sobota, 25 stycznia 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 14 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Ciężka praca Estalavanesa wreszcie przynosi rezultaty. Niestety, idealnie odwzorowana rycina bransolety znaleziona w księdze o transmutacji wyzwala w nim potężny ładunek emocjonalny, a zdarzenie to niefortunnie zbiega się w czasie z ingerencją odprysku Macierzy Mocy...



- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 25d'1m'25r2t]




Jakoś tak lubię te ciche, spokojne chwile w sekundzie przeistaczające się w kompletny chaos. A jeszcze bardziej lubię stan, w którym zbiera mi się na opisywanie psychodelicznego delirium Esta. Niezrównoważenie dzieciaka wręcz do tego zachęca! Tak właśnie rozpoczynają się jego zmagania z czymś, czego absolutnie nikt się nie spodziewa.



Wspominałam kiedyś, żebyście nie brali dosłownie tytułów czy też tekstu utworów, które wrzucam jako tło do scen. Niemniej "Hollow" w znaczeniu "pusty" czy "wydrążony" pasuje idealnie. Adekwatny jest również tekst. Sądzę, że to, co Est czuje do Cola, uratowało go przed... No właśnie. Odkryjcie to sami 🤍

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 14

 

Drużyna tropicieli po raz kolejny wróciła bezpiecznie, a jej nowo mianowany przodownik – Colonell - bezzwłocznie złożył pełen raport Złowieszczemu Niedźwiedziowi. W czasie gdy młody mężczyzna pełnił obowiązki wynikające z niedawnego awansu, jego partner, Estalavanes, nie próżnował. Sukcesywnie przekraczał granice ciała, poddając się wymagającym ćwiczeniom starego mentora oraz pogłębiał wiedzę z zakresu historii i transmutacji. W obliczu nowego zagrożenia obaj trzymali rękę na pulsie i chociaż Col dokładał wszelkich starań, by pozbyć się cieni osaczających Twierdzę, tak Est w napięciu wyczekiwał dnia, w którym padnie rozkaz Tyrda Niedźwiedziogrzywego. Rozkaz do użycia mocy Zaklinacza Żywiołów przeciwko ludziom.

Grasanci byli osobnikami skrajnie niebezpiecznymi. Posuwali się już do napadania na podróżnych oraz wozy kupieckie. Szlachtowali zwierzęta i rabowali zapasy. Jeśli tak dalej pójdzie, niezbędne zaopatrzenie przestanie napływać za zamkniętą bramę warowni. Handlarze już utyskiwali na szczegółowe rewizje dokonywane przed wjazdem, a strach o własne życie jeszcze potęgował rosnącą niechęć. Niedźwiedź oraz mieszkańcy Twierdzy szczodrze płacili za towary, lecz kupcom przestawał się taki interes opłacać.

Est zastanawiał się, skąd przywódca bierze złote korony, skoro Twierdza była po prostu fortyfikacją, warownią. Nie zależała finansowo od żadnego okolicznego możnowładcy, nie otrzymywała daniny, ani nie żyła z plonów. Ponadto nie hodowano tu zwierząt prócz kilkudziesięciu koni, ale te nie były na sprzedaż. Kiedy tuż po kolacji zapytał o to mistrza, ten wyprowadził go z błędnego przekonania i przedstawił dość skomplikowane koneksje przywódcy najemników z kilkoma władcami z południa oraz jednym z północy.

Twierdzę sowicie opłacali także możni z odległych krain, dla których tutejsi najemnicy od lat świadczyli usługi. Najlepsi wojownicy skutecznie chronili karawany w Sal Aldahad, wielu tropicieli wspierało i szkoliło ludzi na mroźnej północy, natomiast mrowie rozsypanych po Estarionie lojalnych agentów wypełniało drobne, niejednokrotnie krwawe zlecenia w zamian za przysługi. Poznawane w międzyczasie sekrety warte były małą fortunę, a oni sami zyskiwali prestiżowe nadworne pozycje, z których ciężko było ich usunąć.

Estowi życie agenta wcale nie wydawało się atrakcyjne - ciągły stres, pilnowanie tyłów na każdym kroku, węszenie spisków, bezustanne towarzystwo podejrzanych osób oraz kompletny brak czasu dla siebie. Nie było to coś, czego chciałby się podjąć, nawet za największe ilości złota, niemniej odpowiedź Maga całkowicie go usatysfakcjonowała, zaspokajając młodzieńczą dociekliwość. Czego nie mógł powiedzieć o zaawansowanej alchemii.

Transmutacja pochłonęła go bez reszty. Ostatnie wieczory zamiast w pracowni alchemicznej spędzał w sypialni nad opasłym tomiszczem wygrzebanym przez Travisa spośród jego prywatnych zasobów. Jak sam czarodziej twierdził, był to stary przekład z isetualetarskiego na estarioński, rzetelny i zawierający wszelkie notatki autora spisane na marginesach. Imperialni elfowie byli jedyną rasą podejmującą się trudu transmutowania materiałów, co nieszczególnie dziwiło, gdyż jako jedyni dożywali wieku pozwalającego czerpać zeń wymierne korzyści.

Tej nocy Est pogrążył się w swej pasji. Słysząc szmery za plecami, obejrzał się przez ramię. W drzwiach balkonowych stanął Colonell. Mężczyzna nie zamierzał przeszkadzać partnerowi w pracy, toteż wskazał ruchem podbródka na łóżko, do którego zaraz podszedł. Pokrzepiony obecnością ulubionego człowieka chłopak wznowił lekturę.

Col zgodnie ze zwyczajem wkradał się nocami do jego kwatery, woląc spać tutaj niż we wspólnej sypialni zwiadowców. Nie zmieniało to jednak faktu, że Est częściej przesiadywał nad tomem transmutacji, aniżeli oddawał się przyjemnościom. Tak jak teraz. Siedział przy świetle pojedynczej lampy oliwnej, z dala od łóżka, aby nie przeszkadzać śpiącemu przyjacielowi.

Światło zdawało się zbędne, zważywszy że nocne widzenie miało zastosowanie również podczas czytania i pisania. W rzeczywistości nawet najmniejsze jego źródło było dla Esta na wagę złota. Po tym, co wydarzyło się wiele miesięcy temu, po sygnale nadanym przez Macierz Mocy, nie odważył się zasnąć w ciemnościach. Nie bał się ciemności samej w sobie. Bał się myśli, że nie będzie w stanie rozróżnić światów, w jakich się znajdzie i nie będzie mógł stosownie zareagować. Nocne widzenie z tymi swoimi monochromatycznymi groteskami nadal wzbudzało w nim niejasne poczucie lęku, lecz to głęboka ciemność wywoływała w nim ataki paniki.

Światy równoległe. Ile prawdy skrywały bajania Starego Przechrzty?

Słuchając, jak Col zakopuje się w pościeli, Est przeciągnął się, unosząc ręce i ściągając łopatki. Ależ mu zazdrościł. Jego ciało potrzebowało odpoczynku, tymczasem umysł domagał się wiedzy. Księgę napisano językiem trudnym i poszczególne zdania zmuszony był czytać po kilka razy, by pojąć ich sens, ale im więcej czytał, tym szybciej przyzwyczajał się do dziwnego stylu anonimowego autora i wyłapywał coraz więcej istotnych szczegółów. Zrozumiał też, dlaczego mistrz go o to poprosił. Transmutacja wymagała biegłości w alchemii i materiałoznawstwie, a osobę parającą się tak trudną sztuką cechować powinna cierpliwość, koncentracja oraz błyskotliwość. Lecz Est posiadał dodatkowy atut mający niebagatelne znaczenie: panował nad żywiołami. Mag życzył sobie, aby jego uczeń podszedł do tematu transmutacji nie z perspektywy alchemika, ale Zaklinacza Żywiołów właśnie. Chciał się dowiedzieć, czy biały elf ma tak olbrzymią władzę nad pierwotnymi elementami kształtującymi świat, by nagiąć je do własnej woli i przemienić jedne w drugie z zachowaniem ich poszczególnych właściwości.

Zaklinacz Żywiołów.

Zaklinacz.

Est opadł na oparcie i przymknął oczy. Fantazjował o lekkich jak drewno i solidnych jak skała tarczach oraz pancerzach. Orężu z kruchych materiałów, a twardszym od hartowanej stali. Szatach niby pierwszorzędna zbroja płytowa odpierających lecące z ogromną prędkością strzały… Była to, niestety, dość utopijna wizja. Podczas transmutowania konieczne jest poświęcenie jednej właściwości na poczet drugiej. Jest czasochłonna i trzeba obsesyjnego zaangażowania, aby uzyskać minimalny efekt. Zakładając, że w ogóle dojdzie do skutku. Autor sam przyznał, że z kilkudziesięciu eksperymentów, którym dedykował cały swój żywot, udały się trzy: przemiana czystego złota w tytanit, skałodrewna w sarmatyd oraz żywej wody w promienisty pył. Tak powstałe materiały przeznaczył na skonstruowanie wyjątkowego artefaktu, później zaklętego potężną magią jego współpracownika, którego imienia oraz pochodzenia nie wyjawia.

Przecierając szczypiące powieki, Est wrócił do pracy. Ukośna, kanciasta kaligrafia tańczyła mu złośliwie przed oczami, a drżący płomyk lampy zawieszonej na ścianie naprzeciwko drażnił jego zmęczony wzrok. Przez chwilę rozważał zgaszenie jej, a gdy obrócił wysuszoną pergaminową stronicę… już nie myślał o niczym.

Chłodny podmuch wpadający przez otwarte drzwi balkonowe zmroził mu kark, strosząc krótkie włosy i poruszając dłuższymi pasmami łaskoczącymi policzki. Zaschło mu w ustach, które nie wiedząc kiedy rozchylił szeroko, podobnie jak skaleonie oczy o źrenicach przysłaniających tęczówkę. Serce łomotało tak potężnie, że musiał dotknąć piersi w obawie, iż wyrwie się ono na wolność i ucieknie.

Znów zerknął ponad ramieniem. Col spał, jego miarowy oddech wraz z odgłosami dobiegającymi z dziedzińca mącił otaczającą go ciszę.

- Jak rany, nie może być… - wyszeptał sam do siebie, na powrót podziwiając szkic. I jakby dla zachowania poczytalności dodał: - Przypadki nie istnieją...

Aż rozbolał go żołądek, paląc trzewia nieznośną ekscytacją. Lekko wyblakły rysunek sporządzony czarnym tuszem ukazywał piękny, znajomy przedmiot: obręcz zakładaną na nadgarstek połączoną filigranowymi łańcuszkami z obrączką u nasady środkowego palca. Na starym pergaminie bransoleta przypominała delikatną jak sieć pająka mitenkę, perfekcyjnie odwzorowaną przez samego autora oraz poniekąd tłumacza i kopistę imperialnych manuskryptów. Niepohamowana ciekawość zmusiła chłopaka do zdjęcia rękawiczki z lewej dłoni. Dlaczego autor nie podpisał swojego dzieła? Dlaczego nie wyjawił swojego imienia mogącego mieć historyczną wartość?

Dla wstrząsanego dreszczami białego elfa jego imię miało wartość większą niż życie.

Rzucając czarną skórkę na blat, przysunął uwolnioną rękę do ryciny. Serce waliło jak szalone, a płytki dech świszczał między kłami, kiedy wyginał nadgarstek w sposób, by oryginał odpowiadał układem kopii zamieszczonej w księdze. Płomień lampy rozrósł się nagle i rzucił jaśniejszą łunę na księgę, stół oraz oszołomionego odkryciem chłopaka. Klosz pękł pod wpływem zbyt gwałtownego skoku temperatury. Chrupot kruszącego się szkła sięgnął uszu elfa, rezonując w głowie tajemniczym, narastającym echem, aż osiągnął ogłuszający ton bijącego alarmująco dzwonu. Ostrzeżenie. A po nim wrażenie energetycznego okrucha wbijającego się we wzburzoną magiczną wrażliwość.

Est zamarł, gdy serce na mgnienie oka przerwało pracę. Oddech uwiązł mu w gardle. Pot zrosił grzbiet, zmieniając ciarki podniecenia w narastającą grozę. Czas wszystkiego, co żywe, zatrzymał się... i niezauważalnie ruszył, pulsacyjnie przyspieszając do naturalnego tempa. Pod śnieżnobiałą błonką, ledwie widoczna i jakby ukryta przed niepożądanymi spojrzeniami zalśniła bransoleta, największe dzieło transmutacji. Nie, ona nie lśniła. Jej własny, pomarańczowy jak żar w palenisku blask przebijał napiętą skórę.

Zaspany Colonell usiadł na posłaniu. Zbudzony trzaskiem pękającego szkła i zwiększonym natężeniem światła popatrzył przed siebie, na pochylającego się nad blatem Estiego. Barki siedzącego doń tyłem chłopaka wznosiły się i opadały, a brzmiał przy tym, jakby się krztusił.

- Esti? Wszystko w porządku? - spytał, lecz jego troska nie dotarła do długich uszu partnera.

Oczywiście, że nic nie było w porządku! Lampa przy drzwiach roztrzaskała się na kawałki, a ogień z niej wychodzący skapywał na kamienną posadzkę w ślad za olejem opałowym spływającym po ścianie. Jeśli zetknie się z futrami, pomieszczenie zajmie się ogniem!

- Ej, dzieciaku! Kontrolujesz się? Zaraz spalisz pokój!

Bez reakcji. Est wciąż garbił się nad blatem niepomny zagrożenia, jakim był rozbestwiony żywioł.

- Noż kurwa…

Col już podnosił się z łóżka z zamiarem przeciwdziałania nieszczęściu, kiedy oblicze dźwigającego się z siedziska elfa zwróciło się ku wyjściu na balkon, prezentując ocieniony profil. Lekko rozwarte białe wargi formowały bezgłośne słowa obnażające kły. Płomień ekstazy tańczył w jedynym widocznym oku, aż przeszył go dreszcz. To nie był zwykły błysk, jaki nieraz widywał w zafascynowanych zielonych oczach chłopaka, tylko rzeczywisty ogień, taki sam, jak w misie wytracającej olej. Pomarańczowa poświata odzwierciedlała naznaczoną artefaktem dłoń, którą Est uniósł na wysokość twarzy. Ulatujące kącikami oczu rozmyte smugi sunęły za odmienionym wzrokiem, gdy elf z uwagą przyglądał się bransolecie.

Człowiek zsunął się z łóżka i ostrożnie podszedł do chłopaka. Był jednocześnie przerażony i urzeczony, gdy niczym ćma lgnął do żywego światła. Lecz w przeciwieństwie do niej doskonale wiedział, że może spłonąć.

Lewa dłoń Esta mrugała, dostrajając się do jego oczu. Palcami prawej ręki gładził coraz szybciej migoczące ogniwa. Przeniósł spojrzenie na stojącego przed nim człowieka i uśmiechnął się nienaturalnie. Jego kły sprawiały wrażenie dłuższych, wraz z grymasem przydały mu wygląd dzikiego stworzenia.

Nie docierały do niego pytania artykułowane przez Colonella. Nie rozumiał ich, jakby ten posługiwał się obcym językiem. Wychodząc mu naprzeciw, Est w jasny sposób przekazał swoje spostrzeżenie, ale ten zmarszczył gęste brwi i postąpił dwa kroki wstecz. Est wyciągnął do niego dłoń, od której wszystko się zaczęło, lecz mężczyzna cofnął się jeszcze bardziej. Nie zraziło go to jednak. Pierwotny rytm brał go w posiadanie. Całym sobą odczuwał melodię magii przenikającej go na wskroś. Ulegał jej, gdyż taka była naturalna kolej rzeczy. Był gościem w ciele, jakie przyszło mu nawiedzać, a inna osobowość wypierała go z miejsca, które przecież powinno być jego. Prędkie uderzenia kontrolowały serce. Muzyka duszy łączyła się z wirującą esencją, opętańczo nadając pędu temu, co się w nim kotłowało. Aż coś dotknęło umysłu.

Maleńka kropla rozbiła taflę, marszcząc jej spokojną powierzchnię. Niewielkie okręgi przeistoczyły się w mknącą falę, która na kształt niszczycielskiego tsunami grzmotnęła w wewnętrzną barierę. Zaledwie rysa zniekształciła jej powierzchnię, niewielka szczelina, aczkolwiek dostateczna, by natarcie nieznanych sił przełamało jej opór.

Tama pękła.

Muśnięty mocą artefakt zapłonął, jątrząc uciszoną podświadomość Zaklinacza Żywiołów. Oszalały z bólu Est poczuł najczystszą istotę gniewu, skondensowaną i niezakłóconą. Białe palce zacisnęły się w pięści. Spierzchnięte usta obnażyły ostre zębiska. Krew zawrzała wespół z wypełniającą go energią tajemną, ale najgorszego Est nie mógł dojrzeć, bowiem w cieniu pomieszania zmysłów płomień jego duszy rozpalał się do białości.

Żywioł rozświetlający kwaterę momentalnie wygasł, wchłonięty przez postać emanującą skumulowaną energią. Knot uszkodzonej lampy zwiądł sczerniały, spowijając ich niemal zupełną ciemnością. Jedynym źródłem stłumionego światła był biały elf wpatrujący się w człowieka.

Oddech Esta stał się nierówny, ochrypły. Z gardła wyrwał się krótki zwierzęcy warkot. Tracił zmysły. Tracił kontrolę. Tracił świadomość. Był tylko on i człowiek. Ciemnozielone, błyszczące odbitym blaskiem oczy patrzyły na niego rozszerzonymi źrenicami. Linie tatuażu na połowie twarzy zmięły się, a mięśnie pod śniadą skórą szyi napinały, uwydatniając nabrzmiałe krwią żyły. Zwietrzył jego strach. O tak, czuowiec się bał. Bał się tak, jak czuowiecy bać się go powinni. Wystarczył jeden ruch, by strach ten pozostał z nim już na zawsze…

NIE!

Czyj to głos? Brzmiał jak… jego własny. Nieco skrzeczący i wystraszony, lecz należący do niego…

Est drgnął, odzyskując część skradzionej tożsamości. Wtem jaskrawy rozbłysk zaatakował umysł z mocą zaklętych w nim wspomnień. Ujrzał siebie samego stojącego na wieży ogniowej, tuż po wyśnionym koszmarze. Nigdzie nie było śladu ludzkiego mężczyzny. W tamtej chwili jego sercem władał...

Strach.

Drugie uderzenie nadeszło na wspomnienie namiętnego pocałunku na szczycie tej samej wieży, pełnego tęsknoty wyrażającej...

Miłość.

Trzeci przejaw wybuchł skłębionymi barwami zaraz po rozpłynięciu się drugiego. W wyobraźni widział scenę z łaźni; czuowieca oraz siebie. Ciepła woda obmywała ich nagie, skupione na sobie ciała, które wypalało...

Pożądanie.

Ostateczny cios przyszedł znienacka. Nadgarstki oszołomionego natłokiem wrażeń Esta otworzyły się, a krew zabarwiona opalizującą esencją niespiesznie opuszczała jego ciało. Konał w samotności, aż w końcu nadeszła...

Determinacja!

Rozdzierany sprzecznymi emocjami upadł na kolana i chwycił się za głowę, wrzeszcząc przeraźliwie. Nie wiedział, jak długo krzyczy. Nie wiedział czy to, czego doświadczał, działo się naprawdę, czy było wyłącznie projekcjami rozchwianej psychiki. Zdawało mu się, że wyje w udręce, że każdy przebywający w odległości kilometra mieszkaniec Twierdzy słyszy ten upiorny skowyt. Miotał się z bezsilności, a kolana bolały go od zderzenia z podłogą. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdy nowe obrazy zaczęły do niego napływać ze wszystkich stron. Świadomość powróciła, lecz bliski był szaleństwa od ich mnogości. Łupnął czołem w futra na posadzce, pragnąc pozbyć się wspomnień, które nie były jego. Przywalił ponownie, przeżywając zdarzenia z przeszłości, łowiąc nieokreślone głosy, niezrozumiały język. Gorąca ciecz spłynęła z jego zimnego czoła wzdłuż oczodołu i policzka. Chciał rąbnąć jeszcze raz, kiedy coś oderwało mu dłonie od pękającej czaszki i zamknęło szarpiące się ciało w żelaznym uścisku.

Silne ramię otoczyło unoszący się spazmatycznie tors. Zgięcie łokcia zablokowało szyję. Pod głową miał twardą pierś, która wbrew jego wysiłkom pozostawała nieruchoma. Przewrócił się na plecy, usiłując pozbyć się napastnika, ale jedyne, co zyskał, to blokadę na nogach. Gdyby nie był tak słaby, z łatwością wywinąłby się z ludzkiego imadła.

Atak wkrótce minął. Est wyraźnie czuł rwanie mięśni. Skóra piekła pod najlżejszym podmuchem wiatru wlatującego przez balkon. Gardło miał zdarte od ciągłego krzyku, a płuca prawie nadziały się na zapadnięte żebra. Cieknąca strużka łaskotała skroń, a uszu dobiegał odgłos kapania oraz urywane tchnienie. Nie mógł się ruszyć. Nie było to spowodowane naciskiem przeciwnika - to życie z niego uchodziło. Przestał oddychać, bo nawet ta podstawowa czynność niosła ze sobą niezmierzone pokłady cierpienia.

Odchodził w agonii.

Nawykłe do ciemności oczy utkwił w rozmywających się zarysach okien wpuszczających blade srebro księżyca i gwiazd. Każdy ton stawał się coraz odleglejszy, tracił na intensywności. Nawet głos człowieka ginął w ciemnych odmętach wciągających go coraz głębiej i głębiej. A w głębinie tej odnalazł pustkę i cichutki pisk, który rósł, jakby przybliżał się do źródła owego dźwięku.

Umierał.

Nie czuł, jak Colonell podnosi jego zmaltretowane ciało i z energią zrodzoną z rozpaczy przebiega korytarz, strome schody oraz drogę do świątyni, ściągając na siebie uwagę mieszkańców obudzonych zamieszaniem. Nie słyszał wołania o pomoc, gdy układał go bezwładnego na kozetce w alkowie szpitalnej. Est miał już nie ujrzeć niewzruszonego mężczyzny na złamanie karku gnającego w stronę komnat sypialnych rozbudzonego przebłyskiem Maga.

Życie Esta pochłonął ogień. Gorzał w jego sercu jak bransoleta wypalająca piętno w ciele, które kapłani starali się za wszelką cenę uratować. Po raz kolejny.

***

Był w miejscu, którego próżno szukać na mapach. Towarzyszył istotom, jakich nie stworzyłby najbardziej zmyślny Wszechmocny. Wyczuwał zapachy, za którymi tęsknił, choć nie potrafił ich nawet nazwać. Słuchał cudownie melodyjnych śpiewów i krystalicznego niby dzwoneczki śmiechu, niemożliwych do połączenia z jakimikolwiek śmiertelnymi twarzami. Był lekki i wolny, zmartwienia oraz problemy nie miały żadnego znaczenia, ponieważ był tutaj. Był wszędzie. Był nigdzie. Był kimś. I był też nikim. Był sam, pomimo otaczającego go tłumu. Widział wszystko, lecz niczego nie dostrzegał. Był tam, gdzie być powinien.

Ale i tutaj coś nie dawało mu spokoju, jakby w całej Wszechrzeczy nie było miejsca, w którym zaznałby upragnionego ukojenia. Jeden szczególny głos przebijał się przez rozkoszną ścianę miękkich, lśniących podźwięków. Głos wymawiający wciąż tylko to jedno słowo, brudne i zmechacone wielokrotnym powtarzaniem. Gdy zwracał się ku niemu, milkł, zagłuszany narastającą symfonią rozdzwonionych kryształów oraz wysokich świergotów. Milionów dzwoneczków. Milionów ćwierknięć. A potem znów wdzierał się ten szorstki, niepasujący do ogółu ton. Pojedynczy wyraz, na nowo powtarzany w tym grubiańskim, barbarzyńskim języku. Nie musiał za nim podążać. Mógł zostać i dołączyć do radosnych stworzeń, na wieki ulec błogostanowi, spocząć w krainie będącej wszędzie i nigdzie, w niekończącym się śnie. Tak by zrobił, gdyby nie natarczywy głos psujący przyjemność z przebywania w letargu, jak drzazga wbita w miejsce, z którego trudno ją wydobyć.

A mimo to poczuł, że przemieszcza się w kierunku przykrego odgłosu rysowania gwoździem po szkle. Wiedział, że gdy odkryje przyczynę tego wstrętnego pogłosu, wreszcie odpocznie. Jeszcze trochę, jeszcze tylko odrobinę. Już prawie...

Głos był nieustępliwy. Zbliżał się. Już czuł, jak wibruje w powietrzu. I gdy znalazł się na tyle blisko, by ujawnić owo zagadkowe słowo, po prostu runął w dół. Spadał w lodowatą, odrażającą ciemność, a zmęczony baryton nieprzerwanie powtarzał to jedno słowo:

Esti.

***

Powieki uniosły się gwałtownie. Mrugnął kilka razy dla wyostrzenia wzroku, ale zmiana była ledwie zauważalna. Nie mógł poruszyć szyją. Odnosił wrażenie, jakby przespał o kilka godzin za dużo. Spróbował przesunąć rękę, lecz nic się nie wydarzyło. Zaklął w duchu, bo język przysechł mu do podniebienia. Obecny stan niezmiernie go zirytował. To było jego ciało i nikt, ani nic, nie będzie go ograniczało!

Całą wolę zaprzągł w ten nieznaczny manewr i udało się, obrócił głowę na bok. Zaczął jednak sądzić, że ona sama się obróciła, bo chociaż próbował, to nie zdołał tego powtórzyć.

Ktoś mu się przyglądał. Niewyraźny, rozmyty kształt. Ciemny, cudownie zasłaniający wszechobecną biel. Odwzajemnił spojrzenie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ten ktoś pochylił się nad nim. Pojawił się drugi ktoś. Jakiś szmer. Wspaniałą ciszę przebił ten przykry szmer łączący się z następnym.

Niech w końcu zamilknie. Niech to zamilknie! To boli!

Nagle nie było już nikogo i musiał zamknąć oczy, by wściekła jasność mu ich nie wypaliła, gdy obracano jego głowę. Płyn w ustach. Słodki, lekko mdły, obmywał przesuszony język.

Kształt utkany z cienia odszedł. I wrócił.

Nastała ciemność. Znów patrzył, nadal nie widząc. Szmery przechodziły w urywane buczenie, dźwięk gorszy od poprzedniego. Marzył, by zatkać uszy. Wyobrażał sobie jak to robi, jak przykłada do nich dłonie i przyciska, uwalniając się od narastającego hałasu. Cudownie byłoby czuć ciało…

...

Skóra. Miał skórę, do której przylgnęło zimno. Nie lubił zimna, ale nie było nic innego. Nie było wyboru. Tylko zimno. Na skórze. Na jego skórze.

Ktoś coś mówił. Ktoś razy kilka. Dziwne tony. Chyba słowa. Brzmią jak słowa. Ale jakie słowa? Rozmyty cień wie, jakie słowa? Ciągle tylko słowa. Na co komu one…?

Popadał w obłęd. Chciał się śmiać, lecz nic z tego nie wyszło. Nic już nie wychodziło. Tylko zimno i słowa. Był wściekły. Chciał zabić tych, co wypowiadają słowa. Przypuszczał, że jest w stanie to zrobić. Ale nie mógł. Nie mógł zabić. Bo nikt nie odpowiadał. Bo nikt nic nie wiedział. Cień mówił słowa, lecz nie mówił jakie. Wiele cieni. Oprawcy!

Ostrość powracała, zwabiona stłoczonymi myślami. Słowa mogły mieć sens. Ale nic nie miało sensu, więc nic nie było prawdą. Spostrzegł cienie, które rozpoznał, choć przecież ich nie znał. Nie znał żadnych cieni. Cienie ukradły twarze. Twarze cieni nie istniały, bo cienie nie istniały. A jeśli istniały? Nie istniały, nie dotykały, nie mówiły. Ale były. Czym były, skoro nie były? Już nic nie rozumiał.

Kolejna porcja płynu.

Ciepły. Ciepło w ciele, zimno na skórze. Więcej, więcej proszę... Nie chcę zimna. Chcę ciepła. Dajcie mi ciepła. Wasze ciepło... Zimne cienie, oddajcie mi ciepło! Żądam ciepła! Ciepła… CIEPŁA!!!

Cienie z twarzami natychmiast zniknęły. Słowa zmieniły brzmienie, stały się głośniejsze. Były nieprzyjemnie piskliwe. Coś było w nich dziwnego. Nie chciał, by tak brzmiały. Nie chciał, by takie były. Nie wiedział, dlaczego takie się stały i wielce mu się to nie podobało. Biel rozbłysła. Było ciepło. Znów było mu ciepło, bardzo ciepło. Lecz cienie już nie wróciły. Uciekły.

Wróćcie! Ja już tak nie chcę! Wróćcie, proszę, już nie będę...

Nieproszona ciemność. Na moment wszystko zgasło. Słowa w ciemności ponownie były spokojne. Lubił je, bo nie czuł się wtedy tak, jak nie lubił się czuć. Spokojne słowa były przyjemne. Chciał ich słuchać. Nie chciał już spać, ale było ciepło, ciemno i słowa były takie, jak lubił. Cienie też były. Już lubił cienie. Cienie były wszędzie...

poniedziałek, 13 stycznia 2025

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 13 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW




Wzięcie sprawy w swoje ręce nie jest rzeczą prostą, ale tym razem Estalavanesowi udaje się nie skomplikować jej jeszcze bardziej. Wątpliwości co do natury i przyszłości związku z Colonellem również nie dają mu spokoju, a gdyby tego było mało, Złowieszczy Niedźwiedź planuje wystawić go przeciwko wrogom Twierdzy.
    Tymczasem dążenia Pana nieoczekiwanie wywołują wspomnienia, które Imt, Zaklinacz, stulecia temu pogrzebał wraz z utraconym przyjacielem - Alchemikiem.



- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 13d'1m'25r2t]




    I tak oto Pan wkracza na scenę powieści w (prawie) pełnej okazałości. Pod względem kreacji, ta postać jest jeszcze starsza niż Est, "Pan" (to nie jest jego prawdziwe imię, poznacie je później) powstał bowiem w początkach moich zabaw i eksperymentów z pisaniem, najpierw jako rysunki (wiele z nich było całkiem udanych!),  a potem jako bogato opisana osobowość. Nadal mam do niego sentyment. Obawiam się, że z każdą księgą jest to coraz silniejszy afekt...
    No i Saveraightenart! Kolejne długie imię... bo długie imiona są wspaniałe, cudnie ćwiczą pamięć! Uwielbiam je tak wymyślać, jak i zapamiętywać. Ale do rzeczy. Saramarystyjczycy mają schematyczne podejście do imion, których zadaniem jest określenie ścieżki rozwoju ich potomstwa. Dokładnie wyjaśnię to w późniejszych księgach, jako że na tym etapie fabuły wprowadziłoby to niepotrzebne zamieszanie. Już sam fakt istnienia tej rasy ujawnia zbyt wiele...


Za każdym razem, kiedy opisuję sceny z udziałem Pana, słucham jednego z kilku utworów doskonale oddający jego charakter. Ten był wspaniałym tłem pod scenę, w której łączy on swoją esencję z tą należącą do Imta i uszkadza powłokę Macierzy Mocy... Wyobraźnia szalała!

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 13

 

Estalavanes po raz pierwszy cieszył się na myśl, że treningi sam na sam z mistrzem zajmą mu więcej niż połowę każdego kolejnego dnia. Oznaczało to mniejsze ryzyko spotkania osób, z którymi nie chciał spotkać się już nigdy. No, może przez najbliższe lata. Kilka miesięcy? O Wszechmocni…

Nie wiedział, jak po dzisiejszym poranku miałby spojrzeć w oczy Małej Niedźwiedzicy. Co jej powie? I jak się zachowa? Czuł się obnażony i nie istniało takie ubranie, które mogłoby go teraz zakryć. Każdy wrażliwy punkt jego osoby był wystawiony na najcięższe, nieuchronne uderzenie. Już słyszał te szeptane po kątach, mocno podkoloryzowane historyjki. Widział zgorszone, potępiające spojrzenia. Otwartą nienawiść. „Dwóch mężczyzn. W łożu”!

- Estalavanesie, myślami błądzisz zbyt daleko od miejsca, w którym się znajdujesz. - Głos mistrza zabrzmiał niby dzwon uderzający tuż przy czułym uchu. Zaskoczony uczeń rozprostował się raptownie w pozycji medytacyjnej, aż coś strzeliło mu w krzyżu. - Jeżeli obecne zajęcia są dla ciebie obciążeniem, chłopcze, wystarczy słowo. Nie ma nic wstydliwego w ograniczeniach ciała, po to one bowiem są, byśmy się zanadto nie nadwyrężali.

Est zastanowił się nad propozycją nauczyciela. Może krótka przerwa faktycznie dobrze mu zrobi? Zdążył już ochłonąć po wstępnej partii ćwiczeń, a nic by się nie stało, gdyby nieco później niż zwykle szlifowali chwyty samoobrony, walkę na kije oraz dalszą medytację. I byłby to naprawdę dobry pomysł, gdyby nie fakt, że musiałby wyjść poza względnie bezpieczne mury sali ćwiczeń. Wyjść do ludzi. A tego chciał uniknąć.

Gwałtownie pokręcił głową i znów wygodniej umościł się na deskach posadzki. Mag nie dał jednak za wygraną.

- Chłopcze, jeżeli nie wypowiesz na głos swych trosk, nie zdołasz oczyścić umysłu, w związku z czym żaden pożytek nie przyjdzie ci z dalszych ćwiczeń. Myśli mogą stać się powolną trucizną i zabijać latami.

Była w tym słuszność. Komu, jak nie opiekunowi, mógł wyjawić swoje wstydliwe sekrety? Przecież nie musiał mówić całej prawdy. Wystarczyłaby dobra metafora. Albo niewielka półprawda. Cokolwiek.

Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk. Spróbował jeszcze raz, biorąc wcześniej głęboki wdech i przymykając oczy. Wniknął w głąb siebie, przeszukał każdy zakamarek jaźni i wówczas był gotów oddać kawałek siebie mentorowi będącemu dlań niczym ojciec. Mógł mu zaufać. Jego tajemnica będzie bezpieczna.

- Zostałem przyłapany na robieniu czegoś... niestosownego - pomału dobierał słowa. - Przyłapany na czymś, czym nie chciałbym dzielić się z nikim. Czymś, co chciałem zatrzymać tylko dla siebie. I teraz nie wiem, jak mógłbym tej... tej osobie spojrzeć w twarz. Lękam się, że wszyscy wokół już wiedzą. Że straciłem cały szacunek oraz akceptację, jakie zyskałem.

Mistrz milczał. Siedział obok ucznia ciągle w tej samej pozycji, z dłońmi na kolanach. Oczy miał zamknięte i oddychał ze świstem, który posłyszał wyłącznie wyczulony na każdy dźwięk elf. Kiedy rozważył zgryzotę podopiecznego, przemówił tonem świadczącym o zaciekawieniu.

- Czy to, co robiłeś, rzeczywiście było tak niestosowne, jak sądzisz? Czy uważasz, że dla postronnego obserwatora jest to coś, za co należy cię potępić?

- Ja... Chyba tak. Tak uważam, mistrzu.

- Uważasz więc, że wiesz lepiej od innych co noszą w sercach, co czai się w ich umysłach. - Pytania płynnie przeszły w stwierdzenia, wytrącając chłopaka z równowagi.

Est niepewnie potrząsnął głową.

- Nie, mistrzu.

- Wstydzisz się tego, co robiłeś.

- Nie… Jak rany, nie, nie wstydzę się tego!

Zaciskając powieki, Est w jaskrawym wspomnieniu widział siebie z Colem w pościeli. I Leos stojącą w drzwiach. Niestety zapędził się w wyobrażeniach, pośród których ujrzał ludzi dobranych w pary - kobiety i mężczyzn - poślubionych zgodnie z wolą Wszechrzeczy, z wyczekiwanymi dziećmi u boku. Nigdzie za to nie widział dwóch mężczyzn. Ani dwóch kobiet. Bo to wbrew naturze, wszak nie spłodzą potomstwa. Jakby pierwotny zew zdominował ludzką egzystencję, skłaniając do owczego pędu, robienia wszystkiego tak, jak nakazywało stado. Bo stado wiedziało lepiej. Stado zawsze wiedziało lepiej, czego potrzebuje, nie dbając o indywidualne pragnienia jednostek.

Gorycz stawała się nie do przełknięcia. Wściekłość zwinęła palce Esta w pięści. Głuchy pomruk dobył się gdzieś z głębi napiętego brzucha, odgłos budzącej się bestii. Potwora. Musiał się uspokoić. Opanować. Natychmiast!

Otworzył oczy, zrywając kontakt ze sferą wyobraźni. Oddychał z trudem, a Mag przyglądał mu się cierpliwie. Est planował wypuścić trochę młodzieńczych lęków, a wylał całą rzekę przypadkowych uczuć. Zemdliło go i gdyby nie podparł się rękoma o drewnianą podłogę, niechybnie upadłby i rozbił sobie nos. Poczuł na nagim ramieniu pokrytą odciskami, pomarszczoną dłoń. Milczeli obaj, kiedy starał się odzyskać kontrolę nad oszalałymi myślami oraz wzburzonymi emocjami. W końcu wyprostował plecy, lecz był w stanie tylko przeprosić za swoje nieodpowiednie zachowanie i obiecać poprawę.

Mistrz jeszcze chwilę obserwował ucznia, a następnie wstał i nakazał mu uczynić to samo. Ruszył do drzwi, po drodze przywdziewając wiązaną w pasie czarną tunikę bez rękawów. Naśladujący go Est posłusznie wyszedł za nim z sali, w której nagle zapanowała ciemność. Razem wkroczyli na dziedziniec.

Na kawałku wolnej przestrzeni oddział najemnych ćwiczył walkę na miecze. Ich bez ustanku poruszające się płazy rzucały oślepiające refleksy w promieniach pnącego się po niebie słońca. Jeden z wysokich rangą dowódców wykrzykiwał komendy, a pozostali karnie je wykonywali. Kiedy doradca oraz jego niezwykły podopieczny przechodzili obok, brodaty mężczyzna z powagą skinął im obu głową. Wartownicy na murach także pozdrowili przechodniów, podobnie kapłani pielęgnujący ogrody zielne oraz mijana drobna służba spiesząca z obowiązkami. W tych z pozoru nic nie znaczących uprzejmościach dostrzegało się poważanie i aprobatę, o które tak bardzo zabiegał białoskóry elf.

- Czy potraktowano cię bez należytej estymy, mój uczniu?

- Nie, mistrzu - odparł chłopak, coraz lepiej rozumiejąc jego intencje.

Usiedli na jednej z ławek w świątynnym ogrodzie. Cisza i spokój letniego południa były jak pieszczota, a szumiące drzewa tłumiły nieznośny hałas dobiegający z placu, gdzie odbywała się musztra.

Mnich szerokim gestem objął część Twierdzy.

- To są prości ludzie, Estalavanesie. Znają wyłącznie rozkazy i nieprzerwanie uczą się, jak najlepiej je wykonywać. Dla nich jedyną wartością jest to, co za wartość uznają dowódcy. Nie posiadają własnego zdania, ponieważ nie jest ono akceptowane w zdyscyplinowanych oddziałach. Dla nich życie to oczekiwanie na walkę, w której udowodnią swoją użyteczność. Lub zginą, wypełniając polecenia. Największym problemem, który przeoczył nasz przywódca, jest to, że stawia bezmyślne stada baranów nad jednostki będące skaleonami. - Na jedno uderzenie serca przekorny uśmieszek wygiął popękane wargi Maga. - Nie będzie w tym nic nieprawdziwego jeśli powiem, że ty i ja zaliczamy się do tej drugiej kategorii, jaką zwykliśmy określać “agentami”. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile jeszcze osób aktualnie zamieszkujących mury tego małego suwerennego „królestwa” wchodzi w skład naszej skaleoniej społeczności.

Est pilnie słuchał wykładu. Nie śmiał myśleć, że mistrz mógłby nakłaniać go do buntu... Niemniej, gdy jakikolwiek władca chciał nazwać osobę głośno wyrażającą sprzeczne z ustanowionym prawem poglądy, używał określenia “buntownik”. Określenia o paskudnie pejoratywnym wydźwięku, któremu w historii często towarzyszył zgrzyt wyciąganego ostrza lub skrzypnięcie naciąganej cięciwy, nierzadko występującego w parze ze słowem “zdrajca”. A bystry uczeń wiedział, ile razy stary mistrz konfrontował się z pomówieniami Tyrda, jakoby podburzał on ludzi przeciwko niemu. I szczerze się zmartwił.

Wreszcie zdołał nieco ochłonąć, ale gniew znów dawał o sobie znać. Wciąż tkwił gdzieś na dnie jego duszy. Rozkoszny wietrzyk pieścił nagie ramiona, porywał do tańca niesforne włosy i Est nieświadomie zaczął bawić się z figlarnym żywiołem, jakby był on udomowionym i potulnym zwierzęciem, a nie nieprzewidywalnym elementem budującym otaczający go świat. Powietrze oplotło go, owinęło się wokół jego przygarbionej sylwetki i ze świstem zgarnęło opadłe liście, wzbijając je ku niebu.

Nim się spostrzegł, już skupił na sobie małą widownię.

Najpierw troje kapłanów Sarvatesa, dwaj mężczyźni oraz kobieta, zatrzymali się, by obejrzeć niespotykane zjawisko. Potem dołączyły dwie rumiane służące z naręczem prania i już pół tuzina najemników mających zmienić wartę na murach zerkało znad ramion obecnych. Zanim Est zorientował się co robi i gdzie się znajduje, zebrała się spora gromadka. Wtem wiatr ruszył w swoją stronę, a liście odfrunęły, wirując w powietrzu. Tłumek zaszemrał i ludzie rozeszli się, dyskutując przyciszonymi głosami o tym, czego byli świadkami.

Zakłopotany Est jeszcze długo patrzył za mieszkańcami wracającymi do przerwanych zadań. Coraz częściej łapał się na mimowolnej zabawie z żywiołami, zupełnie nie bacząc na okoliczności. Ostatnio popełniał zbyt wiele błędów…

Ale z tego jednego błędu rezolutny nauczyciel wyprowadził go bardzo szybko.

- Oni już wiedzą, że wojna jest nieunikniona, mój chłopcze. Właśnie teraz potrzeba im kogoś, kto da im nadzieję, rozbłyśnie jasno w pomroce ponurych wydarzeń. Nadal będą wierzyć w przywódcę i wypełniać jego rozkazy, lecz teraz to ty pocieszyłeś ich szansą na zwycięstwo. Twoje popisy są kamieniami na szczycie góry: ruszą lawinę, która pogrzebie strach i uchroni nas przed rychłą zgubą. - Starzec podniósł się z siedziska. - Czy wciąż uważasz, że ten niestosowny czyn zdeterminuje to, jak postrzegają cię inni?

Est pojął aluzję mistrza i nawet wydawało mu się, że opiekun wie o jego pokątnej relacji z Colonellem. Jednak zwątpienie nie odpuszczało, zawiązując bolesny supeł na wnętrznościach.

- Stracą do mnie szacunek, mistrzu. Zaczną się mną brzydzić. Znienawidzą mnie. Odtrącą.

Aż w końcu skażą na śmierć - dodał w myślach. Nie tylko mnie, ale i Cola.

- Zatem twój czyn uczynił komuś krzywdę? Czy też większą krzywdę uczynisz, gdy przejmiesz się cudzą opinią? Zastanów się, Estalavanesie, kto ma dla ciebie największą wartość. A przede wszystkim, ile możesz dla tej osoby poświęcić. Pamiętaj: jeżeli zabijesz w sobie uczucia, zabijesz też siebie.

Sękate palce uścisnęły jego ramię. Nie racząc ucznia spojrzeniem, mnich z Północy ruszył tam, skąd obaj przyszli.

Kiedy chłopak został sam, skrył twarz w dłoniach i odetchnął z bólem. Sprawy znacznie się skomplikowały. Każdy dzień przynosił coraz to nowsze kłopoty, a każdy z nich był trudniejszy od poprzedniego. Przełknął i uniósł głowę. Mistrz miał rację. Musi rzetelnie wszystko przemyśleć i uczciwie odpowiedzieć na postawione sobie pytania.

- Wciąż generujesz sobie problemy, Esti - znajomy baryton dobiegł spod najbliższego drzewa. – Chociaż... w twoim wieku byłem taki sam.

Est raptownie obrócił się na siedzisku. Nie spodziewał się Colonella w świątynnych ogrodach, ale mężczyzna stał w cieniu rozłożystego kasztanowca, niedbale opierając się barkiem o pień. Prawdopodobnie słyszał całą rozmowę, jaką odbył z mistrzem. Nie, ten dzień nie rozpoczął się dobrze. I skończy się równie fatalnie.

Wstał z ławki i ostrożnie się rozglądając, podszedł do przyjaciela. Ciemnozielone oczy spoglądały na niego z żalem, a głos, który tak uwielbiał, niósł ze sobą mnóstwo rozczarowania.

- Czy aż takim ciężarem jest dla ciebie nasz związek? Chyba nie myślisz, żeby go zakończyć?

Pytanie zmroziło chłopaka. Taki pomysł mu w głowie nie postał, lecz świadomość, że partner go o to podejrzewa, była nie do zniesienia. Szarpnął za ucho, a supeł w trzewiach przeistoczył się w kolczastą kulę pęczniejącą w żołądku.

- Nie, Col, to absolutnie nie tak! – zaprzeczał żarliwie. - To nie tak, że przejmuję się zdaniem innych! To nie tak, że stawiam ich ponad tobą!

- Z waszej rozmowy wyciągnąłem odmienne wnioski.

Dłoń w strzeleckiej rękawicy powędrowała do miękkiego białego policzka. Est położył na niej własną i przytulił, wciągając kojący zapach garbowanej skóry. Mężczyzna ubrany był jak na wyprawę, w tłoczony skórzany pancerz, naprawiony i wyczyszczony, a długi łuk wystawał zza jego ramienia. Dojrzał bandolier z nożami przewieszony przez pierś, na której jeszcze nie tak dawno leżał. Nie musiał patrzeć w dół, by wiedzieć, że sztylety spoczywały w pochwach u pasa.

- Znów odchodzisz - szepnął.

Nagle poczuł się strasznie samotny i opuszczony. Sam przeciw wszystkim i wszystkiemu.

Col rozejrzał się szybko. Pochylił się, by pocałować wykrzywione smutkiem usta, jednocześnie starając się dodać chłopakowi otuchy tym drobnym, czułym gestem.

- To krótki wypad, dzieciaku, rekonesans - zapewnił. - Otrzymaliśmy rozkaz, by nie zbliżać się do pozycji wroga, nie prowokować starcia. Mamy obserwować. - Zamilkł, jakby chciał coś ukryć. Wreszcie zdobył się na odwagę i zaglądając w przepełnione rozpaczą kocie oczy odezwał się cicho. - W okolicy natrafiliśmy na grasantów, niezrzeszonych skrytobójców. Potrafią narobić ogromnych szkód i wyjść cało z najgorszych opresji. Są dobrzy. Świetni. To oni śmiertelnie ranili Micaha - przerwał, by wziąć wdech. - Nie mówię ci tego po to, byś się o mnie niepokoił. My już wiemy, jak ich omijać. Mówię to dlatego, że chodzą słuchy, jakoby Niedźwiedź chciał poszczuć ich tobą. Wolałem, żebyś dowiedział się tego ode mnie.

Est skinął powoli głową, przyjmując do wiadomości ostrzeżenie przyjaciela. Nie chciał rozstawać się w atmosferze strachu, więc ukrył niepotrzebne emocje na dnie serca. Ostatecznie nie pożegnali się, wierząc, że jutro znów się zobaczą.

Przelotny pocałunek i po zwiadowcy nie było już śladu. Est przełknął łzy, zacisnął szczęki i pocierając okrytą rękawiczką lewą dłoń, wrócił do sali ćwiczeń. Czuł się gorzej, niż zanim tu przyszedł, ale przynajmniej miał teraz dobry powód, by chwycić za kij i wznowić trening. Jeżeli Złowieszczy Niedźwiedź chce się go pozbyć z Twierdzy, to on sam z ochotą mu w tym pomoże.

***

Po wyczerpujących ćwiczeniach Est życzył mistrzowi spokojnej pracy. Z silnym postanowieniem rozwikłania męczącego problemu udał się do studni, gdzie ochlapał się zimną wodą z wiadra. Doznanie to nieoczekiwanie przywołało zdarzenie sprzed paru miesięcy, jesienią, kiedy to wraz z Colem w szczeniackiej zabawie oblewali się wzajemnie lodowatą wodą, by zaraz biegiem ruszyć do kwatery na czwartym piętrze, gdzie płonął ogień w kominku. Rozwieszali wtedy swoje ubrania na fotelach i siadali na wyłożonej futrami podłodze, wystawiając półnagie ciała na działanie płomieni rozkosznie grzejących zza okratowania. Już wtedy w oczach przyjaciela gorzała to łagodna, tęskna emocja.

Sapnął, czując na rozgrzanej ćwiczeniami skórze zimną wodę i otrzepał się jak zmokły pies, rozsyłając naokoło lśniące krople. Niewiele się namyślając ruszył do jadalni, zostawiając za sobą mokre, mieniące się w popołudniowym słońcu ślady. Lekki wietrzyk igrał z wilgocią na jego ciele. Żywioły przenikały się ze sobą w idealnej harmonii, współdziałały i wzajemnie uzupełniały, tworząc zdatne do życia warunki dla bezliku stworzeń. Zaklinacz Żywiołów chciał być taki jak one. Chciał być ich godzien, toteż powinien działać na ich podobieństwo. Przeniknąć samego siebie, zharmonizować się. A co najważniejsze, być sobą i sięgać wzrokiem w przód, zupełnie jak teraz, gdy wspinał się po niskich schodach wiodących na stołówkę.

Przyjął tacę z posiłkiem, dziękując sympatycznej kucharce, która dokarmiała go, gdy myślała, że nikt nie widzi. Był jej naprawdę wdzięczny. Szanował każdą pracę, a zwłaszcza podziwiał tych pracujących za zamkniętymi drzwiami, w cieniu i bez rozgłosu. W jego mniemaniu to oni stanowili fundament tej warowni.

Nerwowo zaciskając palce na drewnianej tacy wyszedł na salę jadalną i rozejrzał się. Przy podłużnych stołach zasiadały grupki posilających się najemników oraz czarodziejów. Tych drugich było mniej, gdyż w całej Twierdzy stacjonowało ich bez mała trzydziestu. Est na łowy celowo wybrał akurat tę porę dnia, gdyż szansa na spotkanie dziewczyny była większa niż w godzinach, w których przychodził tu z mistrzem. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno dostawał ataków paniki w towarzystwie obcych ludzi. Lecz oni nie byli już dla niego obcy. Albo raczej to on nie był już obcym dla nich.

Wkrótce dostrzegł w kącie sali burzę złocistych loków. Odziana w płomienistą czerwień czarodziejka przebywała w towarzystwie adeptek i prowadziła ożywioną dyskusję z jedną z nich. Krótką chwilę obserwował dziewczynę, zbierając w sobie pokłady energii i odwagi, wczuwając się w rolę, jaką przyjdzie mu odegrać. Perfekcyjny manipulant, tak? Teraz łatwo nie będzie, przez wzgląd na niemałą publiczność, w tym kilka gorliwych adoratorek. Na szczęście nie było wśród nich Berii - wtedy niewątpliwie poniósłby kolejną katastrofalną w skutkach porażkę.

Mocniej ścisnął tacę, a nogi same poprowadziły go do Leos. Sześć par oczu zwróciło się ku niemu, gdy sprężystym krokiem podszedł do stołu milknących jedna po drugiej dziewcząt. Obdarzył Małą Niedźwiedzicę najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było go stać, a do jej rozmówczyni mrugnął porozumiewawczo. Miał pełną świadomość, że wilgotne ubranie ściśle przylega do jego sylwetki, przydając mu atrakcyjności.

Spłonione dziewczęta zachichotały, kiedy spytał, czy może się dosiąść do tak miłego towarzystwa. Wystarczyło jednak jedno chmurne burknięcie zwodniczo zazdrosnej Leos, by jej przyjaciółki bez sprzeciwu zebrały swoje naczynia na tace, przenosząc się dwa stoły dalej. Jednakże nie zaprzestały posyłania tęsknych spojrzeń w kierunku zniewalającego elfa siadającego naprzeciwko córki przywódcy.

Leos nawet nie popatrzyła na Esta, błądząc wzrokiem po zatłoczonej sali. Jej ton był lodowaty, tak jak oczy koloru burzowego nieba.

- Wprawnie grasz na uczuciach młodziutkich, niewinnych dziewcząt - rzuciła pod jego adresem. - I na dodatek jesteś cały mokry.

- Nie powiesz mi chyba, że Flora jest takim niewinnym dziewczęciem. - Est nie tracił lekkiego uśmiechu przyklejonego do twarzy. Nadział na widelec gotowaną bulwę i machnął nią sobie przed oczami. Znudzony wsparł brodę na dłoni, po czym skubnął warzywo długimi kłami. - Zanim odwiedzę „kochankę”, wypadałoby wziąć kąpiel po intensywnym treningu.

W końcu na niego spojrzała.

- Dla kogo ten teatrzyk? - spytała podejrzliwie.

Słowa nie wychodziły poza ich stół, ginęły w ogólnym gwarze panującym w sali, więc mogli swobodnie rozmawiać, niczym nie ryzykując.

- Dla twoich uroczych przyjaciółek, a kogóż by innego? - Wsunął całą bulwę do ust i zamruczał, gdy zieleń młodej trawy napotkała granat ciskającym gromy. - Sypiamy ze sobą, tak? Możemy raz na jakiś czas zjeść obiad we dwoje. To też wypadałoby robić, będąc z „kochanką”.

Szło mu wyjątkowo dobrze, szczególnie że pięć głodnych sensacji dziewcząt nie odrywało się od jego poczynań. Nabił mniejszy kawałek warzywa i podsunął go Leos. Dziewczyna spojrzała na niego jak na szaleńca, ale podjęła się gry i patrząc mu głęboko w oczy przyjęła poczęstunek.

Est uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak – pomyślał, to powinno załatwić sprawę.

- A co na to twój „przyjaciel”? - czarodziejka zaakcentowała ostatnie słowo, doskonale naśladując tonację rozmówcy.

- Stwierdził, że wreszcie dasz mi spokój. Ale wydaje mi się, że to nie rozwiązuje problemu.

- No to czego ode mnie chcesz?

- Szczerej rozmowy. Bo uważam cię za przyjaciółkę. I należą ci się wyjaśnienia.

- A co tu wyjaśniać, skoro jest wam ze sobą dobrze... - Spuściła trochę z dumnego tonu. Brzmiała teraz jak skromna Leos, którą spotkał w leśnej chatce.

Est jakby od niechcenia omiótł wzrokiem salę. Nikt poza czarodziejkami nie zwracał na nich uwagi, więc jego sekret wciąż był bezpieczny.

- Col i ja całkiem niedawno wyszliśmy poza... zwykłą przyjaźń - zaczął nieco naturalniej niż zakładał. Odrobina skruchy nie zaszkodzi. - Sam się o to prosiłem, bo zbałamuciłem cię, żebyś z nami poszła. Więc teraz chcę to odkręcić. Albo wytłumaczyć.

Prawie dotknął długiego ucha, markując gest drapaniem się po wilgotnym materiale przy szyi.

- Odkręcić albo wytłumaczyć - powtórzyła za nim jak echo. - Wiesz, zdaję sobie sprawę, że niczego poza bezpieczeństwem mi nie obiecywałeś. I swoją obietnicę spełniłeś. – Westchnęła przeciągle, dłubiąc widelcem w prawie pustym talerzu. - Choćbym nie wiem ile dobrych zakończeń wymyślała, to przecież prawda jest jedna. Nie deklarowałeś mi uczuć. Byłeś… miły. I mi pomogłeś.

Niepewnie uniosła wzrok. Est słuchał jej z uwagą, a lekkie skrzywienie jego warg miało w sobie o wiele więcej ciepła, niż uprzedni sztuczny grymas. Nie zgrywał już czarującego kochanka, scenka dobiegła końca. A ona zrozumiała, że od początku zachowywała się jak idiotka.

- Leos, powiedz mi jedno. Dlaczego o świcie przyszłaś do mojej sypialni? Zazwyczaj o tej porze ćwiczę z mistrzem.

Od tego się zaczęło. Gdyby nie ten incydent, Est byłby zdrowszy o solidną porcję zluzowanych nerwów. Ale także uboższy o cenne doświadczenie, które właśnie docenił.

Czarodziejka zapłonęła szkarłatem, a piegi na jej nosie i policzkach niemal zniknęły. Odpowiedziała mu tak cicho, że gdyby nie wrażliwy słuch, byłby jej nie dosłyszał w panującym wokół zgiełku.

- Bo chciałam, żeby zauważono, jak z samego rana opuszczam twoją sypialnię. Nie miałam pojęcia, że cię… was zastanę. Tak, wiem, głupio zrobiłam. Jestem głupią dziewuchą.

A więc o to chodziło. Kłamstwo dotyczące jej relacji z białym elfem poszło za daleko i już wyrwało się spod kontroli. A przez to jego największa tajemnica wyszła na jaw, choć przypuszczalnie nie opuściła jeszcze jej ust.

- Leos, jesteś świadoma konsekwencji, gdy prawda wyjdzie na jaw?

- A musi? - Spojrzała na niego błagalnie. - Estalavanesie…

- Wystarczy Est - delikatnie wszedł jej w słowo. - Dla przyjaciół Est.

- Est, przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę. Nie wiem, jak miałabym teraz wyznać im prawdę. Nie mogę powiedzieć prawdy!

- Dlaczego?

- Bo wyjdę na kłamczuchę!

Chłopak gapił się z niedowierzaniem na zrozpaczoną czarodziejkę. Nie nadążał za ludźmi. Komplikowali sprawy.

Jak rany, ja też wszystko komplikuję...

- Taka jest prawda, Leos - oświadczył dobitnie. - Nie chcę łatki uwodziciela. Nie chcę, aby ktokolwiek myślał, że sypiam z córką przywódcy. I choćbym zaprzeczał, to i tak wyjdę na winnego. A to nie ja jestem winny tym plotkom.

Piromantka milczała, rozgrzebując widelcem resztki na talerzu. Zerknęła ku przyjaciółkom. Kibicowały jej bezgłośnie. Kiedy usłyszą, że kłamała, straci ich zaufanie. Lecz z drugiej strony zależało jej na przyjaźni elfa, który spoglądał na nią wyczekująco tymi dziwnymi jak on sam oczami. Uratował ją przed pewną śmiercią, postawił się w jej obronie, a teraz, gdy zszargała jego reputację, nawet nie zdradzał najmniejszych oznak gniewu. To jego opanowanie i zrozumienie zauroczyły ją na samym początku. A potem… Potem dostrzegała coraz więcej i więcej cech, przez które nie mogła przestać o nim myśleć.

Zacisnęła wargi w wąską kreskę i hardo spojrzała na Esta.

- Jestem ci to winna?

- Tak - przytaknął ostrożnie. Była nieprzewidywalna, szczególnie teraz, gdy opadały emocje. - Wiedz, że gdybym kiedykolwiek zainteresował się kobietą, to byłabyś nią ty.

- I co to zmienia?

- Nie mam pojęcia. - Uśmiechnął się rozbrajająco, prezentując wszystkie cztery kły. - Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by się tego dowiedzieć poprzez przyjaźń.

Dokończył posiłek i zebrał opróżnione naczynia z powrotem na tacę. Pożegnał się z przyjaciółką i gdy już zamierzał wstać, zatrzymała go. Skinęła, by zbliżył ucho, a jej szept ciepłą mgiełką rozszedł się po coraz wyraźniej zaskoczonej twarzy. Est wyprostował się i nie tracąc uśmiechu skinął na pożegnanie jej oraz siedzącym nieopodal czarodziejkom. Zbiorowe westchnienie było odrobinę za głośne.

Gdy wracał do swojej kwatery, w głowie niby okrzyk triumfu słyszał echo zapewnień przyjaciółki: “Nikt się o niczym nie dowie, jeśli sam tego nie powiesz”.

***

Deski tarasu skrzypnęły, gdy przybierał odrobinę wygodniejszą pozycję. Już dawno przestał koncentrować się na owym dźwięku, gdyż rozpościerający się przed nim widok oraz refleksje, jakie nieustannie go nachodziły, skutecznie odwracały jego uwagę od wypadków niemających mniejszego znaczenia dla historii. Jego historii. Historii, która odmieni cały Khaldun.

Imt Czarny wpatrywał się w horyzont. Niewidzący wzrok wbijał w samotne ozdobne drzewo wiśni, które dopiero co straciło urokliwe płatki. Ostatnie z nich trzymały się umajonych soczystymi listkami gałązek, lekko poruszane ciepłym zefirem niosącym bukiet słodkiej wody oraz nenufarów. Zapach życia.

Nie rozmyślał o niczym szczególnym. Myślał o wszystkim naraz.

Mrugnął leniwie, słysząc odległy plusk. Kolorowe karpie domagały się pożywienia, zatem dzień chylił się już ku końcowi. W krainach tak bajecznych jak ta, tracił poczucie czasu. W krainach cichych i pięknych, nietkniętych wojenną pożogą.

Do serca smoka zakradło się nieśmiałe pytanie: czy istnieje ono naprawdę? Wszechobecna zieleń krzewów koiła, pozwalając uciec od brutalnej, bezwolnej wegetacji, w której czerwień krwi oraz czerń śmierci nawiedzały go stanowczo zbyt często. Pływające w obszernym stawie ryby nie znały blasku płomieni odbijających się w tafli wody. Gnieżdżące się w drzewach ptactwo nigdy nie słyszało zgrzytu ścierających się mieczy i wrzasków konających ludzi. Smok słyszał je cały czas, a gdy zamykał oczy, obrazy zniszczenia rysowały się pod powiekami i przemijały, zastępowane kolejnymi. Jako Awatar Przeklętego był na to skazany. Jako arcykapłan Darczyńcy sam przykładał do tego rękę. To on czuwał nad esencją tych, którzy zbłądzili i w agonalnej minucie życia wciąż tkwili w przekonaniu, że Trzynasty jest wymysłem, mitycznym antagonistą Tarthosa Sprawiedliwego. A prawda wyglądała zgoła inaczej.

Trzynasty jest Pierwszym. Trzynasty jest Jedynym.

A najlepszym tego dowodem był mężczyzna, który z niebywałym wyczuciem czasu pojawił się w polu widzenia żółknących ślepiów smoka. Potwór nad potworami. Wcielenie wojny. Pan rzezi. A zarazem istota tak piękna, że patrzenie na nią groziło oślepieniem na wieki.

Podły - takim oto imieniem uhonorowali cię Obrońcy Ludzkości.

Imt wcale nie chciał patrzeć w jego kierunku, lecz spojrzenie samo powracało do punktu, gdzie przebywał Pan. Jednolite karmazynowe szaty rąbkiem zamiatały bladoróżowy dywan płatków, gdy miękkim krokiem przemierzał wysypaną kruszonym kwarcem alejkę. Szpaler wysmukłych wiśni czynił honory, gdy smugi zachodzącego słońca tańczyły z cieniami na jedwabnym materiale szczelnie okrywającym szczupłą figurę. Luźne rękawy skrywały złączone tuż pod mostkiem dłonie mężczyzny, jak gdyby dumał on nad ważkimi sprawami. Na proste plecy i barki niby kaskady czarnej wody spływały pasma długich włosów; lśniły zdrowo i sięgały wąskiej talii opasanej szeroką wstęgą kruczoczarnej satyny. Sylwetka, nawet w tak powszednim stroju, była niewyobrażalnie kusząca, ale to twarz Pana przyciągała wzrok. Oblicze o subtelnych rysach i jasnobrązowej cerze wpadającej w rdzawy odcień mogło należeć do zachwycającego pięknem dziewczęcia lub niespotykanie urodziwego młodzieńca. Gładko zaczesane włosy nie poważyły się zasłaniać jego urody, a cienkie czarne brwi zgrabnymi łukami wznosiły się nad migdałowymi oczami… zadającymi kłam temu, co do tej pory Imt ujrzał.

Nieludzkie spojrzenie skupiało się na siedzącym humanoidzie, który zaprzągł wszystkie swe siły, by się nie wzdrygnąć. Nie tak wyglądają oczy istot tego świata. Królewsko złote tęczówki wirowały wśród chaotycznej ciemności. Ożywiony mrok wyzierał z oczodołów przecudnego stworzenia, pochłaniając smoka w całości. Hipnotyzował i nęcił, obiecywał śmierć tak słodką, że wręcz pożądało się jej ponad życie. Słabe umysły konały zniewolone jego mocą. Silne padały przed nim na kolana.

Imt znał to wejrzenie. I nienawidził go równie mocno, jak podchodzącego wynaturzenia.

Delikatne płatki prostego nosa rozdęły się wraz z uśmiechem rozchylającym idealnie wykrojone usta Pana. Błysnęła nieskazitelna biel zębów, między którymi pyszniły się cztery podwójne kły. Wyglądało to tak, jak gdyby większe z nich wypierały mniejsze od wewnątrz, wyrastając tuż przy nich. Ukryty fenomen, Pan bowiem nieczęsto uśmiechał się w ten sposób. Uśmiechał się tak tylko wtedy, gdy najgorsze plany wkraczały w etap realizacji.

Nie powstrzymał dreszczy wstrząsających jego nagimi ramionami. Aż zabolała go rana pod prawą łopatką, pamiątka po zuchwałym paladynie oraz lekkomyślnym czerwońcu. W duchu przeklął czerwonołuskiego krewniaka i ześlizgnął się spojrzeniem z postaci Pana szukając czegokolwiek, na czym mógłby zawiesić wzrok. Bezskutecznie. Mężczyzna znalazł się już w zasięgu głosu.

- Jakże to, mój drogi Imcie, siedzieć i wpatrywać się w jeden punkt, gdy tyle piękna dokoła? - zagadnął Pan tenorem słodkim i czystym jak śpiew słowika.

Przez moment smok naprawdę się zastanawiał, czy to nie ów ptak koncertuje w koronach drzew. Wrażenie było paskudne. Mieszało mu w głowie. Milczał jednak, a Pan nieubłaganie skracał dystans. Koszmarnie powoli i nie przerywając monologu, co było znacznie gorszym dźwiękiem niż miękki szelest jego szat.

- Magnolie zakwitły, dając wspaniałe kwiaty - zaszczebiotał, niezrażony posępnym milczeniem towarzysza. - Prześliczna, nieskalana biel. Powinieneś je obejrzeć, Imcie.

Nie zdawało mu się. Towarzyski ton Pana przejawiał sugestywną obłudę i skrywaną kąśliwość. Imt nie zamierzał oglądać żadnej bieli ani niczego innego w tym niemożliwie pięknym i łagodnym miejscu. Czuł się tu jak w klatce. Podwójnej klatce. Uwięziony w miękkim ciele, jakim gardził, w dominium Pana, który jakby czytał mu w myślach.

- Nie jest ci tutaj dobrze, mój miły?

Deski zadaszonego tarasu nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy wysoki mężczyzna usiadł obok smoka. Dłonie wysunęły się z szerokich rękawów, a długi palec dotknął szyi Imta, gdzie pulsowała aorta. Radosny uśmiech spłynął z pięknej androgynicznej twarzy, pozostawiając lekko uniesione kąciki warg. Aksamitny niczym płatek wiśni opuszek pieszczotliwie zsunął się na złoto okrywające bark i niżej, na umięśnione ramię.

- Nie jestem dla ciebie stosownym towarzystwem?

Dalszym milczeniem smok wiele ryzykował. To nie była prowokacja, ale ten dotyk już mu się nie podobał. Wystarczyła sekunda, by pojedynczy palec rozerwał mu mięśnie. To było igranie ze śmiercią.

- Wybacz, panie – odezwał się, równocześnie starając się uniknąć niebezpiecznego wzroku. - Rana doskwiera, odbierając mi wszelką chęć do podziwiania twych włości. Jednakże obecny widok mnie zadowala. Koi me zmysły.

Nie było to kłamstwo. Ów pejzaż zachwyciłby niejedno serce i czynił to nawet w przypadku smoka. A może szczególnie w jego przypadku.

Ciepły powiew przyniósł ze sobą odurzającą woń lilii wodnych. Kilka zbłąkanych różowych płatków przemknęło smokowi przed nosem. Imt odgarnął z czoła smoliście czarną grzywę włosów, kiedy wiatr zmienił kierunek, wiejąc w nagie plecy.

Pan przyciągał intensywnością spojrzenia. Kolejne palce dołączyły do pierwszego, obejmując gruby biceps smoka. Imt przymknął oczy i zacisnął szczęki, aż rozbolała go od tego głowa. Fala miłego ciepła zalała jego ciało w ilości przekraczającej granice ukojenia. Złagodzony ból przechodził w przyjemność, a ta w skrajną, niemal fizyczną rozkosz. Nie chciał tego. Wzbraniał się przed tym ohydnym doznaniem, ale czym był wobec Pana? Zabawką w jego paskudnych rękach.

Efemeryczne tchnienie owionęło humanoidalną twarz. Zapach róż… W ogrodzie Pana nie rosły róże. Ani się spostrzegł, gdy już podpierał się dłońmi za plecami, a piękna istota wspinała mu się na kolana, trzymając go za złoty pektorał jak za obrożę.

- Imcie, znów dotkniemy Macierzy Mocy, wywołamy niszczycielską burzę! - Trel słowika ucichł. Teraz smok słyszał wyłącznie pogłos nadciągającego huraganu. - Niech Ornament Zaklinacza objawi swą naturę… - Smukłe palce poluzowały chwyt i rozcapierzając się na bladej skórze torsu, lekko pchnęły w dół, w stronę posadzki. - Niech poczuje jego potęgę. Niech zwątpi.

Heblowane drewno było ciepłe. Ledwie wygojona rana nie bolała. Ciężar siedzącego na nim okrakiem potwora dociskał osłonięte szendytem biodra oraz uda. Podporządkowany i upokorzony smok nie robił nic, by się bronić. Nie było na świecie potęgi, która przeciwstawiłaby się Panu, dlaczego więc on miał się opierać, skoro nic by tym nie zyskał? Poprzednim razem, gdy otarli się o Macierz, zetknął się z poszukiwanym we śnie. Wykryli go, zatem Ornament przestał spełniać swoją podstawową funkcję. Imt nie wiedział, co spowodowało przełamanie blokady, nic też nie mógł poradzić na to, że w tej chwili pisklę było widoczne dla każdego, kto potrafi zajrzeć w Macierz. Lecz nie było to wszystko, do czego zdolny jest artefakt. Istota przewyższająca najpotężniejszych śmiertelników nie była świadoma sekretów wnikającego w tkankę żywego metalu, ale on tak. Alchemik wynalazł materiały i zaprojektował Ornament, lecz to Imt nasycił go potężną mocą. Wspólnie stworzyli artefakt na miarę mileniów. Och, Sav dalece prześcignął wydarzenia, wszak był przezornym indywiduum, milczącym i skrytym wizjonerem…

Sav!

Wisząca nad smokiem twarz nie przypominała Sava. Długie włosy łaskoczące mu policzki także nie były jego. Szorstkość obycia bez cienia wątpliwości nie należała do łagodnego Saramarystyjczyka.

- Czy jesteś po mojej stronie, Imcie? Czy też zmuszony będę przejąć esencję wbrew twej woli?

- Co rozkażesz, panie - posłusznie mruknął leżący prajaszczur. Pragnął, by było już po wszystkim. Odda moc, niech tylko skończy się to czym prędzej. - Pozostaję do twojej dyspozycji, a moja energia niech będzie twoją.

- Znakomicie - syknął Pan, odsłaniając podwójne kły w drapieżnym uśmiechu. Dotknął bladych skroni. Krew pulsowała pod opuszkami, gdy dostrajał się do jej wartkiego prądu. - Zatem odpręż się, mój słodki Imcie...

Niespodziewany ryk przepłoszył ptaki z drzew. Krzyk wyrwał się z gardła Imta, gdy energetyczne wiązki szarpnęły jego wnętrznościami, mknąc wściekle ku palcom ledwie muskającym barierę skóry. W próbie zwalczenia słabości przygryzł sobie język i niemal zakrztusił się własną krwią.

Tracił kontakt z rzeczywistością. Ulatywał wraz z energią tajemną, która za zgodą opornej woli opuszczała coraz słabsze ciało. Bajeczny ogród przestał istnieć, gdy zmysły zatraciły się w obłędzie przenikających się osobliwości. Nie istniało nic, co utrzymałoby go na fali świadomości. Odpływał w nicość, a szmer rozdzierania towarzyszył mu przez wieczność…

Niewielkie pęknięcie uwydatniło się na Macierzy Mocy, gdy połączone energie Pana i Imta dotarły do powierzchni świata. Odpryski - niedostrzegalne kinetyczne okruchy - wystrzeliły w różnych kierunkach, ruszając na poszukiwanie istot mogących pojąć ich znaczenie. Imt był tego biernym świadkiem. Rozrywany na strzępy, odarty z mocy dryfował w półśnie wokół nierozpoznawalnej sfery. Okruch zlokalizuje artefakt. Podwoje Ornamentu Zaklinacza otworzą się na nieprzygotowane pisklę, zareagują na emocje skrywane w miękkim sercu.

… jeżeli moje przewidywania są słuszne, stanie się mną…

Głos z odległego wspomnienia, bliski... i wciąż żywy!

… moje emocje nie są istotne, ale zdeterminują jego działania...

Nie, jego emocje były wszystkim!

… emocjonalny reagent sprawi, że Ornament zestroi się z jego sygnaturą, lecz efekt finalny może przewyższyć nasze oczekiwania...

Emocjonalny reagent ożywiał przedmioty. Wyzwalał magiczną inteligencję w materiałach, które posiadać jej nie powinny. Zaburzał naturalny porządek Wszechrzeczy.

… nie pozwól, by go znalazł. Przysięgnij, Imcie, że Macierz nigdy go nie ujawni...

Jakże się stało, że Imt zapomniał o złożonej przysiędze? Nie dość, że stworzyli coś, co nie miało prawa powstać, to jeszcze dobrowolnie zamierzał oddać to we władanie Pana. Dlaczego tego nie pamiętał? Trzy stulecia to niedługi okres czasu, w którym Sav zniknął bezpowrotnie...

...a przed szesnastu laty zjawiła się ona, łudząco do niego podobna i jednocześnie zaskakująco różna.

Saveraightenarcie – prześlizgnęło się przez owładnięty agonią umysł smoka. Co żeś ty uczynił?