Estalavanes czuł się jak nowo
narodzony - z jedną krótką przerwą na kolację przespał popołudnie, noc i
większą część poranka. Zanim wstał z łóżka, długo się ociągał rozkopując
pościel. Tak naprawdę wcale nie chciał wstawać, oznaczało to bowiem wkroczenie
w nową rzeczywistość, którą przywiódł ze sobą wczorajszego dnia i podkreślało,
że raptem jeden dzień dzieli ich od bitwy. Jego pierwszej w życiu bitwy.
Leżąc
na wznak, zapatrzył się niewidzącym wzrokiem w belki podtrzymujące strop
kwatery. Wsłuchiwał się w zgiełk panujący na zewnątrz, przynoszony słodkim
letnim wiatrem harmider najemników gotujących się do walki. Do obrony swego
domu. Wciąż i wciąż z pamięci przywoływał alabastrową maskę oraz wyzierające z
nich złoto niezwykłego spojrzenia. Dotknął brzucha na wysokości żołądka, ale
nie wyczuł w nim paskudnego robactwa. Cokolwiek rycerz mu uczynił, miało to
związek z mocą Zaklinacza Żywiołów. Podrażnił esencję zgromadzoną w półsmoczym
ciele, wywołując to paskudne wrażenie. Tak jak twierdził paladyn, wystawiał się
na działania sił przerastających jego pojmowanie. I nie potrafił się przed tym bronić.
Młody
rycerz go znał. On sam widział paladyna tylko raz, w Twierdzy, zaraz po
powrocie z nieudanej misji w Adeili. Wtedy wydawał się kimś zwyczajnym. Widocznie
zależało mu, by tak myśleli potencjalni wrogowie. Lepiej mieć się na baczności
i podejmować wszelkie środki ostrożności, wszak jest księciem Estarionu.
Książę.
Est
uniósł lewą dłoń, niezmiennie otuloną miękką skórką rękawiczki bez palców. Sam
był kimś pokroju królewskiego potomka. W jego żyłach płynęła krew istot,
których skomplikowanej nazwy nie umiał sobie przypomnieć, jakby absolutna
pamięć przedziurawiła się w miejscu, gdzie łączyła się z cudzymi wspomnieniami.
Odrzuciła je.
Potomek
smoka. Zaklinacz Żywiołów.
Skoro
to wszystko było w nim samym, to jakie sekrety skrywała wgryzająca się w tkankę
biżuteria? Osłaniała go przed szkodliwą emanacją? Ukrywała jego obecność w
Macierzy Mocy i służyła za przekaźnik wspomnień, chociaż dla użytkowników magii
była praktycznie niewyczuwalna? Jego energia była niemożliwa do wykrycia, lecz
sir Aarim wiedział, ba!, wpłynął na niego! Zatem magia bransolety gasła czy też
jego nieprzyjaciele władają potęgą, z jaką nie sposób się mierzyć? Z pewnością
Mag rozmyślał nad tym samym. Zadawał sobie te same pytania. Roztrząsał liczne
możliwości i był bliżej odkrycia prawdy niż dzieciak, który ledwie posmakował
życia.
Urękawiczniona
dłoń osunęła się na chłodną pierzynę. Potrafił tak dumać długie godziny, ale od
tego brzuch się nie napełni. Powinien także sprawdzić co u Leos. I Cola. Choć w
przypadku tego drugiego podejrzewał, że obowiązki dają mu się we znaki.
Odkąd
awansował na przodownika, Colonell znacznie więcej czasu spędzał w terenie,
biorąc podwójne przydziały. Est był przekonany, że nie poradził on sobie ze
stratą piątki ludzi. A raczej z poczuciem winy, gdyż tamtej nocy z czystej
złośliwości względem przywódcy scedował zadanie na nieszczęsnego Jodegarda.
Dzięki temu przeżył, lecz emocje nim władające nie pozwalają mu odpocząć,
zmuszając do katorżniczej pracy.
Co
prawda dzisiejszego dnia poza Twierdzę nie wyszedł żaden patrol, ale nie
znaczyło to jeszcze, że Złowieszczy Niedźwiedź zabarykadował się za wysokimi
murami. Pojedynczy zwiadowcy mieli wykryć i śledzić przemarsz wojsk, donieść o
zaopatrzeniu oraz uzbrojeniu, by pozostali jak najlepiej przygotowali się do starcia.
Colonella z nimi nie było. W ogóle nigdzie go nie było, jakby zapadł się pod
ziemię. Albo utknął w gabinecie przywódcy. Podobnie jak mistrz. We trzech
podejmowali decyzje dotyczące taktyki lub czego innego, Est nie do końca
orientował się, o czym można rozprawiać na tego typu zebraniach. Na swoje
szczęście nie został zaproszony. I na swoje nieszczęście miał zbyt wiele
wolnego, które trwonił na bezowocne dywagacje, a przecież mógł bez przeszkód
udać się do kuchni w poszukiwaniu jedzenia. Pora śniadania dawno minęła, nie
wątpił jednak, że kucharki odłożyły dla niego coś specjalnego.
Z
bladym uśmiechem przylepionym do twarzy wyślizgnął się z łóżka, a ciche
burczenie zawtórowało jego niepoważnym myślom. Ten dzień będzie inny niż
wszystkie. Jutro skończy się świat.
***
Leos była podenerwowana. Ten
szczególnie nieprzyjemny stan objawiał się gwałtowną reakcją w stosunku do pechowców,
którzy w swej niewiedzy podchodzili blisko niej. Była niczym rozjuszona
niedźwiedzica i z tego tytułu obrywało się każdemu bez wyjątku, a najbardziej
Estowi. Aczkolwiek ten miał się z czego tłumaczyć.
-
Czemu nie powiedziałeś mi o wyjeździe?! - wrzeszczała na niego, gdy czarodzieje
przebywający we wspólnej sali wieży po cichutku opuszczali pomieszczenie. Po
mistrzowsku przyjęła rolę liderki, dominując starszych adeptów i stając się
idolką młodszych. - Nawet się nie pożegnałeś! Zdajesz sobie sprawę jak się
czułam?! Po prostu zwiałeś!
-
Leos, jak rany, nie było mnie dwudzień! – Est nie poważył się usiąść na kanapie
obok dziewczyny. Wolał trzymać się na bezpieczną odległość od jej zachmurzonego
wzroku zwiastującego gradobicie. - Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć, bo
wróciłem, tak? Wszystko w porządku.
Naburmuszona
skrzyżowała ręce na piersi. Nieprzerwanie gromiła elfa spojrzeniem spod
ściągniętych frustracją brwi, zagryzając przy tym wargi.
-
Nic nie jest w porządku! Pojechałeś do Adeili, do paladynów! Głupi jesteś? To
cud, że w ogóle wróciłeś, idioto! Col uważa, że uciekłeś. Poskarżył się, że on
zawsze przed dłuższą wyprawą się z tobą widuje, a ty co? Świnia z ciebie i
tyle.
Est
już dawno nie słyszał tylu epitetów pod swoim adresem, ale nie to go ruszyło.
Słowa Cola wypowiedziane głosem Leos miały moc, która zwróciła jego uwagę na
najgorszą prawdę. W przeciwieństwie do niego Col każdorazowo wypatrywał
sposobności, by się z nim zobaczyć. Rzeczywiście, w tej chwili Est zasługiwał
na najgorsze, choć jak na swój cięty język i niewybredne słownictwo
czarodziejka wykazywała się niebywałą powściągliwością.
-
Masz rację, Leos - westchnął z rezygnacją i padł na miękkie poduszki obok
dziewczyny. - Jestem skończonym idiotą, który myśląc o innych, myśli wyłącznie
o sobie. I najmocniej cierpią przez to osoby, które kocham…
Córka
przywódcy nieco się uspokoiła słysząc jego szczerą skruchę. W skupieniu
śledziła kilku nierozważnych adeptów, którzy weszli do sali i zajęli fotele pod
przeciwległą ścianą. Gdy tylko ją spostrzegli, podnieśli się z zamiarem jak
najszybszego odejścia, lecz jej obojętne wzruszenie ramion zatrzymało ich w
miejscach. Spięci opadli na siedzenia i rozmawiali przyciszonymi głosami, od
czasu do czasu spoglądając ostrożnie na Małą Niedźwiedzicę.
Est
patrzył na to przedstawienie w milczeniu. Współczuł tym dzieciakom, niemniej
podszyte politowaniem rozbawienie uniosło kącik białych ust.
-
Ładnie ich wytresowałaś - skomentował. - Twojemu mężowi nie będzie lekko. Zyska
jednak kochającą i silną kobietę. Moim zdaniem to uczciwa wymia... Ej, jak
rany! O co ci chodzi? To był komplement!
Rozjuszona
Leos powoli cofnęła pięść.
-
Jeżeli tak wyglądają komplementy w twoim wykonaniu, to nic dziwnego że sypiasz
z facetem! – syknęła.
-
Jaka kobieta, taki komplement – wypalił Est, przezornie zrywając się z kanapy.
- Poza tym nie sypiam z facetem. My… ech… Jak rany, nie, nieważne.
-
No śmiało, mów, cała zamieniam się w słuch. – Czarodziejka pomału wstała z
siedziska, zmuszając Esta do wykonania kroku w tył. - Czyli jesteś dziewicą?
Dziewicem? To się odmienia?
Est
chwycił się za ucho i pociągnął w geście bezsilnej rozpaczy. Ta dziewczyna jest
niemożliwa!
-
Prawiczek, Leos, mówi ci to coś? Przypuszczam, że Flora wie takie rzeczy. To
chyba twoja jedyna przyjaciółka, mam rację? Więc ty też powinnaś to wiedzieć.
-
Mam wiele przyjaciółek, ale ona jest najciekawsza z nich wszystkich - warknęła,
przystając tuż naprzeciw niego. Grymas irytacji zniknął z jej twarzy
odsłaniając piegi i słaby rumieniec. Wówczas dojrzał, że jej ciemnoniebieskie
oczy były spuchnięte i zaczerwienione. Co się stało z jego spostrzegawczością?
- Słuchaj, Est. Naprawdę się martwiliśmy.
-
Niespełna trójdzień mojej nieobecności tak wami wstrząsnął?
-
Tak. - Zamilkła, szukając właściwych słów. Jedyne, co znalazła, to kolejne łzy perlące
się na rzęsach. - Bo zawsze tu jesteś. I nagle cię nie było - dodała dużo
ciszej, prawie szeptem. - Tak jak wtedy, gdy się rozchorowałeś.
Powietrze
już całkiem z niego uszło. Wcale się nie rozchorował, był w stanie agonalnym...
Lepiej, żeby wszyscy uważali, że po prostu zmogła go choroba. Tak było lepiej.
-
Leos, przepraszam. Nie sądziłem, że tak to przeżyjesz.
-
Więc uświadom sobie wreszcie, że od tego są przyjaciele, tak? Od zamartwiania
się i przegadywania do rozumu kiedy trzeba.
Est
nie miał pojęcia co jest wyjątkowego w tej ludzkiej czarodziejce, ale niemal od
samego początku jej pobytu w Twierdzy bez skrępowania się z nią spoufalał.
Jakby znał ją od lat, a nie zaledwie kilku tygodni. Jakby nie była bękartem
Złowieszczego Niedźwiedzia, a zwykłą dziewczyną jakich wiele. Lecz nie była
zwykłą dziewczyną, choć jej aparycja mogła mylić. Była trzecią osobą, której
dotyk nie wzbudzał w nim lęku ani odrazy.
Martwiła
się o niego, a jej ostre słowa i obcesowe zachowanie miały na celu zatuszowanie
natury skrywanej we wrażliwym, dziewczęcym sercu. Bo taka właśnie jest Mała
Niedźwiedzica - z wierzchu silna i nieustraszona, gotowa wygarnąć
najtrudniejszą prawdę, a wewnątrz troskliwa i serdeczna. Jak gdyby trzymała się
w ryzach wyłącznie za sprawą demonstracyjnej powłoki chroniącej delikatne
wnętrze. Cóż, w końcu przeżyła kilka ładnych lat w samotni, a takie życie hartuje.
I nadal była w nim zakochana. Przynajmniej nie brnęła dalej w to swoje
niewielkie kłamstewko, które kosztowało go całkiem sporo nerwów. I reputację, o
którą aktywnie dbał od ponad roku.
-
Uwierz mi, Leos, jestem wdzięczny za taką przyjaciółkę jak ty - wyznał z ledwie
dostrzegalnym uśmiechem. - Dlatego jutro dajmy z siebie wszystko i nie pozwólmy
się zabić.
Leos
skinęła głową, ocierając powiekę owiniętym w piromancką czerwień nadgarstkiem.
Bez wahania postąpiła krok do przodu i wtuliła policzki w czarny materiał
bezrękawnika, obejmując talię Esta drobnymi ramionami.
Chłopak
nie wiedział, co ze sobą począć. Stał z uniesionymi rękami i zerkał na boki w
obawie, że ktoś ich zauważy. Jasne, że ktoś ich zauważył. Siedzący za jego
plecami adepci wstrzymali oddechy. Cóż, lepsze to niż typowe dla dzieciaków
podśmiechujki. Nie zmieniało to jednak faktu, że zrobiło się niezręcznie.
Ciągnąc
za końcówki opadających uszu zerknął w dół, na grzywę miodowych pukli. Leos drżała.
Bała się. Potrzebowała pocieszenia. W jej zachowaniu nie było niczego
niestosownego, żadnego podtekstu czy subtelnego erotyzmu, tylko czyste emocje, którym
w ten sposób dawała upust. Otoczył jej ramiona własnymi i przygarnął do siebie
w opiekuńczym geście. Kołysał ją, szepcząc, że wszystko będzie dobrze, że nie dopuści
do niczyjej śmierci. A była to najgorsza z obietnic. Zbyt łatwo przychodziło w
nią uwierzyć. I nie można było jej spełnić, przez co z wolna przeistaczała się
w paskudne kłamstwo.
***
Spożywanie posiłku w towarzystwie
nie brzmiało kusząco, dlatego Est zabrał obiad do swojej kwatery. Ostatni dzień
przed potyczką wolał spędzić w zaciszu sypialni, z dala od ciekawskich spojrzeń
i zbędnych domysłów. Wystarczył mu odgłos gorączkowych przygotowań dobiegający z
dziedzińca. Czyniony przez ludzi hałas mu nie odpowiadał, jednak bardziej
mierził go pomysł zamknięcia okien. Świeże powietrze rekompensowało wszelkie
niedogodności.
Nastroje
nie były złe. Wręcz przeciwnie, najemników ekscytowała myśl o jutrzejszym
wydarzeniu. To była ich praca, ich życie. Oddawali je, na to bowiem przystali
przyłączając się do najlepszej kompanii najemnej Estarionu. Czy po przeciwnej
stronie stawali zwykli zaciężni, czy też niezwyciężeni przedstawiciele Zakonu
Paladynów, dla nich liczył się śpiew oręża i buzująca w żyłach adrenalina. Est
nie podzielał ich entuzjazmu. W nadchodzącym boju nie doszukiwał się chwały, bo
co chwalebnego było w pozbawianiu się nawzajem życia? Ludzie byli dziwni. Tak
zostali stworzeni. Do rozmnażania się i zabijania w bezsensownych konfliktach. Ich
królestwa były krótkowieczne jak oni sami, gdyż wojowali między sobą, zamiast skoncentrować
się na rozwoju i dobrobycie. Nie stworzyli niczego trwałego jak krasnoludowie,
ani nie rozkwitli kulturowo w stopniu równym imperialnym elfom. Po prostu byli,
żyli chwilą z pokolenia na pokolenie i umierali, a na ich miejsce przybywali
następni. I tak oto cykl ludzkości dokonywał się na oczach pozostałych ras.
Marszcząc
czarne brwi wspomniał wieszczące słowa Colonella. W opinii wytatuowanego
mężczyzny to ludzie nie pasowali do tego świata, podczas gdy biały elf był jego
pierwotnym elementem. I tak jak przewidział, równocześnie z pojawieniem się
Esta nastąpiły wielkie zmiany. Aczkolwiek chłopak to samo myślał o Magu: wszystko
rozpoczęło się w momencie, gdy spotkali się w noclegowni. Nie, zmiany nastały
wraz z bransoletą. A może ich początek sięgał epoki znacznie odleglejszej niż
mógłby pamiętać z racji młodego wieku? Nie wiedział. Wiedział natomiast, że
poją się one krwią i żywią niezliczonymi istnieniami. I są nienasycone.
A przecież będzie już tylko gorzej…
Chcąc
zagłuszyć przykre rozważania, wrócił pamięcią do rozmowy z Leos. Piromantka
podniosła go na duchu i na nowo tchnęła w niego wiarę w siebie. W przyjaciół. W
ludzi. Bo nadal przebywał wśród nich. I przeczuwał, że jeszcze długo taki stan
rzeczy będzie się utrzymywał.
Musiał
się czymś zająć. Zająć umysł, zająć dłonie, zająć czas, inaczej podda się
wątpliwościom, zacznie rozmyślać nad jutrem, tworzyć scenariusze nijak mu nie
pomagające. Wolałby w tej chwili przebywać z Colem, oddać się rozkosznemu
zapomnieniu bliskości ludzkiego ciała, ale jego wciąż nie było. Był wściekły?
Miał pełne prawo gniewać się za kolejny absurdalny wyskok nieodpowiedzialnego
szczeniaka. Szczególnie, że są partnerami. Kochankami.
Musiał
coś ze sobą zrobić! A torby jak rzucił na środek pokoju zeszłego południa, tak ciągle
tam leżały. Kończąc posiłek postanowił się wypakować. Z plasterkiem ogórka w
zębach wyciągał z worków podróżnych przedmioty i pedantycznie odkładał je na
swoje miejsca. Mistrz powtarzał mu, by jadał warzywa. I chociaż Est za nimi nie
przepadał, to przywykł do ich smaku na tyle, by nie czyniły mu różnicy.
Wczoraj
Mag wyglądał naprawdę kiepsko. Cień człowieka sprzed roku. Przebłyski
wyniszczyły jego ciało, lecz jednocześnie mocniej zahartowały ducha. Ale czy
poradzi on sobie w bezpośrednim starciu przeciwko Synom Tarthosa? Col mówił, że
mnich dołączał do walki dopiero w ostateczności, siejąc pogrom pośród wrogów i zsyłając
rychłe zwycięstwo Niedźwiedziom, ale czy tym razem w ogóle dołączy?
Takimi
myślami umniejszał umiejętnościom mistrza. To oczywiste, że mnich z Północy
podoła wyzwaniu! Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Jak śmiał w ogóle w niego
wątpić? Mag nigdy nie zwątpił w ucznia, który okazał się na tyle niewdzięczny,
by podważać kompetencje mentora.
Warzywo
chrupnęło, przecięte na pół ostrymi kłami. Chłopak zastygł nad połowicznie rozpakowanymi
torbami, spoglądając na nie smętnie. Miał przestać się zadręczać. A odkąd wyszedł
z kuchni, to nic innego nie robi.
Col, jak rany, gdzie jesteś…?
Zerknął
odruchowo w kierunku otwartego balkonu. Jak na szpilkach wyczekiwał spotkania, lecz
mężczyzna się nie zjawił. Ta rozłąka była większym koszmarem niż wizja
skrzydlatej śmierci o żółtozielonych ślepiach. A to dlatego, że udręczony nie
wiedział, co dzieje się z jego partnerem.
Jeśli chcesz mnie ukarać, zrób to w
inny sposób… Nie ignoruj mnie, proszę. Nie teraz, kiedy te dłużące się godziny
mogą być naszymi ostatnimi...
Opróżniwszy
torby, zwinął je w ciasne rulony i wsunął pod łóżko, rozglądając się za
kolejnymi dowodami swojej nieudanej ucieczki. Nie znalazłszy już niczego,
usiadł na kołdrze i zagapił się w przestrzeń. Nie miał ochoty czytać, bo nie
potrafił się skupić. Nie chciał ćwiczyć, bo pusta sala treningowa niespecjalnie
go zachęcała. Nie próbował nawet medytować, ponieważ widmo złotych oczu było nader
upiorne. Co jeszcze mógł robić?
Przytępiony
wzrok spoczął na stojącej na stole paterze z owocami. Był ktoś, kogo mógł
odwiedzić. Zerwał się z łóżka i zgarniając w biegu dwa jabłka, opuścił
sypialnię.
Do
tętniących życiem i zapachami koni stajni wszedł akurat w momencie, gdy jeden z
młodziutkich chłopców czyścił kopyta czarnego rumaka. A raczej starał się je
wyczyścić. Ogier gniewnie prychał i przestępował z nogi na nogę utrudniając mu
pracę, wyraźnie niezadowolony z obecności nieznajomego człowieka.
Est
przyglądał się pracy stajennego, ale nie dopatrzył się w niej oznak zniecierpliwienia,
niechęci czy znużenia. Młodzik usiłował udobruchać żywiołowe zwierzę, by móc je
oporządzić. Młode konie bywały bardziej charakterne niż te starsze, ułożone i
nawykłe do obecności ludzi. Est bez wahania poprosił młodzieńca, by pozwolił mu
przejąć opiekę nad krnąbrnym karoszem. Obyło się bez protestów.
Gdy
został sam z czarnym ogierem, ten prychnął wyzywająco, mierząc go oczami o słabo
widocznych poziomych źrenicach. Est położył jedno z jabłek poza zasięgiem
konia, a drugie podsunął mu pod chrapy na wyprostowanej dłoni. Mruczał przy tym
kojąco, aż zaintrygowane zwierzę zastrzygło uszami. Koń długo się nie namyślał.
Chwycił mięsistymi wargami oferowany mu przysmak i chrupiąc przeżuwał, obserwując
białego elfa.
-
Chciałbyś drugie? - wymruczał Est, ujmując kantar. Kary nie protestował, gdy
złapał za pasek przy policzku. - Coś za coś, przyjacielu. Najpierw doprowadzimy
cię do porządku. Dobrze, że nie widzisz swojej grzywy. Prezentuje się nie
lepiej niż moja.
Chłopak
uśmiechnął się do konia, bynajmniej nie poruszonego widokiem kłów cechujących
najgorsze drapieżniki. Ogier zdawał się już niczym nie przejmować. Szturchnął bark
elfa, domagając się kolejnego smakowicie pachnącego owocu, a potem musnął
chrapami jego biały nos. Uniósł łeb i zarżał przyzwalająco.
Esta
aż ścisnęło w piersi na myśl, że od teraz posiada własnego wierzchowca. To było
niesamowite. I zarazem przerażające, gdy przypomniał sobie, jak zyskał tak
niebywałego kompana.
Starannie
wyczyścił sierść konia z zalegającego na nim kurzu i zadowolony z efektu zabrał
się za kopyta, z którymi miał już więcej kłopotu. Zupełnie się tego nie
spodziewał, ale od spodu wyglądały na zdecydowanie bardziej skomplikowanie niż
z wierzchu. Karego rozpierała energia, przez co Est stracił wiele czasu na delikatne
wydłubywanie zaschniętego brudu i słomy z wnętrza kopyt oraz podków. Przynajmniej
szczotkowanie grzywy, ogona i puszystej sierści przy pęcinach nie było aż tak
wymagające jak operowanie kopystką.
Zmęczony
i zadowolony z owoców swej pracy Est z trudem się rozprostował. Kiedy ostatni
raz tak drobiazgowo zajmował się końmi? Kilka miesięcy temu? To był obowiązek
stajennych. Tymczasem to jego wierzchowiec i to on odpowiedzialny był za jego samopoczucie.
Wziął
drugie jabłko i podsunął je pod ruchliwy pysk, w którym w mig zniknęło przy
akompaniamencie stłumionego pogłosu chrupania. Dumny pogładził czarne chrapy
wierzchowca i zadzierając brodę wpatrzył się w błyszczące inteligencją brązowe oczy.
Ukontentowany koń poruszał leniwie uszami, z zaciekawieniem zerkając na elfa.
-
Pojedziemy jutro razem - szeptał Est. - Już zawsze będziesz mi towarzyszył w
drodze, gdziekolwiek się udam. Jak rany, ile bym dał, by być tak spokojnym jak
ty, trwać w błogiej niewiedzy, nie zważając na to, co przyniesie poranek.
Pożegnalnie
klepnął umięśnioną szyję zwierzęcia i zatrzasnął boks, życząc mu miłego dnia.
Dwóch młodzików odpowiedziało, nieświadomych, że biały elf skierował te słowa do
odprowadzającego go spojrzeniem konia.
Est
z zaskoczeniem spostrzegł, że dzień chylił się już ku końcowi. W stajni zabawił
kilka godzin, czego nie odczuł w natłoku czynności, zbyt skoncentrowany na
pracy, by troskać się upływem czasu. I co teraz? Powinien wracać do sypialni?
Zapowiadało
się na to, że znów zje kolację w samotności. Brakowało mu opanowania mistrza,
niefrasobliwości Cola i kontrolowanego szaleństwa Travisa. Wszystko wydawało
się być inne wyłącznie dlatego, że w rozkładzie dnia zabrakło bezpiecznej
rutyny... która mogła go zgubić, jeśli zacząłby na niej bezmyślnie polegać.
Z
ciężkim sercem przekroczył próg stajni, udając się prosto do kwatery na
czwartej kondygnacji Wieży Czarodziejów. Piękny zachód soczystym oranżem
malował dziedziniec i urzeczony już miał zatrzymać się, by popatrzeć na zatrzaśniętą
bramę, kiedy nagle w jego wyobraźni świat spłynął szkarłatem.
Nie ucieknę przed przeznaczeniem.
Dokądkolwiek się udam, zawsze będę podążał śladem, jaki pisany mi jest od dnia
poczęcia. Tu nie ma miejsca na przypadek.
Kły
zacisnęły się. Białe palce zwinęły się w pięści, gdy pod rękawicą zapłonął
ogień. Est powstrzymał się przed zerknięciem na lewą dłoń i przyspieszył kroku.
Czymkolwiek to było, przechwytywało jego myśli, mieszało się z nimi, ukrywało pośród
nich. Mąciło mu w głowie, zacierając nikłą granicę pomiędzy tożsamością a
nieznaną osobowością. Popadał w obłęd. Paranoja powróciła, czepiając się nie
otaczającej go rzeczywistości, lecz umysłu.
Porozmawia
o tym z mistrzem. On mu pomoże, znajdzie rozwiązanie. Nie dziś, ani nie jutro… Żywił
nadzieję, że w obliczu nadciągających zdarzeń ten dzień w ogóle nadejdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz