienie… Mógł sięgnąć ku przelatującym nad nim
jak rajskie ptaki obrazom, wzbudzającym znajome zapachy i pełną gamę
intensywnych barw. Uzmysłowił sobie, że nie ma do czynienia z urojeniami, lecz
wizualizacją dni minionych uwiecznionych w doskonałej pamięci. Złapał jeden z
nich, pachnący wilgotnym lasem, urozmaicony stłumionym pomarańczem zachodu
słońca pośród szeleszczących koron, wyróżniający się uczuciem dotyku na białych
policzkach. Doświadczał efemeryczności przeszłego zdarzenia całym sobą, na nowo
czując pod opuszkami łaskoczącą sprężystość włosów, aż popatrzył na swoje
niewidzialne dłonie. Przeżywał wspomnienie. Nie wspominał, nie rozpamiętywał.
Żył nim powtórnie, a było to tak wspaniałe, że nie chciał go już wypuszczać.
Wtem głuche uderzenie wstrząsnęło
światem. Dudnienie echem odbiło się od niego, przypominając o jeszcze innej
sferze, w której każdy z tych ruchomych obrazów miał kiedyś miejsce, odciskając
trwały ślad na jego uczestnikach.
Est cofnął się jak rażony piorunem, a
kolejny odłamek jego pamięci napłynął nieproszony, domagając się atencji. Oczy
koloru przydymionych szmaragdów rozwarte w niespotykanym wyrazie, rozszerzające
się źrenice przytłaczające swoim rozmiarem złote plamki. Ogrom emocji i uczuć
wyzierających ze śniadej twarzy o lekko rozchylonych wargach. To wtedy po raz
pierwszy nienazwana siła wydarła z Esta kawałek duszy zastępując go innym,
pozornie niedopasowanym, należącym do kogoś zupełnie obcego. Nie, to nieprawda.
Ta część należała do niego, do jego prawdziwej drugiej połowy. Odebrana przy
narodzinach, a zwrócona w momencie ponownego spotkania. Teraz to ujrzał -
badając wydarzenie bez zbędnej otoczki mylących go zmysłów spostrzegł więcej...
Basowe łomotanie nasilało się, a chłopak
po raz pierwszy od długiego czasu poczuł instynktowne przerażenie. Grzmiąca
potęga zatrzęsła wszystkim wokoło, zamieszała wspomnieniami jak w kipiącym
kotle. Nieukojona moc mogącą zburzyć z trudem utrzymywany spokój zaczynała
stwarzać realne zagrożenie dla jego poczytalności. Czy coś się działo w nim
samym? Czym było to przejmujące lękiem doznanie? Odpowiedzią na trącane struny
wspomnień? Podświadomość przyjmowała wrażenia, przetwarzała je na czytelne dla
ciała sygnały? Dotyczyły one Colonella? Młody człowiek był wspólnym
mianownikiem obu wspomnień, ciepłych i dostatnich w uczucia, których nie
rozpoznawał, a które wywołały w nim niemały wstrząs na podobieństwo reakcji
obronnej. Coś w nim kruszyło się i pękało.
Est podjął się ryzyka sięgając po kolejne,
najświeższe wspomnienie. Delikatny dotyk na brodzie, bliskość ciemnej skóry,
ciepło oddechu i napięcie trzeszczące pomiędzy nimi. Każda z tych sytuacji
przedstawiała konkretną okoliczność oraz obrazowała uczucia. Tło nie istniało,
choć czuł je całym sobą, emocjonalną wrażliwością. Nie słysząc dźwięków był
świadom padających słów, obecności wiatru, zwierząt i owadów, ale nie docierały
one do niego. Zdumiewające.
Z chłodną manierą patrzył na to, co działo
się na jego oczach. Jako osoba postronna dostrzegł to, czego nie potrafił
zarejestrować żaden z fizycznych receptorów. Czy w takim razie to, czego był
świadkiem, wydarzyło się naprawdę, czy też tak zapamiętał to umysł łączący w
jednolitą całość wszelkie docierające z zewnątrz bodźce? Jakby zatrzymał czas i
spoglądał na siebie samego, na Cola oraz na to, co następowało między nimi.
Mógł usiąść, skupić się na dostrzegalnych, wyczuwalnych doznaniach i zastanowić
nad dalszymi krokami z obojętnością naocznego świadka. Mogła być to fikcja,
wymysł świadomości działającej pospołu z podświadomością. Czy jednak fikcją był
świat materialny, odbierany za pomocą zmysłów? Jego oczy kłamały? Uszy i nos
oszukiwały? Percepcja zwodziła go bez ustanku? Czy też psychika formowała jego
oczekiwania i pragnienia, nadając im atrakcyjnych kształtów? Chciał lepiej
poznać siebie, lecz koniec końców w jego głowie zapanował jeszcze większy
zamęt.
Grzmoty nasilały się. Postępowały jeden po
drugim w rytmie donośnego, milknącego przy pojedynczym powtórzeniu echa,
podwójnie uderzającego. Zdradzały ból oraz żal, cierpienie, na jakie nie było
tu miejsca. Brzmiały niby bijące serce, jak melodia płynąca w żyłach,
wypełniająca ciało oraz rzucająca jaskrawe refleksy pośród ciemności. Jak gdyby
krew przecinała pryzmat, rozsyłając tęczę barw wszędzie tam, gdzie padały
nieistniejące promienie. Czerwień, pomarańcz, żółć, zieleń, błękit i fiolet
mieszały się ze sobą pośród pulsującego karmazynu utrzymując stałe tempo;
podwójne uderzenie, jedno powtórzenie. Muzyka zaklęta w nim samym, słodka pieśń
życia ciepłym oparem wijąca się wewnątrz niego. Mgiełka tańcząca do
jednostajnego, miarowego taktu, szukająca ujścia i powracająca nie znalazłszy
drogi ucieczki. Wstrząsały nim dreszcze, gdy magia przesycała go wibrującą
energią, naznaczając duszę, smakując umysł i… z nagła wycofując się poza
zasięg.
Est gwałtownie otworzył oczy. Słabe
magiczne światło uderzyło w nie, raniąc nie gorzej niż sztych miecza. Ogłuchł,
lecz pisk w uszach wskazywał na coś przeciwnego. Dygotał pod wpływem mrówek
obłażących i kąsających ciało. Było mu na przemian zimno i gorąco, a dziwne
odczucie pulsującej, rwącej się na wolność siły rozrywało mu czaszkę. Oddychał
płytko. Serce obijało płuca do tego stopnia, że nie potrafił zaczerpnąć tchu,
jak gdyby wynurzył się po zbyt długim przebywaniu pod taflą lodowatej wody.
Krew wypalała go niczym kwas, mknąc wściekle żyłami wraz z nieprzyjemnym
uczuciem wychłodzenia. Czując dotyk na prawym nadgarstku nieomal krzyknął z
zaskoczenia, a ból biorący go we władanie przeciął stłamszone mięśnie, płynąc
bezpośrednio do punktu styku.
To Mag pobierał nadmiar esencji
rozdzierającej ciało młodego ucznia.
Est tępo wpatrywał się w mistrza. Dopiero
co istniał w swoim umyśle, by ułamek sekundy później pojawić się w osobliwej,
obcej rzeczywistości. Wszystko działo się zbyt szybko. Magia wyciekała zeń na
przekór woli, a lewa ręka zaczynała drżeć, gdy przypalana cienka błonka z
ledwością powstrzymywała to, co siedziało wewnątrz. Dwie moce ścierały się ze
sobą, zaś jedynym życzeniem udręczonego chłopaka było zerwanie rękawiczki i
wydrapanie tego, co pożerało go od środka. Szarpnął się desperacko, lecz
żylaste palce zamknięte na jego przegubie trzymały z siłą stalowego imadła.
Szaleństwo sięgało po otumaniony rozum lepkimi mackami, owinęło się wokół
resztek jaźni i wlokło go w głąb kompletnego chaosu.
Mag puścił go wreszcie, upadając na deski
sali ćwiczeń.
Est walczył o oddech, nerwowymi ruchami
zdzierając rękawiczkę. Odsłonił napiętą białą skórę i wściekłą bransoletę
wgryzającą się w ciało jak rozjuszony owad. Wyglądała zwyczajnie. Z pozoru nic
się nie zmieniło poza dziwnym wrażeniem pulsowania i kąsania. Gotów był odgryźć
sobie dłoń, byle tylko zniknęło, odpuściło choć na chwilę!
I jak się zaczęło, tak nieoczekiwanie
minęło.
Padł wyczerpany na twardą posadzkę.
Bezdech przechodził w dawno zapomnianą hiperwentylację, duszącą i zwiastującą
nieuchronną zapaść. Rzeczywistość odcinała się od niego, nie docierał doń sens
przebrzmiałych wydarzeń, bo najzwyczajniej w świecie nic go nie miało.
Pamiętał, że trafił do swojego wnętrza, wspominał utrwaloną przeszłość,
odczuwał siebie samego w stopniu wykraczającym poza ramy pojmowania, aż dojrzał
coś, czego nie powiązał z niczym znanym. Pamiętał też energię magiczną,
wielobarwny opar wycofujący się w mrok wyłącznie po to, by zaraz uderzyć,
wypchnąć go z własnego umysłu, wyrzucić tam, skąd przyszedł. Poszła za nim, jak
gdyby z jego przenikania mogła stworzyć pomost pomiędzy równoległymi wymiarami.
Obrócił ciężką głowę i nieprzytomnie
przyjrzał się opiekunowi. Mag masował skronie, odzyskując władzę nad ciałem
oraz energią fizyczną, naruszoną przez pochłoniętą, pospiesznie neutralizowaną
esencję. Est chciał wyciągnąć ku niemu rękę, troska dusiła go nie mniej niż
niekontrolowany oddech, jednak zabrakło mu na to sił. Szumiało mu w uszach, a
wszystko było jakby inne; kolory, zapachy, dźwięki. Jakby był i równocześnie
nie był sobą. Jak gdyby dotyk własnej duszy poczynił w jego fizycznej powłoce
nieodwracalne zmiany. I nierozerwalnie połączył je w jedno.
- Cóż, mój uczniu – stęknął Mag - chyba
nie to miałem na myśli mówiąc, byś spróbował przełamać niepisaną barierę… -
siląc się na niewyszukany żart, opuścił ręce i skupił wzrok na leżącym na wznak
elfie. Z namysłem pociągnął się za krótką, siwiejącą brodę. Chłopak był
oszołomiony, nic jednak nie wskazywało na to, by doznał uszczerbku na zdrowiu.
– To, co odkryłeś wewnątrz siebie… Nie, absolutnie nie tego się spodziewaliśmy.
Obejrzał się za odrzuconą, prawie
rozerwaną na pół rękawiczką. Zwrócił uwagę na drżącą dłoń Estalavanesa
połyskującą złotem zadziwiającego artefaktu. Przynajmniej mieli jasność, że w
pewnym sensie przedmiot ten oddziaływał na magię zaklętą w młodym ciele.
Strzegł jej przed zewnętrznym źródłem, być może nawet przed szeroko pojętym
wykryciem, lecz nie na tyle, by zabronić koniecznego poboru nadmiaru mocy -
fragmentaryczna blokada mająca uaktywnić się z chwilą założenia, by we
właściwym momencie dezaktywować się całkowicie. Misterna biżuteria miała na
celu chronienie posiadacza, a nie, jak dotychczas Mag podejrzewał, blokowanie
jego potęgi w obawie o los otoczenia. Właśnie się przekonał, iż ta mylna teoria
wymagała wielu poprawek. Gotów był ręczyć głową, że chłopak nieświadomie
dezaktywował barierę, czego skutki poznają już wkrótce.
- Estalavanesie… - Zawroty głowy
utrudniały mnichowi skoncentrowanie się na jednoczesnym utrzymaniu pozycji
siedzącej oraz zrozumiałym, donośnym przekazywaniu myśli. Na dodatek
spustoszenie, jakie energia magiczna ucznia wyczyniała z jego własną, fizyczną,
odbierała mu łatwość rozumowania. - Czy mnie słyszysz?
Est skierował twarz w stronę belek
podtrzymujących strop. Marszcząc brwi starał się oprzytomnieć na tyle, by
wyartykułować jakąkolwiek odpowiedź. Nagle wyrażanie siebie za pomocą słów
stało się zaskakująco trudne. A czy nie było ono takie od samego początku?
- Tak, mistrzu, chyba tak. Słyszę, ale nie
wiem czy... - To nie był jego głos! Nie znał go! Ochrypły, ogołocony z emocji
ton bliższy był zimowemu wiatrowi szalejącemu na pustkowiu niż jego skrzeczącej
intonacji. - Kto tu jest?!
Mag obserwował rozglądającego się nerwowo
ucznia, zaniepokojonego obecnością nieistniejącej osoby. Poczytalność chłopaka
mogła zostać naruszona, lecz on sam mógł otworzyć się na coś, o czym nie
wiedział. Coś tkwiącego w poruszonym umyśle, jak prastara magia. Och, gdyby
przewidział ewentualne konsekwencje wejścia Estalavanesa w stan kontemplacyjny,
lepiej by się na to przygotował. Bezsprzecznie lepiej przygotowałby ich obu.
Lecz nie było co ubolewać nad faktem dokonanym, gdy należało rozeznać się w
wydarzeniach, by odzyskać panowanie nad sytuacją coraz szybciej wymykającą mu
się z rąk.
- Tylko my dwaj, chłopcze – zapewnił
łagodnie. - Wyczuwasz czyjąś obecność? Czy widzisz kogoś jeszcze?
- Nie… - zaprzeczył niepewny Est. Zielone
oczy o wielkich źrenicach niebywale trzeźwo taksowały otoczenie kawałek po
kawałku, nie mogąc na dłużej zogniskować się w jednym punkcie. Leżał na
plecach, lewą dłoń zaciskając w pięść. Spojrzał na Maga, zarzucając kotwicę
mającą utrzymać w miejscu jego skołatany umysł. - Jesteśmy tylko my dwaj,
mistrzu. Mój głos… co się z nim stało?
- Brzmisz zwyczajnie, Estalavanesie. -
Starzec przymknął powieki w duchu dziękując, że młodemu uczniowi nie stała się
poważniejsza krzywda. Odrobina obłędu nikogo jeszcze nie zabiła, a elf
wychodził już z oszołomienia wywołanego niemałym szokiem. - Nie słyszę różnicy.
- Nie, coś się stało… Tam w środku, ten
drugi ja… Ten ktoś, kogo słyszę, ten, który przejął moje ciało… - Ze
stęknięciem uniósł się na łokciach. Fala bólu atakująca napięte mięśnie prawie
posłała go na łopatki. Dopiero skupiając wzrok na grzbiecie lewej dłoni udało
mu się zignorować zmęczenie. – Magia we mnie… esencja… jakby żyła własnym
życiem… Pragnęła wyjść, a sama nie potrafi… Wykorzystała mnie. Wyrzuciła. To
było silne doznanie, nadal je czuję.
Ledwie trzymając pion, uniósł artefakt,
chcąc z bliska przyjrzeć się temu, co odmieniło jego doczesne życie. Obręcze i
złote ogniwa mrugały w przygaszonym świetle, zwyczajne, pomijając kunsztowne
wykonanie oraz fakt, że znajdowały się płytko pod białą jak kreda skórą. Dałby
sobie rękę uciąć, prawą!, że jeszcze przed chwilą płomieniem ogarniał jego
ciało. Teraz był po prostu częścią niego, martwą rzeczą pozbawioną wartości.
Zwiesił głowę, opuszczając brodę na
unoszącą się spazmatycznie pierś. Przewiewna tkanina koszulki łaskotała spocony
tors, oczy przymykały się z wycieńczenia, a wewnętrzna melodia ucichła jak
zaklęta pozytywka o zamkniętym wieczku. Cokolwiek to było, zasnęło na dnie jego
podświadomości. Energia magiczna znalazła ujście, choć nie na warunkach osoby
trzeciej. Nie mogła jednak przeciwstawić się dominującej sile poszukiwacza
magii.
Mag nie był w stanie kontynuować ćwiczeń.
Pobrana porcja esencji posiadała niespotykany rodzaj inteligencji, którą
kierowała się ze straszliwą celnością, chciwie uderzając w zwyczajną energię
człowieka. Jakby żyła, pasożytowała wewnątrz niego. Żywa magia. To coś nowego.
- Twoja moc zaczyna się uaktywniać,
Estalavanesie – oznajmił uczniowi. - Odkryty przez ciebie czynnik pomógł ci
osiągnąć stopień, w którym sięgnąłeś w głąb siebie, sferę dotąd nieznaną i
ukrytą. Podobno użytkownicy magii intuicyjnie od dnia narodzin potrafią
odnaleźć miejsce kumulujące moc tajemną, lecz potrzebują lat, by nauczyć się z
niego czerpać. Do tego czasu nadwyżka energetyczna opuszcza ich rozwijające się
ciało na różne sposoby. Bransoleta nie tylko zablokowała twoją rozwijającą się
moc, ukryła także twoją obecność, nie tyle przed otoczeniem, co przed Macierzą
Mocy. A to oznacza, że ktoś nie życzył sobie, by jej posiadacz został
namierzony. Abyś ty został namierzony, Estalavanesie.
- Bransoleta nie miała trafić do mnie, to
był przypadek! - Pozorny spokój przeminął. Strach zaglądał w rozszerzone oczy
Esta, gdy obłęd szczerzył się do niego zza granic przytomniejącego rozumu,
wywołując bolesny dreszcz. - Znalazłem ją przypadkiem i wcale jej nie chciałem!
To przez nią dzieje się ze mną to, co teraz. To przez nią tu trafiłem, przez
nią muszę…
- Estalavanesie, przypadki nie mają racji
bytu. - Mistrz przyklęknął obok niego, bezceremonialnie łapiąc za nadgarstek
jego lewej ręki i unosząc ją na wysokość pociemniałych oczu. - Nie przez
przypadek nocne widmo ma baczenie na Twierdzę. Nie przez przypadek Zakon
Paladynów począł się zbroić w sposób otwarty, wzbudzając niepokój ludności
cywilnej. Odpocznij, chłopcze. Porządnie odpocznij. Nie mamy wiele czasu.
Mag puścił go. Zimne sękate palce
poluzowały chwyt, a szczupły przegub wysunął się, zaczepiając o szorstką skórę.
Do Esta nie docierało, co właśnie zostało powiedziane. Nie pojmował jak bardzo
zmienił się świat w przeciągu kilku uderzeń serca. Tak jak mówił mistrz,
wiekopomne wydarzenia dokonywały się na przestrzeni sekund - nie godzin, dni,
miesięcy czy lat. W ciągu sekundy można zniszczyć świat i stworzyć nowy. W
ciągu sekundy można stracić życie, ale także je zyskać.
- Czasu na co? - Spojrzał za odchodzącym
mistrzem. Patrzył, jak ten zakłada tunikę, wiążąc oszczędnymi ruchami luźny
pas. Niczego nie rozumiał, szczególnie że zachowanie mentora było do niego
niepodobne. Ostoja spokoju pękała, filar stoicyzmu kruszył się na jego oczach.
- Co się ze mną stanie, mistrzu? Jesteś zły? Co zrobiłem nie tak? Jak rany, nie
chciałem tego! Mistrzu…
- Nie panikuj, chłopcze, między nami nic
się nie zmieniło – pocieszył go Mag, panując już nad sobą i otoczeniem. -
Jeżeli czujesz się na siłach, zapraszam cię na śniadanie. Jeśli nie, nic nie
stoi na przeszkodzie, abyś zjadł w swojej kwaterze.
Oferta brzmiała kusząco, ale Est nie
chciał zostać sam, nie teraz. Podniósł się i przykucnął chybotliwie, szukając
środka ciężkości własnego ciała. Wszystko wokół było oderwane od
rzeczywistości. Znane, a jednak obce. Jeśli wyjście z kontemplacji zawsze tak
wyglądało, to nie zamierzał tam wracać. Wciąż nie docierało do niego, że magia
wyrzuciła go jak intruza z należącej do niej domeny. Kolejny absurd do prężnie
rozrastającej się kolekcji niedorzeczności.
- Pójdę z tobą, mistrzu – wysapał,
dźwigając się z podłogi. – Przy tobie nic mi nie grozi.
Mag słowem się nie odezwał.
Zatopiony w myślach błądził nieobecnym wzrokiem za wstającym chwiejnie białym
elfem, świadom, że zmiana w wizji nadejdzie nieuchronnie przy najbliższej
nadarzającej się okazji i pokaże mu następstwo niefortunnego zdarzenia: kolejne
pęknięcie coraz mniej stabilnej Macierzy Mocy. Musieli działać, tak jak
rozpoczęli swe działania pozostali. Gdyby tylko poznał oblicze istoty
czyhającej pośród cieni, byłby w stanie wydedukować więcej. Lecz nie mógł się
tego dowiedzieć, albowiem przyszłość stałaby się zbyt klarowna.
***
Wystarczył
jeden nieprzewidziany incydent, by naznaczony bezpieczną przewidywalnością
porządek dnia kompletnie legł w gruzach. I to znów z powodu Colonella.
Wystarczyło, żeby odsłonił przed Estem swoją prawdziwą naturę, jak się okazało
wyjątkowo czułą i troskliwą, by zbudzić w nim emocje, które wstrząsnęły w
posadach jego tożsamością - przerażająco nowe uczucia, przytłaczająco
intensywne, niewyobrażalnie jednoznaczne. Nienazwane z obawy o ich utratę.
Nieokreślone ze względu na delikatny, ciepły ból, jaki sprawiały sercu
łączącemu się z duszą.
Est zamknął za sobą drzwi gabinetu
administratora i oparł się plecami o ścianę. Mag udzielił mu zgody na
opuszczenie zajęć w laboratorium, zalecając wypocząć, ukoić nerwy i
przystosować się do realiów, z których wyrwał sam siebie, ale… ale Est bał się
tego, co przyniesie noc. Ciało domagało się wypoczynku, gdyż kształtowało się i
rozwijało, lecz lęk przed nieznanym był silniejszy. Gdyby mógł, zostałby z
mistrzem na wypadek, gdyby magia znowu dała o sobie znać w ten nieokiełznany
sposób.
Odepchnął się od zimnych kamieni i
skierował do wyjścia. Ciepła rękawiczka na milczącej lewej dłoni nie pozwalała
mu zapomnieć o tym, co zaszło o poranku. Kolejne zwycięstwo okupione
zaburzeniem równowagi umysłowej, smakujące goryczą zawodu i wywołujące wrażenie
kompletnego niedopasowania do otaczającej go normalności. Zdobył to, czego tak
bardzo pragnął, ale coś poszło nie tak, odbierając mu radość z wysiłku
włożonego w osiągnięcie zamierzonego celu. Zniechęcenie. Beznadziejność. Nie
tak powinien się czuć po przekroczeniu granicy własnego ja.
Absolutna apatia odnajdywała odbicie na
białej, wymiętej twarzy, gdy chłopak pospiesznie przecinał podwórze, kierując
się do wieży. Mógł pójść na czwarte piętro i zapaść się głęboko w pościel,
najzwyczajniej w świecie zasnąć, zgasnąć jak dopalająca się świeca na biurku
Maga. Mógł uciec w zapomnienie, ale tuż za schodami bezwiednie skręcił w prawo,
udając się do pracowni alchemicznej, z której dobiegały odgłosy krzątaniny.
Zatrzasnął drzwi i stanął wewnątrz półkolistego pomieszczenia, patrząc przed
siebie z martwą obojętnością. Był pusty jak buteleczki na półkach, lecz w
przeciwieństwie do nich nic go nigdy nie wypełni. Nawet zasuszone składniki
alchemiczne wykazywały się większą żywotnością niż on, gdy tak wpatrywał się w
jeden nieokreślony punkt w przestrzeni.
- Wieczór, Est - rzucił lekko Travis.
Skupiony na podmianie pełnych probówek na puste nawet nie obejrzał się za
siebie. - Wyobraź sobie, że dorwałem trochę toksyn wytwarzanych przez ropuchy z
ramneiskich trzęsawisk. A dokładniej jutro je dorwę, jak jeden z handlarzy mi
je dostarczy. Będziemy mogli sporządzić proszkową antytoksynę stosowaną jako
pastę na częściowy paraliż, może nawet wchłanianą przez układ pokarmowy. Popraw
mnie, jeśli się mylę, ale prawdopodobnie mogłaby nawet niwelować toksynę
potęgującą odczuwanie silnych emocji. Sam pomyśl, to byłby przełom przy… Est?
Zaniepokojony ciszą uniósł gogle
zalegające na nosie, by spojrzeć znad ramienia w stronę drzwi. Przesunął osłony
wysoko na czoło i obróciwszy się, zbliżył do przygnębionego elfa. Szarpnięciem
wygładził biały płaszcz noszący kilka nowych dziur po przypaleniu i z uwagą
przyjrzał się chłopakowi, przeszywając go niebieskimi oczami otoczonymi
różowawymi odciskami ciasnych gogli. Skrzyżował ręce na piersi w oczekiwaniu na
odpowiedź, jednakże Est nawet nie podniósł na niego wzroku. Unikał kontaktu,
jakby był chory. Jakby chorowało jego serce.
- Źle się czujesz? Idź do pokoju, poradzę
sobie bez ciebie. Nie żeby przeszkadzało mi twoje towarzystwo, ale sam
rozumiesz, nie darowałbym sobie, gdyby coś ci się przytrafiło. - Alchemik
przeczesał palcami długie włosy, strącając gogle z czoła. Roztrzaskałyby się o
kamienie posadzki, gdyby nie godny podziwu refleks czarodzieja. - Szlag, byłaby
druga naprawa w tym tygodniu. Est, co jest?
Nawet drobny żarcik słowny nie
poskutkował, bo chociaż zwykle wywoływał uśmiech politowania, tak teraz
przeszedł bez echa. Chłopak stał jak zaklęty. Blokował drzwi swoim bezwładnym
ciałem i zapatrzony w aparaturę nie dawał znaku życia innego niż powolne mruganie
i słaby oddech. Coś było nie w porządku, skoro ten pełen wigoru i zapału elf
stracił chęci do pracy. Sztukmistrz Travis Arnelt nie zaliczał się do osób
nagminnie śledzących losy reszty najemnej społeczności, aczkolwiek nastrój jego
nieprzypadkowego asystenta dokuczał mu jak włos za koszulą. Czuł się nieswojo i
był przekonany, że w tej chwili nie ma możliwości, by mógł skupić się na
eksperymencie. A może właśnie praca nad czymś absolutnie zadziwiającym zadziała
na niego krzepiąco?
Travis oddalił się, zgarnął z szafki
moździerz, a po drodze złapał leżący luzem tłuczek. Wymijając asystenta,
wcisnął mu w dłonie narzędzia pilnując się, by przypadkiem go nie dotknąć.
Poszedł dalej, w kierunku regału oraz słoika wypełnionego brązowymi prażonymi
ziarnami. Wyjął kilka i zaciągając się ich gorzkim zapachem wrócił do stojącego
jak kołek Esta. Od niechcenia wrzucił je do naczynia, które ten o dziwo wciąż
trzymał.
- Zgnieć to na proszek, niespiesznie i
starannie - polecił, samemu wracając do eksperymentu. - Chyba nie chcesz, żeby
się zmarnowały, prawda? Ma być tam proszek. Ostrożnie, bo zrobisz z tego
miazgę!
Tak jak się spodziewał, Est wykonał
polecenie i chociaż były to ruchy pozbawione udziału woli, to jednak coś się z
nim działo. Stając przy blacie roboczym, skrupulatnie ucierał zawartość
moździerza. Ziarna nie należały do miękkich i nie poddawały się tak łatwo, jak
mogło się wydawać.
Jasnowłosy czaromiot uśmiechnął się pod
nosem zaglądając do kolby, w której zbierały się męty powstałe w wyniku
filtracji mikstury. Z ukosa badał poczynania asystenta, zadowolony z
przewidzianego obrotu spraw.
- Świetnie. Zostaw to i zagotuj w
metalowym garnuszku mleko. No nie stój jak słabujący na umyśle, nie
przesłyszałeś się: mle-ko. – Arnelt wygiął usta w wyrazie dezaprobaty, markując
rosnący uśmieszek. - Weź je z piwniczki i nalej pod rant.
Est zaczynał się gubić we wszystkim, co
działo się wokół niego. Rzadko używali mleka, bo szybko kwaśniało i zazwyczaj
wypijali je samo. Tym razem w komórce pod podłogą była pełna bańka. Co też
szalony geniusz Travis wymyślił za specyfik? Est nie znał receptur wymagających
jako składnika dużej ilości mleka. Usłuchał jednak, a ciekawość rosła w nim,
skutecznie wypierając kiełkującą melancholię.
- Jak zacznie kipieć, zmniejsz ogień
palnika i wrzuć do niego proszek z moździerza. Porządnie wymieszaj, bo inaczej
się nie uda. - Travis odłożył szczypce na żelazną podstawkę i z regałów z
suszonymi ziołami wziął mały szklany pojemniczek. Gęsta złocista maź błyszczała
w świetle lamp. - Gotowe? Dałeś radę?
Est posłał mu urażone spojrzenie, lecz nie
odezwał się, na powrót koncentrując na mieszaniu dziwnej cieczy w garnuszku.
Pachniała przyjemnie. Proszek połączony z mlekiem nabrał jaśniejszego koloru i
aksamitnej konsystencji, wprawiając go w niemałą konsternację.
- Dobrze, starczy już. - Travis
złapał za rozgrzane uszko. Nie przejmując się parzącym metalem, zdjął garnuszek
z ognia, wskazując wolną ręką szafkę pod regałem na księgi. – Przynieś dwa duże
kubki i łyżeczki.
- Co to jest? – zapytał Est, gdy
jego ciekawość sięgnęła zenitu, dopraszając się o natychmiastowe zaspokojenie.
- Nie przypomina znanych mi receptur.
- Bo tej nie znasz, z tego co
zdążyłem zauważyć. Ale poznasz. No, palce mi odpadną, a ich sobie nie naprawię.
Musiałbym iść do medyków, a wolałbym tego uniknąć – utyskiwał, wydymając wargi
w parodii kapłanów stacjonujących w Twierdzy. - Ta ich pouczająca gadanina o
dbaniu o siebie doprowadza mnie do pasji...
Dwa gliniane kubki pojawiły się na
blacie, zaraz napełnione napojem o niesamowicie rozkosznym aromacie. Travis
odstawił garnuszek do metalowej misy z czystą wodą i wrócił na stanowisko, z
uśmiechem obserwując zaciekawionego chłopaka. Odkorkował pojemniczek, wąchając
z lubością zawartość, i podsunął go pod nos zaskoczonego elfa. Kocie oczy
błysnęły ożywieniem. Jak zauważył czarodziej, znów wyglądały cudownie.
- Miód? – zdziwił się chłopak.
- Tak. Dodaj go, jak mikstura
ostygnie, chyba że chcesz od razu słodką. Ja lubię pół na pół.
Długie palce o pobliźnionej skórze
zamknęły się wokół jednego z naczyń. Podejrzliwy Est raz po raz zaglądał do
kubka, śledząc krążące na powierzchni niewymieszane drobinki.
- Dlaczego nie powiesz mi, co to
jest?
- Napój na poprawę humoru: kakao. -
Czaromiot wzruszył szczupłymi ramionami. Wyszczerzył się, wciągając w nozdrza
smakowity zapach. Upił łyk i w błogim odczuciu przymknął powieki, opierając się
udem o kant blatu. - Dawno go nie piłem, ale coś mi podpowiadało, że dziś
będzie ku temu okazja. Elfowie z imperium potrafią czynić cuda z tych
niepozornych ziaren, a ja cudem te cuda zdobyłem.
Est jeszcze chwilę spoglądał na
tyczkowatego czarodzieja. Nie do końca przekonany, że dziwnie pachnąca mikstura
będzie mu smakować, przełamał się i objął dłońmi gorący kubek. Zaryzykował. I
nie pożałował. Grzejący język napój był subtelnie gorzki; zawierał w sobie
nieuchwytną nutę słodyczy czekającej, by wydobyć ją dodatkowym składnikiem.
Jako elf wyczuwał więcej niż stojący obok niego człowiek, zatem mógł
rozkoszować się pełnią smaku.
- Rzeczywiście dobre. Kakao -
powtórzył, przytykając wargi do krańca glinianego naczynia.
- A więc? Skoro mamy przerwę, to
może zechcesz wyjaśnić, co to za nieuprzejme wtargnięcie dzisiaj urządziłeś?
Dostałeś rękawiczką czy jak? Nie, nie, to przenośnia Est - rozbawiony Travis
ucisnął palcami nasadę nosa widząc, jak spłoszony elf ogarnia spojrzeniem swoją
rękę. - Tak się mówi, kiedy kobieta odrzuca zalotnika. Taka metafora.
Rozumiesz?
Speszony chłopak upił kolejny łyk
gorącego kakao. Zadowolony z siebie alchemik nie powiedział nic więcej, choć
imię jego podopiecznej nasuwało się samo. Kto jak kto, ale Est nie musiał się
martwić o dostanie rękawiczką, nawet przysłowiowo. Z taką buźką, sylwetką i
oczami to raczej on mógł przebierać do woli i oto siedział w cuchnącym
piwniczną stęchlizną pomieszczeniu, pośród wątpliwego pochodzenia ingrediencji,
w towarzystwie sztukmistrza-odludka, sącząc kakao według przepisu genialnego,
acz szalonego faceta. Doprawdy, nie ma na świecie sprawiedliwości.
Est postanowił szybko zmienić temat,
zanim stałby się nie tyle niewygodny, co krępująco niebezpieczny.
- Travisie, dlaczego nie używasz
magii w laboratorium? Jesteś sztukmistrzem, na swoje zawołanie masz jedną z
najlepszych dziedzin magii.
- Wiesz, to chyba dobre pytanie,
czemu właściwie tego nie robię. – Travis obejrzał swoją zniszczoną dłoń i
poprawił nią gogle zsuwające się na brwi. - Ach, no tak. Jest wiele powodów, na
przykład reaktywność poniektórych komponentów mogących diametralnie zmienić
swoje właściwości pod wpływem przenikającej je esencji. Szkoda żeby z
uśmierzacza zrobić śmiertelną truciznę i nawet o tym nie wiedzieć, nie? - Na
powrót splótł ręce na piersi, wspierając dno kubka na zgięciu łokcia. - No i
nie lubię się popisywać. Zdecydowanie lepiej oszczędzać energię, aniżeli
szafować nią na prawo i lewo. A tak naprawdę, będąc szczerym, to wolałbym być
zwykłym człowiekiem. Talent i tak niczego nie wnosi do mojej profesji.
- Ale dzięki niemu możesz
manipulować materią. I naprawiać różne rzeczy. Spójrz na pozytywne aspekty
swojego daru. - Nieśmiały uśmiech wykwitł na białych ustach poplamionych
ciemnym napojem. Kakao działało pobudzająco także na niego, pozwalając choć na
moment zapomnieć o rozterkach.
- Tak, Est, może masz rację. Coś w
tym jest. Nie muszę się dopraszać o naprawę sprzętów, po prostu je naprawiam.
- A nie myślałeś, by opuścić
Twierdzę i zaznać świata?
Travis spojrzał na niego jak na
pomyleńca.
- Wiesz, byłbym kretynem, gdybym
porzucił miejsce, w którym zapewniony mam spokój, nieograniczoną swobodę oraz
dostęp do materiałów, nawet tych rzadkich. Etap wędrówek mam dawno za sobą. Od
kilku lat siedzę tu na tyłku i jest mi dobrze, a jak wiadomo, lepsze wrogiem
dobrego. Nie zaryzykuję. I wiem, co sobie myślisz. Na dworze królewskim też bym
to miał. Ale zastanów się. Tutaj nikogo nie obchodzę, nikt mnie nie znajdzie,
wszyscy trzymają się z daleka od warowni obstawionej jednymi z najlepszych
najemników w Estarionie. Robię co chcę i gdzie chcę. Dla mnie w porządku.
- Jak rany, nie pomyślałem o tym.
Est spuścił wzrok na swoje naczynie, kątem
oka obserwując czarodzieja łyżeczką wydłubującego miód ze słoika. Zupełnie nie
pojmował, dlaczego Col jest uprzedzony względem młodego alchemika, który w
rzeczywistości okazał się sympatycznym, aczkolwiek nieco zwariowanym
przedstawicielem ludzkiego gatunku. Czyżby przemawiała przez niego zazdrość?
Travis był jego przewodnikiem po świecie zielarstwa oraz alchemii i podobnie
jak przy mistrzu, nie odczuwał w jego towarzystwie nadmiernego stresu czy
napięcia, nie gubił się w myślach, nie potykał o własny język…
- Travisie, skoro już rozmawiamy, to czy
mogę zadać ci jeszcze jedno pytanie?
- Spotykamy się co wieczór, już pierwszego
dnia przeszliśmy na mówienie sobie po imieniu, a ty pytasz mnie o to dopiero
teraz? - zaśmiał się Travis, chwytając zsuwające się gogle. Ściągnął je
ostatecznie na szyję, gdzie przeszkadzały jeszcze bardziej, ale przynajmniej
nie musiał ich co rusz poprawiać. - Nie pytaj czy możesz pytać, tylko pytaj
śmiało bez pytania o pytanie.
- Eee, dobrze. - Est uśmiechnął się
półgębkiem, a był to raczej grymas zakłopotania, aniżeli oznaka wesołości.
Czasami ten czarodziej użytkowy bywał bardziej bezpośredni niż smagły
zwiadowca, choć nigdy nie dotknął go intencjonalnie, jak czynił to Col w sprzyjających
okolicznościach. - Więc… dlaczego wybrałeś aptekarstwo? Z takim talentem
mógłbyś poczynić ogromne postępy w dziedzinie transmutacji.
- Schlebiasz mi, Est, doprawdy, ale
cóż, transmutacja to nie zabawa. - Humor prysł, gładko przechodząc w ciężką
powagę. To nie był temat dobry do żartów. Travis poważnie traktował drugą,
mroczniejszą siostrę swojej ulubionej dziedziny. - Nie jest dla ludzi, bo
rzadko przeżywamy granicę stu pięćdziesięciu lat. Późno zaczynamy naukę i
praktycznie nigdy jej nie kończymy. Nie starcza nam życia na osiągnięcie
efektów podobnych elfom, a co tu w ogóle mówić o jakichkolwiek postępach. Nie
przetrę szlaku w transmutacji, bo trzeba mieć naprawdę namieszane we łbie, by
się za to brać. - Pokręcił przecząco głową, aż luźne płowe pasemka zsunęły mu
się na oczy. – Mnie cieszą pozytywne, wyraźne rezultaty, w jakie obfituje moja
praca; uśmierzacze, wzmacniacze, maści czy antytoksyny to wszystko, co może
jeszcze zostać ulepszone. W tej materii mam jakąkolwiek wartość. W wielu
aspektach stałem się prekursorem, wynalazcą, ekspertem i, co ważniejsze,
pozostaję przy tym zwyczajnym krótkowiecznym człowiekiem. Obliczam siły na zamiary,
to sekret mojego sukcesu, o który zresztą wcale nie zabiegam. Moje imię nie ma
znaczenia, znaczenie mają wyniki moich badań.
Nagle zmartwiony Est poskrobał łyżeczką po
dnie pustego kubka. Postawił go wreszcie na blacie rozczarowany, że dobry napój
skończył się tak szybko.
- Mam nadzieję, Travisie, że nie
uważasz mnie za wścibskiego. Niestety ciekawość to moja druga natura.
- Słucham? Nie ma czegoś takiego jak
wścibstwo, Est! - Travis ze stukiem odstawił kubek. Pochyliwszy się nad młodym
chłopakiem, zniżył głos do maniakalnego pomruku. - Nie ma wścibstwa. Jest tylko
ciekawość. A bez ciekawości nie byłoby wynalazków. Świat stanąłby w miejscu. My
stalibyśmy w miejscu. Ciekawość i zmienna natura sprawiają, że może i ludzie
żyją krótko, ale jest to żywot intensywny i bogaty w nowe rozwiązania.
Wynalazki zastąpią kiedyś magię. Może ty dożyjesz takich czasów, a może to
twoje dzieci ich dożyją. Albo żaden spośród ludzi ich nie dożyje, co jest
równie prawdopodobne. A teraz naprawdę zajmijmy się pracą. Lada moment będziemy
wychładzać nagromadzony płyn. I tym razem nie siedzimy do późna, mam jutro
jakieś przeklęte spotkanie rady sztukmistrzy. Idioci wymyślili sobie kolejną
farsę, w której mogliby odegrać pierwszoplanową rolę. Dobrze, że nie nazywają
tego sympozjami, bo chyba bym sczezł…
Est spojrzał za mijającym go
sztukmistrzem magii użytkowej, autorytetem w dziedzinie alchemii, mistrzem
zielarskim i wyjątkowo zdystansowanym do świata mężczyzną. Przykrości
dzisiejszego dnia odeszły w niepamięć zastąpione myślą, że w towarzystwie
Travisa wszystko było możliwe, nawet powstrzymanie niszczycielskiej fali
nadchodzących zmian. Odniósł kubki do metalowej misy, gdzie wraz z garnuszkiem
wypłukał je i pozostawił do wyschnięcia. Wezwany gestem podszedł do alchemika
znów przeciągającego gogle z szyi na czoło - mimowolny odruch, jak wiele
innych, które zbliżyły do siebie przedstawicieli tych dwóch skrajnie różnych
gatunków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz