poniedziałek, 13 stycznia 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 13

 

Estalavanes po raz pierwszy cieszył się na myśl, że treningi sam na sam z mistrzem zajmą mu więcej niż połowę każdego kolejnego dnia. Oznaczało to mniejsze ryzyko spotkania osób, z którymi nie chciał spotkać się już nigdy. No, może przez najbliższe lata. Kilka miesięcy? O Wszechmocni…

Nie wiedział, jak po dzisiejszym poranku miałby spojrzeć w oczy Małej Niedźwiedzicy. Co jej powie? I jak się zachowa? Czuł się obnażony i nie istniało takie ubranie, które mogłoby go teraz zakryć. Każdy wrażliwy punkt jego osoby był wystawiony na najcięższe, nieuchronne uderzenie. Już słyszał te szeptane po kątach, mocno podkoloryzowane historyjki. Widział zgorszone, potępiające spojrzenia. Otwartą nienawiść. „Dwóch mężczyzn. W łożu”!

- Estalavanesie, myślami błądzisz zbyt daleko od miejsca, w którym się znajdujesz. - Głos mistrza zabrzmiał niby dzwon uderzający tuż przy czułym uchu. Zaskoczony uczeń rozprostował się raptownie w pozycji medytacyjnej, aż coś strzeliło mu w krzyżu. - Jeżeli obecne zajęcia są dla ciebie obciążeniem, chłopcze, wystarczy słowo. Nie ma nic wstydliwego w ograniczeniach ciała, po to one bowiem są, byśmy się zanadto nie nadwyrężali.

Est zastanowił się nad propozycją nauczyciela. Może krótka przerwa faktycznie dobrze mu zrobi? Zdążył już ochłonąć po wstępnej partii ćwiczeń, a nic by się nie stało, gdyby nieco później niż zwykle szlifowali chwyty samoobrony, walkę na kije oraz dalszą medytację. I byłby to naprawdę dobry pomysł, gdyby nie fakt, że musiałby wyjść poza względnie bezpieczne mury sali ćwiczeń. Wyjść do ludzi. A tego chciał uniknąć.

Gwałtownie pokręcił głową i znów wygodniej umościł się na deskach posadzki. Mag nie dał jednak za wygraną.

- Chłopcze, jeżeli nie wypowiesz na głos swych trosk, nie zdołasz oczyścić umysłu, w związku z czym żaden pożytek nie przyjdzie ci z dalszych ćwiczeń. Myśli mogą stać się powolną trucizną i zabijać latami.

Była w tym słuszność. Komu, jak nie opiekunowi, mógł wyjawić swoje wstydliwe sekrety? Przecież nie musiał mówić całej prawdy. Wystarczyłaby dobra metafora. Albo niewielka półprawda. Cokolwiek.

Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale z jego krtani nie wydobył się żaden dźwięk. Spróbował jeszcze raz, biorąc wcześniej głęboki wdech i przymykając oczy. Wniknął w głąb siebie, przeszukał każdy zakamarek jaźni i wówczas był gotów oddać kawałek siebie mentorowi będącemu dlań niczym ojciec. Mógł mu zaufać. Jego tajemnica będzie bezpieczna.

- Zostałem przyłapany na robieniu czegoś... niestosownego - pomału dobierał słowa. - Przyłapany na czymś, czym nie chciałbym dzielić się z nikim. Czymś, co chciałem zatrzymać tylko dla siebie. I teraz nie wiem, jak mógłbym tej... tej osobie spojrzeć w twarz. Lękam się, że wszyscy wokół już wiedzą. Że straciłem cały szacunek oraz akceptację, jakie zyskałem.

Mistrz milczał. Siedział obok ucznia ciągle w tej samej pozycji, z dłońmi na kolanach. Oczy miał zamknięte i oddychał ze świstem, który posłyszał wyłącznie wyczulony na każdy dźwięk elf. Kiedy rozważył zgryzotę podopiecznego, przemówił tonem świadczącym o zaciekawieniu.

- Czy to, co robiłeś, rzeczywiście było tak niestosowne, jak sądzisz? Czy uważasz, że dla postronnego obserwatora jest to coś, za co należy cię potępić?

- Ja... Chyba tak. Tak uważam, mistrzu.

- Uważasz więc, że wiesz lepiej od innych co noszą w sercach, co czai się w ich umysłach. - Pytania płynnie przeszły w stwierdzenia, wytrącając chłopaka z równowagi.

Est niepewnie potrząsnął głową.

- Nie, mistrzu.

- Wstydzisz się tego, co robiłeś.

- Nie… Jak rany, nie, nie wstydzę się tego!

Zaciskając powieki, Est w jaskrawym wspomnieniu widział siebie z Colem w pościeli. I Leos stojącą w drzwiach. Niestety zapędził się w wyobrażeniach, pośród których ujrzał ludzi dobranych w pary - kobiety i mężczyzn - poślubionych zgodnie z wolą Wszechrzeczy, z wyczekiwanymi dziećmi u boku. Nigdzie za to nie widział dwóch mężczyzn. Ani dwóch kobiet. Bo to wbrew naturze, wszak nie spłodzą potomstwa. Jakby pierwotny zew zdominował ludzką egzystencję, skłaniając do owczego pędu, robienia wszystkiego tak, jak nakazywało stado. Bo stado wiedziało lepiej. Stado zawsze wiedziało lepiej, czego potrzebuje, nie dbając o indywidualne pragnienia jednostek.

Gorycz stawała się nie do przełknięcia. Wściekłość zwinęła palce Esta w pięści. Głuchy pomruk dobył się gdzieś z głębi napiętego brzucha, odgłos budzącej się bestii. Potwora. Musiał się uspokoić. Opanować. Natychmiast!

Otworzył oczy, zrywając kontakt ze sferą wyobraźni. Oddychał z trudem, a Mag przyglądał mu się cierpliwie. Est planował wypuścić trochę młodzieńczych lęków, a wylał całą rzekę przypadkowych uczuć. Zemdliło go i gdyby nie podparł się rękoma o drewnianą podłogę, niechybnie upadłby i rozbił sobie nos. Poczuł na nagim ramieniu pokrytą odciskami, pomarszczoną dłoń. Milczeli obaj, kiedy starał się odzyskać kontrolę nad oszalałymi myślami oraz wzburzonymi emocjami. W końcu wyprostował plecy, lecz był w stanie tylko przeprosić za swoje nieodpowiednie zachowanie i obiecać poprawę.

Mistrz jeszcze chwilę obserwował ucznia, a następnie wstał i nakazał mu uczynić to samo. Ruszył do drzwi, po drodze przywdziewając wiązaną w pasie czarną tunikę bez rękawów. Naśladujący go Est posłusznie wyszedł za nim z sali, w której nagle zapanowała ciemność. Razem wkroczyli na dziedziniec.

Na kawałku wolnej przestrzeni oddział najemnych ćwiczył walkę na miecze. Ich bez ustanku poruszające się płazy rzucały oślepiające refleksy w promieniach pnącego się po niebie słońca. Jeden z wysokich rangą dowódców wykrzykiwał komendy, a pozostali karnie je wykonywali. Kiedy doradca oraz jego niezwykły podopieczny przechodzili obok, brodaty mężczyzna z powagą skinął im obu głową. Wartownicy na murach także pozdrowili przechodniów, podobnie kapłani pielęgnujący ogrody zielne oraz mijana drobna służba spiesząca z obowiązkami. W tych z pozoru nic nie znaczących uprzejmościach dostrzegało się poważanie i aprobatę, o które tak bardzo zabiegał białoskóry elf.

- Czy potraktowano cię bez należytej estymy, mój uczniu?

- Nie, mistrzu - odparł chłopak, coraz lepiej rozumiejąc jego intencje.

Usiedli na jednej z ławek w świątynnym ogrodzie. Cisza i spokój letniego południa były jak pieszczota, a szumiące drzewa tłumiły nieznośny hałas dobiegający z placu, gdzie odbywała się musztra.

Mnich szerokim gestem objął część Twierdzy.

- To są prości ludzie, Estalavanesie. Znają wyłącznie rozkazy i nieprzerwanie uczą się, jak najlepiej je wykonywać. Dla nich jedyną wartością jest to, co za wartość uznają dowódcy. Nie posiadają własnego zdania, ponieważ nie jest ono akceptowane w zdyscyplinowanych oddziałach. Dla nich życie to oczekiwanie na walkę, w której udowodnią swoją użyteczność. Lub zginą, wypełniając polecenia. Największym problemem, który przeoczył nasz przywódca, jest to, że stawia bezmyślne stada baranów nad jednostki będące skaleonami. - Na jedno uderzenie serca przekorny uśmieszek wygiął popękane wargi Maga. - Nie będzie w tym nic nieprawdziwego jeśli powiem, że ty i ja zaliczamy się do tej drugiej kategorii, jaką zwykliśmy określać “agentami”. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile jeszcze osób aktualnie zamieszkujących mury tego małego suwerennego „królestwa” wchodzi w skład naszej skaleoniej społeczności.

Est pilnie słuchał wykładu. Nie śmiał myśleć, że mistrz mógłby nakłaniać go do buntu... Niemniej, gdy jakikolwiek władca chciał nazwać osobę głośno wyrażającą sprzeczne z ustanowionym prawem poglądy, używał określenia “buntownik”. Określenia o paskudnie pejoratywnym wydźwięku, któremu w historii często towarzyszył zgrzyt wyciąganego ostrza lub skrzypnięcie naciąganej cięciwy, nierzadko występującego w parze ze słowem “zdrajca”. A bystry uczeń wiedział, ile razy stary mistrz konfrontował się z pomówieniami Tyrda, jakoby podburzał on ludzi przeciwko niemu. I szczerze się zmartwił.

Wreszcie zdołał nieco ochłonąć, ale gniew znów dawał o sobie znać. Wciąż tkwił gdzieś na dnie jego duszy. Rozkoszny wietrzyk pieścił nagie ramiona, porywał do tańca niesforne włosy i Est nieświadomie zaczął bawić się z figlarnym żywiołem, jakby był on udomowionym i potulnym zwierzęciem, a nie nieprzewidywalnym elementem budującym otaczający go świat. Powietrze oplotło go, owinęło się wokół jego przygarbionej sylwetki i ze świstem zgarnęło opadłe liście, wzbijając je ku niebu.

Nim się spostrzegł, już skupił na sobie małą widownię.

Najpierw troje kapłanów Sarvatesa, dwaj mężczyźni oraz kobieta, zatrzymali się, by obejrzeć niespotykane zjawisko. Potem dołączyły dwie rumiane służące z naręczem prania i już pół tuzina najemników mających zmienić wartę na murach zerkało znad ramion obecnych. Zanim Est zorientował się co robi i gdzie się znajduje, zebrała się spora gromadka. Wtem wiatr ruszył w swoją stronę, a liście odfrunęły, wirując w powietrzu. Tłumek zaszemrał i ludzie rozeszli się, dyskutując przyciszonymi głosami o tym, czego byli świadkami.

Zakłopotany Est jeszcze długo patrzył za mieszkańcami wracającymi do przerwanych zadań. Coraz częściej łapał się na mimowolnej zabawie z żywiołami, zupełnie nie bacząc na okoliczności. Ostatnio popełniał zbyt wiele błędów…

Ale z tego jednego błędu rezolutny nauczyciel wyprowadził go bardzo szybko.

- Oni już wiedzą, że wojna jest nieunikniona, mój chłopcze. Właśnie teraz potrzeba im kogoś, kto da im nadzieję, rozbłyśnie jasno w pomroce ponurych wydarzeń. Nadal będą wierzyć w przywódcę i wypełniać jego rozkazy, lecz teraz to ty pocieszyłeś ich szansą na zwycięstwo. Twoje popisy są kamieniami na szczycie góry: ruszą lawinę, która pogrzebie strach i uchroni nas przed rychłą zgubą. - Starzec podniósł się z siedziska. - Czy wciąż uważasz, że ten niestosowny czyn zdeterminuje to, jak postrzegają cię inni?

Est pojął aluzję mistrza i nawet wydawało mu się, że opiekun wie o jego pokątnej relacji z Colonellem. Jednak zwątpienie nie odpuszczało, zawiązując bolesny supeł na wnętrznościach.

- Stracą do mnie szacunek, mistrzu. Zaczną się mną brzydzić. Znienawidzą mnie. Odtrącą.

Aż w końcu skażą na śmierć - dodał w myślach. Nie tylko mnie, ale i Cola.

- Zatem twój czyn uczynił komuś krzywdę? Czy też większą krzywdę uczynisz, gdy przejmiesz się cudzą opinią? Zastanów się, Estalavanesie, kto ma dla ciebie największą wartość. A przede wszystkim, ile możesz dla tej osoby poświęcić. Pamiętaj: jeżeli zabijesz w sobie uczucia, zabijesz też siebie.

Sękate palce uścisnęły jego ramię. Nie racząc ucznia spojrzeniem, mnich z Północy ruszył tam, skąd obaj przyszli.

Kiedy chłopak został sam, skrył twarz w dłoniach i odetchnął z bólem. Sprawy znacznie się skomplikowały. Każdy dzień przynosił coraz to nowsze kłopoty, a każdy z nich był trudniejszy od poprzedniego. Przełknął i uniósł głowę. Mistrz miał rację. Musi rzetelnie wszystko przemyśleć i uczciwie odpowiedzieć na postawione sobie pytania.

- Wciąż generujesz sobie problemy, Esti - znajomy baryton dobiegł spod najbliższego drzewa. – Chociaż... w twoim wieku byłem taki sam.

Est raptownie obrócił się na siedzisku. Nie spodziewał się Colonella w świątynnych ogrodach, ale mężczyzna stał w cieniu rozłożystego kasztanowca, niedbale opierając się barkiem o pień. Prawdopodobnie słyszał całą rozmowę, jaką odbył z mistrzem. Nie, ten dzień nie rozpoczął się dobrze. I skończy się równie fatalnie.

Wstał z ławki i ostrożnie się rozglądając, podszedł do przyjaciela. Ciemnozielone oczy spoglądały na niego z żalem, a głos, który tak uwielbiał, niósł ze sobą mnóstwo rozczarowania.

- Czy aż takim ciężarem jest dla ciebie nasz związek? Chyba nie myślisz, żeby go zakończyć?

Pytanie zmroziło chłopaka. Taki pomysł mu w głowie nie postał, lecz świadomość, że partner go o to podejrzewa, była nie do zniesienia. Szarpnął za ucho, a supeł w trzewiach przeistoczył się w kolczastą kulę pęczniejącą w żołądku.

- Nie, Col, to absolutnie nie tak! – zaprzeczał żarliwie. - To nie tak, że przejmuję się zdaniem innych! To nie tak, że stawiam ich ponad tobą!

- Z waszej rozmowy wyciągnąłem odmienne wnioski.

Dłoń w strzeleckiej rękawicy powędrowała do miękkiego białego policzka. Est położył na niej własną i przytulił, wciągając kojący zapach garbowanej skóry. Mężczyzna ubrany był jak na wyprawę, w tłoczony skórzany pancerz, naprawiony i wyczyszczony, a długi łuk wystawał zza jego ramienia. Dojrzał bandolier z nożami przewieszony przez pierś, na której jeszcze nie tak dawno leżał. Nie musiał patrzeć w dół, by wiedzieć, że sztylety spoczywały w pochwach u pasa.

- Znów odchodzisz - szepnął.

Nagle poczuł się strasznie samotny i opuszczony. Sam przeciw wszystkim i wszystkiemu.

Col rozejrzał się szybko. Pochylił się, by pocałować wykrzywione smutkiem usta, jednocześnie starając się dodać chłopakowi otuchy tym drobnym, czułym gestem.

- To krótki wypad, dzieciaku, rekonesans - zapewnił. - Otrzymaliśmy rozkaz, by nie zbliżać się do pozycji wroga, nie prowokować starcia. Mamy obserwować. - Zamilkł, jakby chciał coś ukryć. Wreszcie zdobył się na odwagę i zaglądając w przepełnione rozpaczą kocie oczy odezwał się cicho. - W okolicy natrafiliśmy na grasantów, niezrzeszonych skrytobójców. Potrafią narobić ogromnych szkód i wyjść cało z najgorszych opresji. Są dobrzy. Świetni. To oni śmiertelnie ranili Micaha - przerwał, by wziąć wdech. - Nie mówię ci tego po to, byś się o mnie niepokoił. My już wiemy, jak ich omijać. Mówię to dlatego, że chodzą słuchy, jakoby Niedźwiedź chciał poszczuć ich tobą. Wolałem, żebyś dowiedział się tego ode mnie.

Est skinął powoli głową, przyjmując do wiadomości ostrzeżenie przyjaciela. Nie chciał rozstawać się w atmosferze strachu, więc ukrył niepotrzebne emocje na dnie serca. Ostatecznie nie pożegnali się, wierząc, że jutro znów się zobaczą.

Przelotny pocałunek i po zwiadowcy nie było już śladu. Est przełknął łzy, zacisnął szczęki i pocierając okrytą rękawiczką lewą dłoń, wrócił do sali ćwiczeń. Czuł się gorzej, niż zanim tu przyszedł, ale przynajmniej miał teraz dobry powód, by chwycić za kij i wznowić trening. Jeżeli Złowieszczy Niedźwiedź chce się go pozbyć z Twierdzy, to on sam z ochotą mu w tym pomoże.

***

Po wyczerpujących ćwiczeniach Est życzył mistrzowi spokojnej pracy. Z silnym postanowieniem rozwikłania męczącego problemu udał się do studni, gdzie ochlapał się zimną wodą z wiadra. Doznanie to nieoczekiwanie przywołało zdarzenie sprzed paru miesięcy, jesienią, kiedy to wraz z Colem w szczeniackiej zabawie oblewali się wzajemnie lodowatą wodą, by zaraz biegiem ruszyć do kwatery na czwartym piętrze, gdzie płonął ogień w kominku. Rozwieszali wtedy swoje ubrania na fotelach i siadali na wyłożonej futrami podłodze, wystawiając półnagie ciała na działanie płomieni rozkosznie grzejących zza okratowania. Już wtedy w oczach przyjaciela gorzała to łagodna, tęskna emocja.

Sapnął, czując na rozgrzanej ćwiczeniami skórze zimną wodę i otrzepał się jak zmokły pies, rozsyłając naokoło lśniące krople. Niewiele się namyślając ruszył do jadalni, zostawiając za sobą mokre, mieniące się w popołudniowym słońcu ślady. Lekki wietrzyk igrał z wilgocią na jego ciele. Żywioły przenikały się ze sobą w idealnej harmonii, współdziałały i wzajemnie uzupełniały, tworząc zdatne do życia warunki dla bezliku stworzeń. Zaklinacz Żywiołów chciał być taki jak one. Chciał być ich godzien, toteż powinien działać na ich podobieństwo. Przeniknąć samego siebie, zharmonizować się. A co najważniejsze, być sobą i sięgać wzrokiem w przód, zupełnie jak teraz, gdy wspinał się po niskich schodach wiodących na stołówkę.

Przyjął tacę z posiłkiem, dziękując sympatycznej kucharce, która dokarmiała go, gdy myślała, że nikt nie widzi. Był jej naprawdę wdzięczny. Szanował każdą pracę, a zwłaszcza podziwiał tych pracujących za zamkniętymi drzwiami, w cieniu i bez rozgłosu. W jego mniemaniu to oni stanowili fundament tej warowni.

Nerwowo zaciskając palce na drewnianej tacy wyszedł na salę jadalną i rozejrzał się. Przy podłużnych stołach zasiadały grupki posilających się najemników oraz czarodziejów. Tych drugich było mniej, gdyż w całej Twierdzy stacjonowało ich bez mała trzydziestu. Est na łowy celowo wybrał akurat tę porę dnia, gdyż szansa na spotkanie dziewczyny była większa niż w godzinach, w których przychodził tu z mistrzem. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno dostawał ataków paniki w towarzystwie obcych ludzi. Lecz oni nie byli już dla niego obcy. Albo raczej to on nie był już obcym dla nich.

Wkrótce dostrzegł w kącie sali burzę złocistych loków. Odziana w płomienistą czerwień czarodziejka przebywała w towarzystwie adeptek i prowadziła ożywioną dyskusję z jedną z nich. Krótką chwilę obserwował dziewczynę, zbierając w sobie pokłady energii i odwagi, wczuwając się w rolę, jaką przyjdzie mu odegrać. Perfekcyjny manipulant, tak? Teraz łatwo nie będzie, przez wzgląd na niemałą publiczność, w tym kilka gorliwych adoratorek. Na szczęście nie było wśród nich Berii - wtedy niewątpliwie poniósłby kolejną katastrofalną w skutkach porażkę.

Mocniej ścisnął tacę, a nogi same poprowadziły go do Leos. Sześć par oczu zwróciło się ku niemu, gdy sprężystym krokiem podszedł do stołu milknących jedna po drugiej dziewcząt. Obdarzył Małą Niedźwiedzicę najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było go stać, a do jej rozmówczyni mrugnął porozumiewawczo. Miał pełną świadomość, że wilgotne ubranie ściśle przylega do jego sylwetki, przydając mu atrakcyjności.

Spłonione dziewczęta zachichotały, kiedy spytał, czy może się dosiąść do tak miłego towarzystwa. Wystarczyło jednak jedno chmurne burknięcie zwodniczo zazdrosnej Leos, by jej przyjaciółki bez sprzeciwu zebrały swoje naczynia na tace, przenosząc się dwa stoły dalej. Jednakże nie zaprzestały posyłania tęsknych spojrzeń w kierunku zniewalającego elfa siadającego naprzeciwko córki przywódcy.

Leos nawet nie popatrzyła na Esta, błądząc wzrokiem po zatłoczonej sali. Jej ton był lodowaty, tak jak oczy koloru burzowego nieba.

- Wprawnie grasz na uczuciach młodziutkich, niewinnych dziewcząt - rzuciła pod jego adresem. - I na dodatek jesteś cały mokry.

- Nie powiesz mi chyba, że Flora jest takim niewinnym dziewczęciem. - Est nie tracił lekkiego uśmiechu przyklejonego do twarzy. Nadział na widelec gotowaną bulwę i machnął nią sobie przed oczami. Znudzony wsparł brodę na dłoni, po czym skubnął warzywo długimi kłami. - Zanim odwiedzę „kochankę”, wypadałoby wziąć kąpiel po intensywnym treningu.

W końcu na niego spojrzała.

- Dla kogo ten teatrzyk? - spytała podejrzliwie.

Słowa nie wychodziły poza ich stół, ginęły w ogólnym gwarze panującym w sali, więc mogli swobodnie rozmawiać, niczym nie ryzykując.

- Dla twoich uroczych przyjaciółek, a kogóż by innego? - Wsunął całą bulwę do ust i zamruczał, gdy zieleń młodej trawy napotkała granat ciskającym gromy. - Sypiamy ze sobą, tak? Możemy raz na jakiś czas zjeść obiad we dwoje. To też wypadałoby robić, będąc z „kochanką”.

Szło mu wyjątkowo dobrze, szczególnie że pięć głodnych sensacji dziewcząt nie odrywało się od jego poczynań. Nabił mniejszy kawałek warzywa i podsunął go Leos. Dziewczyna spojrzała na niego jak na szaleńca, ale podjęła się gry i patrząc mu głęboko w oczy przyjęła poczęstunek.

Est uśmiechnął się z zadowoleniem. Tak – pomyślał, to powinno załatwić sprawę.

- A co na to twój „przyjaciel”? - czarodziejka zaakcentowała ostatnie słowo, doskonale naśladując tonację rozmówcy.

- Stwierdził, że wreszcie dasz mi spokój. Ale wydaje mi się, że to nie rozwiązuje problemu.

- No to czego ode mnie chcesz?

- Szczerej rozmowy. Bo uważam cię za przyjaciółkę. I należą ci się wyjaśnienia.

- A co tu wyjaśniać, skoro jest wam ze sobą dobrze... - Spuściła trochę z dumnego tonu. Brzmiała teraz jak skromna Leos, którą spotkał w leśnej chatce.

Est jakby od niechcenia omiótł wzrokiem salę. Nikt poza czarodziejkami nie zwracał na nich uwagi, więc jego sekret wciąż był bezpieczny.

- Col i ja całkiem niedawno wyszliśmy poza... zwykłą przyjaźń - zaczął nieco naturalniej niż zakładał. Odrobina skruchy nie zaszkodzi. - Sam się o to prosiłem, bo zbałamuciłem cię, żebyś z nami poszła. Więc teraz chcę to odkręcić. Albo wytłumaczyć.

Prawie dotknął długiego ucha, markując gest drapaniem się po wilgotnym materiale przy szyi.

- Odkręcić albo wytłumaczyć - powtórzyła za nim jak echo. - Wiesz, zdaję sobie sprawę, że niczego poza bezpieczeństwem mi nie obiecywałeś. I swoją obietnicę spełniłeś. – Westchnęła przeciągle, dłubiąc widelcem w prawie pustym talerzu. - Choćbym nie wiem ile dobrych zakończeń wymyślała, to przecież prawda jest jedna. Nie deklarowałeś mi uczuć. Byłeś… miły. I mi pomogłeś.

Niepewnie uniosła wzrok. Est słuchał jej z uwagą, a lekkie skrzywienie jego warg miało w sobie o wiele więcej ciepła, niż uprzedni sztuczny grymas. Nie zgrywał już czarującego kochanka, scenka dobiegła końca. A ona zrozumiała, że od początku zachowywała się jak idiotka.

- Leos, powiedz mi jedno. Dlaczego o świcie przyszłaś do mojej sypialni? Zazwyczaj o tej porze ćwiczę z mistrzem.

Od tego się zaczęło. Gdyby nie ten incydent, Est byłby zdrowszy o solidną porcję zluzowanych nerwów. Ale także uboższy o cenne doświadczenie, które właśnie docenił.

Czarodziejka zapłonęła szkarłatem, a piegi na jej nosie i policzkach niemal zniknęły. Odpowiedziała mu tak cicho, że gdyby nie wrażliwy słuch, byłby jej nie dosłyszał w panującym wokół zgiełku.

- Bo chciałam, żeby zauważono, jak z samego rana opuszczam twoją sypialnię. Nie miałam pojęcia, że cię… was zastanę. Tak, wiem, głupio zrobiłam. Jestem głupią dziewuchą.

A więc o to chodziło. Kłamstwo dotyczące jej relacji z białym elfem poszło za daleko i już wyrwało się spod kontroli. A przez to jego największa tajemnica wyszła na jaw, choć przypuszczalnie nie opuściła jeszcze jej ust.

- Leos, jesteś świadoma konsekwencji, gdy prawda wyjdzie na jaw?

- A musi? - Spojrzała na niego błagalnie. - Estalavanesie…

- Wystarczy Est - delikatnie wszedł jej w słowo. - Dla przyjaciół Est.

- Est, przepraszam. Zrobiłam z siebie idiotkę. Nie wiem, jak miałabym teraz wyznać im prawdę. Nie mogę powiedzieć prawdy!

- Dlaczego?

- Bo wyjdę na kłamczuchę!

Chłopak gapił się z niedowierzaniem na zrozpaczoną czarodziejkę. Nie nadążał za ludźmi. Komplikowali sprawy.

Jak rany, ja też wszystko komplikuję...

- Taka jest prawda, Leos - oświadczył dobitnie. - Nie chcę łatki uwodziciela. Nie chcę, aby ktokolwiek myślał, że sypiam z córką przywódcy. I choćbym zaprzeczał, to i tak wyjdę na winnego. A to nie ja jestem winny tym plotkom.

Piromantka milczała, rozgrzebując widelcem resztki na talerzu. Zerknęła ku przyjaciółkom. Kibicowały jej bezgłośnie. Kiedy usłyszą, że kłamała, straci ich zaufanie. Lecz z drugiej strony zależało jej na przyjaźni elfa, który spoglądał na nią wyczekująco tymi dziwnymi jak on sam oczami. Uratował ją przed pewną śmiercią, postawił się w jej obronie, a teraz, gdy zszargała jego reputację, nawet nie zdradzał najmniejszych oznak gniewu. To jego opanowanie i zrozumienie zauroczyły ją na samym początku. A potem… Potem dostrzegała coraz więcej i więcej cech, przez które nie mogła przestać o nim myśleć.

Zacisnęła wargi w wąską kreskę i hardo spojrzała na Esta.

- Jestem ci to winna?

- Tak - przytaknął ostrożnie. Była nieprzewidywalna, szczególnie teraz, gdy opadały emocje. - Wiedz, że gdybym kiedykolwiek zainteresował się kobietą, to byłabyś nią ty.

- I co to zmienia?

- Nie mam pojęcia. - Uśmiechnął się rozbrajająco, prezentując wszystkie cztery kły. - Ale nic nie stoi na przeszkodzie, by się tego dowiedzieć poprzez przyjaźń.

Dokończył posiłek i zebrał opróżnione naczynia z powrotem na tacę. Pożegnał się z przyjaciółką i gdy już zamierzał wstać, zatrzymała go. Skinęła, by zbliżył ucho, a jej szept ciepłą mgiełką rozszedł się po coraz wyraźniej zaskoczonej twarzy. Est wyprostował się i nie tracąc uśmiechu skinął na pożegnanie jej oraz siedzącym nieopodal czarodziejkom. Zbiorowe westchnienie było odrobinę za głośne.

Gdy wracał do swojej kwatery, w głowie niby okrzyk triumfu słyszał echo zapewnień przyjaciółki: “Nikt się o niczym nie dowie, jeśli sam tego nie powiesz”.

***

Deski tarasu skrzypnęły, gdy przybierał odrobinę wygodniejszą pozycję. Już dawno przestał koncentrować się na owym dźwięku, gdyż rozpościerający się przed nim widok oraz refleksje, jakie nieustannie go nachodziły, skutecznie odwracały jego uwagę od wypadków niemających mniejszego znaczenia dla historii. Jego historii. Historii, która odmieni cały Khaldun.

Imt Czarny wpatrywał się w horyzont. Niewidzący wzrok wbijał w samotne ozdobne drzewo wiśni, które dopiero co straciło urokliwe płatki. Ostatnie z nich trzymały się umajonych soczystymi listkami gałązek, lekko poruszane ciepłym zefirem niosącym bukiet słodkiej wody oraz nenufarów. Zapach życia.

Nie rozmyślał o niczym szczególnym. Myślał o wszystkim naraz.

Mrugnął leniwie, słysząc odległy plusk. Kolorowe karpie domagały się pożywienia, zatem dzień chylił się już ku końcowi. W krainach tak bajecznych jak ta, tracił poczucie czasu. W krainach cichych i pięknych, nietkniętych wojenną pożogą.

Do serca smoka zakradło się nieśmiałe pytanie: czy istnieje ono naprawdę? Wszechobecna zieleń krzewów koiła, pozwalając uciec od brutalnej, bezwolnej wegetacji, w której czerwień krwi oraz czerń śmierci nawiedzały go stanowczo zbyt często. Pływające w obszernym stawie ryby nie znały blasku płomieni odbijających się w tafli wody. Gnieżdżące się w drzewach ptactwo nigdy nie słyszało zgrzytu ścierających się mieczy i wrzasków konających ludzi. Smok słyszał je cały czas, a gdy zamykał oczy, obrazy zniszczenia rysowały się pod powiekami i przemijały, zastępowane kolejnymi. Jako Awatar Przeklętego był na to skazany. Jako arcykapłan Darczyńcy sam przykładał do tego rękę. To on czuwał nad esencją tych, którzy zbłądzili i w agonalnej minucie życia wciąż tkwili w przekonaniu, że Trzynasty jest wymysłem, mitycznym antagonistą Tarthosa Sprawiedliwego. A prawda wyglądała zgoła inaczej.

Trzynasty jest Pierwszym. Trzynasty jest Jedynym.

A najlepszym tego dowodem był mężczyzna, który z niebywałym wyczuciem czasu pojawił się w polu widzenia żółknących ślepiów smoka. Potwór nad potworami. Wcielenie wojny. Pan rzezi. A zarazem istota tak piękna, że patrzenie na nią groziło oślepieniem na wieki.

Podły - takim oto imieniem uhonorowali cię Obrońcy Ludzkości.

Imt wcale nie chciał patrzeć w jego kierunku, lecz spojrzenie samo powracało do punktu, gdzie przebywał Pan. Jednolite karmazynowe szaty rąbkiem zamiatały bladoróżowy dywan płatków, gdy miękkim krokiem przemierzał wysypaną kruszonym kwarcem alejkę. Szpaler wysmukłych wiśni czynił honory, gdy smugi zachodzącego słońca tańczyły z cieniami na jedwabnym materiale szczelnie okrywającym szczupłą figurę. Luźne rękawy skrywały złączone tuż pod mostkiem dłonie mężczyzny, jak gdyby dumał on nad ważkimi sprawami. Na proste plecy i barki niby kaskady czarnej wody spływały pasma długich włosów; lśniły zdrowo i sięgały wąskiej talii opasanej szeroką wstęgą kruczoczarnej satyny. Sylwetka, nawet w tak powszednim stroju, była niewyobrażalnie kusząca, ale to twarz Pana przyciągała wzrok. Oblicze o subtelnych rysach i jasnobrązowej cerze wpadającej w rdzawy odcień mogło należeć do zachwycającego pięknem dziewczęcia lub niespotykanie urodziwego młodzieńca. Gładko zaczesane włosy nie poważyły się zasłaniać jego urody, a cienkie czarne brwi zgrabnymi łukami wznosiły się nad migdałowymi oczami… zadającymi kłam temu, co do tej pory Imt ujrzał.

Nieludzkie spojrzenie skupiało się na siedzącym humanoidzie, który zaprzągł wszystkie swe siły, by się nie wzdrygnąć. Nie tak wyglądają oczy istot tego świata. Królewsko złote tęczówki wirowały wśród chaotycznej ciemności. Ożywiony mrok wyzierał z oczodołów przecudnego stworzenia, pochłaniając smoka w całości. Hipnotyzował i nęcił, obiecywał śmierć tak słodką, że wręcz pożądało się jej ponad życie. Słabe umysły konały zniewolone jego mocą. Silne padały przed nim na kolana.

Imt znał to wejrzenie. I nienawidził go równie mocno, jak podchodzącego wynaturzenia.

Delikatne płatki prostego nosa rozdęły się wraz z uśmiechem rozchylającym idealnie wykrojone usta Pana. Błysnęła nieskazitelna biel zębów, między którymi pyszniły się cztery podwójne kły. Wyglądało to tak, jak gdyby większe z nich wypierały mniejsze od wewnątrz, wyrastając tuż przy nich. Ukryty fenomen, Pan bowiem nieczęsto uśmiechał się w ten sposób. Uśmiechał się tak tylko wtedy, gdy najgorsze plany wkraczały w etap realizacji.

Nie powstrzymał dreszczy wstrząsających jego nagimi ramionami. Aż zabolała go rana pod prawą łopatką, pamiątka po zuchwałym paladynie oraz lekkomyślnym czerwońcu. W duchu przeklął czerwonołuskiego krewniaka i ześlizgnął się spojrzeniem z postaci Pana szukając czegokolwiek, na czym mógłby zawiesić wzrok. Bezskutecznie. Mężczyzna znalazł się już w zasięgu głosu.

- Jakże to, mój drogi Imcie, siedzieć i wpatrywać się w jeden punkt, gdy tyle piękna dokoła? - zagadnął Pan tenorem słodkim i czystym jak śpiew słowika.

Przez moment smok naprawdę się zastanawiał, czy to nie ów ptak koncertuje w koronach drzew. Wrażenie było paskudne. Mieszało mu w głowie. Milczał jednak, a Pan nieubłaganie skracał dystans. Koszmarnie powoli i nie przerywając monologu, co było znacznie gorszym dźwiękiem niż miękki szelest jego szat.

- Magnolie zakwitły, dając wspaniałe kwiaty - zaszczebiotał, niezrażony posępnym milczeniem towarzysza. - Prześliczna, nieskalana biel. Powinieneś je obejrzeć, Imcie.

Nie zdawało mu się. Towarzyski ton Pana przejawiał sugestywną obłudę i skrywaną kąśliwość. Imt nie zamierzał oglądać żadnej bieli ani niczego innego w tym niemożliwie pięknym i łagodnym miejscu. Czuł się tu jak w klatce. Podwójnej klatce. Uwięziony w miękkim ciele, jakim gardził, w dominium Pana, który jakby czytał mu w myślach.

- Nie jest ci tutaj dobrze, mój miły?

Deski zadaszonego tarasu nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy wysoki mężczyzna usiadł obok smoka. Dłonie wysunęły się z szerokich rękawów, a długi palec dotknął szyi Imta, gdzie pulsowała aorta. Radosny uśmiech spłynął z pięknej androgynicznej twarzy, pozostawiając lekko uniesione kąciki warg. Aksamitny niczym płatek wiśni opuszek pieszczotliwie zsunął się na złoto okrywające bark i niżej, na umięśnione ramię.

- Nie jestem dla ciebie stosownym towarzystwem?

Dalszym milczeniem smok wiele ryzykował. To nie była prowokacja, ale ten dotyk już mu się nie podobał. Wystarczyła sekunda, by pojedynczy palec rozerwał mu mięśnie. To było igranie ze śmiercią.

- Wybacz, panie – odezwał się, równocześnie starając się uniknąć niebezpiecznego wzroku. - Rana doskwiera, odbierając mi wszelką chęć do podziwiania twych włości. Jednakże obecny widok mnie zadowala. Koi me zmysły.

Nie było to kłamstwo. Ów pejzaż zachwyciłby niejedno serce i czynił to nawet w przypadku smoka. A może szczególnie w jego przypadku.

Ciepły powiew przyniósł ze sobą odurzającą woń lilii wodnych. Kilka zbłąkanych różowych płatków przemknęło smokowi przed nosem. Imt odgarnął z czoła smoliście czarną grzywę włosów, kiedy wiatr zmienił kierunek, wiejąc w nagie plecy.

Pan przyciągał intensywnością spojrzenia. Kolejne palce dołączyły do pierwszego, obejmując gruby biceps smoka. Imt przymknął oczy i zacisnął szczęki, aż rozbolała go od tego głowa. Fala miłego ciepła zalała jego ciało w ilości przekraczającej granice ukojenia. Złagodzony ból przechodził w przyjemność, a ta w skrajną, niemal fizyczną rozkosz. Nie chciał tego. Wzbraniał się przed tym ohydnym doznaniem, ale czym był wobec Pana? Zabawką w jego paskudnych rękach.

Efemeryczne tchnienie owionęło humanoidalną twarz. Zapach róż… W ogrodzie Pana nie rosły róże. Ani się spostrzegł, gdy już podpierał się dłońmi za plecami, a piękna istota wspinała mu się na kolana, trzymając go za złoty pektorał jak za obrożę.

- Imcie, znów dotkniemy Macierzy Mocy, wywołamy niszczycielską burzę! - Trel słowika ucichł. Teraz smok słyszał wyłącznie pogłos nadciągającego huraganu. - Niech Ornament Zaklinacza objawi swą naturę… - Smukłe palce poluzowały chwyt i rozcapierzając się na bladej skórze torsu, lekko pchnęły w dół, w stronę posadzki. - Niech poczuje jego potęgę. Niech zwątpi.

Heblowane drewno było ciepłe. Ledwie wygojona rana nie bolała. Ciężar siedzącego na nim okrakiem potwora dociskał osłonięte szendytem biodra oraz uda. Podporządkowany i upokorzony smok nie robił nic, by się bronić. Nie było na świecie potęgi, która przeciwstawiłaby się Panu, dlaczego więc on miał się opierać, skoro nic by tym nie zyskał? Poprzednim razem, gdy otarli się o Macierz, zetknął się z poszukiwanym we śnie. Wykryli go, zatem Ornament przestał spełniać swoją podstawową funkcję. Imt nie wiedział, co spowodowało przełamanie blokady, nic też nie mógł poradzić na to, że w tej chwili pisklę było widoczne dla każdego, kto potrafi zajrzeć w Macierz. Lecz nie było to wszystko, do czego zdolny jest artefakt. Istota przewyższająca najpotężniejszych śmiertelników nie była świadoma sekretów wnikającego w tkankę żywego metalu, ale on tak. Alchemik wynalazł materiały i zaprojektował Ornament, lecz to Imt nasycił go potężną mocą. Wspólnie stworzyli artefakt na miarę mileniów. Och, Sav dalece prześcignął wydarzenia, wszak był przezornym indywiduum, milczącym i skrytym wizjonerem…

Sav!

Wisząca nad smokiem twarz nie przypominała Sava. Długie włosy łaskoczące mu policzki także nie były jego. Szorstkość obycia bez cienia wątpliwości nie należała do łagodnego Saramarystyjczyka.

- Czy jesteś po mojej stronie, Imcie? Czy też zmuszony będę przejąć esencję wbrew twej woli?

- Co rozkażesz, panie - posłusznie mruknął leżący prajaszczur. Pragnął, by było już po wszystkim. Odda moc, niech tylko skończy się to czym prędzej. - Pozostaję do twojej dyspozycji, a moja energia niech będzie twoją.

- Znakomicie - syknął Pan, odsłaniając podwójne kły w drapieżnym uśmiechu. Dotknął bladych skroni. Krew pulsowała pod opuszkami, gdy dostrajał się do jej wartkiego prądu. - Zatem odpręż się, mój słodki Imcie...

Niespodziewany ryk przepłoszył ptaki z drzew. Krzyk wyrwał się z gardła Imta, gdy energetyczne wiązki szarpnęły jego wnętrznościami, mknąc wściekle ku palcom ledwie muskającym barierę skóry. W próbie zwalczenia słabości przygryzł sobie język i niemal zakrztusił się własną krwią.

Tracił kontakt z rzeczywistością. Ulatywał wraz z energią tajemną, która za zgodą opornej woli opuszczała coraz słabsze ciało. Bajeczny ogród przestał istnieć, gdy zmysły zatraciły się w obłędzie przenikających się osobliwości. Nie istniało nic, co utrzymałoby go na fali świadomości. Odpływał w nicość, a szmer rozdzierania towarzyszył mu przez wieczność…

Niewielkie pęknięcie uwydatniło się na Macierzy Mocy, gdy połączone energie Pana i Imta dotarły do powierzchni świata. Odpryski - niedostrzegalne kinetyczne okruchy - wystrzeliły w różnych kierunkach, ruszając na poszukiwanie istot mogących pojąć ich znaczenie. Imt był tego biernym świadkiem. Rozrywany na strzępy, odarty z mocy dryfował w półśnie wokół nierozpoznawalnej sfery. Okruch zlokalizuje artefakt. Podwoje Ornamentu Zaklinacza otworzą się na nieprzygotowane pisklę, zareagują na emocje skrywane w miękkim sercu.

… jeżeli moje przewidywania są słuszne, stanie się mną…

Głos z odległego wspomnienia, bliski... i wciąż żywy!

… moje emocje nie są istotne, ale zdeterminują jego działania...

Nie, jego emocje były wszystkim!

… emocjonalny reagent sprawi, że Ornament zestroi się z jego sygnaturą, lecz efekt finalny może przewyższyć nasze oczekiwania...

Emocjonalny reagent ożywiał przedmioty. Wyzwalał magiczną inteligencję w materiałach, które posiadać jej nie powinny. Zaburzał naturalny porządek Wszechrzeczy.

… nie pozwól, by go znalazł. Przysięgnij, Imcie, że Macierz nigdy go nie ujawni...

Jakże się stało, że Imt zapomniał o złożonej przysiędze? Nie dość, że stworzyli coś, co nie miało prawa powstać, to jeszcze dobrowolnie zamierzał oddać to we władanie Pana. Dlaczego tego nie pamiętał? Trzy stulecia to niedługi okres czasu, w którym Sav zniknął bezpowrotnie...

...a przed szesnastu laty zjawiła się ona, łudząco do niego podobna i jednocześnie zaskakująco różna.

Saveraightenarcie – prześlizgnęło się przez owładnięty agonią umysł smoka. Co żeś ty uczynił?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz