Estalavanes po raz pierwszy cieszył
się na myśl, że treningi sam na sam z mistrzem zajmą mu więcej niż połowę
każdego kolejnego dnia. Oznaczało to mniejsze ryzyko spotkania osób, z którymi
nie chciał spotkać się już nigdy. No, może przez najbliższe lata. Kilka
miesięcy? O Wszechmocni…
Nie
wiedział, jak po dzisiejszym poranku miałby spojrzeć w oczy Małej
Niedźwiedzicy. Co jej powie? I jak się zachowa? Czuł się obnażony i nie istniało
takie ubranie, które mogłoby go teraz zakryć. Każdy wrażliwy punkt jego osoby
był wystawiony na najcięższe, nieuchronne uderzenie. Już słyszał te szeptane po
kątach, mocno podkoloryzowane historyjki. Widział zgorszone, potępiające
spojrzenia. Otwartą nienawiść. „Dwóch mężczyzn. W łożu”!
-
Estalavanesie, myślami błądzisz zbyt daleko od miejsca, w którym się znajdujesz.
- Głos mistrza zabrzmiał niby dzwon uderzający tuż przy czułym uchu. Zaskoczony
uczeń rozprostował się raptownie w pozycji medytacyjnej, aż coś strzeliło mu w
krzyżu. - Jeżeli obecne zajęcia są dla ciebie obciążeniem, chłopcze, wystarczy
słowo. Nie ma nic wstydliwego w ograniczeniach ciała, po to one bowiem są,
byśmy się zanadto nie nadwyrężali.
Est
zastanowił się nad propozycją nauczyciela. Może krótka przerwa faktycznie
dobrze mu zrobi? Zdążył już ochłonąć po wstępnej partii ćwiczeń, a nic by się
nie stało, gdyby nieco później niż zwykle szlifowali chwyty samoobrony, walkę
na kije oraz dalszą medytację. I byłby to naprawdę dobry pomysł, gdyby nie
fakt, że musiałby wyjść poza względnie bezpieczne mury sali ćwiczeń. Wyjść do
ludzi. A tego chciał uniknąć.
Gwałtownie
pokręcił głową i znów wygodniej umościł się na deskach posadzki. Mag nie dał
jednak za wygraną.
-
Chłopcze, jeżeli nie wypowiesz na głos swych trosk, nie zdołasz oczyścić
umysłu, w związku z czym żaden pożytek nie przyjdzie ci z dalszych ćwiczeń.
Myśli mogą stać się powolną trucizną i zabijać latami.
Była
w tym słuszność. Komu, jak nie opiekunowi, mógł wyjawić swoje wstydliwe sekrety?
Przecież nie musiał mówić całej prawdy. Wystarczyłaby dobra metafora. Albo
niewielka półprawda. Cokolwiek.
Otworzył
usta, by odpowiedzieć, ale z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk.
Spróbował jeszcze raz, biorąc wcześniej głęboki wdech i przymykając oczy. Wniknął
w głąb siebie, przeszukał każdy zakamarek jaźni i wówczas był gotów oddać
kawałek siebie mentorowi będącemu dlań niczym ojciec. Mógł mu zaufać. Jego
tajemnica będzie bezpieczna.
-
Zostałem przyłapany na robieniu czegoś... niestosownego - pomału dobierał
słowa. - Przyłapany na czymś, czym nie chciałbym dzielić się z nikim. Czymś, co
chciałem zatrzymać tylko dla siebie. I teraz nie wiem, jak mógłbym tej... tej osobie
spojrzeć w twarz. Lękam się, że wszyscy wokół już wiedzą. Że straciłem cały
szacunek oraz akceptację, jakie zyskałem.
Mistrz
milczał. Siedział obok ucznia ciągle w tej samej pozycji, z dłońmi na kolanach.
Oczy miał zamknięte i oddychał ze świstem, który posłyszał wyłącznie wyczulony
na każdy dźwięk elf. Kiedy rozważył zgryzotę podopiecznego, przemówił tonem
świadczącym o zaciekawieniu.
-
Czy to, co robiłeś, rzeczywiście było tak niestosowne, jak sądzisz? Czy
uważasz, że dla postronnego obserwatora jest to coś, za co należy cię potępić?
-
Ja... Chyba tak. Tak uważam, mistrzu.
-
Uważasz więc, że wiesz lepiej od innych co noszą w sercach, co czai się w ich
umysłach. - Pytania płynnie przeszły w stwierdzenia, wytrącając chłopaka z
równowagi.
Est
niepewnie potrząsnął głową.
-
Nie, mistrzu.
-
Wstydzisz się tego, co robiłeś.
-
Nie… Jak rany, nie, nie wstydzę się tego!
Zaciskając
powieki, Est w jaskrawym wspomnieniu widział siebie z Colem w pościeli. I Leos
stojącą w drzwiach. Niestety zapędził się w wyobrażeniach, pośród których
ujrzał ludzi dobranych w pary - kobiety i mężczyzn - poślubionych zgodnie z
wolą Wszechrzeczy, z wyczekiwanymi dziećmi u boku. Nigdzie za to nie widział
dwóch mężczyzn. Ani dwóch kobiet. Bo to wbrew naturze, wszak nie spłodzą
potomstwa. Jakby pierwotny zew zdominował ludzką egzystencję, skłaniając do
owczego pędu, robienia wszystkiego tak, jak nakazywało stado. Bo stado
wiedziało lepiej. Stado zawsze wiedziało lepiej, czego potrzebuje, nie dbając o
indywidualne pragnienia jednostek.
Gorycz
stawała się nie do przełknięcia. Wściekłość zwinęła palce Esta w pięści. Głuchy
pomruk dobył się gdzieś z głębi napiętego brzucha, odgłos budzącej się bestii.
Potwora. Musiał się uspokoić. Opanować. Natychmiast!
Otworzył
oczy, zrywając kontakt ze sferą wyobraźni. Oddychał z trudem, a Mag przyglądał
mu się cierpliwie. Est planował wypuścić trochę młodzieńczych lęków, a wylał
całą rzekę przypadkowych uczuć. Zemdliło go i gdyby nie podparł się rękoma o
drewnianą podłogę, niechybnie upadłby i rozbił sobie nos. Poczuł na nagim
ramieniu pokrytą odciskami, pomarszczoną dłoń. Milczeli obaj, kiedy starał się
odzyskać kontrolę nad oszalałymi myślami oraz wzburzonymi emocjami. W końcu
wyprostował plecy, lecz był w stanie tylko przeprosić za swoje nieodpowiednie
zachowanie i obiecać poprawę.
Mistrz
jeszcze chwilę obserwował ucznia, a następnie wstał i nakazał mu uczynić to
samo. Ruszył do drzwi, po drodze przywdziewając wiązaną w pasie czarną tunikę
bez rękawów. Naśladujący go Est posłusznie wyszedł za nim z sali, w której
nagle zapanowała ciemność. Razem wkroczyli na dziedziniec.
Na
kawałku wolnej przestrzeni oddział najemnych ćwiczył walkę na miecze. Ich bez
ustanku poruszające się płazy rzucały oślepiające refleksy w promieniach
pnącego się po niebie słońca. Jeden z wysokich rangą dowódców wykrzykiwał komendy,
a pozostali karnie je wykonywali. Kiedy doradca oraz jego niezwykły podopieczny
przechodzili obok, brodaty mężczyzna z powagą skinął im obu głową. Wartownicy
na murach także pozdrowili przechodniów, podobnie kapłani pielęgnujący ogrody
zielne oraz mijana drobna służba spiesząca z obowiązkami. W tych z pozoru nic
nie znaczących uprzejmościach dostrzegało się poważanie i aprobatę, o które tak
bardzo zabiegał białoskóry elf.
-
Czy potraktowano cię bez należytej estymy, mój uczniu?
-
Nie, mistrzu - odparł chłopak, coraz lepiej rozumiejąc jego intencje.
Usiedli
na jednej z ławek w świątynnym ogrodzie. Cisza i spokój letniego południa były
jak pieszczota, a szumiące drzewa tłumiły nieznośny hałas dobiegający z placu, gdzie
odbywała się musztra.
Mnich
szerokim gestem objął część Twierdzy.
-
To są prości ludzie, Estalavanesie. Znają wyłącznie rozkazy i nieprzerwanie uczą
się, jak najlepiej je wykonywać. Dla nich jedyną wartością jest to, co za wartość
uznają dowódcy. Nie posiadają własnego zdania, ponieważ nie jest ono akceptowane
w zdyscyplinowanych oddziałach. Dla nich życie to oczekiwanie na walkę, w
której udowodnią swoją użyteczność. Lub zginą, wypełniając polecenia.
Największym problemem, który przeoczył nasz przywódca, jest to, że stawia
bezmyślne stada baranów nad jednostki będące skaleonami. - Na jedno uderzenie
serca przekorny uśmieszek wygiął popękane wargi Maga. - Nie będzie w tym nic
nieprawdziwego jeśli powiem, że ty i ja zaliczamy się do tej drugiej kategorii,
jaką zwykliśmy określać “agentami”. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć,
ile jeszcze osób aktualnie zamieszkujących mury tego małego suwerennego „królestwa”
wchodzi w skład naszej skaleoniej społeczności.
Est
pilnie słuchał wykładu. Nie śmiał myśleć, że mistrz mógłby nakłaniać go do
buntu... Niemniej, gdy jakikolwiek władca chciał nazwać osobę głośno wyrażającą
sprzeczne z ustanowionym prawem poglądy, używał określenia “buntownik”.
Określenia o paskudnie pejoratywnym wydźwięku, któremu w historii często
towarzyszył zgrzyt wyciąganego ostrza lub skrzypnięcie naciąganej cięciwy, nierzadko
występującego w parze ze słowem “zdrajca”. A bystry uczeń wiedział, ile razy
stary mistrz konfrontował się z pomówieniami Tyrda, jakoby podburzał on ludzi
przeciwko niemu. I szczerze się zmartwił.
Wreszcie
zdołał nieco ochłonąć, ale gniew znów dawał o sobie znać. Wciąż tkwił gdzieś na
dnie jego duszy. Rozkoszny wietrzyk pieścił nagie ramiona, porywał do tańca
niesforne włosy i Est nieświadomie zaczął bawić się z figlarnym żywiołem, jakby
był on udomowionym i potulnym zwierzęciem, a nie nieprzewidywalnym elementem
budującym otaczający go świat. Powietrze oplotło go, owinęło się wokół jego przygarbionej
sylwetki i ze świstem zgarnęło opadłe liście, wzbijając je ku niebu.
Nim
się spostrzegł, już skupił na sobie małą widownię.
Najpierw
troje kapłanów Sarvatesa, dwaj mężczyźni oraz kobieta, zatrzymali się, by
obejrzeć niespotykane zjawisko. Potem dołączyły dwie rumiane służące z naręczem
prania i już pół tuzina najemników mających zmienić wartę na murach zerkało
znad ramion obecnych. Zanim Est zorientował się co robi i gdzie się znajduje,
zebrała się spora gromadka. Wtem wiatr ruszył w swoją stronę, a liście odfrunęły,
wirując w powietrzu. Tłumek zaszemrał i ludzie rozeszli się, dyskutując
przyciszonymi głosami o tym, czego byli świadkami.
Zakłopotany
Est jeszcze długo patrzył za mieszkańcami wracającymi do przerwanych zadań.
Coraz częściej łapał się na mimowolnej zabawie z żywiołami, zupełnie nie bacząc
na okoliczności. Ostatnio popełniał zbyt wiele błędów…
Ale
z tego jednego błędu rezolutny nauczyciel wyprowadził go bardzo szybko.
-
Oni już wiedzą, że wojna jest nieunikniona, mój chłopcze. Właśnie teraz
potrzeba im kogoś, kto da im nadzieję, rozbłyśnie jasno w pomroce ponurych
wydarzeń. Nadal będą wierzyć w przywódcę i wypełniać jego rozkazy, lecz teraz
to ty pocieszyłeś ich szansą na zwycięstwo. Twoje popisy są kamieniami na
szczycie góry: ruszą lawinę, która pogrzebie strach i uchroni nas przed rychłą zgubą.
- Starzec podniósł się z siedziska. - Czy wciąż uważasz, że ten niestosowny
czyn zdeterminuje to, jak postrzegają cię inni?
Est
pojął aluzję mistrza i nawet wydawało mu się, że opiekun wie o jego pokątnej
relacji z Colonellem. Jednak zwątpienie nie odpuszczało, zawiązując bolesny
supeł na wnętrznościach.
-
Stracą do mnie szacunek, mistrzu. Zaczną się mną brzydzić. Znienawidzą mnie. Odtrącą.
Aż
w końcu skażą na śmierć
- dodał w myślach. Nie tylko mnie, ale i
Cola.
-
Zatem twój czyn uczynił komuś krzywdę? Czy też większą krzywdę uczynisz, gdy
przejmiesz się cudzą opinią? Zastanów się, Estalavanesie, kto ma dla ciebie
największą wartość. A przede wszystkim, ile możesz dla tej osoby poświęcić. Pamiętaj:
jeżeli zabijesz w sobie uczucia, zabijesz też siebie.
Sękate
palce uścisnęły jego ramię. Nie racząc ucznia spojrzeniem, mnich z Północy ruszył
tam, skąd obaj przyszli.
Kiedy
chłopak został sam, skrył twarz w dłoniach i odetchnął z bólem. Sprawy znacznie
się skomplikowały. Każdy dzień przynosił coraz to nowsze kłopoty, a każdy z
nich był trudniejszy od poprzedniego. Przełknął i uniósł głowę. Mistrz miał
rację. Musi rzetelnie wszystko przemyśleć i uczciwie odpowiedzieć na postawione
sobie pytania.
-
Wciąż generujesz sobie problemy, Esti - znajomy baryton dobiegł spod
najbliższego drzewa. – Chociaż... w twoim wieku byłem taki sam.
Est
raptownie obrócił się na siedzisku. Nie spodziewał się Colonella w świątynnych
ogrodach, ale mężczyzna stał w cieniu rozłożystego kasztanowca, niedbale
opierając się barkiem o pień. Prawdopodobnie słyszał całą rozmowę, jaką odbył z
mistrzem. Nie, ten dzień nie rozpoczął się dobrze. I skończy się równie
fatalnie.
Wstał
z ławki i ostrożnie się rozglądając, podszedł do przyjaciela. Ciemnozielone
oczy spoglądały na niego z żalem, a głos, który tak uwielbiał, niósł ze sobą mnóstwo
rozczarowania.
-
Czy aż takim ciężarem jest dla ciebie nasz związek? Chyba nie myślisz, żeby go
zakończyć?
Pytanie
zmroziło chłopaka. Taki pomysł mu w głowie nie postał, lecz świadomość, że
partner go o to podejrzewa, była nie do zniesienia. Szarpnął za ucho, a supeł w
trzewiach przeistoczył się w kolczastą kulę pęczniejącą w żołądku.
-
Nie, Col, to absolutnie nie tak! – zaprzeczał żarliwie. - To nie tak, że
przejmuję się zdaniem innych! To nie tak, że stawiam ich ponad tobą!
-
Z waszej rozmowy wyciągnąłem odmienne wnioski.
Dłoń
w strzeleckiej rękawicy powędrowała do miękkiego białego policzka. Est położył
na niej własną i przytulił, wciągając kojący zapach garbowanej skóry. Mężczyzna
ubrany był jak na wyprawę, w tłoczony skórzany pancerz, naprawiony i
wyczyszczony, a długi łuk wystawał zza jego ramienia. Dojrzał bandolier z
nożami przewieszony przez pierś, na której jeszcze nie tak dawno leżał. Nie
musiał patrzeć w dół, by wiedzieć, że sztylety spoczywały w pochwach u pasa.
-
Znów odchodzisz - szepnął.
Nagle
poczuł się strasznie samotny i opuszczony. Sam przeciw wszystkim i wszystkiemu.
Col
rozejrzał się szybko. Pochylił się, by pocałować wykrzywione smutkiem usta,
jednocześnie starając się dodać chłopakowi otuchy tym drobnym, czułym gestem.
-
To krótki wypad, dzieciaku, rekonesans - zapewnił. - Otrzymaliśmy rozkaz, by
nie zbliżać się do pozycji wroga, nie prowokować starcia. Mamy obserwować. -
Zamilkł, jakby chciał coś ukryć. Wreszcie zdobył się na odwagę i zaglądając w
przepełnione rozpaczą kocie oczy odezwał się cicho. - W okolicy natrafiliśmy na
grasantów, niezrzeszonych skrytobójców. Potrafią narobić ogromnych szkód i
wyjść cało z najgorszych opresji. Są dobrzy. Świetni. To oni śmiertelnie ranili
Micaha - przerwał, by wziąć wdech. - Nie mówię ci tego po to, byś się o mnie niepokoił.
My już wiemy, jak ich omijać. Mówię to dlatego, że chodzą słuchy, jakoby
Niedźwiedź chciał poszczuć ich tobą. Wolałem, żebyś dowiedział się tego ode
mnie.
Est
skinął powoli głową, przyjmując do wiadomości ostrzeżenie przyjaciela. Nie
chciał rozstawać się w atmosferze strachu, więc ukrył niepotrzebne emocje na
dnie serca. Ostatecznie nie pożegnali się, wierząc, że jutro znów się zobaczą.
Przelotny
pocałunek i po zwiadowcy nie było już śladu. Est przełknął łzy, zacisnął
szczęki i pocierając okrytą rękawiczką lewą dłoń, wrócił do sali ćwiczeń. Czuł
się gorzej, niż zanim tu przyszedł, ale przynajmniej miał teraz dobry powód, by
chwycić za kij i wznowić trening. Jeżeli Złowieszczy Niedźwiedź chce się go
pozbyć z Twierdzy, to on sam z ochotą mu w tym pomoże.
***
Po wyczerpujących ćwiczeniach Est
życzył mistrzowi spokojnej pracy. Z silnym postanowieniem rozwikłania męczącego
problemu udał się do studni, gdzie ochlapał się zimną wodą z wiadra. Doznanie to
nieoczekiwanie przywołało zdarzenie sprzed paru miesięcy, jesienią, kiedy to wraz
z Colem w szczeniackiej zabawie oblewali się wzajemnie lodowatą wodą, by zaraz
biegiem ruszyć do kwatery na czwartym piętrze, gdzie płonął ogień w kominku.
Rozwieszali wtedy swoje ubrania na fotelach i siadali na wyłożonej futrami
podłodze, wystawiając półnagie ciała na działanie płomieni rozkosznie
grzejących zza okratowania. Już wtedy w oczach przyjaciela gorzała to łagodna,
tęskna emocja.
Sapnął,
czując na rozgrzanej ćwiczeniami skórze zimną wodę i otrzepał się jak zmokły
pies, rozsyłając naokoło lśniące krople. Niewiele się namyślając ruszył do
jadalni, zostawiając za sobą mokre, mieniące się w popołudniowym słońcu ślady.
Lekki wietrzyk igrał z wilgocią na jego ciele. Żywioły przenikały się ze sobą w
idealnej harmonii, współdziałały i wzajemnie uzupełniały, tworząc zdatne do
życia warunki dla bezliku stworzeń. Zaklinacz Żywiołów chciał być taki jak one.
Chciał być ich godzien, toteż powinien działać na ich podobieństwo. Przeniknąć
samego siebie, zharmonizować się. A co najważniejsze, być sobą i sięgać
wzrokiem w przód, zupełnie jak teraz, gdy wspinał się po niskich schodach wiodących
na stołówkę.
Przyjął
tacę z posiłkiem, dziękując sympatycznej kucharce, która dokarmiała go, gdy
myślała, że nikt nie widzi. Był jej naprawdę wdzięczny. Szanował każdą pracę, a
zwłaszcza podziwiał tych pracujących za zamkniętymi drzwiami, w cieniu i bez
rozgłosu. W jego mniemaniu to oni stanowili fundament tej warowni.
Nerwowo
zaciskając palce na drewnianej tacy wyszedł na salę jadalną i rozejrzał się.
Przy podłużnych stołach zasiadały grupki posilających się najemników oraz
czarodziejów. Tych drugich było mniej, gdyż w całej Twierdzy stacjonowało ich bez
mała trzydziestu. Est na łowy celowo wybrał akurat tę porę dnia, gdyż szansa na
spotkanie dziewczyny była większa niż w godzinach, w których przychodził tu z
mistrzem. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno dostawał ataków paniki w
towarzystwie obcych ludzi. Lecz oni nie byli już dla niego obcy. Albo raczej to
on nie był już obcym dla nich.
Wkrótce
dostrzegł w kącie sali burzę złocistych loków. Odziana w płomienistą czerwień
czarodziejka przebywała w towarzystwie adeptek i prowadziła ożywioną dyskusję z
jedną z nich. Krótką chwilę obserwował dziewczynę, zbierając w sobie pokłady
energii i odwagi, wczuwając się w rolę, jaką przyjdzie mu odegrać. Perfekcyjny
manipulant, tak? Teraz łatwo nie będzie, przez wzgląd na niemałą publiczność, w
tym kilka gorliwych adoratorek. Na szczęście nie było wśród nich Berii - wtedy
niewątpliwie poniósłby kolejną katastrofalną w skutkach porażkę.
Mocniej
ścisnął tacę, a nogi same poprowadziły go do Leos. Sześć par oczu zwróciło się
ku niemu, gdy sprężystym krokiem podszedł do stołu milknących jedna po drugiej
dziewcząt. Obdarzył Małą Niedźwiedzicę najbardziej czarującym uśmiechem, na
jaki było go stać, a do jej rozmówczyni mrugnął porozumiewawczo. Miał pełną
świadomość, że wilgotne ubranie ściśle przylega do jego sylwetki, przydając mu
atrakcyjności.
Spłonione
dziewczęta zachichotały, kiedy spytał, czy może się dosiąść do tak miłego
towarzystwa. Wystarczyło jednak jedno chmurne burknięcie zwodniczo zazdrosnej
Leos, by jej przyjaciółki bez sprzeciwu zebrały swoje naczynia na tace,
przenosząc się dwa stoły dalej. Jednakże nie zaprzestały posyłania tęsknych
spojrzeń w kierunku zniewalającego elfa siadającego naprzeciwko córki
przywódcy.
Leos
nawet nie popatrzyła na Esta, błądząc wzrokiem po zatłoczonej sali. Jej ton był
lodowaty, tak jak oczy koloru burzowego nieba.
-
Wprawnie grasz na uczuciach młodziutkich, niewinnych dziewcząt - rzuciła pod
jego adresem. - I na dodatek jesteś cały mokry.
-
Nie powiesz mi chyba, że Flora jest takim niewinnym dziewczęciem. - Est nie
tracił lekkiego uśmiechu przyklejonego do twarzy. Nadział na widelec gotowaną
bulwę i machnął nią sobie przed oczami. Znudzony wsparł brodę na dłoni, po czym
skubnął warzywo długimi kłami. - Zanim odwiedzę „kochankę”, wypadałoby wziąć kąpiel po intensywnym treningu.
W
końcu na niego spojrzała.
-
Dla kogo ten teatrzyk? - spytała podejrzliwie.
Słowa
nie wychodziły poza ich stół, ginęły w ogólnym gwarze panującym w sali, więc
mogli swobodnie rozmawiać, niczym nie ryzykując.
-
Dla twoich uroczych przyjaciółek, a kogóż by innego? - Wsunął całą bulwę do ust
i zamruczał, gdy zieleń młodej trawy napotkała granat ciskającym gromy. - Sypiamy
ze sobą, tak? Możemy raz na jakiś czas zjeść obiad we dwoje. To też wypadałoby
robić, będąc z „kochanką”.
Szło
mu wyjątkowo dobrze, szczególnie że pięć głodnych sensacji dziewcząt nie
odrywało się od jego poczynań. Nabił mniejszy kawałek warzywa i podsunął go
Leos. Dziewczyna spojrzała na niego jak na szaleńca, ale podjęła się gry i
patrząc mu głęboko w oczy przyjęła poczęstunek.
Est
uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak –
pomyślał, to powinno załatwić sprawę.
-
A co na to twój „przyjaciel”? - czarodziejka zaakcentowała ostatnie słowo,
doskonale naśladując tonację rozmówcy.
-
Stwierdził, że wreszcie dasz mi spokój. Ale wydaje mi się, że to nie rozwiązuje
problemu.
-
No to czego ode mnie chcesz?
-
Szczerej rozmowy. Bo uważam cię za przyjaciółkę. I należą ci się wyjaśnienia.
-
A co tu wyjaśniać, skoro jest wam ze sobą dobrze... - Spuściła trochę z dumnego
tonu. Brzmiała teraz jak skromna Leos, którą spotkał w leśnej chatce.
Est
jakby od niechcenia omiótł wzrokiem salę. Nikt poza czarodziejkami nie zwracał
na nich uwagi, więc jego sekret wciąż był bezpieczny.
-
Col i ja całkiem niedawno wyszliśmy poza... zwykłą przyjaźń - zaczął nieco
naturalniej niż zakładał. Odrobina skruchy nie zaszkodzi. - Sam się o to
prosiłem, bo zbałamuciłem cię, żebyś z nami poszła. Więc teraz chcę to
odkręcić. Albo wytłumaczyć.
Prawie
dotknął długiego ucha, markując gest drapaniem się po wilgotnym materiale przy
szyi.
-
Odkręcić albo wytłumaczyć - powtórzyła za nim jak echo. - Wiesz, zdaję sobie
sprawę, że niczego poza bezpieczeństwem mi nie obiecywałeś. I swoją obietnicę
spełniłeś. – Westchnęła przeciągle, dłubiąc widelcem w prawie pustym talerzu. -
Choćbym nie wiem ile dobrych zakończeń wymyślała, to przecież prawda jest
jedna. Nie deklarowałeś mi uczuć. Byłeś… miły. I mi pomogłeś.
Niepewnie
uniosła wzrok. Est słuchał jej z uwagą, a lekkie skrzywienie jego warg miało w
sobie o wiele więcej ciepła, niż uprzedni sztuczny grymas. Nie zgrywał już
czarującego kochanka, scenka dobiegła końca. A ona zrozumiała, że od początku
zachowywała się jak idiotka.
-
Leos, powiedz mi jedno. Dlaczego o świcie przyszłaś do mojej sypialni? Zazwyczaj
o tej porze ćwiczę z mistrzem.
Od
tego się zaczęło. Gdyby nie ten incydent, Est byłby zdrowszy o solidną porcję
zluzowanych nerwów. Ale także uboższy o cenne doświadczenie, które właśnie
docenił.
Czarodziejka
zapłonęła szkarłatem, a piegi na jej nosie i policzkach niemal zniknęły. Odpowiedziała
mu tak cicho, że gdyby nie wrażliwy słuch, byłby jej nie dosłyszał w panującym
wokół zgiełku.
-
Bo chciałam, żeby zauważono, jak z samego rana opuszczam twoją sypialnię. Nie
miałam pojęcia, że cię… was zastanę. Tak, wiem, głupio zrobiłam. Jestem głupią dziewuchą.
A
więc o to chodziło. Kłamstwo dotyczące jej relacji z białym elfem poszło za
daleko i już wyrwało się spod kontroli. A przez to jego największa tajemnica wyszła
na jaw, choć przypuszczalnie nie opuściła jeszcze jej ust.
-
Leos, jesteś świadoma konsekwencji, gdy prawda wyjdzie na jaw?
-
A musi? - Spojrzała na niego błagalnie. - Estalavanesie…
-
Wystarczy Est - delikatnie wszedł jej w słowo. - Dla przyjaciół Est.
-
Est, przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę. Nie wiem, jak miałabym teraz wyznać
im prawdę. Nie mogę powiedzieć prawdy!
-
Dlaczego?
-
Bo wyjdę na kłamczuchę!
Chłopak
gapił się z niedowierzaniem na zrozpaczoną czarodziejkę. Nie nadążał za ludźmi.
Komplikowali sprawy.
Jak rany, ja też wszystko
komplikuję...
-
Taka jest prawda, Leos - oświadczył dobitnie. - Nie chcę łatki uwodziciela. Nie
chcę, aby ktokolwiek myślał, że sypiam z córką przywódcy. I choćbym zaprzeczał,
to i tak wyjdę na winnego. A to nie ja jestem winny tym plotkom.
Piromantka
milczała, rozgrzebując widelcem resztki na talerzu. Zerknęła ku przyjaciółkom. Kibicowały
jej bezgłośnie. Kiedy usłyszą, że kłamała, straci ich zaufanie. Lecz z drugiej
strony zależało jej na przyjaźni elfa, który spoglądał na nią wyczekująco tymi
dziwnymi jak on sam oczami. Uratował ją przed pewną śmiercią, postawił się w
jej obronie, a teraz, gdy zszargała jego reputację, nawet nie zdradzał
najmniejszych oznak gniewu. To jego opanowanie i zrozumienie zauroczyły ją na
samym początku. A potem… Potem dostrzegała coraz więcej i więcej cech, przez
które nie mogła przestać o nim myśleć.
Zacisnęła
wargi w wąską kreskę i hardo spojrzała na Esta.
-
Jestem ci to winna?
-
Tak - przytaknął ostrożnie. Była nieprzewidywalna, szczególnie teraz, gdy opadały
emocje. - Wiedz, że gdybym kiedykolwiek zainteresował się kobietą, to byłabyś
nią ty.
-
I co to zmienia?
-
Nie mam pojęcia. - Uśmiechnął się rozbrajająco, prezentując wszystkie cztery
kły. - Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by się tego dowiedzieć poprzez
przyjaźń.
Dokończył
posiłek i zebrał opróżnione naczynia z powrotem na tacę. Pożegnał się z
przyjaciółką i gdy już zamierzał wstać, zatrzymała go. Skinęła, by zbliżył
ucho, a jej szept ciepłą mgiełką rozszedł się po coraz wyraźniej zaskoczonej
twarzy. Est wyprostował się i nie tracąc uśmiechu skinął na pożegnanie jej oraz
siedzącym nieopodal czarodziejkom. Zbiorowe westchnienie było odrobinę za
głośne.
Gdy
wracał do swojej kwatery, w głowie niby okrzyk triumfu słyszał echo zapewnień
przyjaciółki: “Nikt się o niczym nie dowie, jeśli sam tego nie powiesz”.
***
Deski tarasu skrzypnęły, gdy przybierał
odrobinę wygodniejszą pozycję. Już dawno przestał koncentrować się na owym
dźwięku, gdyż rozpościerający się przed nim widok oraz refleksje, jakie
nieustannie go nachodziły, skutecznie odwracały jego uwagę od wypadków
niemających mniejszego znaczenia dla historii. Jego historii. Historii, która
odmieni cały Khaldun.
Imt
Czarny wpatrywał się w horyzont. Niewidzący wzrok wbijał w samotne ozdobne
drzewo wiśni, które dopiero co straciło urokliwe płatki. Ostatnie z nich
trzymały się umajonych soczystymi listkami gałązek, lekko poruszane ciepłym
zefirem niosącym bukiet słodkiej wody oraz nenufarów. Zapach życia.
Nie
rozmyślał o niczym szczególnym. Myślał o wszystkim naraz.
Mrugnął
leniwie, słysząc odległy plusk. Kolorowe karpie domagały się pożywienia, zatem
dzień chylił się już ku końcowi. W krainach tak bajecznych jak ta, tracił
poczucie czasu. W krainach cichych i pięknych, nietkniętych wojenną pożogą.
Do
serca smoka zakradło się nieśmiałe pytanie: czy istnieje ono naprawdę?
Wszechobecna zieleń krzewów koiła, pozwalając uciec od brutalnej, bezwolnej
wegetacji, w której czerwień krwi oraz czerń śmierci nawiedzały go stanowczo
zbyt często. Pływające w obszernym stawie ryby nie znały blasku płomieni
odbijających się w tafli wody. Gnieżdżące się w drzewach ptactwo nigdy nie
słyszało zgrzytu ścierających się mieczy i wrzasków konających ludzi. Smok
słyszał je cały czas, a gdy zamykał oczy, obrazy zniszczenia rysowały się pod
powiekami i przemijały, zastępowane kolejnymi. Jako Awatar Przeklętego był na
to skazany. Jako arcykapłan Darczyńcy sam przykładał do tego rękę. To on czuwał
nad esencją tych, którzy zbłądzili i w agonalnej minucie życia wciąż tkwili w
przekonaniu, że Trzynasty jest wymysłem, mitycznym antagonistą Tarthosa
Sprawiedliwego. A prawda wyglądała zgoła inaczej.
Trzynasty
jest Pierwszym. Trzynasty jest Jedynym.
A
najlepszym tego dowodem był mężczyzna, który z niebywałym wyczuciem czasu
pojawił się w polu widzenia żółknących ślepiów smoka. Potwór nad potworami.
Wcielenie wojny. Pan rzezi. A zarazem istota tak piękna, że patrzenie na nią
groziło oślepieniem na wieki.
Podły - takim oto imieniem
uhonorowali cię Obrońcy Ludzkości.
Imt
wcale nie chciał patrzeć w jego kierunku, lecz spojrzenie samo powracało do
punktu, gdzie przebywał Pan. Jednolite karmazynowe szaty rąbkiem zamiatały
bladoróżowy dywan płatków, gdy miękkim krokiem przemierzał wysypaną kruszonym
kwarcem alejkę. Szpaler wysmukłych wiśni czynił honory, gdy smugi zachodzącego
słońca tańczyły z cieniami na jedwabnym materiale szczelnie okrywającym
szczupłą figurę. Luźne rękawy skrywały złączone tuż pod mostkiem dłonie
mężczyzny, jak gdyby dumał on nad ważkimi sprawami. Na proste plecy i barki niby
kaskady czarnej wody spływały pasma długich włosów; lśniły zdrowo i sięgały
wąskiej talii opasanej szeroką wstęgą kruczoczarnej satyny. Sylwetka, nawet w
tak powszednim stroju, była niewyobrażalnie kusząca, ale to twarz Pana
przyciągała wzrok. Oblicze o subtelnych rysach i jasnobrązowej cerze wpadającej
w rdzawy odcień mogło należeć do zachwycającego pięknem dziewczęcia lub
niespotykanie urodziwego młodzieńca. Gładko zaczesane włosy nie poważyły się
zasłaniać jego urody, a cienkie czarne brwi zgrabnymi łukami wznosiły się nad migdałowymi
oczami… zadającymi kłam temu, co do tej pory Imt ujrzał.
Nieludzkie
spojrzenie skupiało się na siedzącym humanoidzie, który zaprzągł wszystkie swe siły,
by się nie wzdrygnąć. Nie tak wyglądają oczy istot tego świata. Królewsko złote
tęczówki wirowały wśród chaotycznej ciemności. Ożywiony mrok wyzierał z
oczodołów przecudnego stworzenia, pochłaniając smoka w całości. Hipnotyzował i nęcił,
obiecywał śmierć tak słodką, że wręcz pożądało się jej ponad życie. Słabe
umysły konały zniewolone jego mocą. Silne padały przed nim na kolana.
Imt
znał to wejrzenie. I nienawidził go równie mocno, jak podchodzącego
wynaturzenia.
Delikatne
płatki prostego nosa rozdęły się wraz z uśmiechem rozchylającym idealnie
wykrojone usta Pana. Błysnęła nieskazitelna biel zębów, między którymi pyszniły
się cztery podwójne kły. Wyglądało to tak, jak gdyby większe z nich wypierały
mniejsze od wewnątrz, wyrastając tuż przy nich. Ukryty fenomen, Pan bowiem
nieczęsto uśmiechał się w ten sposób. Uśmiechał się tak tylko wtedy, gdy
najgorsze plany wkraczały w etap realizacji.
Nie
powstrzymał dreszczy wstrząsających jego nagimi ramionami. Aż zabolała go rana pod
prawą łopatką, pamiątka po zuchwałym paladynie oraz lekkomyślnym czerwońcu. W
duchu przeklął czerwonołuskiego krewniaka i ześlizgnął się spojrzeniem z postaci
Pana szukając czegokolwiek, na czym mógłby zawiesić wzrok. Bezskutecznie.
Mężczyzna znalazł się już w zasięgu głosu.
-
Jakże to, mój drogi Imcie, siedzieć i wpatrywać się w jeden punkt, gdy tyle
piękna dokoła? - zagadnął Pan tenorem słodkim i czystym jak śpiew słowika.
Przez
moment smok naprawdę się zastanawiał, czy to nie ów ptak koncertuje w koronach
drzew. Wrażenie było paskudne. Mieszało mu w głowie. Milczał jednak, a Pan nieubłaganie
skracał dystans. Koszmarnie powoli i nie przerywając monologu, co było znacznie
gorszym dźwiękiem niż miękki szelest jego szat.
-
Magnolie zakwitły, dając wspaniałe kwiaty - zaszczebiotał, niezrażony posępnym
milczeniem towarzysza. - Prześliczna, nieskalana biel. Powinieneś je obejrzeć,
Imcie.
Nie
zdawało mu się. Towarzyski ton Pana przejawiał sugestywną obłudę i skrywaną
kąśliwość. Imt nie zamierzał oglądać żadnej bieli ani niczego innego w tym
niemożliwie pięknym i łagodnym miejscu. Czuł się tu jak w klatce. Podwójnej
klatce. Uwięziony w miękkim ciele, jakim gardził, w dominium Pana, który jakby
czytał mu w myślach.
-
Nie jest ci tutaj dobrze, mój miły?
Deski
zadaszonego tarasu nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy wysoki mężczyzna
usiadł obok smoka. Dłonie wysunęły się z szerokich rękawów, a długi palec
dotknął szyi Imta, gdzie pulsowała aorta. Radosny uśmiech spłynął z pięknej
androgynicznej twarzy, pozostawiając lekko uniesione kąciki warg. Aksamitny
niczym płatek wiśni opuszek pieszczotliwie zsunął się na złoto okrywające bark
i niżej, na umięśnione ramię.
-
Nie jestem dla ciebie stosownym towarzystwem?
Dalszym
milczeniem smok wiele ryzykował. To nie była prowokacja, ale ten dotyk już mu
się nie podobał. Wystarczyła sekunda, by pojedynczy palec rozerwał mu mięśnie.
To było igranie ze śmiercią.
-
Wybacz, panie – odezwał się, równocześnie starając się uniknąć niebezpiecznego wzroku.
- Rana doskwiera, odbierając mi wszelką chęć do podziwiania twych włości.
Jednakże obecny widok mnie zadowala. Koi me zmysły.
Nie
było to kłamstwo. Ów pejzaż zachwyciłby niejedno serce i czynił to nawet w
przypadku smoka. A może szczególnie w jego przypadku.
Ciepły
powiew przyniósł ze sobą odurzającą woń lilii wodnych. Kilka zbłąkanych
różowych płatków przemknęło smokowi przed nosem. Imt odgarnął z czoła smoliście
czarną grzywę włosów, kiedy wiatr zmienił kierunek, wiejąc w nagie plecy.
Pan
przyciągał intensywnością spojrzenia. Kolejne palce dołączyły do pierwszego,
obejmując gruby biceps smoka. Imt przymknął oczy i zacisnął szczęki, aż
rozbolała go od tego głowa. Fala miłego ciepła zalała jego ciało w ilości
przekraczającej granice ukojenia. Złagodzony ból przechodził w przyjemność, a
ta w skrajną, niemal fizyczną rozkosz. Nie chciał tego. Wzbraniał się przed tym
ohydnym doznaniem, ale czym był wobec Pana? Zabawką w jego paskudnych rękach.
Efemeryczne
tchnienie owionęło humanoidalną twarz. Zapach róż… W ogrodzie Pana nie rosły
róże. Ani się spostrzegł, gdy już podpierał się dłońmi za plecami, a piękna
istota wspinała mu się na kolana, trzymając go za złoty pektorał jak za obrożę.
-
Imcie, znów dotkniemy Macierzy Mocy, wywołamy niszczycielską burzę! - Trel
słowika ucichł. Teraz smok słyszał wyłącznie pogłos nadciągającego huraganu. -
Niech Ornament Zaklinacza objawi swą naturę… - Smukłe palce poluzowały chwyt i rozcapierzając
się na bladej skórze torsu, lekko pchnęły w dół, w stronę posadzki. - Niech
poczuje jego potęgę. Niech zwątpi.
Heblowane
drewno było ciepłe. Ledwie wygojona rana nie bolała. Ciężar siedzącego na nim
okrakiem potwora dociskał osłonięte szendytem biodra oraz uda. Podporządkowany
i upokorzony smok nie robił nic, by się bronić. Nie było na świecie potęgi,
która przeciwstawiłaby się Panu, dlaczego więc on miał się opierać, skoro nic
by tym nie zyskał? Poprzednim razem, gdy otarli się o Macierz, zetknął się z
poszukiwanym we śnie. Wykryli go, zatem Ornament przestał spełniać swoją
podstawową funkcję. Imt nie wiedział, co spowodowało przełamanie blokady, nic
też nie mógł poradzić na to, że w tej chwili pisklę było widoczne dla każdego,
kto potrafi zajrzeć w Macierz. Lecz nie było to wszystko, do czego zdolny jest
artefakt. Istota przewyższająca najpotężniejszych śmiertelników nie była
świadoma sekretów wnikającego w tkankę żywego metalu, ale on tak. Alchemik wynalazł
materiały i zaprojektował Ornament, lecz to Imt nasycił go potężną mocą. Wspólnie
stworzyli artefakt na miarę mileniów. Och, Sav dalece prześcignął wydarzenia,
wszak był przezornym indywiduum, milczącym i skrytym wizjonerem…
Sav!
Wisząca
nad smokiem twarz nie przypominała Sava. Długie włosy łaskoczące mu policzki
także nie były jego. Szorstkość obycia bez cienia wątpliwości nie należała do
łagodnego Saramarystyjczyka.
-
Czy jesteś po mojej stronie, Imcie? Czy też zmuszony będę przejąć esencję wbrew
twej woli?
-
Co rozkażesz, panie - posłusznie mruknął leżący prajaszczur. Pragnął, by było
już po wszystkim. Odda moc, niech tylko skończy się to czym prędzej. -
Pozostaję do twojej dyspozycji, a moja energia niech będzie twoją.
-
Znakomicie - syknął Pan, odsłaniając podwójne kły w drapieżnym uśmiechu. Dotknął
bladych skroni. Krew pulsowała pod opuszkami, gdy dostrajał się do jej wartkiego
prądu. - Zatem odpręż się, mój słodki Imcie...
Niespodziewany
ryk przepłoszył ptaki z drzew. Krzyk wyrwał się z gardła Imta, gdy energetyczne
wiązki szarpnęły jego wnętrznościami, mknąc wściekle ku palcom ledwie muskającym
barierę skóry. W próbie zwalczenia słabości przygryzł sobie język i niemal
zakrztusił się własną krwią.
Tracił
kontakt z rzeczywistością. Ulatywał wraz z energią tajemną, która za zgodą opornej
woli opuszczała coraz słabsze ciało. Bajeczny ogród przestał istnieć, gdy
zmysły zatraciły się w obłędzie przenikających się osobliwości. Nie istniało
nic, co utrzymałoby go na fali świadomości. Odpływał w nicość, a szmer
rozdzierania towarzyszył mu przez wieczność…
Niewielkie
pęknięcie uwydatniło się na Macierzy Mocy, gdy połączone energie Pana i Imta dotarły
do powierzchni świata. Odpryski - niedostrzegalne kinetyczne okruchy - wystrzeliły
w różnych kierunkach, ruszając na poszukiwanie istot mogących pojąć ich
znaczenie. Imt był tego biernym świadkiem. Rozrywany na strzępy, odarty z mocy
dryfował w półśnie wokół nierozpoznawalnej sfery. Okruch zlokalizuje artefakt. Podwoje
Ornamentu Zaklinacza otworzą się na nieprzygotowane pisklę, zareagują na emocje
skrywane w miękkim sercu.
… jeżeli moje przewidywania są
słuszne, stanie się mną…
Głos
z odległego wspomnienia, bliski... i wciąż żywy!
… moje emocje nie są istotne, ale
zdeterminują jego działania...
Nie,
jego emocje były wszystkim!
… emocjonalny reagent sprawi, że
Ornament zestroi się z jego sygnaturą, lecz efekt finalny może przewyższyć
nasze oczekiwania...
Emocjonalny
reagent ożywiał przedmioty. Wyzwalał magiczną inteligencję w materiałach, które
posiadać jej nie powinny. Zaburzał naturalny porządek Wszechrzeczy.
… nie pozwól, by go znalazł.
Przysięgnij, Imcie, że Macierz nigdy go nie ujawni...
Jakże
się stało, że Imt zapomniał o złożonej przysiędze? Nie dość, że stworzyli coś,
co nie miało prawa powstać, to jeszcze dobrowolnie zamierzał oddać to we
władanie Pana. Dlaczego tego nie pamiętał? Trzy stulecia to niedługi okres
czasu, w którym Sav zniknął bezpowrotnie...
...a
przed szesnastu laty zjawiła się ona, łudząco do niego podobna i jednocześnie
zaskakująco różna.
Saveraightenarcie – prześlizgnęło się przez owładnięty
agonią umysł smoka. Co żeś ty uczynił?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz