Kompania Najemna Niedźwiedzi miała
nielichy powód do świętowania. Niemal wszyscy mieszkańcy Twierdzy radowali się
ze zwycięstwa, jakie najemni odnieśli w walce z zaciężnymi Unii Możnych. Nawet
poniesione straty nie mogły odebrać im euforii wynikającej z wielkiego dokonania,
gdyż nie byle czym było przepędzenie wysłanników Zakonu Paladynów spod murów
czarnej warowni. Jednakże słodycz zwycięstwa jednych doprawiona była goryczą utraty
drugich. Wielu obrońców zginęło w nierównym starciu, opłakiwanych przez
przyjaciół i braci, a jeszcze więcej spośród żywych przysięgało pomścić ich w
niedalekiej przyszłości. Wieszczyli, iż triumfujący Złowieszczy Niedźwiedź
pójdzie za ciosem i ruszy na osłabionych szlachciców, nim ci zdołają pozbierać
się po porażce. Jego sen o królestwie jeszcze nigdy nie był tak bliski
spełnienia.
Tak
oto krwawa gorączka południa sięgnęła północy Estarionu.
Szczątki
kompanów zebrano w jednym punkcie na pobojowisku i spalono, a każdy zdolny do złożenia
im hołdu najemnik uczestniczył w pospiesznie przygotowanej ceremonii. Miecze
zabitych obrońców powiększyły rdzewiejące na błoniach cmentarzysko świadcząc
ponuro o ich odwadze oraz oddaniu bractwu, z którym związali swe gwałtownie
przerwane żywoty. Tym razem czarodzieje przyłączyli się do ponurego wydarzenia,
choć był to raczej efekt obowiązku względem poległych, aniżeli ich chęci. W
bitewnej zawierusze życie postradało trzech nieostrożnych adeptów i jedna
adeptka, lecz mimo rozpaczy magowie wykazali się wytrwałością oraz determinacją.
Byli gotowi poprowadzić starcie do samego końca, czym zaskarbili sobie szacunek
zaprawionych wojaków.
Zanim
przystąpiono do przygotowań pogrzebowych, rannych odprowadzono do
przyświątynnego szpitala. W międzyczasie potrafiący utrzymać się na nogach mężczyźni
przyjęli na siebie obowiązek uprzątnięcia pogorzeliska. Kapłani Sarvatesa
również nie narzekali na brak zajęcia - ich niebywała wiedza pomogła przeżyć dziesiątkom
ludzi. Oraz białemu elfowi będącemu nie lada zagadką dla utalentowanego Oswyna.
Kapłan
w kwiecie wieku, pierwszy świadek niezwykłego gojenia się śmiertelnych ran
chłopaka, był zdumiony widokiem brudnych i wciąż broczących nacięć. Nie miał
jednak czasu, by roztrząsać to niezrozumiałe zjawisko. Dwa poziome rozcięcia nad
lewym biodrem zdezynfekował, a ich krańce natarł maścią i starannie zaszył.
Powstrzyma to krwawienie, skóra wkrótce się zrośnie, ale zostaną wyraźne blizny.
W jego mniemaniu niewielka to cena za utrzymanie się przy życiu. Za utrzymanie
przy życiu przywódcy, który bez najmniejszego wysiłku siał spustoszenie na polu
bitwy i rozgromił przeważającego liczebnie wroga.
Oswyn
od Sarvatesa wykrzywił wąskie wargi w lekkim uśmieszku. Podczas pracy nad
uczniem Maga zdążył usłyszeć mnóstwo historyjek i plotek dotyczących
niezwykłego pacjenta, lecz nie przypuszczał, że z niepozornego worka wyjdzie aż
takie szydło. Jak dziś dzień pamiętał fenomen sprzed siedmiodnia, kiedy to
biały elf, na skraju śmierci, samą tylko myślą omal nie spalił szpitala
świątynnego. Od tamtej pory kapłani używali wyłącznie zaklętego światła. I
wszystko to za sprawą młodzieńca niemogącego wykrzesać z siebie ani krzty
magii.
Spojrzenie
mężczyzny badającego ranę na białej szyi powędrowało w kierunku szczupłej dłoni
i zdobiącego ją złotego tatuażu. Jak słusznie podejrzewał, stary Mag nie wyjawił
mu wszystkiego. Musiał mieć ku temu dobry powód, w innym wypadku ostrzegłby
najlepszego spośród kapłanów przed ewentualnym zagrożeniem. A skoro tak…
-
Narthonie - zawołał do przechodzącego obok nowicjusza - przynieś jeszcze jeden
usypiacz. Bardzo bym nie chciał, aby mój pacjent obudził się w trakcie szycia.
Młody
człowiek posłusznie przyjął polecenie i ruszył po medykamenty znajdujące się w
szafce po przeciwnej stronie sali szpitalnej.
Uśmiech
Oswyna ostygł, gdy ostrym nożykiem wprawnie odcinał nić od szpulki. Rana na
szyi nie będzie dla niego wyzwaniem, niemniej wolał podjąć wszelkie dostępne
środki ostrożności, aniżeli dopraszać się marudnych czarodziejów o cokolwiek.
Kto wie, czy tym razem strop nie zawali im się na głowy.
***
Przez uchylone okno balkonowe
wpadały odgłosy hucznego świętowania. Muzyka i śpiew przeplatały się z gromkimi
śmiechami zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Świętowali zwycięzcy, świętowała
służba, świętował każdy, kto tego potrzebował.
Blask
pojedynczej lampy krył większą część sypialni w przyjemnym, miękkim cieniu.
Zbudzony odgłosami biesiady Estalavanes rozchylił powieki. Nie był jeszcze w
pełni świadom miejsca, ale rozpoznał sufit, na którym cienie układały się w
znajome kształty. Ostatnim, co zapamiętał przed utratą przytomności, były złote
tęczówki rzucające refleksy roztańczonego ognia. I miecz. Miecz tak długi, że
on sam nie byłby w stanie władać nim z wprawą rycerza-dowódcy. Miecz o ostrzu
splamionym jego krwią.
Przełknął
i poczuł towarzyszący temu dotkliwy ból. Sięgnął omdlałą ręką do szyi. Pod
palcami wyczuł szorstką powierzchnię bandaża i w tym samym momencie wspomnienia
uderzyły w niego niczym wzburzona fala, zakrywając całego i porywając ze sobą
aż na samo dno.
Podniósł
się gwałtownie i z głośnym warknięciem padł na poduszki. Od tego zrywu rwało go
w boku. Oddychał płytko, pot zrosił jego chłodną skórę. Walcząc ze zbudzonym, narastającym
bólem starał się połączyć zdarzenia w chronologiczną całość. Nie umiał się
skupić. Dłońmi znów dotknął opasanej materiałem szyi. Zsunął palce wzdłuż
nagiej piersi i niżej, pod żebra. Szeroki pas opatrunku zabezpieczał pozostałe
rany. Dłoń samoczynnie powróciła na szyję. Tak niewiele brakowało, by już nigdy
nie złapał tchu...
Zaniepokojony
zastanawiał się, dlaczego organizm przestał się regenerować. I dlaczego magia
lecznicza paladyna nie zadziałała na poparzenia. Z wahaniem uniósł pozbawioną
rękawiczki lewą rękę, kiedy nieznaczny ruch przy łóżku przykuł jego uwagę. Już
chciał zapytać Cola, czy wszystko z nim w porządku, kiedy gościem okazał się zgoła
kto inny.
Stary
mistrz zbliżył się na tyle, by jego wymizerowane oblicze było wyraźne w rozproszonym
świetle.
-
Spodziewałeś się kogoś innego, Estalavanesie? - żartobliwy ton człowieka
zabrzmiał chrapliwie w uszach półsmoka. - Rozumiem, że widok starego
nauczyciela nie cieszy cię tak samo, jak widok młodego przyjaciela.
Palący
wstyd ogarnął leżącego chłopaka, a jego zażenowana mina poszerzyła szczery
uśmiech goszczący na ustach łysego mężczyzny.
-
To nie tak, mistrzu. Ja... Jak rany, przepraszam. Nie spodziewałem się, że
będziesz przy mnie czuwał.
-
Colonell także się tego nie spodziewał, jednakże po krótkiej dyskusji udało mi
się odprawić go na biesiadę. - Starzec omiótł wzrokiem owiniętą kołdrą sylwetkę
ucznia, zatrzymując się na jego szyi. - Oswyn z pieczołowitością zajął się
twoimi ranami. Potrzebowałeś solidnej drzemki, natomiast przodownik winien być
teraz ze swoimi ludźmi i zasłużenie świętować zwycięstwo. - Obróciwszy się na
pięcie, mnich podszedł do drzwi balkonowych i rozwarł je szerzej, wpuszczając
do pomieszczenia więcej nocnego powietrza oraz radosnego gwaru. - Doskonale
sobie poradziłeś, Estalavanesie. Jestem z ciebie dumny.
Chłopaka
przeszedł dreszcz, bynajmniej nie wywołany napływającym doń chłodnym powiewem.
Wcale nie obudził się z koszmarnego snu. To wszystko było prawdą. Poczuł się
zagubiony. Coś łamało go w środku, a od tego pękało mu serce. Gapił się na
swoje dłonie nie wiedząc, co powiedzieć.
Mag
obserwował go przez dłuższą chwilę.
-
Jeżeli czujesz się na siłach, powinieneś wyjść i się pokazać. Wczorajszej nocy
zakończyła się bitwa, a opowieści o twych wyczynach z każdym kolejnym najemnikiem
nabierają coraz barwniejszych szczegółów. - Mag zaśmiał się pod nosem. Zapewne
sam wysłuchał co lepszych z nich. - Jesteś bohaterem, chłopcze, co nie w smak niektórym
osobom.
Est
domyślał się, że te osoby to tak naprawdę jedna ogromna osoba, której
bezmyślnie ruszył na ratunek. A potem wpadł w tarapaty, ponieważ starcie z sir
Aarimem Asmodeuszem okazało się niebotycznym wyzwaniem, niemalże przypłaconym
życiem, gdyby Col nie przyszedł mu z odsieczą. A później… nie było już nic,
chociaż sceny śmierci - zmasakrowane ciała ludzi i zwierząt - napastowały go
bez ustanku.
-
Mistrzu, ja… zabijałem ludzi - szepnął. Dźwignął się w pościeli i usiadł, jakby
cały ból odszedł w niepamięć. Głos mu się łamał, gdy zaciskał i luzował palce.
Robiło mu się niedobrze, a łzy płynęły, łącząc się na drżącej brodzie i kapiąc
na kołdrę. - Płonęli żywcem, konali w okrutnych męczarniach. I to wszystko ja
spowodowałem. Ja odebrałem im życie… Ja… - Na wnętrzu białych dłoni ujrzał krew
spływającą wzdłuż przegubów i przedramion. - Zabiłem… Spaliłem ich… A ten Głos…
Nie, to byłem ja...
Mistrz
w milczeniu wrócił do ucznia. Siadając na skraju posłania ojcowskim gestem
przygarnął go do siebie i objął żylastymi, wciąż silnymi ramionami. Drętwiejący
Est natychmiast zapomniał o otaczającym go świecie oraz pulsujących
świadectwach minionego starcia. Ręce, na których jeszcze przed momentem widział
krew, bez wahania otoczyły niknącego w oczach starego człowieka.
Po
raz pierwszy Est był tak blisko opiekuna. Tuląc się do niego niby mały chłopiec
szukał bezpieczeństwa w ramionach troskliwego rodzica, zapewnienia, że zły sen minął
i od tej pory wszystko będzie dobrze. Ale żadne słowa pocieszenia nie padły z
ust mistrza.
Ten
z pozoru nic nie znaczący czyn przerwał tamę uczuć i chłopak zaczął
spazmatycznie szlochać w tunikę mistrza. Nie miał pojęcia jak długo trwali tak w
bezruchu i nie dbał o to. Nie obchodziła go zabawa na dziedzińcu. Nie
obchodziło go, co wydarzy się jutro. Wbrew wszelkiemu pojmowaniu cieszył się tą
trudną chwilą, w której odnalazł ojca w niespokrewnionym, zupełnie obcym
człowieku, przy którym mógł wypłakać z siebie cały żal i gniew, smutek oraz
wściekłość, a także strach. Mag go rozumiał.
Est
uspokajał się. Wyciszony, z policzkiem wspartym na barku mistrza wpatrywał się
tępo w ścianę absolutnie nic nie czując. Emocje uleciały z niego pod
opiekuńczym dotykiem starego człowieka. Pozostała wyłącznie pustka. I ciemność
wypełniająca powstałą w ten sposób próżnię.
Delikatnie
odsuwając od siebie podopiecznego, Mag złapał go za ramiona i przytrzymał
mocno. Zajrzał w zapuchnięte od łez oczy opieszale zwracające się w jego
stronę. Jeśli w Estalavanesie zaszła jakakolwiek zmiana, nie była ona widoczna.
Traumatyczne zdarzenie z całą pewnością odbije się na jego niestabilnej
psychice i wielce ważnym było, by w chwilach zwątpienia trzymać go w ryzach.
Drugi głos, który słyszy w głowie, objawienie w mocy oraz dojrzewanie ciała i
umysłu znacząco wpłyną na charakter rozwijającego się młodzieńca. A wspólnie
spędzony czas nieubłaganie dobiegał końca. Od zakończenia szkolenia dzielą ich
dni, w optymistycznych prognozach - miesiąc. Wizje się nie pojawiały, jak gdyby
historia zamknęła swój bieg i prowadziła wybrańców ku spełnieniu przeznaczenia.
Jak gdyby Macierz Mocy pozwoliła wreszcie odpocząć zmęczonemu człowiekowi
stojącemu u kresu życia.
Mag
przeżyłby jeszcze z sześćdziesiąt lat, niestety jego fizyczna powłoka nie
wytrzyma długotrwałego przeciążenia związanego z nienaturalnym starzeniem. Cóż,
przynajmniej żył najlepiej jak potrafił. I niczego nie żałując ścisnął ramiona
ucznia w pokrzepiającym geście.
-
Estalavanesie, tak oto zamyka się cykl – rzekł. - Życie rodzi się i umiera,
taki bowiem jest początek oraz koniec wszystkiego. Młode wypiera stare,
harmonicznie i niezmiennie. - Niezwykłe kocie oczy przypatrywały się
pomarszczonej twarzy mistrza z uwagą, jakiej na próżno szukać u najgorliwszych
spośród uczniów. - Życie to płynąca w korycie rzeka lub, jeśli wolisz, krew w
żyłach. Nie zmienisz ani nie zatrzymasz jej biegu, lecz możesz go przerwać. I
czasem jest to konieczne, by nie dopuścić do niekontrolowanej powodzi i dalszych
zniszczeń. Czasem koniecznym jest zaburzyć tę równowagę, by ocalić bezlik niepowiązanych
z konfliktem istnień. Estalavanesie, ta bitwa była zaledwie początkiem tego, co
cię czeka, dlatego nie patrz za siebie na to, co było. Bądź uważny na to, co dzieje
się wokół. Przewiduj, myśl, czuj i pamiętaj, kim jesteś. - Czuły uśmiech
rozjaśnił wyniszczone oblicze zmęczonego życiem mnicha. W czarnych jak onyksy
oczach rozbłysła wesoła iskierka. - Estalavanesie, jesteś dla mnie jak
upragniony syn. Żałuję, iż nie dostaliśmy więcej czasu, aczkolwiek cieszy mnie,
że zdołałem zaszczepić w tobie ducha ideologii, jaką sam wyznaję, z
poszanowaniem życia oraz świata nas otaczającego. Pragnąłem przekazać ci
wszystko, czego sam się nauczyłem i doświadczyłem, lecz czas nam nie sprzyja. Sądzę,
że mógłbym umrzeć spełniony ze świadomością, że to ty będziesz kontynuował moje
dzieło.
Na
zakończenie poklepał plecy elfa i puścił go, odsuwając się, by dać mu więcej przestrzeni.
Skonfundowany
wyznaniem mentora Est wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, po czym
spuścił wzrok na artefakt złocący lewą dłoń. Ogniwa bransolety nie wtapiały się
głębiej w tkanki. Ulokowane tuż pod skórą połyskiwały w nikłym świetle niczym
tatuaż, którego funkcja nadal pozostawała tajemnicą.
Syn.
Posmakował
tego nowego słowa, wyrył je sobie w pamięci, by wspominać je, kiedy stanie na
granicy melancholii i zwątpienia. Ojciec i syn. Mistrz i uczeń. Człowiek i
półsmok.
-
Mistrzu… - zaczął zdławionym głosem. Musiał odchrząknąć, by przestał drżeć. -
Mistrzu, czy naprawdę wierzysz, że uda mi się kontynuować twoje dzieło? Że
sprostam odpowiedzialności, jaką składasz na moje barki?
-
Od samego początku była ona pisana tobie, Estalavanesie.
-
Ale ja… - Est urwał, delikatnie kręcąc głową i spoglądając na nauczyciela. - Ja
nawet nie wiem, kim jestem. Wspomnienia bransolety zatarły się, są teraz
mglistym powidokiem, echem wydarzeń sprzed lat. Moim ojcem jest smok, a matką biała
elfka, do której jestem podobny. I tyle. Poza tym Głos... będący moim, a
zarazem mówiącym tak wiele obcych słów, przejawiający myśli, jakich nie
podzielam...
-
Chłopcze, to, kim wydajesz się być, nie ma najmniejszego znaczenia, dopóki
jesteś sobą. - Mag pochylił się ku białej twarzy podkreślonej łagodnym poblaskiem
lampy. - Dopóki nie zatracisz własnej, niedawno odnalezionej tożsamości i nie
zgubisz obranego celu, podołasz wszystkiemu, z czym przyjdzie ci się skonfrontować.
A doskonałym tego przykładem powinno być spotkanie z rycerzem-dowódcą z Adeili.
Est
nadgarstkiem otarł powieki i pociągnął nosem, w którym wzbierała szczypiąca
wilgoć.
-
Bez pomocy Colonella nie byłoby tej rozmowy – mruknął. - Sir Aarim dokończyłby
dzieła.
-
Czyżbyś zapomniał co mówiłem o przyjaciołach, chłopcze? - Pobłażliwy uśmiech
sędziwego człowieka przybrał nagle tę zdumiewającą przewrotność, tak niepasującą
do oblicza o dobrotliwym wyrazie. - Nie przywiązuj ich do siebie. Nie szukaj
ich. Oni sami cię znajdą, własnowolnie dołączą do ciebie i wspierać cię będą we
wszystkim, co robisz. Od ciebie zaś zależy, czy im na to pozwolisz.
Gdyby
nie wesołe pokrzykiwania, muzyka oraz śpiewy dolatujące z dziedzińca,
zalegająca pomiędzy mistrzem a uczniem cisza stałaby się nieznośnie ciężka. Mag
wstał i obracając się w kierunku balkonu, zwrócił swe słowa do podopiecznego.
-
Zaufaj mi, chłopcze, dobrze ci zrobi odrobina rozrywki wśród przyjaciół.
Szczególnie teraz nie przebywaj ze swoimi myślami w samotności. - Rzucił
ostatnie spojrzenie w stronę Esta i już zmierzał ku wyjściu z jego sypialni. - Jutro
będziemy mieć wiele spraw do omówienia. Lękam się, iż nie starczy nam na nie
czasu po kolacji, toteż proszę, byś zjawił się w moim gabinecie w porze
śniadania. Kilka kwestii wymaga świeżego, niezmąconego umysłu. Opowiesz mi
wtedy o Głosie, który bezustannie cię prześladuje.
-
Mistrzu, zaczekaj! - Est zawołał za człowiekiem kładącym dłoń na klamce. -
Dlaczego moje rany się nie zasklepiają?
-
To bardzo dobre pytanie, Estalavanesie, lecz ja nie znam na nie odpowiedzi.
-
Oparzenia sir Aarima również nie uległy mocy leczącej - dodał pospiesznie
chłopak.
Mnich
obdarzył ucznia przenikliwym wejrzeniem polującego sokoła. Bezwiednie skubał
przy tym przerzedzoną białą brodę przyjmując do wiadomości niepokojące
informacje. Sprawy znowu się komplikowały.
-
Zdaje się, iż jest to kolejny problem, który będziemy zmuszeni rozpracować -
odparł z namysłem i uchylił drzwi. - Ale z tym poczekajmy do jutra. Wzburzeni
nic nie osiągniemy.
Kiedy
Mag opuścił komnatę, Est ponownie legł na poduszkach, osłaniając oczy
przedramieniem. Nie był zmęczony, bo i jak, skoro tyle spał? Rany miał
opatrzone i zszyte, co wywnioskował z nieprzyjemnego rwania na boku oraz przy
przełykaniu. Rzeczywiście, żeby uniknąć niechcianych myśli i nieproszonego Głosu
powinien się czymś zająć.
Wysunął
ręce w stronę sufitu i zbadał je z natrętną uwagą. Były białe i czyste, a mimo
to krew ofiar w dalszym ciągu je pokrywała. Kapłani obmyli jego ciało, lecz
sponiewieranego ducha nic nie oczyści. Zabił. I będzie zabijał. Nie ucieknie
przed tym, tak jak nie ucieknie przed konsekwencjami swoich czynów. Został
naznaczony i przeklęty, czego świadectwem była utrata zdolności
regeneracyjnych.
Czy
aby na pewno je utracił?
Sprawdź to - szeptał Głos z tyłu głowy. - Zrób użytek z kłów. Przekonaj się na własnej
skórze czy to w istocie jest przekleństwo.
Est
bez zastanowienia opuścił prawą dłoń i przysuwając ją do warg z mocą wbił zęby
w miękką skórę, aż długie kły zgrzytnęły o kości kciuka. Ciepła krew popłynęła
z czterech ran łaskocząc szczękę i zwilżając czerwony język. Ból trzeźwił
umysł, gdy strwożony chłopak jak zahipnotyzowany śledził cofające się ramię. Szkarłatna
ciecz obficie kapała, znacząc ścieżkę na pościeli. Przebita skóra pulsowała
nieznośnie, a tkanki na powrót łączyły się w gładką całość. Uszkodzenie zregenerowało
się. I to wyjątkowo szybko.
Bał
się że straci przytomność pod wpływem dojmującego wrażenia oddalania się od
siebie. Kilka razy powoli wciągnął powietrze w płuca, byle nie dopuścić do
nasilenia mdłości. Dlaczego zrobił coś tak idiotycznego?! Co go opętało, by
zachować się w ten sposób?! Ból przeminął, a jedyną pozostałością odrażającego
czynu były wsiąkające w prześcieradło czerwone plamy. I zakrwawiona dłoń bez
najmniejszego śladu kontaktu z zębami.
Nie
zważając na rany zerwał się z posłania i pognał do stojącej na toaletce misy.
Mocnym pocieraniem pozbywał się z rąk i twarzy zacieków krwi, która rdzawymi
smugami zabarwiła wodę. Był przerażony. Bał się samego siebie i tego, do czego
był zdolny. A raczej do czego nakłaniały go własne dzikie pragnienia. Mistrz ma
rację, nie powinien być sam. Ktoś powinien bez przerwy mieć go na oku, inaczej
oszaleje, zatraci się w sobie czy czymkolwiek mógł się stać. Był potworem. Już
raz obrócił się przeciwko człowiekowi, którego kocha, lecz właśnie ta miłość
sprawiła, że się opamiętał. Podjął się wtedy walki z istotą rozdzierającą go od
środka.
Colonell!
Czy ukochany człowiek zada ostateczny cios bestii, w którą się przeobrazi? Niewątpliwie
okoliczności zmuszą go do tego, ale czy temu podoła?
Zrozpaczony
Est nie zwracał uwagi na swój stan. Ciężko oddychając rozejrzał się po rozświetlonej
lampką kwaterze. Nie licząc bandaży był nagi jak w dniu narodzin, ściekająca po
skórze woda chłodziła miejsca, które ochlapała. Musi znaleźć ubrania i czym
prędzej stąd wyjść. Samodzielnie nie wyzbędzie się uporczywych myśli. Nigdy się
do tego przyzna, lecz w tej chwili najbardziej potrzebował towarzystwa. I jak
mistrz miał słuszność w przytłaczająco wielu kwestiach, tak mylił się mówiąc,
że w drodze Est będzie potrzebował kogoś, o kogo mógłby się troszczyć. Będzie
potrzebował strażnika. Osoby chroniącej ludzi przed jego niepoczytalnością.
Natychmiast
podszedł do komody, z której począł wyrzucać ubrania w poszukiwaniu odpowiedniego
okrycia. Bielizna, para obszernych spodni, bezrękawnik, wszystko w kolorze
czerni. Obowiązkowo rękawiczka, bez niej czuł się gorzej niż bez ubrań. Jeszcze
tylko skarpety i buty.
Rozgorączkowany
zostawił za sobą niemały bałagan i w pośpiechu opuścił sypialnię. Grube
kamienne ściany zadrżały, gdy zataczając się trzasnął drzwiami. Wtopił się w
ciemność ciszy nocnej opustoszałego korytarza, a w podobnej ciemności tonęło
właśnie to, co nazywał swoim człowieczeństwem. Starał się nie myśleć, kiedy pokonywał
strome stopnie wiodące w dół spiralnej klatki schodowej, ale było to tak, jakby
nakazać sercu zaprzestania pracy. Robił to bez użycia woli, nieświadomie i
naturalnie. Przed spotkaniem Maga myśli były jego jedyną metodą komunikacji z
samym sobą, a teraz odnosił wrażenie, że już nie rozmawia sam ze sobą. Jest ich
dwóch, choć na pozór nic się nie zmieniło. Szaleństwo. Zwariował. Postradał
poczucie otaczającej go rzeczywistości i w niewielkim stopniu przeniknął do świata
równoległego!
Powiało
chłodem. Nim się obejrzał, dotarł do wyjścia z wieży i stając na schodach
prowadzących na dziedziniec zamarł w bezruchu. Niespotykany widok poraził go jak
piorun i przegnał doczesne wymysły, zastępując je skrajnym osłupieniem. Na
samym środku dziedzińca płonęło ognisko - potężne płomienie wzbijały się pod
samo niebo, wyciągając pomarańczowe palce do roziskrzonych gwiazd. Rozbestwiony
żywioł huczał donośnie, lecz skoczna muzyka oraz gwar panujący wokół skutecznie
zagłuszały jego pierwotny głos.
Est
odetchnął z ulgą, ponieważ nie był to stos pogrzebowy, z którym natychmiast
skojarzył zjawisko. Tym razem wszyscy się weselili, a on miał się przyłączyć do
pozostałych najemników. Pozostałych przy życiu.
Wokół
potężnego ognia ustawiono wyniesione z sali jadalnej stoły. Służące z szerokimi
uśmiechami nosiły potrawy i dolewały napojów do pękatych dzbanów krążących
pomiędzy biesiadnikami. Potem przysiadły się do mężczyzn, niekiedy siadając
nawet na kolanach jednego czy drugiego wesołego śpiewaka i, podchwytując refren,
do wtóru przygrywanej melodii włączały się do świętowania.
Wojownicy
i czarodzieje zasiadali na podłużnych ławkach oraz naprędce skleconych
siedziskach. Wszyscy zdrowo popijali z glinianych kubków, przekrzykiwali się w
rubasznych żartach oraz podkolorowanych relacjach z pola bitwy, śpiewali bądź
wspominali akty bohaterstwa poległych braci. Nie wyglądali na zmęczonych, a
humory poprawiały się z każdym łykiem alkoholu i kęsem pieczystego.
Bębny
wybijały żwawy rytm, który podjęły gitary i skrzypce. Dało się słyszeć flet przydający
słodyczy piosence o nader zbereźnym brzmieniu. Mężczyźni porywali do tańca
nielicznie kobiety chichoczące niczym panienki, choć parę z nich lata młodości
dawno miało za sobą. Zachęcani głośnymi oklaskami i okrzykami współtowarzyszy
bawili się w najlepsze. Nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, co działo się
wczorajszej nocy. Przeżyli, więc mieli z czego się radować.
Est
odstawał od tej wesołej, wielkiej rodziny. Był elementem absolutnie nie łączącym
się z obrazkiem, w który wciąż się wpatrywał. Osiągnął swe zamierzenie stając
się samotnikiem, poniekąd z przymusu, a gdy tylko zdał sobie z tego sprawę,
zapragnął być taki sam jak oni: beztroski, radosny, po prostu szczęśliwy.
Chciał wieść proste życie najemnika.
Sam nie wiesz czego chcesz, łajał się w myślach. A kiedy wreszcie to otrzymujesz, to okazuje
się, że wcale ci to do szczęścia niepotrzebne.
Już
wycofywał się w mrok wieży, gdy jego cień wydłużył się w padającym na plecy świetle.
W całym tym hałasie nie posłyszał człowieka dosłownie wypadającego z klatki
schodowej tuż za nim. Zszedł przybyszowi z drogi, lecz ten i tak potrącił go podczas
wymijania na szerokich stopniach prowadzących z dziedzińca do Wieży
Czarodziejów.
Magiczne
sfery zgasły. Młody, bez wątpienia upojony alkoholem adept hydromancji obrócił
ku niemu przepraszająco uśmiechniętą twarz i nagle jego mętne oczy zrobiły się
okrągłe jak złote korony. Wykonując gwałtowny obrót niemal spadł ze schodów, z
pijackim refleksem odzyskując równowagę i mierząc palcem w zmieszanego białego
elfa.
-
Na Wszechmocnych, to ty! Niech mi zęby powypadają, jeśli nie jesteś tym czarownikiem,
który to sam jeden przetrzebił szlachciurów i pogonił paladyna!
Ton
czaromiota był piskliwy, a reakcja na tyle gwałtowna, że kilkoro najbliżej
siedzących biesiadników zwróciło się w ich stronę. Est z rosnącym przerażeniem
obserwował, jak kolejne głowy poszturchiwanych najemników obracają się z
zaciekawieniem, kolejne głosy milkną, muzycy przestają grać, a tańczący, ledwo
łapiąc dech, oglądają przedstawienie rozgrywane na schodach wieży. Nastała
cisza przerywana szuraniem, skrzypieniem desek i postukiwaniem naczyń.
Est
powiódł po zgromadzonych wzrokiem czując jak posadzka osuwa mu się spod stóp.
Jednakże strach przed upadkiem na oczach ludzi był silniejszy niż tymczasowe
osłabienie spowodowane nadmiarem zainteresowania. Paradnie by to wyglądało -
bohater wyniesiony do rangi lokalnej legendy elegancko mdlejący na schodach.
Uśmiechnął
się głupio do swoich myśli.
Wtem
zrobiło się głośno, kiedy ludzie wstali od stołów wiwatując na jego cześć.
Wznosząc okrzyki radości unosili kubki, rozlewając napitki. Klaszcząc i
skandując skróconą formę jego imienia ryczeli co tchu, aż uszy opadały od
czynionego przez nich hałasu. Tarmoszący końcówkę ucha Est przyglądał się im z
ekscytacją. Lęk odpuszczał, zapadał się niesiony lawiną nacierających zewsząd
emocji. Atmosfera oddziaływała na niego i szarpnięty za rękę chwiejnie ruszył
za młodym hydromantą do olbrzymiego ognia. Nie przeszkadzał mu przypadkowy
dotyk ciepłej dłoni na odsłoniętym nadgarstku. Pozwolił wprowadzić się w tłum rozradowanych
ludzi, z których każdy chciał go dotknąć, poklepać po ramieniu, wyrazić uznanie
lub przyciągnąć jego uwagę. Nie czuł się z tym najlepiej, ale nie mógł zaprotestować.
Oszołomiony nadmiarem bodźców i przejmujących go we władanie uczuć był liściem
na wietrze pchanym w niewiadomym kierunku.
Prowadzony
w głąb biesiady nie rozróżniał słów zagadujących go ludzi, ponieważ zbyt dużo
osób na raz chciało z nim porozmawiać, a otaczający go tumult niczego nie
ułatwiał. Był zagubiony, ponadto otwarcie okazywana sympatia znacznie go krępowała.
Nie wiedząc jak postąpić milczał i uśmiechał się nerwowo do mijanych mężczyzn
oraz kobiet, których nie poznawał, choć nie raz zdarzało mu się natknąć na nich
w Twierdzy. Charakterystyczny ludzki zapach łączył się z ostrą wonią dymu,
potu, alkoholu oraz pieczonego mięsa, uderzając w wyostrzone zmysły. Gorąca
fala sięgająca białej skóry mogła być efektem bliskości ognia, lecz Est
podejrzewał, że to emocje gorzeją w jego łomoczącym sercu. Był pobudzony do
granic wytrzymałości, żołądek zaciskał się w supeł, a myśli osiadały ciężko na
dnie umysłu w oczekiwaniu nie wiadomo na co.
Gdzieś
w ciżbie mignął ciemniejszy odcień skóry. Est zatrzymał się raptownie i
wypatrując czarnego malunku lub ciemnozielonej bluzy bezwiednie szarpnął
prowadzącego go hydromantę. Młodzik obejrzał się na bohatera i poluzował chwyt,
uwalniając go z coraz mniej przyjemnego uścisku.
Est
ruszył w stronę przodownika jak pies spuszczony z łańcucha. Otaczający go
ludzie rozstępowali się przed nim, siadali na uprzednio zajmowanych miejscach
czy też wracali do rozrywek, nie szczędząc mu przy tym wyrazów podziwu i
radosnych zawołań. Ktoś wcisnął mu kubek ze słodkim winem w dłoń. Jeszcze kto
inny częstował go pieczywem i mięsem, ale Est grzecznie odmawiał. Przeciskał
się przez tłum ludzi uważając, by nikogo nie oblać alkoholem po brzegi
wypełniającym gliniane naczynie.
Uzdolnieni
muzycznie najemnicy zagrali skoczną melodię. Oklaski dla tańczących wybuchały
raz po raz, naprzemiennie ze śmiechami i pijackimi przyśpiewkami. Zabawa trwała
w najlepsze i nic nie wskazywało na to, by rychło się skończyła. Noc była
młoda, a sił nie ubywało nikomu.
Miejsce
obok Colonella było wolne, co wcale nie dziwiło. Wytatuowany mężczyzna, nie
przerywając pogawędki ze zwiadowcami, powitał przyjaciela krzywym uśmieszkiem i
nawet jeśli widok uwielbienia na białym obliczu go rozczulił, to nie dał tego
po sobie poznać.
Est
dopiero co się rozsiadł, gdy z nagła porwany został w objęcia przeszczęśliwej
Leos, która przysiadła się do stołu. Burza miodowych pukli omotała chłopaka ze
wszystkich stron, a granatowe oczy błyszczały, kiedy wpatrywała się w niego z
podziwem wymalowanym na piegowatej twarzyczce. Est jęknął i nieco podciągnął
koszulkę, wskazując opatrunek. Dziewczyna zakryła usta zauważając też bandaż na
jego szyi.
Jej
reakcja zapoczątkowała nawałę pytań, których tak czy inaczej chłopak by nie
uniknął. Wreszcie poddał się namowom ogółu i bardzo powściągliwie zrelacjonował
przebieg pojedynku z sir Aarimem Asmodeuszem, księciem Estarionu. Oszczędził
zebranym przy stole ludziom kompromitujących szczegółów oraz zbędnych upiększeń
przedstawiając wszystko tak, jak jego zdaniem było naprawdę.
-
Macie mnie za bohatera, a prawdą jest, że gdyby nie Colonell, nie wyszedłbym z
tego żywy - zakończył, zwracając spojrzenie na bacznie przysłuchującego się
przodownika.
Col
zbył jego wdzięczność nonszalanckim wzruszeniem ramion, jakby była to dla niego
codzienność. I w pewnym sensie była, nie pierwszy raz bowiem ratował tego
lekkomyślnego dzieciaka ze szponów śmierci.
Jeden
ze zwiadowców pochylił się nad blatem i wysuwając kubek poprosił sąsiada o
uzupełnienie zawartości. Popatrzył na białego elfa z tą dziwną emocją
wyrażającą zachwyt oraz nabożny lęk.
-
To, co żeś robił w polu, to nie byle co! Ogień miotał się jak zwierz
wypatrujący ofiar, kładł jednego wroga po drugim! Nie dotykał żadnego ze
swoich! I choćby słówka inkantacji!
-
Chłopaki widzieli co to się działo - wtrącił drugi, którego Est nie kojarzył z
konkretnym imieniem. - Jesteś czarownikiem?
Estowi
zrobiło się słabo. Niepewnie spoglądał na przypatrujących mu się ludzi. Łypnął
na Cola, lecz ten uparcie milczał uśmiechając się pod nosem. Jak nic dobrze się
bawił kosztem nieszczęsnego bohatera.
Chłopak
zajrzał do kubka i pociągnął mały łyczek, byle przeciągnąć niewygodną odpowiedź
w czasie. Zbyt słodki alkohol szczypał w język. Był mocny. Mocniejszy niż
aldaszyrskie. A zresztą, co mu szkodzi ujawnić kim jest? Może w ten sposób
utnie choć część plotek oraz spekulacji dotyczących jego osoby.
-
Nie jestem czarownikiem, tylko Zaklinaczem Żywiołów. - Bezwiednie zacisnął urękawicznioną
dłoń w pięść. - Pierwotne elementy tworzące świat odpowiadają na moje wezwanie.
-
Aaa, czyli szaman! - Jeden z siedzących nieco dalej ludzi uśmiechał się ze
zrozumieniem.
Est
skwitował go niemrawym skrzywieniem warg. Pojęcia nie miał kim są czarownicy, a
co dopiero szamani, lecz przytaknął, chcąc jak najszybciej zmienić temat. Niespodziewanie
z pomocą przyszła mu Leos. Usta jej się nie zamykały, gdy nakreślała przebieg walk
z perspektywy magów. Strzelcy siedzący wokół czasem dorzucali swoje trzy
tarcze, nierzadko rozśmieszając sąsiadów i samą piromantkę. Est przyglądał się
opowiadającej przyjaciółce rad, że skupiła na sobie całą uwagę. Powiedział już
wystarczająco dużo i czuł się wręcz głupio wśród prostych ludzi, którzy Khaldun
znali lepiej od niego. Czemu się dziwić, skoro podróżowali wzdłuż i wszerz? I
jemu wkrótce przyjdzie wyruszyć w podróż, z dala od Twierdzy, z dala od mądrego
nauczyciela…
Dość,
wystarczy! Nie chciał się tym zadręczać. Chciał się bawić tak jak reszta, napić
się wina i zjeść coś sycącego, ale nie tańczyć, bo i na tym polu sobie zapewne
nie radził, a nie zamierzał tego potwierdzać publicznie. Ograniczył się zatem
do wystygłej, nie mniej przez to smacznej kolacji. A wracając do nauczycieli,
to nie widział nigdzie czarnych szat sztukmistrzy ani wysokiego, tyczkowatego
jegomościa. Czy Travisowi nic się nie stało? Jest w pracowni? Odsypia bitwę?
Alchemik nie jest typem człowieka lubującego się w hulankach...
Chcąc
ulżyć swym obawom obrócił się ku Małej Niedźwiedzicy, ale Leos zdążyła zniknąć.
Zerknął pytająco na Cola, lecz ten nadal nie odzywał się do niego. Wydawać się
mogło, że obserwował każdy jego ruch, dopatrując się u niego oznak zmęczenia
czy dyskomfortu związanego z ranami. Znów mu matkował!
Prawda
jednak była taka, że Colonell dyskretnie strzegł trzymanego w drżącej ręce
glinianego kubka. On sam nie pił, toteż poirytowało go nierozważne zachowanie
partnera. Kilka łyków aldaszyrskiego zwaliło go z nóg, a to wzmacniane spirytusem
czerwone wino rozłoży go na łopatki w zawrotnym tempie!
Ciemnozielone
oczy prześlizgnęły się z atrakcyjnego, ocienionego profilu białego elfa na
mniej urodziwego, szeroko wyszczerzonego Hoggara. Przodownik znał ten wyraz
twarzy podkomendnego. Podwoił czujność jak zawsze, gdy chłopaki kombinowali coś
niegodziwego.
-
Est, blisko przyjaźnisz się z Colem, no nie? – zagaił Hoggar drapiąc się po
gładko ogolonej czaszce. - Weź no coś zrób, bo nie chce się z nami urżnąć.
Upiera się, że nie może, a przecie on jutro nie ma zwiadu.
Przeżuwający
mięso Est popatrzył na siedzącego naprzeciwko człowieka, po czym skierował
wzrok na Cola. Ogarnęło go rozkoszne ciepło, kiedy ich spojrzenia spotkały się.
Alkohol zaczynał działać, choć chłopak wypił go tak mało, że nic mu z tego
tytułu nie groziło. A przynajmniej tak uważał.
Kolejni
zwiadowcy oraz wojownicy interesowali się nimi, popijając z kubków oraz
opróżniając talerze.
Est
drgnął. Brew smagłego mężczyzny zadziornie pomknęła w górę, rzucając mu
wyzwanie. Od samego patrzenia na drapieżne oblicze Cola zaschło mu w gardle. W
głowie miał mętlik i nic nie przychodziło mu na myśl. Zapragnął zetrzeć ten
pełen wyższości uśmieszek z przystojnej twarzy, lecz nie wiedział jak. Owszem, „przyjaźnili”
się. I prawdopodobnie właśnie z tej przyczyny Col nie chciał pić z kompanami. Ostatnim
razem sporo wypił, a i tak był w stanie…
Półsmok
skoncentrował się na zawartości swojego kubka. Plan wyłonił się z głębin umysłu
niczym wierzchołek góry spomiędzy gęstych chmur. Colonell nie pił, bo pamiętał
o obietnicy. Chciał być trzeźwy.
Leos
opadła ciężko obok Esta i sięgnęła po kubek, oddychając głośno po szalonym
tańcu.
Taniec
z przyjaciółką wyratowałby go z opresji…
Białe
usta wygięły się w przewrotnym uśmiechu, który wiele razy oglądał u mistrza.
Est bezsłownie zaczepił Hoggara i mrugnął doń porozumiewawczo. Zaintrygowany
człowiek tylko skinął do elfiego wspólnika, a jego grube wargi zacisnęły się w
złośliwym grymasie.
Col
zaniepokoił się tą nagłą zmianą zachodzącą w chłopaku. Dotychczas martwił się
wyłącznie podkomendnymi, wszak nie mógł wiedzieć, co wykociło się w łepetynie nieprzewidywalnego
partnera.
Est
podjął decyzję. Niebawem i tak opuszczą Twierdzę, więc jeśli ich sekret wyjdzie
na jaw, to nic już on nie zmieni, a uzyskany finalny efekt będzie iście
spektakularny. Zajdzie konieczność ewakuacji, dlatego też niby od niechcenia
obrócił się do przyjaciółki i zaproponował jej taniec, na który ochoczo się
zgodziła. Nikt nie pojmował, co wspólnego ma obtańcowywanie czarodziejki z
nakłonieniem przodownika do wychylenia kubka wina, ale mężczyźni ucichli w
skupieniu.
Serce
szalało w piersi wstającego z ławki Esta. Głośne dźwięki otoczenia mieszały się
w jeden bełkotliwy odgłos zagłuszany szumiącą w uszach krwią, kiedy trzymając
kubek w drżących palcach wziął ostatni łyk wina. Lewą dłonią trzymał oczekującą
Leos za rękę pilnując się, by nie ściskać jej za mocno. Nie przełykając,
odstawił kubek na blat.
Teraz albo nigdy!
Pochylił
się zwinnie i chwytając za tył głowy Cola przyciągnął go do siebie. Wpił się w
rozchylone niemym protestem wargi, zajrzał w rozszerzone zdumieniem oczy i
przelał słodki płyn wprost do jego ust. Do ostatniej kropli. Nie słyszał westchnień
i cichych przekleństw. Nie widział szoku malującego się na twarzach mężczyzn
oraz jednej służącej roznoszącej mięsiwo. To był moment odwagi, na który zdobył
się całkowicie świadomie pomimo dodającego animuszu alkoholu. Przerwał
pocałunek czując języka partnera na własnym.
Zakłopotany
Colonell, krztusząc się, połknął ciepłe wino. Entuzjastyczne okrzyki zagłuszyły
muzykę i radosny gwar, przykuwając uwagę reszty. Zwiadowcy oraz siedzący nieopodal
najemnicy dali upust buzującym w nich emocjom uderzając naczyniami w stół,
gwiżdżąc, rechocząc i zasypując dwójkę „przyjaciół” nietęgimi żartami.
-
A to ci bliska przyjaźń! - zawył ubawiony Hoggar.
Ciągnięty
przez rozchichotaną czarodziejkę Est oddalił się pośpiesznie.
-
Jest wasz, chłopaki! - wykrzyknął ze śmiechem. - Tylko nie spijcie go za
bardzo!
I
umknął w tłum biesiadników, nie dostrzegając wzburzenia Jeroda, ani nie słysząc
pieprznych komentarzy, jakich nie szczędzono przodownikowi. Nikt prócz zastępcy
nie był zgorszony takim obrotem spraw, a wzięty na języki Colonell nie miał
lekko.
Usiłujący
ignorować sprośne żarciki śniady mężczyzna oparł się łokciem o blat stołu i
zasłonił sobie oczy dłonią, lecz nic nie mogło zakryć jego zawstydzenia. Nie,
na trzeźwo tego nie zdzierży. Złapał kubek Estiego i jednym tchem wychylił jego
zawartość, wywołując falę śmiechu i gwizdów. Uderzył osuszonym naczyniem w stół
domagając się dolewki i ocierając nadgarstkiem kącik ust uśmiechnął się
wyzywająco do swoich ludzi.
Zanoszący
się ze śmiechu Hoggar więcej wina rozlał, niż przelał do podsuniętego kubka.
-
Ma chłopak jaja, żeby tak przy wszystkich!
Colonell
podniósł pełen kubek w toaście. Obejrzał się po naśladujących go kompanach i
zagrzmiał w odpowiedzi:
-
A żebyś kurwa wiedział, że ma!
***
Nie wszyscy tej nocy bawili się na
dziedzińcu Twierdzy. Z prywatnych komnat Tyrda Niedźwiedziogrzywego rozciągał
się najlepszy widok na huczną zabawę. Nie to jednak było powodem spotkania
dwójki mężczyzn w tym konkretnym pomieszczeniu. Radosna wrzawa docierała do ich
uszu, echem odbijając się od ścian przestronnej, zasnutej cieniem sypialni,
lecz oni na to nie zważali. Ich umysły sięgały nocy wstecz.
Wyglądający
na podwórzec Mag splótł ręce na pochylonych plecach. Strzeliste płomienie
ogniska wprawiały w ruch cienie na jego zniszczonej twarzy. Nigdzie nie
dostrzegał Estalavanesa. Jego wzrok może i pogarszał się z każdym dniem, ale
tak charakterystycznej persony trudno nie zauważyć pośród morza ludzi. Liczył,
że uczeń skorzysta z możliwości zabawy, aczkolwiek miał także na uwadze, iż całkiem
nowe, potworne doświadczenia zdruzgoczą go, skłaniając do wtórnego zamknięcia
się w sobie.
Starzec
nie podzielał radości świętujących najemników, co nie znaczyło, że nie cieszy
się ich zwycięstwem. Wątpił, by byli tak weseli mając świadomość, że wcale nie
wygrali. Ta nic nie znacząca potyczka podbudowała morale, owszem, lecz było to
zwycięstwo iluzoryczne i nierzeczywiste, jako że oddane z woli rycerza-dowódcy.
Między Wszechmocnymi a prawdą, Kompania Najemna Niedźwiedzi przegrała w dniu, w
którym Zakon Paladynów wypowiedział im wojnę. Nie było sensu rozpowiadać tych
ponurych spostrzeżeń na głos, a już na pewno nie w obecności zaślepionego
ambicjami człowieka mieniącego się ich przywódcą.
-
Jak sam widzisz, staruszku, twoje wizje słabną - kpina w głosie Tyrda cięła jak
klinga jego miecza, celnie i głęboko. - Wieściłeś upadek, a mimo to pniemy się
na szczyt.
-
Pniemy się na szczyt tylko po to, by upadając złamać sobie kark - odparł
niewzruszony mnich. Przelotnie zerknął na rozmówcę, ale ten zajęty był
polerowaniem pancerza zdjętego z pokaźnego manekina. Wpadające przez okna
światło lśniło na wypieszczonym kawałku stali. - Jedną bitwą nie wygrywa się
wojen, Tyrdzie.
-
Królewski szczeniak z podkulonym ogonem zrejterował do Adeili, a wojska jego
sojuszników poszły w rozsypkę, podstawiając się pod nasze miecze. - Olbrzymi
mężczyzna przerwał pracę, by z politowaniem spojrzeć na doradcę. - Jak to
nazwiesz, jeśli nie zwycięstwem?
-
Manewrem - mruknął jakby do siebie Mag. - Sam pomyśl, Tyrdzie. Zakon odpuścił
stanowczo zbyt prędko. To niepodobne, by zawzięty łowca wypuścił ofiarę, mając
ją w garści.
-
Doprawdy, Magu, dajże wreszcie spokój swym ponurym wizjom i przebłyskom. Ten
gołowąs o arystokratycznej buźce od samego początku nie miał z nami szans. Ale
żeby synalek króla podawał się za rycerza-dowódcę i mieszał w konflikt? No, no…
- Cichy gwizd przeszył powietrze, gdy szmatka nasączona olejem do polerowania
znów poszła w ruch. Tyrd osobiście zajmował się swoim rynsztunkiem, uważając,
że bycie niezwyciężonym zależało nie tylko od siły, lecz i znajomości
dźwiganego ekwipunku. Jest wojownikiem z krwi i kości, nie to co poniektórzy zakuci
w stalowe pancerzyki chłopcy bawiący się w wojenki. - Młokos jego pokroju nie
wie jak zwycięża się bitwy. Niechaj więc pohańbiony wraca na sale bankietowe
ojczulka, gdzie jego miejsce.
Mag
wierzył, iż właśnie rzeczony „młokos
jego pokroju” wygra bratobójczą
wojnę sięgającą progu Śródlądu. Sir Aarim przybył pod Twierdzę wiedziony
pragnieniem sprawdzenia młodzieńca, którego tak usilnie stara się pozyskać. Co
nim powoduje? Jakie znaczenie ma dla niego Estalavanes? Nie wyjawił tego, a on
sam nie naciskał, świadom, że stosuje podobną taktykę zdradzania jak
najmniejszej ilości informacji przy jednoczesnym uszanowaniu wymaganej
kurtuazji.
Cisza
za oknem przykuła uwagę przygarbionego człowieka. Nie trwała jednak długo,
zaraz bowiem głosy wybuchły z nową mocą i poniosły się po okolicy radosnym
krzykiem. Mag z uśmiechem przyjął gromko skandowane imię. Mógł sobie tylko
wyobrażać, jak w tej chwili czuje się jego młody uczeń. Ciepły uśmiech pogłębił
otaczające usta zmarszczki.
Kawał
stali zgrzytnął, a wielkie łoże skrzypnęło, gdy Złowieszczy Niedźwiedź poderwał
się z siedziska. Był wściekły. I dał temu wyraz, uderzając pięścią w ścianę tuż
przy drewnianej ramie okna, przez które patrzył doradca. Jego szerokie nozdrza
rozdęły się, kiedy wzrokiem pełnym nienawiści śledził białego elfa wciąganego w
głąb zbiorowiska. Jak trafnie zgadywał Mag, ani chybi poszukiwał pretekstu, by
skrócić chłopaka o głowę.
Mag
popatrzył z ukosa na przyjaciela, a miękki uśmiech zgasł, zastąpiony jawną
niechęcią, która na dźwięk słów przywódcy przeistoczyła się w niespotykaną u
łagodnego staruszka wrogość.
-
Ten twój biały szczur niepotrzebnie wtrącił się do walki. Użył tych przeklętych
sztuczek i co mu z tego przyszło? Ledwie uszedł z życiem. Nie powiem, by mi to
odpowiadało.
-
Twój syn przyczynił się do jego ocalenia, Tyrdzie - stwierdzenie doradcy
uderzyło nisko i wyjątkowo boleśnie, choć ten spojrzenia nie odrywał od
wydarzeń rozgrywających się na dziedzińcu, gdzie Estalavanes odnalazł Leos oraz
Colonella. - Dwójka twoich dzieci upodobała sobie mojego ucznia. Cóż mam o tym
sądzić, Niedźwiedziu?
Tyrd
warknął z frustracją. Do szału doprowadzała go myśl, że jego wyrodny syn
nawiązał przyjacielską relację z tym cholernym cudakiem i to tak bliską, że
gotów był przeciwstawić się ojcu i przywódcy zarazem.
-
Ten przybłęda robi to celowo - wywarczał Niedźwiedź. - Celowo odbiera mi
wszystko, co ma dla mnie jakąkolwiek wartość!
-
Estalavanes nie wie, że Colonell jest twoim synem. Być może snuje domysły, lecz...
- Starzec potrząsnął łysą głową. - Twoje oskarżenia, z całym szacunkiem, uważam
za bezpodstawne. Swoim postępowaniem trzymasz ich na dystans. Jesteś
nieprzystępny, tym samym oddalasz się od tych, którzy rzekomo posiadają dla
ciebie wartość.
-
Do cholery, starcze! Jestem wojownikiem i przywódcą, a nie przeklętą piastunką!
Moi ludzie muszą widzieć we mnie siłę i odwagę, potomek czy nie, jeden pies!
Moje serce jest twarde niczym stal i uderza równie mocno!
-
Zatem po cóż go szukałeś, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy? - Mag nie dawał za
wygraną. Spoglądał to na postawnego człowieka, to na ucztę pośród roztańczonych
błysków płomieni. - Dlaczego kazałeś mi go ocalić?
-
Bo to moje jedyne dziecko z prawego łoża. Reszta jest jak wiejskie kundle,
spłodzone przypadkiem gorzkie owoce przyjemności, ot co! – Tyrd machnął wielką
dłonią, jakby odtrącał niewidzialną przeszkodę. - Mając jego, nie martwię się o
przedłużenie linii rodu.
Czarne
oczy leciwego człowieka patrzyły w dal, nic już nie dostrzegając. Mag był
zmęczony. Zmęczony życiem. Zmęczony ciągłymi zmaganiami z bezrozumnymi ludźmi i
obłędem spowijającym jego umiłowaną krainę. Czy wolno mu było zaryzykować myśl,
że nawet Wszechmocni byli zbyt zmęczeni, by troszczyć się o swoje chaotyczne,
wyrywające się spod władania dzieło? On nie odkryje prawdy, ale nie znaczyło
to, że inni nie będą w stanie. Jego dzieje chylą się ku końcowi, a on nie ma
sił na walkę. Nie ocali już nikogo, czego najlepszym dowodem był Złowieszczy
Niedźwiedź. Niegdysiejszy mnich nie potrafił naprowadzić przyjaciela na
właściwą drogę, Tyrd odszedł zbyt daleko. Opuścił rodzinę, opuścił jedynego
przyjaciela, opuścił siebie samego i nim się zorientuje, nic mu nie zostanie.
Absolutnie nic. Biedny, biedny głupiec.
Mag
westchnął, a jego stłumiony żalem głos z ledwością przebijał się przez
niestosownie radosny zgiełk dobiegający z podwórza.
-
Jego plemienny tatuaż nie miał przedstawiać niedźwiedzia, prawda?
Przywódca
wzdrygnął się, jak gdyby wbito mu ostrze w odsłoniętą pierś. Nerwowym
szarpnięciem poprawił futro na ramionach i chrząknął.
-
To nie ma znaczenia. Spłodził go niedźwiedź i tylko to się liczy: krew krzepkiego
mężczyzny.
-
Nie zdradził, z jakiego plemienia się wywodzi.
Tyrd
zmilczał dalsze słowa, podobnie jak Mag. Obaj wpatrywali się w punkt, w którym
przebywał elf oraz dwójka młodych Niedźwiedziogrzywych. I podczas gdy starzec
delikatnie się uśmiechał, tak przywódca wręcz kipiał z gniewu.
-
Nie ciesz się tak, głupcze! - ryknął olbrzym, tracąc resztki opanowania. - Do
mnie należy ostatnie słowo!
-
Cóż zatem uczynisz?
-
Złożę ofertę zwyciężonym.
Mag
zadarł brodę, by spojrzeć na podejrzanie spokojnego Tyrda. Wahania nastrojów
nie były niczym niezwykłym w przypadku tego wojowniczego furiata.
-
Ofertę mariażu, jak mniemam?
Dziki
grymas przeciął kudłatą twarz przywódcy.
-
A i owszem – wymruczał Tyrd. - Pierworodny Złowieszczego Niedźwiedzia,
przywódcy Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, jest obecnie w cenie. I poprzez
małżeństwo uzyska dla mnie tytuł szlachecki oraz ziemie pod moje rodzące się
królestwo. Któż nie połasi się na koneksje z największą siłą militarną w
Estarionie? Tylko głupcy!
-
Największą siłą militarną w Estarionie wciąż pozostaje Zakon Paladynów,
Tyrdzie. W tym względzie nic… - Mag zamilkł i przytknął sękate palce do ust.
Maskując niestosowny uśmieszek wsłuchał się w się ryk najemników, przechodzący
w gwizdy i okraszone śmiechem rubaszne pokrzykiwania. - Cóż, młody
Niedźwiedziogrzywy nie zapatruje się na twoje plany ożenku, przyjacielu.
Tyrdem
wstrząsnęło. Znajomość syna z białym szczurem właśnie nabrała znamion intymnej
relacji. Mężczyzna z mężczyzną, pal licho! Jego pierworodny i ten suczy syn!
Jeszcze
raz łupnął pięścią w kamienną ścianę i z gniewnym warknięciem wrócił na
miejsce, gdzie ponownie złapał za pancerz oraz szmatę. Polerował tak
intensywnie, że niechybnie wytrze dziurę na środku kirysa.
-
Przyłożyłeś do tego rękę, stary dziadu!
To
nie było pytanie. Wypowiedziane grobowym głosem zdanie było oskarżeniem,
którego Mag nie zamierzał puszczać mimo uszu.
-
Bynajmniej, Tyrdzie... - Mag nie opuszczał swojego stanowiska przy oknie, z
którego śledził poczynania ucznia. Czyżby chłopak upił się do tego stopnia, by
nie dbać o to, jak postrzegają go inni? Zabawne. - Zapalnikiem tego ognia był
Colonell.
-
Ale wiedziałeś o tym!
Następny
niedorzeczny wyrzut.
-
Owszem. Od początku wiedziałem, że twój syn, a mój wychowanek, ma nietypowe preferencje.
A że wyrósł na rozsądnego, odpowiedzialnego mężczyznę i upatrzył sobie mojego
ucznia, to już całkiem odmienna kwestia. By nie rzec, indywidualna.
Zwinięta
szmata uderzyła w szybę tuż przy skroni Maga.
-
Działasz mi na nerwy, starcze! Rzucasz mi kłody pod nogi i sabotujesz moje
działania, nawet teraz, kiedy sam zrzekłeś się przywództwa! Odpuścisz wreszcie,
czy mam cię do tego zmusić?!
Zgarbiony
staruszek przymknął ciężkie powieki i odetchnął głęboko. Desperacja przemawiała
przez jego przyjaciela. Desperacja i ta podstępna moc zapuszczająca korzenie w
jego gniewnym sercu.
Mnich
obrócił się w stronę rozwścieczonego Tyrda i spoglądając na niego posłał mu
smutny, pobłażliwy uśmiech.
-
Przecież wiesz, że długo nie pociągnę. Oszczędź mi więc swych gróźb i
połajanek, stary druhu. W imię dawnej przyjaźni.
-
Stare dzieje… - mruknął Niedźwiedź. Przez dłuższą chwilę milczał, uspokajając
oddech i odzyskując panowanie nad emocjami. - Dzieje stare jak ty sam… druhu. Nie
licz na to, że odejdę od swojego zamysłu. Colonell ożeni się z którąś ze
szlachcianek, chce tego czy nie, gówno mnie to obchodzi.
-
Prędzej skały zaczną śpiewać, aniżeli twój syn posłucha ojcowskiego rozkazu.
-
Zatem rozkaz wyda mu nie ojciec, a przywódca.
Mag z rezygnacją pokręcił głową. Jakby cokolwiek to zmieniało, ty biedny głupcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz