Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Drużyna
tropicieli po raz kolejny wróciła bezpiecznie, a jej nowo mianowany przodownik –
Colonell - bezzwłocznie złożył pełen raport Złowieszczemu Niedźwiedziowi. W
czasie gdy młody mężczyzna pełnił obowiązki wynikające z niedawnego awansu,
jego partner, Estalavanes, nie próżnował. Sukcesywnie przekraczał granice ciała,
poddając się wymagającym ćwiczeniom starego mentora oraz pogłębiał wiedzę z
zakresu historii i transmutacji. W obliczu nowego zagrożenia obaj trzymali rękę
na pulsie i chociaż Col dokładał wszelkich starań, by pozbyć się cieni osaczających
Twierdzę, tak Est w napięciu wyczekiwał dnia, w którym padnie rozkaz Tyrda
Niedźwiedziogrzywego. Rozkaz do użycia mocy Zaklinacza Żywiołów przeciwko
ludziom.
Grasanci byli osobnikami skrajnie
niebezpiecznymi. Posuwali się już do napadania na podróżnych oraz wozy
kupieckie. Szlachtowali zwierzęta i rabowali zapasy. Jeśli tak dalej pójdzie,
niezbędne zaopatrzenie przestanie napływać za zamkniętą bramę warowni.
Handlarze już utyskiwali na szczegółowe rewizje dokonywane przed wjazdem, a
strach o własne życie jeszcze potęgował rosnącą niechęć. Niedźwiedź oraz
mieszkańcy Twierdzy szczodrze płacili za towary, lecz kupcom przestawał się
taki interes opłacać.
Est zastanawiał się, skąd przywódca bierze
złote korony, skoro Twierdza była po prostu fortyfikacją, warownią. Nie
zależała finansowo od żadnego okolicznego możnowładcy, nie otrzymywała daniny,
ani nie żyła z plonów. Ponadto nie hodowano tu zwierząt prócz kilkudziesięciu koni,
ale te nie były na sprzedaż. Kiedy tuż po kolacji zapytał o to mistrza, ten
wyprowadził go z błędnego przekonania i przedstawił dość skomplikowane koneksje
przywódcy najemników z kilkoma władcami z południa oraz jednym z północy.
Twierdzę sowicie opłacali także możni z odległych
krain, dla których tutejsi najemnicy od lat świadczyli usługi. Najlepsi
wojownicy skutecznie chronili karawany w Sal Aldahad, wielu tropicieli
wspierało i szkoliło ludzi na mroźnej północy, natomiast mrowie rozsypanych po Estarionie
lojalnych agentów wypełniało drobne, niejednokrotnie krwawe zlecenia w zamian
za przysługi. Poznawane w międzyczasie sekrety warte były małą fortunę, a oni
sami zyskiwali prestiżowe nadworne pozycje, z których ciężko było ich usunąć.
Estowi życie agenta wcale nie wydawało się
atrakcyjne - ciągły stres, pilnowanie tyłów na każdym kroku, węszenie spisków,
bezustanne towarzystwo podejrzanych osób oraz kompletny brak czasu dla siebie.
Nie było to coś, czego chciałby się podjąć, nawet za największe ilości złota, niemniej
odpowiedź Maga całkowicie go usatysfakcjonowała, zaspokajając młodzieńczą dociekliwość.
Czego nie mógł powiedzieć o zaawansowanej alchemii.
Transmutacja pochłonęła go bez reszty.
Ostatnie wieczory zamiast w pracowni alchemicznej spędzał w sypialni nad opasłym
tomiszczem wygrzebanym przez Travisa spośród jego prywatnych zasobów. Jak sam
czarodziej twierdził, był to stary przekład z isetualetarskiego na estarioński,
rzetelny i zawierający wszelkie notatki autora spisane na marginesach.
Imperialni elfowie byli jedyną rasą podejmującą się trudu transmutowania
materiałów, co nieszczególnie dziwiło, gdyż jako jedyni dożywali wieku
pozwalającego czerpać zeń wymierne korzyści.
Tej nocy Est pogrążył się w swej pasji.
Słysząc szmery za plecami, obejrzał się przez ramię. W drzwiach balkonowych
stanął Colonell. Mężczyzna nie zamierzał przeszkadzać partnerowi w pracy, toteż
wskazał ruchem podbródka na łóżko, do którego zaraz podszedł. Pokrzepiony
obecnością ulubionego człowieka chłopak wznowił lekturę.
Col zgodnie ze zwyczajem wkradał się nocami
do jego kwatery, woląc spać tutaj niż we wspólnej sypialni zwiadowców. Nie
zmieniało to jednak faktu, że Est częściej przesiadywał nad tomem transmutacji,
aniżeli oddawał się przyjemnościom. Tak jak teraz. Siedział przy świetle
pojedynczej lampy oliwnej, z dala od łóżka, aby nie przeszkadzać śpiącemu
przyjacielowi.
Światło zdawało się zbędne, zważywszy że
nocne widzenie miało zastosowanie również podczas czytania i pisania. W
rzeczywistości nawet najmniejsze jego źródło było dla Esta na wagę złota. Po
tym, co wydarzyło się wiele miesięcy temu, po sygnale nadanym przez Macierz
Mocy, nie odważył się zasnąć w ciemnościach. Nie bał się ciemności samej w
sobie. Bał się myśli, że nie będzie w stanie rozróżnić światów, w jakich się
znajdzie i nie będzie mógł stosownie zareagować. Nocne widzenie z tymi swoimi
monochromatycznymi groteskami nadal wzbudzało w nim niejasne poczucie lęku,
lecz to głęboka ciemność wywoływała w nim ataki paniki.
Światy równoległe. Ile prawdy skrywały
bajania Starego Przechrzty?
Słuchając, jak Col zakopuje się w pościeli, Est
przeciągnął się, unosząc ręce i ściągając łopatki. Ależ mu zazdrościł. Jego
ciało potrzebowało odpoczynku, tymczasem umysł domagał się wiedzy. Księgę napisano
językiem trudnym i poszczególne zdania zmuszony był czytać po kilka razy, by pojąć
ich sens, ale im więcej czytał, tym szybciej przyzwyczajał się do dziwnego
stylu anonimowego autora i wyłapywał coraz więcej istotnych szczegółów. Zrozumiał
też, dlaczego mistrz go o to poprosił. Transmutacja wymagała biegłości w
alchemii i materiałoznawstwie, a osobę parającą się tak trudną sztuką cechować
powinna cierpliwość, koncentracja oraz błyskotliwość. Lecz Est posiadał dodatkowy
atut mający niebagatelne znaczenie: panował nad żywiołami. Mag życzył sobie, aby
jego uczeń podszedł do tematu transmutacji nie z perspektywy alchemika, ale Zaklinacza
Żywiołów właśnie. Chciał się dowiedzieć, czy biały elf ma tak olbrzymią władzę
nad pierwotnymi elementami kształtującymi świat, by nagiąć je do własnej woli i
przemienić jedne w drugie z zachowaniem ich poszczególnych właściwości.
Zaklinacz Żywiołów.
Zaklinacz.
Est opadł na oparcie i przymknął oczy. Fantazjował
o lekkich jak drewno i solidnych jak skała tarczach oraz pancerzach. Orężu z kruchych
materiałów, a twardszym od hartowanej stali. Szatach niby pierwszorzędna zbroja
płytowa odpierających lecące z ogromną prędkością strzały… Była to, niestety,
dość utopijna wizja. Podczas transmutowania konieczne jest poświęcenie jednej właściwości
na poczet drugiej. Jest czasochłonna i trzeba obsesyjnego zaangażowania, aby
uzyskać minimalny efekt. Zakładając, że w ogóle dojdzie do skutku. Autor sam
przyznał, że z kilkudziesięciu eksperymentów, którym dedykował cały swój żywot,
udały się trzy: przemiana czystego złota w tytanit, skałodrewna w sarmatyd oraz
żywej wody w promienisty pył. Tak powstałe materiały przeznaczył na skonstruowanie
wyjątkowego artefaktu, później zaklętego potężną magią jego współpracownika,
którego imienia oraz pochodzenia nie wyjawia.
Przecierając szczypiące powieki, Est wrócił
do pracy. Ukośna, kanciasta kaligrafia tańczyła mu złośliwie przed oczami, a drżący
płomyk lampy zawieszonej na ścianie naprzeciwko drażnił jego zmęczony wzrok.
Przez chwilę rozważał zgaszenie jej, a gdy obrócił wysuszoną pergaminową
stronicę… już nie myślał o niczym.
Chłodny podmuch wpadający przez otwarte drzwi
balkonowe zmroził mu kark, strosząc krótkie włosy i poruszając dłuższymi
pasmami łaskoczącymi policzki. Zaschło mu w ustach, które nie wiedząc kiedy
rozchylił szeroko, podobnie jak skaleonie oczy o źrenicach przysłaniających
tęczówkę. Serce łomotało tak potężnie, że musiał dotknąć piersi w obawie, iż
wyrwie się ono na wolność i ucieknie.
Znów zerknął ponad ramieniem. Col spał, jego
miarowy oddech wraz z odgłosami dobiegającymi z dziedzińca mącił otaczającą go
ciszę.
- Jak rany, nie może być… - wyszeptał sam do
siebie, na powrót podziwiając szkic. I jakby dla zachowania poczytalności
dodał: - Przypadki nie istnieją...
Aż rozbolał go żołądek, paląc trzewia
nieznośną ekscytacją. Lekko wyblakły rysunek sporządzony czarnym tuszem
ukazywał piękny, znajomy przedmiot: obręcz zakładaną na nadgarstek połączoną
filigranowymi łańcuszkami z obrączką u nasady środkowego palca. Na starym
pergaminie bransoleta przypominała delikatną jak sieć pająka mitenkę,
perfekcyjnie odwzorowaną przez samego autora oraz poniekąd tłumacza i kopistę imperialnych
manuskryptów. Niepohamowana ciekawość zmusiła chłopaka do zdjęcia rękawiczki z
lewej dłoni. Dlaczego autor nie podpisał swojego dzieła? Dlaczego nie wyjawił swojego
imienia mogącego mieć historyczną wartość?
Dla wstrząsanego dreszczami białego elfa jego
imię miało wartość większą niż życie.
Rzucając czarną skórkę na blat, przysunął
uwolnioną rękę do ryciny. Serce waliło jak szalone, a płytki dech świszczał
między kłami, kiedy wyginał nadgarstek w sposób, by oryginał odpowiadał układem
kopii zamieszczonej w księdze. Płomień lampy rozrósł się nagle i rzucił
jaśniejszą łunę na księgę, stół oraz oszołomionego odkryciem chłopaka. Klosz
pękł pod wpływem zbyt gwałtownego skoku temperatury. Chrupot kruszącego się szkła
sięgnął uszu elfa, rezonując w głowie tajemniczym, narastającym echem, aż
osiągnął ogłuszający ton bijącego alarmująco dzwonu. Ostrzeżenie. A po nim
wrażenie energetycznego okrucha wbijającego się we wzburzoną magiczną
wrażliwość.
Est zamarł, gdy serce na mgnienie oka
przerwało pracę. Oddech uwiązł mu w gardle. Pot zrosił grzbiet, zmieniając ciarki
podniecenia w narastającą grozę. Czas wszystkiego, co żywe, zatrzymał się... i
niezauważalnie ruszył, pulsacyjnie przyspieszając do naturalnego tempa. Pod śnieżnobiałą
błonką, ledwie widoczna i jakby ukryta przed niepożądanymi spojrzeniami
zalśniła bransoleta, największe dzieło transmutacji. Nie, ona nie lśniła. Jej
własny, pomarańczowy jak żar w palenisku blask przebijał napiętą skórę.
Zaspany Colonell usiadł na posłaniu. Zbudzony
trzaskiem pękającego szkła i zwiększonym natężeniem światła popatrzył przed
siebie, na pochylającego się nad blatem Estiego. Barki siedzącego doń tyłem
chłopaka wznosiły się i opadały, a brzmiał przy tym, jakby się krztusił.
- Esti? Wszystko w porządku? - spytał, lecz
jego troska nie dotarła do długich uszu partnera.
Oczywiście, że nic nie było w porządku! Lampa
przy drzwiach roztrzaskała się na kawałki, a ogień z niej wychodzący skapywał
na kamienną posadzkę w ślad za olejem opałowym spływającym po ścianie. Jeśli zetknie
się z futrami, pomieszczenie zajmie się ogniem!
- Ej, dzieciaku! Kontrolujesz się? Zaraz
spalisz pokój!
Bez reakcji. Est wciąż garbił się nad blatem
niepomny zagrożenia, jakim był rozbestwiony żywioł.
- Noż kurwa…
Col już podnosił się z łóżka z zamiarem
przeciwdziałania nieszczęściu, kiedy oblicze dźwigającego się z siedziska elfa zwróciło
się ku wyjściu na balkon, prezentując ocieniony profil. Lekko rozwarte białe wargi
formowały bezgłośne słowa obnażające kły. Płomień ekstazy tańczył w jedynym
widocznym oku, aż przeszył go dreszcz. To nie był zwykły błysk, jaki nieraz
widywał w zafascynowanych zielonych oczach chłopaka, tylko rzeczywisty ogień,
taki sam, jak w misie wytracającej olej. Pomarańczowa poświata odzwierciedlała naznaczoną
artefaktem dłoń, którą Est uniósł na wysokość twarzy. Ulatujące kącikami oczu
rozmyte smugi sunęły za odmienionym wzrokiem, gdy elf z uwagą przyglądał się
bransolecie.
Człowiek zsunął się z łóżka i ostrożnie
podszedł do chłopaka. Był jednocześnie przerażony i urzeczony, gdy niczym ćma
lgnął do żywego światła. Lecz w przeciwieństwie do niej doskonale wiedział, że
może spłonąć.
Lewa dłoń Esta mrugała, dostrajając się do
jego oczu. Palcami prawej ręki gładził coraz szybciej migoczące ogniwa. Przeniósł
spojrzenie na stojącego przed nim człowieka i uśmiechnął się nienaturalnie.
Jego kły sprawiały wrażenie dłuższych, wraz z grymasem przydały mu wygląd dzikiego
stworzenia.
Nie docierały do niego pytania artykułowane
przez Colonella. Nie rozumiał ich, jakby ten posługiwał się obcym językiem.
Wychodząc mu naprzeciw, Est w jasny sposób przekazał swoje spostrzeżenie, ale ten
zmarszczył gęste brwi i postąpił dwa kroki wstecz. Est wyciągnął do niego dłoń,
od której wszystko się zaczęło, lecz mężczyzna cofnął się jeszcze bardziej. Nie
zraziło go to jednak. Pierwotny rytm brał go w posiadanie. Całym sobą odczuwał
melodię magii przenikającej go na wskroś. Ulegał jej, gdyż taka była naturalna
kolej rzeczy. Był gościem w ciele, jakie przyszło mu nawiedzać, a inna
osobowość wypierała go z miejsca, które przecież powinno być jego. Prędkie
uderzenia kontrolowały serce. Muzyka duszy łączyła się z wirującą esencją,
opętańczo nadając pędu temu, co się w nim kotłowało. Aż coś dotknęło umysłu.
Maleńka kropla rozbiła taflę, marszcząc jej
spokojną powierzchnię. Niewielkie okręgi przeistoczyły się w mknącą falę, która
na kształt niszczycielskiego tsunami grzmotnęła w wewnętrzną barierę. Zaledwie
rysa zniekształciła jej powierzchnię, niewielka szczelina, aczkolwiek dostateczna,
by natarcie nieznanych sił przełamało jej opór.
Tama pękła.
Muśnięty mocą artefakt zapłonął, jątrząc
uciszoną podświadomość Zaklinacza Żywiołów. Oszalały z bólu Est poczuł
najczystszą istotę gniewu, skondensowaną i niezakłóconą. Białe palce zacisnęły
się w pięści. Spierzchnięte usta obnażyły ostre zębiska. Krew zawrzała wespół z
wypełniającą go energią tajemną, ale najgorszego Est nie mógł dojrzeć, bowiem w
cieniu pomieszania zmysłów płomień jego duszy rozpalał się do białości.
Żywioł rozświetlający kwaterę momentalnie wygasł,
wchłonięty przez postać emanującą skumulowaną energią. Knot uszkodzonej lampy zwiądł
sczerniały, spowijając ich niemal zupełną ciemnością. Jedynym źródłem stłumionego
światła był biały elf wpatrujący się w człowieka.
Oddech Esta stał się nierówny, ochrypły. Z
gardła wyrwał się krótki zwierzęcy warkot. Tracił zmysły. Tracił kontrolę.
Tracił świadomość. Był tylko on i człowiek. Ciemnozielone, błyszczące odbitym blaskiem
oczy patrzyły na niego rozszerzonymi źrenicami. Linie tatuażu na połowie twarzy
zmięły się, a mięśnie pod śniadą skórą szyi napinały, uwydatniając nabrzmiałe
krwią żyły. Zwietrzył jego strach. O tak, czuowiec się bał. Bał się tak, jak czuowiecy
bać się go powinni. Wystarczył jeden ruch, by strach ten pozostał z nim już na
zawsze…
NIE!
Czyj to głos? Brzmiał jak… jego własny. Nieco
skrzeczący i wystraszony, lecz należący do niego…
Est drgnął, odzyskując część skradzionej tożsamości.
Wtem jaskrawy rozbłysk zaatakował umysł z mocą zaklętych w nim wspomnień.
Ujrzał siebie samego stojącego na wieży ogniowej, tuż po wyśnionym koszmarze.
Nigdzie nie było śladu ludzkiego mężczyzny. W tamtej chwili jego sercem
władał...
Strach.
Drugie uderzenie nadeszło na wspomnienie namiętnego
pocałunku na szczycie tej samej wieży, pełnego tęsknoty wyrażającej...
Miłość.
Trzeci przejaw wybuchł skłębionymi barwami
zaraz po rozpłynięciu się drugiego. W wyobraźni widział scenę z łaźni; czuowieca
oraz siebie. Ciepła woda obmywała ich nagie, skupione na sobie ciała, które
wypalało...
Pożądanie.
Ostateczny cios przyszedł znienacka. Nadgarstki
oszołomionego natłokiem wrażeń Esta otworzyły się, a krew zabarwiona opalizującą
esencją niespiesznie opuszczała jego ciało. Konał w samotności, aż w końcu
nadeszła...
Determinacja!
Rozdzierany sprzecznymi emocjami upadł na
kolana i chwycił się za głowę, wrzeszcząc przeraźliwie. Nie wiedział, jak długo
krzyczy. Nie wiedział czy to, czego doświadczał, działo się naprawdę, czy było
wyłącznie projekcjami rozchwianej psychiki. Zdawało mu się, że wyje w udręce,
że każdy przebywający w odległości kilometra mieszkaniec Twierdzy słyszy ten
upiorny skowyt. Miotał się z bezsilności, a kolana bolały go od zderzenia z
podłogą. Nie miał pojęcia co się dzieje, gdy nowe obrazy zaczęły do niego
napływać ze wszystkich stron. Świadomość powróciła, lecz bliski był szaleństwa od ich mnogości. Łupnął czołem w
futra na posadzce, pragnąc pozbyć się wspomnień, które nie były jego. Przywalił
ponownie, przeżywając zdarzenia z przeszłości, łowiąc nieokreślone głosy, niezrozumiały
język. Gorąca ciecz spłynęła z jego zimnego czoła wzdłuż oczodołu i policzka.
Chciał rąbnąć jeszcze raz, kiedy coś oderwało mu dłonie od pękającej czaszki i
zamknęło szarpiące się ciało w żelaznym uścisku.
Silne ramię otoczyło unoszący się
spazmatycznie tors. Zgięcie łokcia zablokowało szyję. Pod głową miał twardą
pierś, która wbrew jego wysiłkom pozostawała nieruchoma. Przewrócił się na
plecy, usiłując pozbyć się napastnika, ale jedyne, co zyskał, to blokadę na
nogach. Gdyby nie był tak słaby, z łatwością wywinąłby się z ludzkiego imadła.
Atak wkrótce minął. Est wyraźnie czuł rwanie
mięśni. Skóra piekła pod najlżejszym podmuchem wiatru wlatującego przez balkon.
Gardło miał zdarte od ciągłego krzyku, a płuca prawie nadziały się na zapadnięte
żebra. Cieknąca strużka łaskotała skroń, a uszu dobiegał odgłos kapania oraz
urywane tchnienie. Nie mógł się ruszyć. Nie było to spowodowane naciskiem
przeciwnika - to życie z niego uchodziło. Przestał oddychać, bo nawet ta
podstawowa czynność niosła ze sobą niezmierzone pokłady cierpienia.
Odchodził w agonii.
Nawykłe do ciemności oczy utkwił w rozmywających
się zarysach okien wpuszczających blade srebro księżyca i gwiazd. Każdy ton
stawał się coraz odleglejszy, tracił na intensywności. Nawet głos człowieka ginął
w ciemnych odmętach wciągających go coraz głębiej i głębiej. A w głębinie tej
odnalazł pustkę i cichutki pisk, który rósł, jakby przybliżał się do źródła
owego dźwięku.
Umierał.
Nie czuł, jak Colonell podnosi jego zmaltretowane
ciało i z energią zrodzoną z rozpaczy przebiega korytarz, strome schody oraz drogę
do świątyni, ściągając na siebie uwagę mieszkańców obudzonych zamieszaniem. Nie
słyszał wołania o pomoc, gdy układał go bezwładnego na kozetce w alkowie
szpitalnej. Est miał już nie ujrzeć niewzruszonego mężczyzny na złamanie karku gnającego
w stronę komnat sypialnych rozbudzonego przebłyskiem Maga.
Życie Esta pochłonął ogień. Gorzał w jego
sercu jak bransoleta wypalająca piętno w ciele, które kapłani starali się za
wszelką cenę uratować. Po raz kolejny.
***
Był
w miejscu, którego próżno szukać na mapach. Towarzyszył istotom, jakich nie
stworzyłby najbardziej zmyślny Wszechmocny. Wyczuwał zapachy, za którymi
tęsknił, choć nie potrafił ich nawet nazwać. Słuchał cudownie melodyjnych śpiewów
i krystalicznego niby dzwoneczki śmiechu, niemożliwych do połączenia z
jakimikolwiek śmiertelnymi twarzami. Był lekki i wolny, zmartwienia oraz
problemy nie miały żadnego znaczenia, ponieważ był tutaj. Był wszędzie.
Był nigdzie. Był kimś. I był też nikim. Był sam, pomimo
otaczającego go tłumu. Widział wszystko, lecz niczego nie dostrzegał.
Był tam, gdzie być powinien.
Ale i tutaj coś nie dawało mu spokoju, jakby
w całej Wszechrzeczy nie było miejsca, w którym zaznałby upragnionego ukojenia.
Jeden szczególny głos przebijał się przez rozkoszną ścianę miękkich, lśniących podźwięków.
Głos wymawiający wciąż tylko to jedno słowo, brudne i zmechacone wielokrotnym
powtarzaniem. Gdy zwracał się ku niemu, milkł, zagłuszany narastającą symfonią
rozdzwonionych kryształów oraz wysokich świergotów. Milionów dzwoneczków.
Milionów ćwierknięć. A potem znów wdzierał się ten szorstki, niepasujący do ogółu
ton. Pojedynczy wyraz, na nowo powtarzany w tym grubiańskim,
barbarzyńskim języku. Nie musiał za nim podążać. Mógł zostać i dołączyć do
radosnych stworzeń, na wieki ulec błogostanowi, spocząć w krainie będącej
wszędzie i nigdzie, w niekończącym się śnie. Tak by zrobił, gdyby nie
natarczywy głos psujący przyjemność z przebywania w letargu, jak drzazga wbita
w miejsce, z którego trudno ją wydobyć.
A mimo to poczuł, że przemieszcza się w
kierunku przykrego odgłosu rysowania gwoździem po szkle. Wiedział, że gdy
odkryje przyczynę tego wstrętnego pogłosu, wreszcie odpocznie. Jeszcze trochę,
jeszcze tylko odrobinę. Już prawie...
Głos był nieustępliwy. Zbliżał się. Już czuł,
jak wibruje w powietrzu. I gdy znalazł się na tyle blisko, by ujawnić owo zagadkowe
słowo, po prostu runął w dół. Spadał w lodowatą, odrażającą ciemność, a
zmęczony baryton nieprzerwanie powtarzał to jedno słowo:
Esti.
***
Powieki
uniosły się gwałtownie. Mrugnął kilka razy dla wyostrzenia wzroku, ale zmiana
była ledwie zauważalna. Nie mógł poruszyć szyją. Odnosił wrażenie, jakby
przespał o kilka godzin za dużo. Spróbował przesunąć rękę, lecz nic się nie
wydarzyło. Zaklął w duchu, bo język przysechł mu do podniebienia. Obecny stan
niezmiernie go zirytował. To było jego ciało i nikt, ani nic, nie będzie go
ograniczało!
Całą wolę zaprzągł w ten nieznaczny manewr i
udało się, obrócił głowę na bok. Zaczął jednak sądzić, że ona sama się
obróciła, bo chociaż próbował, to nie zdołał tego powtórzyć.
Ktoś mu się przyglądał. Niewyraźny, rozmyty
kształt. Ciemny, cudownie zasłaniający wszechobecną biel. Odwzajemnił
spojrzenie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Ten ktoś pochylił się nad nim.
Pojawił się drugi ktoś. Jakiś szmer. Wspaniałą ciszę przebił ten przykry szmer
łączący się z następnym.
Niech
w końcu zamilknie. Niech to zamilknie! To boli!
Nagle nie było już nikogo i musiał zamknąć
oczy, by wściekła jasność mu ich nie wypaliła, gdy obracano jego głowę. Płyn w
ustach. Słodki, lekko mdły, obmywał przesuszony język.
Kształt utkany z cienia odszedł. I wrócił.
Nastała ciemność. Znów patrzył, nadal nie
widząc. Szmery przechodziły w urywane buczenie, dźwięk gorszy od poprzedniego.
Marzył, by zatkać uszy. Wyobrażał sobie jak to robi, jak przykłada do nich
dłonie i przyciska, uwalniając się od narastającego hałasu. Cudownie byłoby
czuć ciało…
...
Skóra. Miał skórę, do której przylgnęło
zimno. Nie lubił zimna, ale nie było nic innego. Nie było wyboru. Tylko zimno.
Na skórze. Na jego skórze.
Ktoś coś mówił. Ktoś razy kilka. Dziwne tony.
Chyba słowa. Brzmią jak słowa. Ale jakie słowa? Rozmyty cień wie, jakie słowa?
Ciągle tylko słowa. Na co komu one…?
Popadał w obłęd. Chciał się śmiać, lecz nic z
tego nie wyszło. Nic już nie wychodziło. Tylko zimno i słowa. Był wściekły.
Chciał zabić tych, co wypowiadają słowa. Przypuszczał, że jest w stanie to
zrobić. Ale nie mógł. Nie mógł zabić. Bo nikt nie odpowiadał. Bo nikt nic nie
wiedział. Cień mówił słowa, lecz nie mówił jakie. Wiele cieni. Oprawcy!
Ostrość powracała, zwabiona stłoczonymi myślami.
Słowa mogły mieć sens. Ale nic nie miało sensu, więc nic nie było prawdą. Spostrzegł
cienie, które rozpoznał, choć przecież ich nie znał. Nie znał żadnych cieni.
Cienie ukradły twarze. Twarze cieni nie istniały, bo cienie nie istniały. A
jeśli istniały? Nie istniały, nie dotykały, nie mówiły. Ale były. Czym były,
skoro nie były? Już nic nie rozumiał.
Kolejna porcja płynu.
Ciepły.
Ciepło w ciele, zimno na skórze. Więcej, więcej proszę... Nie chcę zimna. Chcę
ciepła. Dajcie mi ciepła. Wasze ciepło... Zimne cienie, oddajcie mi ciepło! Żądam
ciepła! Ciepła… CIEPŁA!!!
Cienie z twarzami natychmiast zniknęły. Słowa
zmieniły brzmienie, stały się głośniejsze. Były nieprzyjemnie piskliwe. Coś
było w nich dziwnego. Nie chciał, by tak brzmiały. Nie chciał, by takie były.
Nie wiedział, dlaczego takie się stały i wielce mu się to nie podobało. Biel
rozbłysła. Było ciepło. Znów było mu ciepło, bardzo ciepło. Lecz cienie już nie
wróciły. Uciekły.
Wróćcie!
Ja już tak nie chcę! Wróćcie, proszę, już nie będę...
Nieproszona ciemność. Na moment wszystko
zgasło. Słowa w ciemności ponownie były spokojne. Lubił je, bo nie czuł się
wtedy tak, jak nie lubił się czuć. Spokojne słowa były przyjemne. Chciał ich
słuchać. Nie chciał już spać, ale było ciepło, ciemno i słowa były takie, jak
lubił. Cienie też były. Już lubił cienie. Cienie były wszędzie...
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Estalavanes po raz pierwszy cieszył
się na myśl, że treningi sam na sam z mistrzem zajmą mu więcej niż połowę
każdego kolejnego dnia. Oznaczało to mniejsze ryzyko spotkania osób, z którymi
nie chciał spotkać się już nigdy. No, może przez najbliższe lata. Kilka
miesięcy? O Wszechmocni…
Nie
wiedział, jak po dzisiejszym poranku miałby spojrzeć w oczy Małej
Niedźwiedzicy. Co jej powie? I jak się zachowa? Czuł się obnażony i nie istniało
takie ubranie, które mogłoby go teraz zakryć. Każdy wrażliwy punkt jego osoby
był wystawiony na najcięższe, nieuchronne uderzenie. Już słyszał te szeptane po
kątach, mocno podkoloryzowane historyjki. Widział zgorszone, potępiające
spojrzenia. Otwartą nienawiść. „Dwóch mężczyzn. W łożu”!
-
Estalavanesie, myślami błądzisz zbyt daleko od miejsca, w którym się znajdujesz.
- Głos mistrza zabrzmiał niby dzwon uderzający tuż przy czułym uchu. Zaskoczony
uczeń rozprostował się raptownie w pozycji medytacyjnej, aż coś strzeliło mu w
krzyżu. - Jeżeli obecne zajęcia są dla ciebie obciążeniem, chłopcze, wystarczy
słowo. Nie ma nic wstydliwego w ograniczeniach ciała, po to one bowiem są,
byśmy się zanadto nie nadwyrężali.
Est
zastanowił się nad propozycją nauczyciela. Może krótka przerwa faktycznie
dobrze mu zrobi? Zdążył już ochłonąć po wstępnej partii ćwiczeń, a nic by się
nie stało, gdyby nieco później niż zwykle szlifowali chwyty samoobrony, walkę
na kije oraz dalszą medytację. I byłby to naprawdę dobry pomysł, gdyby nie
fakt, że musiałby wyjść poza względnie bezpieczne mury sali ćwiczeń. Wyjść do
ludzi. A tego chciał uniknąć.
Gwałtownie
pokręcił głową i znów wygodniej umościł się na deskach posadzki. Mag nie dał
jednak za wygraną.
-
Chłopcze, jeżeli nie wypowiesz na głos swych trosk, nie zdołasz oczyścić
umysłu, w związku z czym żaden pożytek nie przyjdzie ci z dalszych ćwiczeń.
Myśli mogą stać się powolną trucizną i zabijać latami.
Była
w tym słuszność. Komu, jak nie opiekunowi, mógł wyjawić swoje wstydliwe sekrety?
Przecież nie musiał mówić całej prawdy. Wystarczyłaby dobra metafora. Albo
niewielka półprawda. Cokolwiek.
Otworzył
usta, by odpowiedzieć, ale z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk.
Spróbował jeszcze raz, biorąc wcześniej głęboki wdech i przymykając oczy. Wniknął
w głąb siebie, przeszukał każdy zakamarek jaźni i wówczas był gotów oddać
kawałek siebie mentorowi będącemu dlań niczym ojciec. Mógł mu zaufać. Jego
tajemnica będzie bezpieczna.
-
Zostałem przyłapany na robieniu czegoś... niestosownego - pomału dobierał
słowa. - Przyłapany na czymś, czym nie chciałbym dzielić się z nikim. Czymś, co
chciałem zatrzymać tylko dla siebie. I teraz nie wiem, jak mógłbym tej... tej osobie
spojrzeć w twarz. Lękam się, że wszyscy wokół już wiedzą. Że straciłem cały
szacunek oraz akceptację, jakie zyskałem.
Mistrz
milczał. Siedział obok ucznia ciągle w tej samej pozycji, z dłońmi na kolanach.
Oczy miał zamknięte i oddychał ze świstem, który posłyszał wyłącznie wyczulony
na każdy dźwięk elf. Kiedy rozważył zgryzotę podopiecznego, przemówił tonem
świadczącym o zaciekawieniu.
-
Czy to, co robiłeś, rzeczywiście było tak niestosowne, jak sądzisz? Czy
uważasz, że dla postronnego obserwatora jest to coś, za co należy cię potępić?
-
Ja... Chyba tak. Tak uważam, mistrzu.
-
Uważasz więc, że wiesz lepiej od innych co noszą w sercach, co czai się w ich
umysłach. - Pytania płynnie przeszły w stwierdzenia, wytrącając chłopaka z
równowagi.
Est
niepewnie potrząsnął głową.
-
Nie, mistrzu.
-
Wstydzisz się tego, co robiłeś.
-
Nie… Jak rany, nie, nie wstydzę się tego!
Zaciskając
powieki, Est w jaskrawym wspomnieniu widział siebie z Colem w pościeli. I Leos
stojącą w drzwiach. Niestety zapędził się w wyobrażeniach, pośród których
ujrzał ludzi dobranych w pary - kobiety i mężczyzn - poślubionych zgodnie z
wolą Wszechrzeczy, z wyczekiwanymi dziećmi u boku. Nigdzie za to nie widział
dwóch mężczyzn. Ani dwóch kobiet. Bo to wbrew naturze, wszak nie spłodzą
potomstwa. Jakby pierwotny zew zdominował ludzką egzystencję, skłaniając do
owczego pędu, robienia wszystkiego tak, jak nakazywało stado. Bo stado
wiedziało lepiej. Stado zawsze wiedziało lepiej, czego potrzebuje, nie dbając o
indywidualne pragnienia jednostek.
Gorycz
stawała się nie do przełknięcia. Wściekłość zwinęła palce Esta w pięści. Głuchy
pomruk dobył się gdzieś z głębi napiętego brzucha, odgłos budzącej się bestii.
Potwora. Musiał się uspokoić. Opanować. Natychmiast!
Otworzył
oczy, zrywając kontakt ze sferą wyobraźni. Oddychał z trudem, a Mag przyglądał
mu się cierpliwie. Est planował wypuścić trochę młodzieńczych lęków, a wylał
całą rzekę przypadkowych uczuć. Zemdliło go i gdyby nie podparł się rękoma o
drewnianą podłogę, niechybnie upadłby i rozbił sobie nos. Poczuł na nagim
ramieniu pokrytą odciskami, pomarszczoną dłoń. Milczeli obaj, kiedy starał się
odzyskać kontrolę nad oszalałymi myślami oraz wzburzonymi emocjami. W końcu
wyprostował plecy, lecz był w stanie tylko przeprosić za swoje nieodpowiednie
zachowanie i obiecać poprawę.
Mistrz
jeszcze chwilę obserwował ucznia, a następnie wstał i nakazał mu uczynić to
samo. Ruszył do drzwi, po drodze przywdziewając wiązaną w pasie czarną tunikę
bez rękawów. Naśladujący go Est posłusznie wyszedł za nim z sali, w której
nagle zapanowała ciemność. Razem wkroczyli na dziedziniec.
Na
kawałku wolnej przestrzeni oddział najemnych ćwiczył walkę na miecze. Ich bez
ustanku poruszające się płazy rzucały oślepiające refleksy w promieniach
pnącego się po niebie słońca. Jeden z wysokich rangą dowódców wykrzykiwał komendy,
a pozostali karnie je wykonywali. Kiedy doradca oraz jego niezwykły podopieczny
przechodzili obok, brodaty mężczyzna z powagą skinął im obu głową. Wartownicy
na murach także pozdrowili przechodniów, podobnie kapłani pielęgnujący ogrody
zielne oraz mijana drobna służba spiesząca z obowiązkami. W tych z pozoru nic
nie znaczących uprzejmościach dostrzegało się poważanie i aprobatę, o które tak
bardzo zabiegał białoskóry elf.
-
Czy potraktowano cię bez należytej estymy, mój uczniu?
-
Nie, mistrzu - odparł chłopak, coraz lepiej rozumiejąc jego intencje.
Usiedli
na jednej z ławek w świątynnym ogrodzie. Cisza i spokój letniego południa były
jak pieszczota, a szumiące drzewa tłumiły nieznośny hałas dobiegający z placu, gdzie
odbywała się musztra.
Mnich
szerokim gestem objął część Twierdzy.
-
To są prości ludzie, Estalavanesie. Znają wyłącznie rozkazy i nieprzerwanie uczą
się, jak najlepiej je wykonywać. Dla nich jedyną wartością jest to, co za wartość
uznają dowódcy. Nie posiadają własnego zdania, ponieważ nie jest ono akceptowane
w zdyscyplinowanych oddziałach. Dla nich życie to oczekiwanie na walkę, w
której udowodnią swoją użyteczność. Lub zginą, wypełniając polecenia.
Największym problemem, który przeoczył nasz przywódca, jest to, że stawia
bezmyślne stada baranów nad jednostki będące skaleonami. - Na jedno uderzenie
serca przekorny uśmieszek wygiął popękane wargi Maga. - Nie będzie w tym nic
nieprawdziwego jeśli powiem, że ty i ja zaliczamy się do tej drugiej kategorii,
jaką zwykliśmy określać “agentami”. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć,
ile jeszcze osób aktualnie zamieszkujących mury tego małego suwerennego „królestwa”
wchodzi w skład naszej skaleoniej społeczności.
Est
pilnie słuchał wykładu. Nie śmiał myśleć, że mistrz mógłby nakłaniać go do
buntu... Niemniej, gdy jakikolwiek władca chciał nazwać osobę głośno wyrażającą
sprzeczne z ustanowionym prawem poglądy, używał określenia “buntownik”.
Określenia o paskudnie pejoratywnym wydźwięku, któremu w historii często
towarzyszył zgrzyt wyciąganego ostrza lub skrzypnięcie naciąganej cięciwy, nierzadko
występującego w parze ze słowem “zdrajca”. A bystry uczeń wiedział, ile razy
stary mistrz konfrontował się z pomówieniami Tyrda, jakoby podburzał on ludzi
przeciwko niemu. I szczerze się zmartwił.
Wreszcie
zdołał nieco ochłonąć, ale gniew znów dawał o sobie znać. Wciąż tkwił gdzieś na
dnie jego duszy. Rozkoszny wietrzyk pieścił nagie ramiona, porywał do tańca
niesforne włosy i Est nieświadomie zaczął bawić się z figlarnym żywiołem, jakby
był on udomowionym i potulnym zwierzęciem, a nie nieprzewidywalnym elementem
budującym otaczający go świat. Powietrze oplotło go, owinęło się wokół jego przygarbionej
sylwetki i ze świstem zgarnęło opadłe liście, wzbijając je ku niebu.
Nim
się spostrzegł, już skupił na sobie małą widownię.
Najpierw
troje kapłanów Sarvatesa, dwaj mężczyźni oraz kobieta, zatrzymali się, by
obejrzeć niespotykane zjawisko. Potem dołączyły dwie rumiane służące z naręczem
prania i już pół tuzina najemników mających zmienić wartę na murach zerkało
znad ramion obecnych. Zanim Est zorientował się co robi i gdzie się znajduje,
zebrała się spora gromadka. Wtem wiatr ruszył w swoją stronę, a liście odfrunęły,
wirując w powietrzu. Tłumek zaszemrał i ludzie rozeszli się, dyskutując
przyciszonymi głosami o tym, czego byli świadkami.
Zakłopotany
Est jeszcze długo patrzył za mieszkańcami wracającymi do przerwanych zadań.
Coraz częściej łapał się na mimowolnej zabawie z żywiołami, zupełnie nie bacząc
na okoliczności. Ostatnio popełniał zbyt wiele błędów…
Ale
z tego jednego błędu rezolutny nauczyciel wyprowadził go bardzo szybko.
-
Oni już wiedzą, że wojna jest nieunikniona, mój chłopcze. Właśnie teraz
potrzeba im kogoś, kto da im nadzieję, rozbłyśnie jasno w pomroce ponurych
wydarzeń. Nadal będą wierzyć w przywódcę i wypełniać jego rozkazy, lecz teraz
to ty pocieszyłeś ich szansą na zwycięstwo. Twoje popisy są kamieniami na
szczycie góry: ruszą lawinę, która pogrzebie strach i uchroni nas przed rychłą zgubą.
- Starzec podniósł się z siedziska. - Czy wciąż uważasz, że ten niestosowny
czyn zdeterminuje to, jak postrzegają cię inni?
Est
pojął aluzję mistrza i nawet wydawało mu się, że opiekun wie o jego pokątnej
relacji z Colonellem. Jednak zwątpienie nie odpuszczało, zawiązując bolesny
supeł na wnętrznościach.
-
Stracą do mnie szacunek, mistrzu. Zaczną się mną brzydzić. Znienawidzą mnie. Odtrącą.
Aż
w końcu skażą na śmierć
- dodał w myślach. Nie tylko mnie, ale i
Cola.
-
Zatem twój czyn uczynił komuś krzywdę? Czy też większą krzywdę uczynisz, gdy
przejmiesz się cudzą opinią? Zastanów się, Estalavanesie, kto ma dla ciebie
największą wartość. A przede wszystkim, ile możesz dla tej osoby poświęcić. Pamiętaj:
jeżeli zabijesz w sobie uczucia, zabijesz też siebie.
Sękate
palce uścisnęły jego ramię. Nie racząc ucznia spojrzeniem, mnich z Północy ruszył
tam, skąd obaj przyszli.
Kiedy
chłopak został sam, skrył twarz w dłoniach i odetchnął z bólem. Sprawy znacznie
się skomplikowały. Każdy dzień przynosił coraz to nowsze kłopoty, a każdy z
nich był trudniejszy od poprzedniego. Przełknął i uniósł głowę. Mistrz miał
rację. Musi rzetelnie wszystko przemyśleć i uczciwie odpowiedzieć na postawione
sobie pytania.
-
Wciąż generujesz sobie problemy, Esti - znajomy baryton dobiegł spod
najbliższego drzewa. – Chociaż... w twoim wieku byłem taki sam.
Est
raptownie obrócił się na siedzisku. Nie spodziewał się Colonella w świątynnych
ogrodach, ale mężczyzna stał w cieniu rozłożystego kasztanowca, niedbale
opierając się barkiem o pień. Prawdopodobnie słyszał całą rozmowę, jaką odbył z
mistrzem. Nie, ten dzień nie rozpoczął się dobrze. I skończy się równie
fatalnie.
Wstał
z ławki i ostrożnie się rozglądając, podszedł do przyjaciela. Ciemnozielone
oczy spoglądały na niego z żalem, a głos, który tak uwielbiał, niósł ze sobą mnóstwo
rozczarowania.
-
Czy aż takim ciężarem jest dla ciebie nasz związek? Chyba nie myślisz, żeby go
zakończyć?
Pytanie
zmroziło chłopaka. Taki pomysł mu w głowie nie postał, lecz świadomość, że
partner go o to podejrzewa, była nie do zniesienia. Szarpnął za ucho, a supeł w
trzewiach przeistoczył się w kolczastą kulę pęczniejącą w żołądku.
-
Nie, Col, to absolutnie nie tak! – zaprzeczał żarliwie. - To nie tak, że
przejmuję się zdaniem innych! To nie tak, że stawiam ich ponad tobą!
-
Z waszej rozmowy wyciągnąłem odmienne wnioski.
Dłoń
w strzeleckiej rękawicy powędrowała do miękkiego białego policzka. Est położył
na niej własną i przytulił, wciągając kojący zapach garbowanej skóry. Mężczyzna
ubrany był jak na wyprawę, w tłoczony skórzany pancerz, naprawiony i
wyczyszczony, a długi łuk wystawał zza jego ramienia. Dojrzał bandolier z
nożami przewieszony przez pierś, na której jeszcze nie tak dawno leżał. Nie
musiał patrzeć w dół, by wiedzieć, że sztylety spoczywały w pochwach u pasa.
-
Znów odchodzisz - szepnął.
Nagle
poczuł się strasznie samotny i opuszczony. Sam przeciw wszystkim i wszystkiemu.
Col
rozejrzał się szybko. Pochylił się, by pocałować wykrzywione smutkiem usta,
jednocześnie starając się dodać chłopakowi otuchy tym drobnym, czułym gestem.
-
To krótki wypad, dzieciaku, rekonesans - zapewnił. - Otrzymaliśmy rozkaz, by
nie zbliżać się do pozycji wroga, nie prowokować starcia. Mamy obserwować. -
Zamilkł, jakby chciał coś ukryć. Wreszcie zdobył się na odwagę i zaglądając w
przepełnione rozpaczą kocie oczy odezwał się cicho. - W okolicy natrafiliśmy na
grasantów, niezrzeszonych skrytobójców. Potrafią narobić ogromnych szkód i
wyjść cało z najgorszych opresji. Są dobrzy. Świetni. To oni śmiertelnie ranili
Micaha - przerwał, by wziąć wdech. - Nie mówię ci tego po to, byś się o mnie niepokoił.
My już wiemy, jak ich omijać. Mówię to dlatego, że chodzą słuchy, jakoby
Niedźwiedź chciał poszczuć ich tobą. Wolałem, żebyś dowiedział się tego ode
mnie.
Est
skinął powoli głową, przyjmując do wiadomości ostrzeżenie przyjaciela. Nie
chciał rozstawać się w atmosferze strachu, więc ukrył niepotrzebne emocje na
dnie serca. Ostatecznie nie pożegnali się, wierząc, że jutro znów się zobaczą.
Przelotny
pocałunek i po zwiadowcy nie było już śladu. Est przełknął łzy, zacisnął
szczęki i pocierając okrytą rękawiczką lewą dłoń, wrócił do sali ćwiczeń. Czuł
się gorzej, niż zanim tu przyszedł, ale przynajmniej miał teraz dobry powód, by
chwycić za kij i wznowić trening. Jeżeli Złowieszczy Niedźwiedź chce się go
pozbyć z Twierdzy, to on sam z ochotą mu w tym pomoże.
***
Po wyczerpujących ćwiczeniach Est
życzył mistrzowi spokojnej pracy. Z silnym postanowieniem rozwikłania męczącego
problemu udał się do studni, gdzie ochlapał się zimną wodą z wiadra. Doznanie to
nieoczekiwanie przywołało zdarzenie sprzed paru miesięcy, jesienią, kiedy to wraz
z Colem w szczeniackiej zabawie oblewali się wzajemnie lodowatą wodą, by zaraz
biegiem ruszyć do kwatery na czwartym piętrze, gdzie płonął ogień w kominku.
Rozwieszali wtedy swoje ubrania na fotelach i siadali na wyłożonej futrami
podłodze, wystawiając półnagie ciała na działanie płomieni rozkosznie
grzejących zza okratowania. Już wtedy w oczach przyjaciela gorzała to łagodna,
tęskna emocja.
Sapnął,
czując na rozgrzanej ćwiczeniami skórze zimną wodę i otrzepał się jak zmokły
pies, rozsyłając naokoło lśniące krople. Niewiele się namyślając ruszył do
jadalni, zostawiając za sobą mokre, mieniące się w popołudniowym słońcu ślady.
Lekki wietrzyk igrał z wilgocią na jego ciele. Żywioły przenikały się ze sobą w
idealnej harmonii, współdziałały i wzajemnie uzupełniały, tworząc zdatne do
życia warunki dla bezliku stworzeń. Zaklinacz Żywiołów chciał być taki jak one.
Chciał być ich godzien, toteż powinien działać na ich podobieństwo. Przeniknąć
samego siebie, zharmonizować się. A co najważniejsze, być sobą i sięgać
wzrokiem w przód, zupełnie jak teraz, gdy wspinał się po niskich schodach wiodących
na stołówkę.
Przyjął
tacę z posiłkiem, dziękując sympatycznej kucharce, która dokarmiała go, gdy
myślała, że nikt nie widzi. Był jej naprawdę wdzięczny. Szanował każdą pracę, a
zwłaszcza podziwiał tych pracujących za zamkniętymi drzwiami, w cieniu i bez
rozgłosu. W jego mniemaniu to oni stanowili fundament tej warowni.
Nerwowo
zaciskając palce na drewnianej tacy wyszedł na salę jadalną i rozejrzał się.
Przy podłużnych stołach zasiadały grupki posilających się najemników oraz
czarodziejów. Tych drugich było mniej, gdyż w całej Twierdzy stacjonowało ich bez
mała trzydziestu. Est na łowy celowo wybrał akurat tę porę dnia, gdyż szansa na
spotkanie dziewczyny była większa niż w godzinach, w których przychodził tu z
mistrzem. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno dostawał ataków paniki w
towarzystwie obcych ludzi. Lecz oni nie byli już dla niego obcy. Albo raczej to
on nie był już obcym dla nich.
Wkrótce
dostrzegł w kącie sali burzę złocistych loków. Odziana w płomienistą czerwień
czarodziejka przebywała w towarzystwie adeptek i prowadziła ożywioną dyskusję z
jedną z nich. Krótką chwilę obserwował dziewczynę, zbierając w sobie pokłady
energii i odwagi, wczuwając się w rolę, jaką przyjdzie mu odegrać. Perfekcyjny
manipulant, tak? Teraz łatwo nie będzie, przez wzgląd na niemałą publiczność, w
tym kilka gorliwych adoratorek. Na szczęście nie było wśród nich Berii - wtedy
niewątpliwie poniósłby kolejną katastrofalną w skutkach porażkę.
Mocniej
ścisnął tacę, a nogi same poprowadziły go do Leos. Sześć par oczu zwróciło się
ku niemu, gdy sprężystym krokiem podszedł do stołu milknących jedna po drugiej
dziewcząt. Obdarzył Małą Niedźwiedzicę najbardziej czarującym uśmiechem, na
jaki było go stać, a do jej rozmówczyni mrugnął porozumiewawczo. Miał pełną
świadomość, że wilgotne ubranie ściśle przylega do jego sylwetki, przydając mu
atrakcyjności.
Spłonione
dziewczęta zachichotały, kiedy spytał, czy może się dosiąść do tak miłego
towarzystwa. Wystarczyło jednak jedno chmurne burknięcie zwodniczo zazdrosnej
Leos, by jej przyjaciółki bez sprzeciwu zebrały swoje naczynia na tace,
przenosząc się dwa stoły dalej. Jednakże nie zaprzestały posyłania tęsknych
spojrzeń w kierunku zniewalającego elfa siadającego naprzeciwko córki
przywódcy.
Leos
nawet nie popatrzyła na Esta, błądząc wzrokiem po zatłoczonej sali. Jej ton był
lodowaty, tak jak oczy koloru burzowego nieba.
-
Wprawnie grasz na uczuciach młodziutkich, niewinnych dziewcząt - rzuciła pod
jego adresem. - I na dodatek jesteś cały mokry.
-
Nie powiesz mi chyba, że Flora jest takim niewinnym dziewczęciem. - Est nie
tracił lekkiego uśmiechu przyklejonego do twarzy. Nadział na widelec gotowaną
bulwę i machnął nią sobie przed oczami. Znudzony wsparł brodę na dłoni, po czym
skubnął warzywo długimi kłami. - Zanim odwiedzę „kochankę”, wypadałoby wziąć kąpiel po intensywnym treningu.
W
końcu na niego spojrzała.
-
Dla kogo ten teatrzyk? - spytała podejrzliwie.
Słowa
nie wychodziły poza ich stół, ginęły w ogólnym gwarze panującym w sali, więc
mogli swobodnie rozmawiać, niczym nie ryzykując.
-
Dla twoich uroczych przyjaciółek, a kogóż by innego? - Wsunął całą bulwę do ust
i zamruczał, gdy zieleń młodej trawy napotkała granat ciskającym gromy. - Sypiamy
ze sobą, tak? Możemy raz na jakiś czas zjeść obiad we dwoje. To też wypadałoby
robić, będąc z „kochanką”.
Szło
mu wyjątkowo dobrze, szczególnie że pięć głodnych sensacji dziewcząt nie
odrywało się od jego poczynań. Nabił mniejszy kawałek warzywa i podsunął go
Leos. Dziewczyna spojrzała na niego jak na szaleńca, ale podjęła się gry i
patrząc mu głęboko w oczy przyjęła poczęstunek.
Est
uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak –
pomyślał, to powinno załatwić sprawę.
-
A co na to twój „przyjaciel”? - czarodziejka zaakcentowała ostatnie słowo,
doskonale naśladując tonację rozmówcy.
-
Stwierdził, że wreszcie dasz mi spokój. Ale wydaje mi się, że to nie rozwiązuje
problemu.
-
No to czego ode mnie chcesz?
-
Szczerej rozmowy. Bo uważam cię za przyjaciółkę. I należą ci się wyjaśnienia.
-
A co tu wyjaśniać, skoro jest wam ze sobą dobrze... - Spuściła trochę z dumnego
tonu. Brzmiała teraz jak skromna Leos, którą spotkał w leśnej chatce.
Est
jakby od niechcenia omiótł wzrokiem salę. Nikt poza czarodziejkami nie zwracał
na nich uwagi, więc jego sekret wciąż był bezpieczny.
-
Col i ja całkiem niedawno wyszliśmy poza... zwykłą przyjaźń - zaczął nieco
naturalniej niż zakładał. Odrobina skruchy nie zaszkodzi. - Sam się o to
prosiłem, bo zbałamuciłem cię, żebyś z nami poszła. Więc teraz chcę to
odkręcić. Albo wytłumaczyć.
Prawie
dotknął długiego ucha, markując gest drapaniem się po wilgotnym materiale przy
szyi.
-
Odkręcić albo wytłumaczyć - powtórzyła za nim jak echo. - Wiesz, zdaję sobie
sprawę, że niczego poza bezpieczeństwem mi nie obiecywałeś. I swoją obietnicę
spełniłeś. – Westchnęła przeciągle, dłubiąc widelcem w prawie pustym talerzu. -
Choćbym nie wiem ile dobrych zakończeń wymyślała, to przecież prawda jest
jedna. Nie deklarowałeś mi uczuć. Byłeś… miły. I mi pomogłeś.
Niepewnie
uniosła wzrok. Est słuchał jej z uwagą, a lekkie skrzywienie jego warg miało w
sobie o wiele więcej ciepła, niż uprzedni sztuczny grymas. Nie zgrywał już
czarującego kochanka, scenka dobiegła końca. A ona zrozumiała, że od początku
zachowywała się jak idiotka.
-
Leos, powiedz mi jedno. Dlaczego o świcie przyszłaś do mojej sypialni? Zazwyczaj
o tej porze ćwiczę z mistrzem.
Od
tego się zaczęło. Gdyby nie ten incydent, Est byłby zdrowszy o solidną porcję
zluzowanych nerwów. Ale także uboższy o cenne doświadczenie, które właśnie
docenił.
Czarodziejka
zapłonęła szkarłatem, a piegi na jej nosie i policzkach niemal zniknęły. Odpowiedziała
mu tak cicho, że gdyby nie wrażliwy słuch, byłby jej nie dosłyszał w panującym
wokół zgiełku.
-
Bo chciałam, żeby zauważono, jak z samego rana opuszczam twoją sypialnię. Nie
miałam pojęcia, że cię… was zastanę. Tak, wiem, głupio zrobiłam. Jestem głupią dziewuchą.
A
więc o to chodziło. Kłamstwo dotyczące jej relacji z białym elfem poszło za
daleko i już wyrwało się spod kontroli. A przez to jego największa tajemnica wyszła
na jaw, choć przypuszczalnie nie opuściła jeszcze jej ust.
-
Leos, jesteś świadoma konsekwencji, gdy prawda wyjdzie na jaw?
-
A musi? - Spojrzała na niego błagalnie. - Estalavanesie…
-
Wystarczy Est - delikatnie wszedł jej w słowo. - Dla przyjaciół Est.
-
Est, przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę. Nie wiem, jak miałabym teraz wyznać
im prawdę. Nie mogę powiedzieć prawdy!
-
Dlaczego?
-
Bo wyjdę na kłamczuchę!
Chłopak
gapił się z niedowierzaniem na zrozpaczoną czarodziejkę. Nie nadążał za ludźmi.
Komplikowali sprawy.
Jak rany, ja też wszystko
komplikuję...
-
Taka jest prawda, Leos - oświadczył dobitnie. - Nie chcę łatki uwodziciela. Nie
chcę, aby ktokolwiek myślał, że sypiam z córką przywódcy. I choćbym zaprzeczał,
to i tak wyjdę na winnego. A to nie ja jestem winny tym plotkom.
Piromantka
milczała, rozgrzebując widelcem resztki na talerzu. Zerknęła ku przyjaciółkom. Kibicowały
jej bezgłośnie. Kiedy usłyszą, że kłamała, straci ich zaufanie. Lecz z drugiej
strony zależało jej na przyjaźni elfa, który spoglądał na nią wyczekująco tymi
dziwnymi jak on sam oczami. Uratował ją przed pewną śmiercią, postawił się w
jej obronie, a teraz, gdy zszargała jego reputację, nawet nie zdradzał
najmniejszych oznak gniewu. To jego opanowanie i zrozumienie zauroczyły ją na
samym początku. A potem… Potem dostrzegała coraz więcej i więcej cech, przez
które nie mogła przestać o nim myśleć.
Zacisnęła
wargi w wąską kreskę i hardo spojrzała na Esta.
-
Jestem ci to winna?
-
Tak - przytaknął ostrożnie. Była nieprzewidywalna, szczególnie teraz, gdy opadały
emocje. - Wiedz, że gdybym kiedykolwiek zainteresował się kobietą, to byłabyś
nią ty.
-
I co to zmienia?
-
Nie mam pojęcia. - Uśmiechnął się rozbrajająco, prezentując wszystkie cztery
kły. - Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by się tego dowiedzieć poprzez
przyjaźń.
Dokończył
posiłek i zebrał opróżnione naczynia z powrotem na tacę. Pożegnał się z
przyjaciółką i gdy już zamierzał wstać, zatrzymała go. Skinęła, by zbliżył
ucho, a jej szept ciepłą mgiełką rozszedł się po coraz wyraźniej zaskoczonej
twarzy. Est wyprostował się i nie tracąc uśmiechu skinął na pożegnanie jej oraz
siedzącym nieopodal czarodziejkom. Zbiorowe westchnienie było odrobinę za
głośne.
Gdy
wracał do swojej kwatery, w głowie niby okrzyk triumfu słyszał echo zapewnień
przyjaciółki: “Nikt się o niczym nie dowie, jeśli sam tego nie powiesz”.
***
Deski tarasu skrzypnęły, gdy przybierał
odrobinę wygodniejszą pozycję. Już dawno przestał koncentrować się na owym
dźwięku, gdyż rozpościerający się przed nim widok oraz refleksje, jakie
nieustannie go nachodziły, skutecznie odwracały jego uwagę od wypadków
niemających mniejszego znaczenia dla historii. Jego historii. Historii, która
odmieni cały Khaldun.
Imt
Czarny wpatrywał się w horyzont. Niewidzący wzrok wbijał w samotne ozdobne
drzewo wiśni, które dopiero co straciło urokliwe płatki. Ostatnie z nich
trzymały się umajonych soczystymi listkami gałązek, lekko poruszane ciepłym
zefirem niosącym bukiet słodkiej wody oraz nenufarów. Zapach życia.
Nie
rozmyślał o niczym szczególnym. Myślał o wszystkim naraz.
Mrugnął
leniwie, słysząc odległy plusk. Kolorowe karpie domagały się pożywienia, zatem
dzień chylił się już ku końcowi. W krainach tak bajecznych jak ta, tracił
poczucie czasu. W krainach cichych i pięknych, nietkniętych wojenną pożogą.
Do
serca smoka zakradło się nieśmiałe pytanie: czy istnieje ono naprawdę?
Wszechobecna zieleń krzewów koiła, pozwalając uciec od brutalnej, bezwolnej
wegetacji, w której czerwień krwi oraz czerń śmierci nawiedzały go stanowczo
zbyt często. Pływające w obszernym stawie ryby nie znały blasku płomieni
odbijających się w tafli wody. Gnieżdżące się w drzewach ptactwo nigdy nie
słyszało zgrzytu ścierających się mieczy i wrzasków konających ludzi. Smok
słyszał je cały czas, a gdy zamykał oczy, obrazy zniszczenia rysowały się pod
powiekami i przemijały, zastępowane kolejnymi. Jako Awatar Przeklętego był na
to skazany. Jako arcykapłan Darczyńcy sam przykładał do tego rękę. To on czuwał
nad esencją tych, którzy zbłądzili i w agonalnej minucie życia wciąż tkwili w
przekonaniu, że Trzynasty jest wymysłem, mitycznym antagonistą Tarthosa
Sprawiedliwego. A prawda wyglądała zgoła inaczej.
Trzynasty
jest Pierwszym. Trzynasty jest Jedynym.
A
najlepszym tego dowodem był mężczyzna, który z niebywałym wyczuciem czasu
pojawił się w polu widzenia żółknących ślepiów smoka. Potwór nad potworami.
Wcielenie wojny. Pan rzezi. A zarazem istota tak piękna, że patrzenie na nią
groziło oślepieniem na wieki.
Podły - takim oto imieniem
uhonorowali cię Obrońcy Ludzkości.
Imt
wcale nie chciał patrzeć w jego kierunku, lecz spojrzenie samo powracało do
punktu, gdzie przebywał Pan. Jednolite karmazynowe szaty rąbkiem zamiatały
bladoróżowy dywan płatków, gdy miękkim krokiem przemierzał wysypaną kruszonym
kwarcem alejkę. Szpaler wysmukłych wiśni czynił honory, gdy smugi zachodzącego
słońca tańczyły z cieniami na jedwabnym materiale szczelnie okrywającym
szczupłą figurę. Luźne rękawy skrywały złączone tuż pod mostkiem dłonie
mężczyzny, jak gdyby dumał on nad ważkimi sprawami. Na proste plecy i barki niby
kaskady czarnej wody spływały pasma długich włosów; lśniły zdrowo i sięgały
wąskiej talii opasanej szeroką wstęgą kruczoczarnej satyny. Sylwetka, nawet w
tak powszednim stroju, była niewyobrażalnie kusząca, ale to twarz Pana
przyciągała wzrok. Oblicze o subtelnych rysach i jasnobrązowej cerze wpadającej
w rdzawy odcień mogło należeć do zachwycającego pięknem dziewczęcia lub
niespotykanie urodziwego młodzieńca. Gładko zaczesane włosy nie poważyły się
zasłaniać jego urody, a cienkie czarne brwi zgrabnymi łukami wznosiły się nad migdałowymi
oczami… zadającymi kłam temu, co do tej pory Imt ujrzał.
Nieludzkie
spojrzenie skupiało się na siedzącym humanoidzie, który zaprzągł wszystkie swe siły,
by się nie wzdrygnąć. Nie tak wyglądają oczy istot tego świata. Królewsko złote
tęczówki wirowały wśród chaotycznej ciemności. Ożywiony mrok wyzierał z
oczodołów przecudnego stworzenia, pochłaniając smoka w całości. Hipnotyzował i nęcił,
obiecywał śmierć tak słodką, że wręcz pożądało się jej ponad życie. Słabe
umysły konały zniewolone jego mocą. Silne padały przed nim na kolana.
Imt
znał to wejrzenie. I nienawidził go równie mocno, jak podchodzącego
wynaturzenia.
Delikatne
płatki prostego nosa rozdęły się wraz z uśmiechem rozchylającym idealnie
wykrojone usta Pana. Błysnęła nieskazitelna biel zębów, między którymi pyszniły
się cztery podwójne kły. Wyglądało to tak, jak gdyby większe z nich wypierały
mniejsze od wewnątrz, wyrastając tuż przy nich. Ukryty fenomen, Pan bowiem
nieczęsto uśmiechał się w ten sposób. Uśmiechał się tak tylko wtedy, gdy
najgorsze plany wkraczały w etap realizacji.
Nie
powstrzymał dreszczy wstrząsających jego nagimi ramionami. Aż zabolała go rana pod
prawą łopatką, pamiątka po zuchwałym paladynie oraz lekkomyślnym czerwońcu. W
duchu przeklął czerwonołuskiego krewniaka i ześlizgnął się spojrzeniem z postaci
Pana szukając czegokolwiek, na czym mógłby zawiesić wzrok. Bezskutecznie.
Mężczyzna znalazł się już w zasięgu głosu.
-
Jakże to, mój drogi Imcie, siedzieć i wpatrywać się w jeden punkt, gdy tyle
piękna dokoła? - zagadnął Pan tenorem słodkim i czystym jak śpiew słowika.
Przez
moment smok naprawdę się zastanawiał, czy to nie ów ptak koncertuje w koronach
drzew. Wrażenie było paskudne. Mieszało mu w głowie. Milczał jednak, a Pan nieubłaganie
skracał dystans. Koszmarnie powoli i nie przerywając monologu, co było znacznie
gorszym dźwiękiem niż miękki szelest jego szat.
-
Magnolie zakwitły, dając wspaniałe kwiaty - zaszczebiotał, niezrażony posępnym
milczeniem towarzysza. - Prześliczna, nieskalana biel. Powinieneś je obejrzeć,
Imcie.
Nie
zdawało mu się. Towarzyski ton Pana przejawiał sugestywną obłudę i skrywaną
kąśliwość. Imt nie zamierzał oglądać żadnej bieli ani niczego innego w tym
niemożliwie pięknym i łagodnym miejscu. Czuł się tu jak w klatce. Podwójnej
klatce. Uwięziony w miękkim ciele, jakim gardził, w dominium Pana, który jakby
czytał mu w myślach.
-
Nie jest ci tutaj dobrze, mój miły?
Deski
zadaszonego tarasu nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy wysoki mężczyzna
usiadł obok smoka. Dłonie wysunęły się z szerokich rękawów, a długi palec
dotknął szyi Imta, gdzie pulsowała aorta. Radosny uśmiech spłynął z pięknej
androgynicznej twarzy, pozostawiając lekko uniesione kąciki warg. Aksamitny
niczym płatek wiśni opuszek pieszczotliwie zsunął się na złoto okrywające bark
i niżej, na umięśnione ramię.
-
Nie jestem dla ciebie stosownym towarzystwem?
Dalszym
milczeniem smok wiele ryzykował. To nie była prowokacja, ale ten dotyk już mu
się nie podobał. Wystarczyła sekunda, by pojedynczy palec rozerwał mu mięśnie.
To było igranie ze śmiercią.
-
Wybacz, panie – odezwał się, równocześnie starając się uniknąć niebezpiecznego wzroku.
- Rana doskwiera, odbierając mi wszelką chęć do podziwiania twych włości.
Jednakże obecny widok mnie zadowala. Koi me zmysły.
Nie
było to kłamstwo. Ów pejzaż zachwyciłby niejedno serce i czynił to nawet w
przypadku smoka. A może szczególnie w jego przypadku.
Ciepły
powiew przyniósł ze sobą odurzającą woń lilii wodnych. Kilka zbłąkanych
różowych płatków przemknęło smokowi przed nosem. Imt odgarnął z czoła smoliście
czarną grzywę włosów, kiedy wiatr zmienił kierunek, wiejąc w nagie plecy.
Pan
przyciągał intensywnością spojrzenia. Kolejne palce dołączyły do pierwszego,
obejmując gruby biceps smoka. Imt przymknął oczy i zacisnął szczęki, aż
rozbolała go od tego głowa. Fala miłego ciepła zalała jego ciało w ilości
przekraczającej granice ukojenia. Złagodzony ból przechodził w przyjemność, a
ta w skrajną, niemal fizyczną rozkosz. Nie chciał tego. Wzbraniał się przed tym
ohydnym doznaniem, ale czym był wobec Pana? Zabawką w jego paskudnych rękach.
Efemeryczne
tchnienie owionęło humanoidalną twarz. Zapach róż… W ogrodzie Pana nie rosły
róże. Ani się spostrzegł, gdy już podpierał się dłońmi za plecami, a piękna
istota wspinała mu się na kolana, trzymając go za złoty pektorał jak za obrożę.
-
Imcie, znów dotkniemy Macierzy Mocy, wywołamy niszczycielską burzę! - Trel
słowika ucichł. Teraz smok słyszał wyłącznie pogłos nadciągającego huraganu. -
Niech Ornament Zaklinacza objawi swą naturę… - Smukłe palce poluzowały chwyt i rozcapierzając
się na bladej skórze torsu, lekko pchnęły w dół, w stronę posadzki. - Niech
poczuje jego potęgę. Niech zwątpi.
Heblowane
drewno było ciepłe. Ledwie wygojona rana nie bolała. Ciężar siedzącego na nim
okrakiem potwora dociskał osłonięte szendytem biodra oraz uda. Podporządkowany
i upokorzony smok nie robił nic, by się bronić. Nie było na świecie potęgi,
która przeciwstawiłaby się Panu, dlaczego więc on miał się opierać, skoro nic
by tym nie zyskał? Poprzednim razem, gdy otarli się o Macierz, zetknął się z
poszukiwanym we śnie. Wykryli go, zatem Ornament przestał spełniać swoją
podstawową funkcję. Imt nie wiedział, co spowodowało przełamanie blokady, nic
też nie mógł poradzić na to, że w tej chwili pisklę było widoczne dla każdego,
kto potrafi zajrzeć w Macierz. Lecz nie było to wszystko, do czego zdolny jest
artefakt. Istota przewyższająca najpotężniejszych śmiertelników nie była
świadoma sekretów wnikającego w tkankę żywego metalu, ale on tak. Alchemik wynalazł
materiały i zaprojektował Ornament, lecz to Imt nasycił go potężną mocą. Wspólnie
stworzyli artefakt na miarę mileniów. Och, Sav dalece prześcignął wydarzenia,
wszak był przezornym indywiduum, milczącym i skrytym wizjonerem…
Sav!
Wisząca
nad smokiem twarz nie przypominała Sava. Długie włosy łaskoczące mu policzki
także nie były jego. Szorstkość obycia bez cienia wątpliwości nie należała do
łagodnego Saramarystyjczyka.
-
Czy jesteś po mojej stronie, Imcie? Czy też zmuszony będę przejąć esencję wbrew
twej woli?
-
Co rozkażesz, panie - posłusznie mruknął leżący prajaszczur. Pragnął, by było
już po wszystkim. Odda moc, niech tylko skończy się to czym prędzej. -
Pozostaję do twojej dyspozycji, a moja energia niech będzie twoją.
-
Znakomicie - syknął Pan, odsłaniając podwójne kły w drapieżnym uśmiechu. Dotknął
bladych skroni. Krew pulsowała pod opuszkami, gdy dostrajał się do jej wartkiego
prądu. - Zatem odpręż się, mój słodki Imcie...
Niespodziewany
ryk przepłoszył ptaki z drzew. Krzyk wyrwał się z gardła Imta, gdy energetyczne
wiązki szarpnęły jego wnętrznościami, mknąc wściekle ku palcom ledwie muskającym
barierę skóry. W próbie zwalczenia słabości przygryzł sobie język i niemal
zakrztusił się własną krwią.
Tracił
kontakt z rzeczywistością. Ulatywał wraz z energią tajemną, która za zgodą opornej
woli opuszczała coraz słabsze ciało. Bajeczny ogród przestał istnieć, gdy
zmysły zatraciły się w obłędzie przenikających się osobliwości. Nie istniało
nic, co utrzymałoby go na fali świadomości. Odpływał w nicość, a szmer
rozdzierania towarzyszył mu przez wieczność…
Niewielkie
pęknięcie uwydatniło się na Macierzy Mocy, gdy połączone energie Pana i Imta dotarły
do powierzchni świata. Odpryski - niedostrzegalne kinetyczne okruchy - wystrzeliły
w różnych kierunkach, ruszając na poszukiwanie istot mogących pojąć ich
znaczenie. Imt był tego biernym świadkiem. Rozrywany na strzępy, odarty z mocy
dryfował w półśnie wokół nierozpoznawalnej sfery. Okruch zlokalizuje artefakt. Podwoje
Ornamentu Zaklinacza otworzą się na nieprzygotowane pisklę, zareagują na emocje
skrywane w miękkim sercu.
… jeżeli moje przewidywania są
słuszne, stanie się mną…
Głos
z odległego wspomnienia, bliski... i wciąż żywy!
… moje emocje nie są istotne, ale
zdeterminują jego działania...
Nie,
jego emocje były wszystkim!
… emocjonalny reagent sprawi, że
Ornament zestroi się z jego sygnaturą, lecz efekt finalny może przewyższyć
nasze oczekiwania...
Emocjonalny
reagent ożywiał przedmioty. Wyzwalał magiczną inteligencję w materiałach, które
posiadać jej nie powinny. Zaburzał naturalny porządek Wszechrzeczy.
… nie pozwól, by go znalazł.
Przysięgnij, Imcie, że Macierz nigdy go nie ujawni...
Jakże
się stało, że Imt zapomniał o złożonej przysiędze? Nie dość, że stworzyli coś,
co nie miało prawa powstać, to jeszcze dobrowolnie zamierzał oddać to we
władanie Pana. Dlaczego tego nie pamiętał? Trzy stulecia to niedługi okres
czasu, w którym Sav zniknął bezpowrotnie...
...a
przed szesnastu laty zjawiła się ona, łudząco do niego podobna i jednocześnie
zaskakująco różna.
Saveraightenarcie – prześlizgnęło się przez owładnięty
agonią umysł smoka. Co żeś ty uczynił?