piątek, 18 lipca 2025

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 25

Kompania Najemna Niedźwiedzi miała nielichy powód do świętowania. Niemal wszyscy mieszkańcy Twierdzy radowali się ze zwycięstwa, jakie najemni odnieśli w walce z zaciężnymi Unii Możnych. Nawet poniesione straty nie mogły odebrać im euforii wynikającej z wielkiego dokonania, gdyż nie byle czym było przepędzenie wysłanników Zakonu Paladynów spod murów czarnej warowni. Jednakże słodycz zwycięstwa jednych doprawiona była goryczą utraty drugich. Wielu obrońców zginęło w nierównym starciu, opłakiwanych przez przyjaciół i braci, a jeszcze więcej spośród żywych przysięgało pomścić ich w niedalekiej przyszłości. Wieszczyli, iż triumfujący Złowieszczy Niedźwiedź pójdzie za ciosem i ruszy na osłabionych szlachciców, nim ci zdołają pozbierać się po porażce. Jego sen o królestwie jeszcze nigdy nie był tak bliski spełnienia.

Tak oto krwawa gorączka południa sięgnęła północy Estarionu.

Szczątki kompanów zebrano w jednym punkcie na pobojowisku i spalono, a każdy zdolny do złożenia im hołdu najemnik uczestniczył w pospiesznie przygotowanej ceremonii. Miecze zabitych obrońców powiększyły rdzewiejące na błoniach cmentarzysko świadcząc ponuro o ich odwadze oraz oddaniu bractwu, z którym związali swe gwałtownie przerwane żywoty. Tym razem czarodzieje przyłączyli się do ponurego wydarzenia, choć był to raczej efekt obowiązku względem poległych, aniżeli ich chęci. W bitewnej zawierusze życie postradało trzech nieostrożnych adeptów i jedna adeptka, lecz mimo rozpaczy magowie wykazali się wytrwałością oraz determinacją. Byli gotowi poprowadzić starcie do samego końca, czym zaskarbili sobie szacunek zaprawionych wojaków.

Zanim przystąpiono do przygotowań pogrzebowych, rannych odprowadzono do przyświątynnego szpitala. W międzyczasie potrafiący utrzymać się na nogach mężczyźni przyjęli na siebie obowiązek uprzątnięcia pogorzeliska. Kapłani Sarvatesa również nie narzekali na brak zajęcia - ich niebywała wiedza pomogła przeżyć dziesiątkom ludzi. Oraz białemu elfowi będącemu nie lada zagadką dla utalentowanego Oswyna.

Kapłan w kwiecie wieku, pierwszy świadek niezwykłego gojenia się śmiertelnych ran chłopaka, był zdumiony widokiem brudnych i wciąż broczących nacięć. Nie miał jednak czasu, by roztrząsać to niezrozumiałe zjawisko. Dwa poziome rozcięcia nad lewym biodrem zdezynfekował, a ich krańce natarł maścią i starannie zaszył. Powstrzyma to krwawienie, skóra wkrótce się zrośnie, ale zostaną wyraźne blizny. W jego mniemaniu niewielka to cena za utrzymanie się przy życiu. Za utrzymanie przy życiu przywódcy, który bez najmniejszego wysiłku siał spustoszenie na polu bitwy i rozgromił przeważającego liczebnie wroga.

Oswyn od Sarvatesa wykrzywił wąskie wargi w lekkim uśmieszku. Podczas pracy nad uczniem Maga zdążył usłyszeć mnóstwo historyjek i plotek dotyczących niezwykłego pacjenta, lecz nie przypuszczał, że z niepozornego worka wyjdzie aż takie szydło. Jak dziś dzień pamiętał fenomen sprzed siedmiodnia, kiedy to biały elf, na skraju śmierci, samą tylko myślą omal nie spalił szpitala świątynnego. Od tamtej pory kapłani używali wyłącznie zaklętego światła. I wszystko to za sprawą młodzieńca niemogącego wykrzesać z siebie ani krzty magii.

Spojrzenie mężczyzny badającego ranę na białej szyi powędrowało w kierunku szczupłej dłoni i zdobiącego ją złotego tatuażu. Jak słusznie podejrzewał, stary Mag nie wyjawił mu wszystkiego. Musiał mieć ku temu dobry powód, w innym wypadku ostrzegłby najlepszego spośród kapłanów przed ewentualnym zagrożeniem. A skoro tak…

- Narthonie - zawołał do przechodzącego obok nowicjusza - przynieś jeszcze jeden usypiacz. Bardzo bym nie chciał, aby mój pacjent obudził się w trakcie szycia.

Młody człowiek posłusznie przyjął polecenie i ruszył po medykamenty znajdujące się w szafce po przeciwnej stronie sali szpitalnej.

Uśmiech Oswyna ostygł, gdy ostrym nożykiem wprawnie odcinał nić od szpulki. Rana na szyi nie będzie dla niego wyzwaniem, niemniej wolał podjąć wszelkie dostępne środki ostrożności, aniżeli dopraszać się marudnych czarodziejów o cokolwiek. Kto wie, czy tym razem strop nie zawali im się na głowy.

***

Przez uchylone okno balkonowe wpadały odgłosy hucznego świętowania. Muzyka i śpiew przeplatały się z gromkimi śmiechami zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Świętowali zwycięzcy, świętowała służba, świętował każdy, kto tego potrzebował.

Blask pojedynczej lampy krył większą część sypialni w przyjemnym, miękkim cieniu. Zbudzony odgłosami biesiady Estalavanes rozchylił powieki. Nie był jeszcze w pełni świadom miejsca, ale rozpoznał sufit, na którym cienie układały się w znajome kształty. Ostatnim, co zapamiętał przed utratą przytomności, były złote tęczówki rzucające refleksy roztańczonego ognia. I miecz. Miecz tak długi, że on sam nie byłby w stanie władać nim z wprawą rycerza-dowódcy. Miecz o ostrzu splamionym jego krwią.

Przełknął i poczuł towarzyszący temu dotkliwy ból. Sięgnął omdlałą ręką do szyi. Pod palcami wyczuł szorstką powierzchnię bandaża i w tym samym momencie wspomnienia uderzyły w niego niczym wzburzona fala, zakrywając całego i porywając ze sobą aż na samo dno.

Podniósł się gwałtownie i z głośnym warknięciem padł na poduszki. Od tego zrywu rwało go w boku. Oddychał płytko, pot zrosił jego chłodną skórę. Walcząc ze zbudzonym, narastającym bólem starał się połączyć zdarzenia w chronologiczną całość. Nie umiał się skupić. Dłońmi znów dotknął opasanej materiałem szyi. Zsunął palce wzdłuż nagiej piersi i niżej, pod żebra. Szeroki pas opatrunku zabezpieczał pozostałe rany. Dłoń samoczynnie powróciła na szyję. Tak niewiele brakowało, by już nigdy nie złapał tchu...

Zaniepokojony zastanawiał się, dlaczego organizm przestał się regenerować. I dlaczego magia lecznicza paladyna nie zadziałała na poparzenia. Z wahaniem uniósł pozbawioną rękawiczki lewą rękę, kiedy nieznaczny ruch przy łóżku przykuł jego uwagę. Już chciał zapytać Cola, czy wszystko z nim w porządku, kiedy gościem okazał się zgoła kto inny.

Stary mistrz zbliżył się na tyle, by jego wymizerowane oblicze było wyraźne w rozproszonym świetle.

- Spodziewałeś się kogoś innego, Estalavanesie? - żartobliwy ton człowieka zabrzmiał chrapliwie w uszach półsmoka. - Rozumiem, że widok starego nauczyciela nie cieszy cię tak samo, jak widok młodego przyjaciela.

Palący wstyd ogarnął leżącego chłopaka, a jego zażenowana mina poszerzyła szczery uśmiech goszczący na ustach łysego mężczyzny.

- To nie tak, mistrzu. Ja... Jak rany, przepraszam. Nie spodziewałem się, że będziesz przy mnie czuwał.

- Colonell także się tego nie spodziewał, jednakże po krótkiej dyskusji udało mi się odprawić go na biesiadę. - Starzec omiótł wzrokiem owiniętą kołdrą sylwetkę ucznia, zatrzymując się na jego szyi. - Oswyn z pieczołowitością zajął się twoimi ranami. Potrzebowałeś solidnej drzemki, natomiast przodownik winien być teraz ze swoimi ludźmi i zasłużenie świętować zwycięstwo. - Obróciwszy się na pięcie, mnich podszedł do drzwi balkonowych i rozwarł je szerzej, wpuszczając do pomieszczenia więcej nocnego powietrza oraz radosnego gwaru. - Doskonale sobie poradziłeś, Estalavanesie. Jestem z ciebie dumny.

Chłopaka przeszedł dreszcz, bynajmniej nie wywołany napływającym doń chłodnym powiewem. Wcale nie obudził się z koszmarnego snu. To wszystko było prawdą. Poczuł się zagubiony. Coś łamało go w środku, a od tego pękało mu serce. Gapił się na swoje dłonie nie wiedząc, co powiedzieć.

Mag obserwował go przez dłuższą chwilę.

- Jeżeli czujesz się na siłach, powinieneś wyjść i się pokazać. Wczorajszej nocy zakończyła się bitwa, a opowieści o twych wyczynach z każdym kolejnym najemnikiem nabierają coraz barwniejszych szczegółów. - Mag zaśmiał się pod nosem. Zapewne sam wysłuchał co lepszych z nich. - Jesteś bohaterem, chłopcze, co nie w smak niektórym osobom.

Est domyślał się, że te osoby to tak naprawdę jedna ogromna osoba, której bezmyślnie ruszył na ratunek. A potem wpadł w tarapaty, ponieważ starcie z sir Aarimem Asmodeuszem okazało się niebotycznym wyzwaniem, niemalże przypłaconym życiem, gdyby Col nie przyszedł mu z odsieczą. A później… nie było już nic, chociaż sceny śmierci - zmasakrowane ciała ludzi i zwierząt - napastowały go bez ustanku.

- Mistrzu, ja… zabijałem ludzi - szepnął. Dźwignął się w pościeli i usiadł, jakby cały ból odszedł w niepamięć. Głos mu się łamał, gdy zaciskał i luzował palce. Robiło mu się niedobrze, a łzy płynęły, łącząc się na drżącej brodzie i kapiąc na kołdrę. - Płonęli żywcem, konali w okrutnych męczarniach. I to wszystko ja spowodowałem. Ja odebrałem im życie… Ja… - Na wnętrzu białych dłoni ujrzał krew spływającą wzdłuż przegubów i przedramion. - Zabiłem… Spaliłem ich… A ten Głos… Nie, to byłem ja...

Mistrz w milczeniu wrócił do ucznia. Siadając na skraju posłania ojcowskim gestem przygarnął go do siebie i objął żylastymi, wciąż silnymi ramionami. Drętwiejący Est natychmiast zapomniał o otaczającym go świecie oraz pulsujących świadectwach minionego starcia. Ręce, na których jeszcze przed momentem widział krew, bez wahania otoczyły niknącego w oczach starego człowieka.

Po raz pierwszy Est był tak blisko opiekuna. Tuląc się do niego niby mały chłopiec szukał bezpieczeństwa w ramionach troskliwego rodzica, zapewnienia, że zły sen minął i od tej pory wszystko będzie dobrze. Ale żadne słowa pocieszenia nie padły z ust mistrza.

Ten z pozoru nic nie znaczący czyn przerwał tamę uczuć i chłopak zaczął spazmatycznie szlochać w tunikę mistrza.  Nie miał pojęcia jak długo trwali tak w bezruchu i nie dbał o to. Nie obchodziła go zabawa na dziedzińcu. Nie obchodziło go, co wydarzy się jutro. Wbrew wszelkiemu pojmowaniu cieszył się tą trudną chwilą, w której odnalazł ojca w niespokrewnionym, zupełnie obcym człowieku, przy którym mógł wypłakać z siebie cały żal i gniew, smutek oraz wściekłość, a także strach. Mag go rozumiał.

Est uspokajał się. Wyciszony, z policzkiem wspartym na barku mistrza wpatrywał się tępo w ścianę absolutnie nic nie czując. Emocje uleciały z niego pod opiekuńczym dotykiem starego człowieka. Pozostała wyłącznie pustka. I ciemność wypełniająca powstałą w ten sposób próżnię.

Delikatnie odsuwając od siebie podopiecznego, Mag złapał go za ramiona i przytrzymał mocno. Zajrzał w zapuchnięte od łez oczy opieszale zwracające się w jego stronę. Jeśli w Estalavanesie zaszła jakakolwiek zmiana, nie była ona widoczna. Traumatyczne zdarzenie z całą pewnością odbije się na jego niestabilnej psychice i wielce ważnym było, by w chwilach zwątpienia trzymać go w ryzach. Drugi głos, który słyszy w głowie, objawienie w mocy oraz dojrzewanie ciała i umysłu znacząco wpłyną na charakter rozwijającego się młodzieńca. A wspólnie spędzony czas nieubłaganie dobiegał końca. Od zakończenia szkolenia dzielą ich dni, w optymistycznych prognozach - miesiąc. Wizje się nie pojawiały, jak gdyby historia zamknęła swój bieg i prowadziła wybrańców ku spełnieniu przeznaczenia. Jak gdyby Macierz Mocy pozwoliła wreszcie odpocząć zmęczonemu człowiekowi stojącemu u kresu życia.

Mag przeżyłby jeszcze z sześćdziesiąt lat, niestety jego fizyczna powłoka nie wytrzyma długotrwałego przeciążenia związanego z nienaturalnym starzeniem. Cóż, przynajmniej żył najlepiej jak potrafił. I niczego nie żałując ścisnął ramiona ucznia w pokrzepiającym geście.

- Estalavanesie, tak oto zamyka się cykl – rzekł. - Życie rodzi się i umiera, taki bowiem jest początek oraz koniec wszystkiego. Młode wypiera stare, harmonicznie i niezmiennie. - Niezwykłe kocie oczy przypatrywały się pomarszczonej twarzy mistrza z uwagą, jakiej na próżno szukać u najgorliwszych spośród uczniów. - Życie to płynąca w korycie rzeka lub, jeśli wolisz, krew w żyłach. Nie zmienisz ani nie zatrzymasz jej biegu, lecz możesz go przerwać. I czasem jest to konieczne, by nie dopuścić do niekontrolowanej powodzi i dalszych zniszczeń. Czasem koniecznym jest zaburzyć tę równowagę, by ocalić bezlik niepowiązanych z konfliktem istnień. Estalavanesie, ta bitwa była zaledwie początkiem tego, co cię czeka, dlatego nie patrz za siebie na to, co było. Bądź uważny na to, co dzieje się wokół. Przewiduj, myśl, czuj i pamiętaj, kim jesteś. - Czuły uśmiech rozjaśnił wyniszczone oblicze zmęczonego życiem mnicha. W czarnych jak onyksy oczach rozbłysła wesoła iskierka. - Estalavanesie, jesteś dla mnie jak upragniony syn. Żałuję, iż nie dostaliśmy więcej czasu, aczkolwiek cieszy mnie, że zdołałem zaszczepić w tobie ducha ideologii, jaką sam wyznaję, z poszanowaniem życia oraz świata nas otaczającego. Pragnąłem przekazać ci wszystko, czego sam się nauczyłem i doświadczyłem, lecz czas nam nie sprzyja. Sądzę, że mógłbym umrzeć spełniony ze świadomością, że to ty będziesz kontynuował moje dzieło.

Na zakończenie poklepał plecy elfa i puścił go, odsuwając się, by dać mu więcej przestrzeni.

Skonfundowany wyznaniem mentora Est wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę, po czym spuścił wzrok na artefakt złocący lewą dłoń. Ogniwa bransolety nie wtapiały się głębiej w tkanki. Ulokowane tuż pod skórą połyskiwały w nikłym świetle niczym tatuaż, którego funkcja nadal pozostawała tajemnicą.

Syn.

Posmakował tego nowego słowa, wyrył je sobie w pamięci, by wspominać je, kiedy stanie na granicy melancholii i zwątpienia. Ojciec i syn. Mistrz i uczeń. Człowiek i półsmok.

- Mistrzu… - zaczął zdławionym głosem. Musiał odchrząknąć, by przestał drżeć. - Mistrzu, czy naprawdę wierzysz, że uda mi się kontynuować twoje dzieło? Że sprostam odpowiedzialności, jaką składasz na moje barki?

- Od samego początku była ona pisana tobie, Estalavanesie.

- Ale ja… - Est urwał, delikatnie kręcąc głową i spoglądając na nauczyciela. - Ja nawet nie wiem, kim jestem. Wspomnienia bransolety zatarły się, są teraz mglistym powidokiem, echem wydarzeń sprzed lat. Moim ojcem jest smok, a matką biała elfka, do której jestem podobny. I tyle. Poza tym Głos... będący moim, a zarazem mówiącym tak wiele obcych słów, przejawiający myśli, jakich nie podzielam...

- Chłopcze, to, kim wydajesz się być, nie ma najmniejszego znaczenia, dopóki jesteś sobą. - Mag pochylił się ku białej twarzy podkreślonej łagodnym poblaskiem lampy. - Dopóki nie zatracisz własnej, niedawno odnalezionej tożsamości i nie zgubisz obranego celu, podołasz wszystkiemu, z czym przyjdzie ci się skonfrontować. A doskonałym tego przykładem powinno być spotkanie z rycerzem-dowódcą z Adeili.

Est nadgarstkiem otarł powieki i pociągnął nosem, w którym wzbierała szczypiąca wilgoć.

- Bez pomocy Colonella nie byłoby tej rozmowy – mruknął. - Sir Aarim dokończyłby dzieła.

- Czyżbyś zapomniał co mówiłem o przyjaciołach, chłopcze? - Pobłażliwy uśmiech sędziwego człowieka przybrał nagle tę zdumiewającą przewrotność, tak niepasującą do oblicza o dobrotliwym wyrazie. - Nie przywiązuj ich do siebie. Nie szukaj ich. Oni sami cię znajdą, własnowolnie dołączą do ciebie i wspierać cię będą we wszystkim, co robisz. Od ciebie zaś zależy, czy im na to pozwolisz.

Gdyby nie wesołe pokrzykiwania, muzyka oraz śpiewy dolatujące z dziedzińca, zalegająca pomiędzy mistrzem a uczniem cisza stałaby się nieznośnie ciężka. Mag wstał i obracając się w kierunku balkonu, zwrócił swe słowa do podopiecznego.

- Zaufaj mi, chłopcze, dobrze ci zrobi odrobina rozrywki wśród przyjaciół. Szczególnie teraz nie przebywaj ze swoimi myślami w samotności. - Rzucił ostatnie spojrzenie w stronę Esta i już zmierzał ku wyjściu z jego sypialni. - Jutro będziemy mieć wiele spraw do omówienia. Lękam się, iż nie starczy nam na nie czasu po kolacji, toteż proszę, byś zjawił się w moim gabinecie w porze śniadania. Kilka kwestii wymaga świeżego, niezmąconego umysłu. Opowiesz mi wtedy o Głosie, który bezustannie cię prześladuje.

- Mistrzu, zaczekaj! - Est zawołał za człowiekiem kładącym dłoń na klamce. - Dlaczego moje rany się nie zasklepiają?

- To bardzo dobre pytanie, Estalavanesie, lecz ja nie znam na nie odpowiedzi.

- Oparzenia sir Aarima również nie uległy mocy leczącej - dodał pospiesznie chłopak.

Mnich obdarzył ucznia przenikliwym wejrzeniem polującego sokoła. Bezwiednie skubał przy tym przerzedzoną białą brodę przyjmując do wiadomości niepokojące informacje. Sprawy znowu się komplikowały.

- Zdaje się, iż jest to kolejny problem, który będziemy zmuszeni rozpracować - odparł z namysłem i uchylił drzwi. - Ale z tym poczekajmy do jutra. Wzburzeni nic nie osiągniemy.

Kiedy Mag opuścił komnatę, Est ponownie legł na poduszkach, osłaniając oczy przedramieniem. Nie był zmęczony, bo i jak, skoro tyle spał? Rany miał opatrzone i zszyte, co wywnioskował z nieprzyjemnego rwania na boku oraz przy przełykaniu. Rzeczywiście, żeby uniknąć niechcianych myśli i nieproszonego Głosu powinien się czymś zająć.

Wysunął ręce w stronę sufitu i zbadał je z natrętną uwagą. Były białe i czyste, a mimo to krew ofiar w dalszym ciągu je pokrywała. Kapłani obmyli jego ciało, lecz sponiewieranego ducha nic nie oczyści. Zabił. I będzie zabijał. Nie ucieknie przed tym, tak jak nie ucieknie przed konsekwencjami swoich czynów. Został naznaczony i przeklęty, czego świadectwem była utrata zdolności regeneracyjnych.

Czy aby na pewno je utracił?

Sprawdź to - szeptał Głos z tyłu głowy. - Zrób użytek z kłów. Przekonaj się na własnej skórze czy to w istocie jest przekleństwo.

Est bez zastanowienia opuścił prawą dłoń i przysuwając ją do warg z mocą wbił zęby w miękką skórę, aż długie kły zgrzytnęły o kości kciuka. Ciepła krew popłynęła z czterech ran łaskocząc szczękę i zwilżając czerwony język. Ból trzeźwił umysł, gdy strwożony chłopak jak zahipnotyzowany śledził cofające się ramię. Szkarłatna ciecz obficie kapała, znacząc ścieżkę na pościeli. Przebita skóra pulsowała nieznośnie, a tkanki na powrót łączyły się w gładką całość. Uszkodzenie zregenerowało się. I to wyjątkowo szybko.

Bał się że straci przytomność pod wpływem dojmującego wrażenia oddalania się od siebie. Kilka razy powoli wciągnął powietrze w płuca, byle nie dopuścić do nasilenia mdłości. Dlaczego zrobił coś tak idiotycznego?! Co go opętało, by zachować się w ten sposób?! Ból przeminął, a jedyną pozostałością odrażającego czynu były wsiąkające w prześcieradło czerwone plamy. I zakrwawiona dłoń bez najmniejszego śladu kontaktu z zębami.

Nie zważając na rany zerwał się z posłania i pognał do stojącej na toaletce misy. Mocnym pocieraniem pozbywał się z rąk i twarzy zacieków krwi, która rdzawymi smugami zabarwiła wodę. Był przerażony. Bał się samego siebie i tego, do czego był zdolny. A raczej do czego nakłaniały go własne dzikie pragnienia. Mistrz ma rację, nie powinien być sam. Ktoś powinien bez przerwy mieć go na oku, inaczej oszaleje, zatraci się w sobie czy czymkolwiek mógł się stać. Był potworem. Już raz obrócił się przeciwko człowiekowi, którego kocha, lecz właśnie ta miłość sprawiła, że się opamiętał. Podjął się wtedy walki z istotą rozdzierającą go od środka.

Colonell! Czy ukochany człowiek zada ostateczny cios bestii, w którą się przeobrazi? Niewątpliwie okoliczności zmuszą go do tego, ale czy temu podoła?

Zrozpaczony Est nie zwracał uwagi na swój stan. Ciężko oddychając rozejrzał się po rozświetlonej lampką kwaterze. Nie licząc bandaży był nagi jak w dniu narodzin, ściekająca po skórze woda chłodziła miejsca, które ochlapała. Musi znaleźć ubrania i czym prędzej stąd wyjść. Samodzielnie nie wyzbędzie się uporczywych myśli. Nigdy się do tego przyzna, lecz w tej chwili najbardziej potrzebował towarzystwa. I jak mistrz miał słuszność w przytłaczająco wielu kwestiach, tak mylił się mówiąc, że w drodze Est będzie potrzebował kogoś, o kogo mógłby się troszczyć. Będzie potrzebował strażnika. Osoby chroniącej ludzi przed jego niepoczytalnością.

Natychmiast podszedł do komody, z której począł wyrzucać ubrania w poszukiwaniu odpowiedniego okrycia. Bielizna, para obszernych spodni, bezrękawnik, wszystko w kolorze czerni. Obowiązkowo rękawiczka, bez niej czuł się gorzej niż bez ubrań. Jeszcze tylko skarpety i buty.

Rozgorączkowany zostawił za sobą niemały bałagan i w pośpiechu opuścił sypialnię. Grube kamienne ściany zadrżały, gdy zataczając się trzasnął drzwiami. Wtopił się w ciemność ciszy nocnej opustoszałego korytarza, a w podobnej ciemności tonęło właśnie to, co nazywał swoim człowieczeństwem. Starał się nie myśleć, kiedy pokonywał strome stopnie wiodące w dół spiralnej klatki schodowej, ale było to tak, jakby nakazać sercu zaprzestania pracy. Robił to bez użycia woli, nieświadomie i naturalnie. Przed spotkaniem Maga myśli były jego jedyną metodą komunikacji z samym sobą, a teraz odnosił wrażenie, że już nie rozmawia sam ze sobą. Jest ich dwóch, choć na pozór nic się nie zmieniło. Szaleństwo. Zwariował. Postradał poczucie otaczającej go rzeczywistości i w niewielkim stopniu przeniknął do świata równoległego!

Powiało chłodem. Nim się obejrzał, dotarł do wyjścia z wieży i stając na schodach prowadzących na dziedziniec zamarł w bezruchu. Niespotykany widok poraził go jak piorun i przegnał doczesne wymysły, zastępując je skrajnym osłupieniem. Na samym środku dziedzińca płonęło ognisko - potężne płomienie wzbijały się pod samo niebo, wyciągając pomarańczowe palce do roziskrzonych gwiazd. Rozbestwiony żywioł huczał donośnie, lecz skoczna muzyka oraz gwar panujący wokół skutecznie zagłuszały jego pierwotny głos.

Est odetchnął z ulgą, ponieważ nie był to stos pogrzebowy, z którym natychmiast skojarzył zjawisko. Tym razem wszyscy się weselili, a on miał się przyłączyć do pozostałych najemników. Pozostałych przy życiu.

Wokół potężnego ognia ustawiono wyniesione z sali jadalnej stoły. Służące z szerokimi uśmiechami nosiły potrawy i dolewały napojów do pękatych dzbanów krążących pomiędzy biesiadnikami. Potem przysiadły się do mężczyzn, niekiedy siadając nawet na kolanach jednego czy drugiego wesołego śpiewaka i, podchwytując refren, do wtóru przygrywanej melodii włączały się do świętowania.

Wojownicy i czarodzieje zasiadali na podłużnych ławkach oraz naprędce skleconych siedziskach. Wszyscy zdrowo popijali z glinianych kubków, przekrzykiwali się w rubasznych żartach oraz podkolorowanych relacjach z pola bitwy, śpiewali bądź wspominali akty bohaterstwa poległych braci. Nie wyglądali na zmęczonych, a humory poprawiały się z każdym łykiem alkoholu i kęsem pieczystego.

Bębny wybijały żwawy rytm, który podjęły gitary i skrzypce. Dało się słyszeć flet przydający słodyczy piosence o nader zbereźnym brzmieniu. Mężczyźni porywali do tańca nielicznie kobiety chichoczące niczym panienki, choć parę z nich lata młodości dawno miało za sobą. Zachęcani głośnymi oklaskami i okrzykami współtowarzyszy bawili się w najlepsze. Nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, co działo się wczorajszej nocy. Przeżyli, więc mieli z czego się radować.

Est odstawał od tej wesołej, wielkiej rodziny. Był elementem absolutnie nie łączącym się z obrazkiem, w który wciąż się wpatrywał. Osiągnął swe zamierzenie stając się samotnikiem, poniekąd z przymusu, a gdy tylko zdał sobie z tego sprawę, zapragnął być taki sam jak oni: beztroski, radosny, po prostu szczęśliwy. Chciał wieść proste życie najemnika.

Sam nie wiesz czego chcesz, łajał się w myślach. A kiedy wreszcie to otrzymujesz, to okazuje się, że wcale ci to do szczęścia niepotrzebne.

Już wycofywał się w mrok wieży, gdy jego cień wydłużył się w padającym na plecy świetle. W całym tym hałasie nie posłyszał człowieka dosłownie wypadającego z klatki schodowej tuż za nim. Zszedł przybyszowi z drogi, lecz ten i tak potrącił go podczas wymijania na szerokich stopniach prowadzących z dziedzińca do Wieży Czarodziejów.

Magiczne sfery zgasły. Młody, bez wątpienia upojony alkoholem adept hydromancji obrócił ku niemu przepraszająco uśmiechniętą twarz i nagle jego mętne oczy zrobiły się okrągłe jak złote korony. Wykonując gwałtowny obrót niemal spadł ze schodów, z pijackim refleksem odzyskując równowagę i mierząc palcem w zmieszanego białego elfa.

- Na Wszechmocnych, to ty! Niech mi zęby powypadają, jeśli nie jesteś tym czarownikiem, który to sam jeden przetrzebił szlachciurów i pogonił paladyna!

Ton czaromiota był piskliwy, a reakcja na tyle gwałtowna, że kilkoro najbliżej siedzących biesiadników zwróciło się w ich stronę. Est z rosnącym przerażeniem obserwował, jak kolejne głowy poszturchiwanych najemników obracają się z zaciekawieniem, kolejne głosy milkną, muzycy przestają grać, a tańczący, ledwo łapiąc dech, oglądają przedstawienie rozgrywane na schodach wieży. Nastała cisza przerywana szuraniem, skrzypieniem desek i postukiwaniem naczyń.

Est powiódł po zgromadzonych wzrokiem czując jak posadzka osuwa mu się spod stóp. Jednakże strach przed upadkiem na oczach ludzi był silniejszy niż tymczasowe osłabienie spowodowane nadmiarem zainteresowania. Paradnie by to wyglądało - bohater wyniesiony do rangi lokalnej legendy elegancko mdlejący na schodach.

Uśmiechnął się głupio do swoich myśli.

Wtem zrobiło się głośno, kiedy ludzie wstali od stołów wiwatując na jego cześć. Wznosząc okrzyki radości unosili kubki, rozlewając napitki. Klaszcząc i skandując skróconą formę jego imienia ryczeli co tchu, aż uszy opadały od czynionego przez nich hałasu. Tarmoszący końcówkę ucha Est przyglądał się im z ekscytacją. Lęk odpuszczał, zapadał się niesiony lawiną nacierających zewsząd emocji. Atmosfera oddziaływała na niego i szarpnięty za rękę chwiejnie ruszył za młodym hydromantą do olbrzymiego ognia. Nie przeszkadzał mu przypadkowy dotyk ciepłej dłoni na odsłoniętym nadgarstku. Pozwolił wprowadzić się w tłum rozradowanych ludzi, z których każdy chciał go dotknąć, poklepać po ramieniu, wyrazić uznanie lub przyciągnąć jego uwagę. Nie czuł się z tym najlepiej, ale nie mógł zaprotestować. Oszołomiony nadmiarem bodźców i przejmujących go we władanie uczuć był liściem na wietrze pchanym w niewiadomym kierunku.

Prowadzony w głąb biesiady nie rozróżniał słów zagadujących go ludzi, ponieważ zbyt dużo osób na raz chciało z nim porozmawiać, a otaczający go tumult niczego nie ułatwiał. Był zagubiony, ponadto otwarcie okazywana sympatia znacznie go krępowała. Nie wiedząc jak postąpić milczał i uśmiechał się nerwowo do mijanych mężczyzn oraz kobiet, których nie poznawał, choć nie raz zdarzało mu się natknąć na nich w Twierdzy. Charakterystyczny ludzki zapach łączył się z ostrą wonią dymu, potu, alkoholu oraz pieczonego mięsa, uderzając w wyostrzone zmysły. Gorąca fala sięgająca białej skóry mogła być efektem bliskości ognia, lecz Est podejrzewał, że to emocje gorzeją w jego łomoczącym sercu. Był pobudzony do granic wytrzymałości, żołądek zaciskał się w supeł, a myśli osiadały ciężko na dnie umysłu w oczekiwaniu nie wiadomo na co.

Gdzieś w ciżbie mignął ciemniejszy odcień skóry. Est zatrzymał się raptownie i wypatrując czarnego malunku lub ciemnozielonej bluzy bezwiednie szarpnął prowadzącego go hydromantę. Młodzik obejrzał się na bohatera i poluzował chwyt, uwalniając go z coraz mniej przyjemnego uścisku.

Est ruszył w stronę przodownika jak pies spuszczony z łańcucha. Otaczający go ludzie rozstępowali się przed nim, siadali na uprzednio zajmowanych miejscach czy też wracali do rozrywek, nie szczędząc mu przy tym wyrazów podziwu i radosnych zawołań. Ktoś wcisnął mu kubek ze słodkim winem w dłoń. Jeszcze kto inny częstował go pieczywem i mięsem, ale Est grzecznie odmawiał. Przeciskał się przez tłum ludzi uważając, by nikogo nie oblać alkoholem po brzegi wypełniającym gliniane naczynie.

Uzdolnieni muzycznie najemnicy zagrali skoczną melodię. Oklaski dla tańczących wybuchały raz po raz, naprzemiennie ze śmiechami i pijackimi przyśpiewkami. Zabawa trwała w najlepsze i nic nie wskazywało na to, by rychło się skończyła. Noc była młoda, a sił nie ubywało nikomu.

Miejsce obok Colonella było wolne, co wcale nie dziwiło. Wytatuowany mężczyzna, nie przerywając pogawędki ze zwiadowcami, powitał przyjaciela krzywym uśmieszkiem i nawet jeśli widok uwielbienia na białym obliczu go rozczulił, to nie dał tego po sobie poznać.

Est dopiero co się rozsiadł, gdy z nagła porwany został w objęcia przeszczęśliwej Leos, która przysiadła się do stołu. Burza miodowych pukli omotała chłopaka ze wszystkich stron, a granatowe oczy błyszczały, kiedy wpatrywała się w niego z podziwem wymalowanym na piegowatej twarzyczce. Est jęknął i nieco podciągnął koszulkę, wskazując opatrunek. Dziewczyna zakryła usta zauważając też bandaż na jego szyi.

Jej reakcja zapoczątkowała nawałę pytań, których tak czy inaczej chłopak by nie uniknął. Wreszcie poddał się namowom ogółu i bardzo powściągliwie zrelacjonował przebieg pojedynku z sir Aarimem Asmodeuszem, księciem Estarionu. Oszczędził zebranym przy stole ludziom kompromitujących szczegółów oraz zbędnych upiększeń przedstawiając wszystko tak, jak jego zdaniem było naprawdę.

- Macie mnie za bohatera, a prawdą jest, że gdyby nie Colonell, nie wyszedłbym z tego żywy - zakończył, zwracając spojrzenie na bacznie przysłuchującego się przodownika.

Col zbył jego wdzięczność nonszalanckim wzruszeniem ramion, jakby była to dla niego codzienność. I w pewnym sensie była, nie pierwszy raz bowiem ratował tego lekkomyślnego dzieciaka ze szponów śmierci.

Jeden ze zwiadowców pochylił się nad blatem i wysuwając kubek poprosił sąsiada o uzupełnienie zawartości. Popatrzył na białego elfa z tą dziwną emocją wyrażającą zachwyt oraz nabożny lęk.

- To, co żeś robił w polu, to nie byle co! Ogień miotał się jak zwierz wypatrujący ofiar, kładł jednego wroga po drugim! Nie dotykał żadnego ze swoich! I choćby słówka inkantacji!

- Chłopaki widzieli co to się działo - wtrącił drugi, którego Est nie kojarzył z konkretnym imieniem. - Jesteś czarownikiem?

Estowi zrobiło się słabo. Niepewnie spoglądał na przypatrujących mu się ludzi. Łypnął na Cola, lecz ten uparcie milczał uśmiechając się pod nosem. Jak nic dobrze się bawił kosztem nieszczęsnego bohatera.

Chłopak zajrzał do kubka i pociągnął mały łyczek, byle przeciągnąć niewygodną odpowiedź w czasie. Zbyt słodki alkohol szczypał w język. Był mocny. Mocniejszy niż aldaszyrskie. A zresztą, co mu szkodzi ujawnić kim jest? Może w ten sposób utnie choć część plotek oraz spekulacji dotyczących jego osoby.

- Nie jestem czarownikiem, tylko Zaklinaczem Żywiołów. - Bezwiednie zacisnął urękawicznioną dłoń w pięść. - Pierwotne elementy tworzące świat odpowiadają na moje wezwanie.

- Aaa, czyli szaman! - Jeden z siedzących nieco dalej ludzi uśmiechał się ze zrozumieniem.

Est skwitował go niemrawym skrzywieniem warg. Pojęcia nie miał kim są czarownicy, a co dopiero szamani, lecz przytaknął, chcąc jak najszybciej zmienić temat. Niespodziewanie z pomocą przyszła mu Leos. Usta jej się nie zamykały, gdy nakreślała przebieg walk z perspektywy magów. Strzelcy siedzący wokół czasem dorzucali swoje trzy tarcze, nierzadko rozśmieszając sąsiadów i samą piromantkę. Est przyglądał się opowiadającej przyjaciółce rad, że skupiła na sobie całą uwagę. Powiedział już wystarczająco dużo i czuł się wręcz głupio wśród prostych ludzi, którzy Khaldun znali lepiej od niego. Czemu się dziwić, skoro podróżowali wzdłuż i wszerz? I jemu wkrótce przyjdzie wyruszyć w podróż, z dala od Twierdzy, z dala od mądrego nauczyciela…

Dość, wystarczy! Nie chciał się tym zadręczać. Chciał się bawić tak jak reszta, napić się wina i zjeść coś sycącego, ale nie tańczyć, bo i na tym polu sobie zapewne nie radził, a nie zamierzał tego potwierdzać publicznie. Ograniczył się zatem do wystygłej, nie mniej przez to smacznej kolacji. A wracając do nauczycieli, to nie widział nigdzie czarnych szat sztukmistrzy ani wysokiego, tyczkowatego jegomościa. Czy Travisowi nic się nie stało? Jest w pracowni? Odsypia bitwę? Alchemik nie jest typem człowieka lubującego się w hulankach...

Chcąc ulżyć swym obawom obrócił się ku Małej Niedźwiedzicy, ale Leos zdążyła zniknąć. Zerknął pytająco na Cola, lecz ten nadal nie odzywał się do niego. Wydawać się mogło, że obserwował każdy jego ruch, dopatrując się u niego oznak zmęczenia czy dyskomfortu związanego z ranami. Znów mu matkował!

Prawda jednak była taka, że Colonell dyskretnie strzegł trzymanego w drżącej ręce glinianego kubka. On sam nie pił, toteż poirytowało go nierozważne zachowanie partnera. Kilka łyków aldaszyrskiego zwaliło go z nóg, a to wzmacniane spirytusem czerwone wino rozłoży go na łopatki w zawrotnym tempie!

Ciemnozielone oczy prześlizgnęły się z atrakcyjnego, ocienionego profilu białego elfa na mniej urodziwego, szeroko wyszczerzonego Hoggara. Przodownik znał ten wyraz twarzy podkomendnego. Podwoił czujność jak zawsze, gdy chłopaki kombinowali coś niegodziwego.

- Est, blisko przyjaźnisz się z Colem, no nie? – zagaił Hoggar drapiąc się po gładko ogolonej czaszce. - Weź no coś zrób, bo nie chce się z nami urżnąć. Upiera się, że nie może, a przecie on jutro nie ma zwiadu.

Przeżuwający mięso Est popatrzył na siedzącego naprzeciwko człowieka, po czym skierował wzrok na Cola. Ogarnęło go rozkoszne ciepło, kiedy ich spojrzenia spotkały się. Alkohol zaczynał działać, choć chłopak wypił go tak mało, że nic mu z tego tytułu nie groziło. A przynajmniej tak uważał.

Kolejni zwiadowcy oraz wojownicy interesowali się nimi, popijając z kubków oraz opróżniając talerze.

Est drgnął. Brew smagłego mężczyzny zadziornie pomknęła w górę, rzucając mu wyzwanie. Od samego patrzenia na drapieżne oblicze Cola zaschło mu w gardle. W głowie miał mętlik i nic nie przychodziło mu na myśl. Zapragnął zetrzeć ten pełen wyższości uśmieszek z przystojnej twarzy, lecz nie wiedział jak. Owszem, „przyjaźnili” się. I prawdopodobnie właśnie z tej przyczyny Col nie chciał pić z kompanami. Ostatnim razem sporo wypił, a i tak był w stanie…

Półsmok skoncentrował się na zawartości swojego kubka. Plan wyłonił się z głębin umysłu niczym wierzchołek góry spomiędzy gęstych chmur. Colonell nie pił, bo pamiętał o obietnicy. Chciał być trzeźwy.

Leos opadła ciężko obok Esta i sięgnęła po kubek, oddychając głośno po szalonym tańcu.

Taniec z przyjaciółką wyratowałby go z opresji…

Białe usta wygięły się w przewrotnym uśmiechu, który wiele razy oglądał u mistrza. Est bezsłownie zaczepił Hoggara i mrugnął doń porozumiewawczo. Zaintrygowany człowiek tylko skinął do elfiego wspólnika, a jego grube wargi zacisnęły się w złośliwym grymasie.

Col zaniepokoił się tą nagłą zmianą zachodzącą w chłopaku. Dotychczas martwił się wyłącznie podkomendnymi, wszak nie mógł wiedzieć, co wykociło się w łepetynie nieprzewidywalnego partnera.

Est podjął decyzję. Niebawem i tak opuszczą Twierdzę, więc jeśli ich sekret wyjdzie na jaw, to nic już on nie zmieni, a uzyskany finalny efekt będzie iście spektakularny. Zajdzie konieczność ewakuacji, dlatego też niby od niechcenia obrócił się do przyjaciółki i zaproponował jej taniec, na który ochoczo się zgodziła. Nikt nie pojmował, co wspólnego ma obtańcowywanie czarodziejki z nakłonieniem przodownika do wychylenia kubka wina, ale mężczyźni ucichli w skupieniu.

Serce szalało w piersi wstającego z ławki Esta. Głośne dźwięki otoczenia mieszały się w jeden bełkotliwy odgłos zagłuszany szumiącą w uszach krwią, kiedy trzymając kubek w drżących palcach wziął ostatni łyk wina. Lewą dłonią trzymał oczekującą Leos za rękę pilnując się, by nie ściskać jej za mocno. Nie przełykając, odstawił kubek na blat.

Teraz albo nigdy!

Pochylił się zwinnie i chwytając za tył głowy Cola przyciągnął go do siebie. Wpił się w rozchylone niemym protestem wargi, zajrzał w rozszerzone zdumieniem oczy i przelał słodki płyn wprost do jego ust. Do ostatniej kropli. Nie słyszał westchnień i cichych przekleństw. Nie widział szoku malującego się na twarzach mężczyzn oraz jednej służącej roznoszącej mięsiwo. To był moment odwagi, na który zdobył się całkowicie świadomie pomimo dodającego animuszu alkoholu. Przerwał pocałunek czując języka partnera na własnym.

Zakłopotany Colonell, krztusząc się, połknął ciepłe wino. Entuzjastyczne okrzyki zagłuszyły muzykę i radosny gwar, przykuwając uwagę reszty. Zwiadowcy oraz siedzący nieopodal najemnicy dali upust buzującym w nich emocjom uderzając naczyniami w stół, gwiżdżąc, rechocząc i zasypując dwójkę „przyjaciół” nietęgimi żartami.

- A to ci bliska przyjaźń! - zawył ubawiony Hoggar.

Ciągnięty przez rozchichotaną czarodziejkę Est oddalił się pośpiesznie.

- Jest wasz, chłopaki! - wykrzyknął ze śmiechem. - Tylko nie spijcie go za bardzo!

I umknął w tłum biesiadników, nie dostrzegając wzburzenia Jeroda, ani nie słysząc pieprznych komentarzy, jakich nie szczędzono przodownikowi. Nikt prócz zastępcy nie był zgorszony takim obrotem spraw, a wzięty na języki Colonell nie miał lekko.

Usiłujący ignorować sprośne żarciki śniady mężczyzna oparł się łokciem o blat stołu i zasłonił sobie oczy dłonią, lecz nic nie mogło zakryć jego zawstydzenia. Nie, na trzeźwo tego nie zdzierży. Złapał kubek Estiego i jednym tchem wychylił jego zawartość, wywołując falę śmiechu i gwizdów. Uderzył osuszonym naczyniem w stół domagając się dolewki i ocierając nadgarstkiem kącik ust uśmiechnął się wyzywająco do swoich ludzi.

Zanoszący się ze śmiechu Hoggar więcej wina rozlał, niż przelał do podsuniętego kubka.

- Ma chłopak jaja, żeby tak przy wszystkich!

Colonell podniósł pełen kubek w toaście. Obejrzał się po naśladujących go kompanach i zagrzmiał w odpowiedzi:

- A żebyś kurwa wiedział, że ma!

***

Nie wszyscy tej nocy bawili się na dziedzińcu Twierdzy. Z prywatnych komnat Tyrda Niedźwiedziogrzywego rozciągał się najlepszy widok na huczną zabawę. Nie to jednak było powodem spotkania dwójki mężczyzn w tym konkretnym pomieszczeniu. Radosna wrzawa docierała do ich uszu, echem odbijając się od ścian przestronnej, zasnutej cieniem sypialni, lecz oni na to nie zważali. Ich umysły sięgały nocy wstecz.

Wyglądający na podwórzec Mag splótł ręce na pochylonych plecach. Strzeliste płomienie ogniska wprawiały w ruch cienie na jego zniszczonej twarzy. Nigdzie nie dostrzegał Estalavanesa. Jego wzrok może i pogarszał się z każdym dniem, ale tak charakterystycznej persony trudno nie zauważyć pośród morza ludzi. Liczył, że uczeń skorzysta z możliwości zabawy, aczkolwiek miał także na uwadze, iż całkiem nowe, potworne doświadczenia zdruzgoczą go, skłaniając do wtórnego zamknięcia się w sobie.

Starzec nie podzielał radości świętujących najemników, co nie znaczyło, że nie cieszy się ich zwycięstwem. Wątpił, by byli tak weseli mając świadomość, że wcale nie wygrali. Ta nic nie znacząca potyczka podbudowała morale, owszem, lecz było to zwycięstwo iluzoryczne i nierzeczywiste, jako że oddane z woli rycerza-dowódcy. Między Wszechmocnymi a prawdą, Kompania Najemna Niedźwiedzi przegrała w dniu, w którym Zakon Paladynów wypowiedział im wojnę. Nie było sensu rozpowiadać tych ponurych spostrzeżeń na głos, a już na pewno nie w obecności zaślepionego ambicjami człowieka mieniącego się ich przywódcą.

- Jak sam widzisz, staruszku, twoje wizje słabną - kpina w głosie Tyrda cięła jak klinga jego miecza, celnie i głęboko. - Wieściłeś upadek, a mimo to pniemy się na szczyt.

- Pniemy się na szczyt tylko po to, by upadając złamać sobie kark - odparł niewzruszony mnich. Przelotnie zerknął na rozmówcę, ale ten zajęty był polerowaniem pancerza zdjętego z pokaźnego manekina. Wpadające przez okna światło lśniło na wypieszczonym kawałku stali. - Jedną bitwą nie wygrywa się wojen, Tyrdzie.

- Królewski szczeniak z podkulonym ogonem zrejterował do Adeili, a wojska jego sojuszników poszły w rozsypkę, podstawiając się pod nasze miecze. - Olbrzymi mężczyzna przerwał pracę, by z politowaniem spojrzeć na doradcę. - Jak to nazwiesz, jeśli nie zwycięstwem?

- Manewrem - mruknął jakby do siebie Mag. - Sam pomyśl, Tyrdzie. Zakon odpuścił stanowczo zbyt prędko. To niepodobne, by zawzięty łowca wypuścił ofiarę, mając ją w garści.

- Doprawdy, Magu, dajże wreszcie spokój swym ponurym wizjom i przebłyskom. Ten gołowąs o arystokratycznej buźce od samego początku nie miał z nami szans. Ale żeby synalek króla podawał się za rycerza-dowódcę i mieszał w konflikt? No, no… - Cichy gwizd przeszył powietrze, gdy szmatka nasączona olejem do polerowania znów poszła w ruch. Tyrd osobiście zajmował się swoim rynsztunkiem, uważając, że bycie niezwyciężonym zależało nie tylko od siły, lecz i znajomości dźwiganego ekwipunku. Jest wojownikiem z krwi i kości, nie to co poniektórzy zakuci w stalowe pancerzyki chłopcy bawiący się w wojenki. - Młokos jego pokroju nie wie jak zwycięża się bitwy. Niechaj więc pohańbiony wraca na sale bankietowe ojczulka, gdzie jego miejsce.

Mag wierzył, iż właśnie rzeczony „młokos jego pokroju” wygra bratobójczą wojnę sięgającą progu Śródlądu. Sir Aarim przybył pod Twierdzę wiedziony pragnieniem sprawdzenia młodzieńca, którego tak usilnie stara się pozyskać. Co nim powoduje? Jakie znaczenie ma dla niego Estalavanes? Nie wyjawił tego, a on sam nie naciskał, świadom, że stosuje podobną taktykę zdradzania jak najmniejszej ilości informacji przy jednoczesnym uszanowaniu wymaganej kurtuazji.

Cisza za oknem przykuła uwagę przygarbionego człowieka. Nie trwała jednak długo, zaraz bowiem głosy wybuchły z nową mocą i poniosły się po okolicy radosnym krzykiem. Mag z uśmiechem przyjął gromko skandowane imię. Mógł sobie tylko wyobrażać, jak w tej chwili czuje się jego młody uczeń. Ciepły uśmiech pogłębił otaczające usta zmarszczki.

Kawał stali zgrzytnął, a wielkie łoże skrzypnęło, gdy Złowieszczy Niedźwiedź poderwał się z siedziska. Był wściekły. I dał temu wyraz, uderzając pięścią w ścianę tuż przy drewnianej ramie okna, przez które patrzył doradca. Jego szerokie nozdrza rozdęły się, kiedy wzrokiem pełnym nienawiści śledził białego elfa wciąganego w głąb zbiorowiska. Jak trafnie zgadywał Mag, ani chybi poszukiwał pretekstu, by skrócić chłopaka o głowę.

Mag popatrzył z ukosa na przyjaciela, a miękki uśmiech zgasł, zastąpiony jawną niechęcią, która na dźwięk słów przywódcy przeistoczyła się w niespotykaną u łagodnego staruszka wrogość.

- Ten twój biały szczur niepotrzebnie wtrącił się do walki. Użył tych przeklętych sztuczek i co mu z tego przyszło? Ledwie uszedł z życiem. Nie powiem, by mi to odpowiadało.

- Twój syn przyczynił się do jego ocalenia, Tyrdzie - stwierdzenie doradcy uderzyło nisko i wyjątkowo boleśnie, choć ten spojrzenia nie odrywał od wydarzeń rozgrywających się na dziedzińcu, gdzie Estalavanes odnalazł Leos oraz Colonella. - Dwójka twoich dzieci upodobała sobie mojego ucznia. Cóż mam o tym sądzić, Niedźwiedziu?

Tyrd warknął z frustracją. Do szału doprowadzała go myśl, że jego wyrodny syn nawiązał przyjacielską relację z tym cholernym cudakiem i to tak bliską, że gotów był przeciwstawić się ojcu i przywódcy zarazem.

- Ten przybłęda robi to celowo - wywarczał Niedźwiedź. - Celowo odbiera mi wszystko, co ma dla mnie jakąkolwiek wartość!

- Estalavanes nie wie, że Colonell jest twoim synem. Być może snuje domysły, lecz... - Starzec potrząsnął łysą głową. - Twoje oskarżenia, z całym szacunkiem, uważam za bezpodstawne. Swoim postępowaniem trzymasz ich na dystans. Jesteś nieprzystępny, tym samym oddalasz się od tych, którzy rzekomo posiadają dla ciebie wartość.

- Do cholery, starcze! Jestem wojownikiem i przywódcą, a nie przeklętą piastunką! Moi ludzie muszą widzieć we mnie siłę i odwagę, potomek czy nie, jeden pies! Moje serce jest twarde niczym stal i uderza równie mocno!

- Zatem po cóż go szukałeś, Tyrdzie Niedźwiedziogrzywy? - Mag nie dawał za wygraną. Spoglądał to na postawnego człowieka, to na ucztę pośród roztańczonych błysków płomieni. - Dlaczego kazałeś mi go ocalić?

- Bo to moje jedyne dziecko z prawego łoża. Reszta jest jak wiejskie kundle, spłodzone przypadkiem gorzkie owoce przyjemności, ot co! – Tyrd machnął wielką dłonią, jakby odtrącał niewidzialną przeszkodę. - Mając jego, nie martwię się o przedłużenie linii rodu.

Czarne oczy leciwego człowieka patrzyły w dal, nic już nie dostrzegając. Mag był zmęczony. Zmęczony życiem. Zmęczony ciągłymi zmaganiami z bezrozumnymi ludźmi i obłędem spowijającym jego umiłowaną krainę. Czy wolno mu było zaryzykować myśl, że nawet Wszechmocni byli zbyt zmęczeni, by troszczyć się o swoje chaotyczne, wyrywające się spod władania dzieło? On nie odkryje prawdy, ale nie znaczyło to, że inni nie będą w stanie. Jego dzieje chylą się ku końcowi, a on nie ma sił na walkę. Nie ocali już nikogo, czego najlepszym dowodem był Złowieszczy Niedźwiedź. Niegdysiejszy mnich nie potrafił naprowadzić przyjaciela na właściwą drogę, Tyrd odszedł zbyt daleko. Opuścił rodzinę, opuścił jedynego przyjaciela, opuścił siebie samego i nim się zorientuje, nic mu nie zostanie. Absolutnie nic. Biedny, biedny głupiec.

Mag westchnął, a jego stłumiony żalem głos z ledwością przebijał się przez niestosownie radosny zgiełk dobiegający z podwórza.

- Jego plemienny tatuaż nie miał przedstawiać niedźwiedzia, prawda?

Przywódca wzdrygnął się, jak gdyby wbito mu ostrze w odsłoniętą pierś. Nerwowym szarpnięciem poprawił futro na ramionach i chrząknął.

- To nie ma znaczenia. Spłodził go niedźwiedź i tylko to się liczy: krew krzepkiego mężczyzny.

- Nie zdradził, z jakiego plemienia się wywodzi.

Tyrd zmilczał dalsze słowa, podobnie jak Mag. Obaj wpatrywali się w punkt, w którym przebywał elf oraz dwójka młodych Niedźwiedziogrzywych. I podczas gdy starzec delikatnie się uśmiechał, tak przywódca wręcz kipiał z gniewu.

- Nie ciesz się tak, głupcze! - ryknął olbrzym, tracąc resztki opanowania. - Do mnie należy ostatnie słowo!

- Cóż zatem uczynisz?

- Złożę ofertę zwyciężonym.

Mag zadarł brodę, by spojrzeć na podejrzanie spokojnego Tyrda. Wahania nastrojów nie były niczym niezwykłym w przypadku tego wojowniczego furiata.

- Ofertę mariażu, jak mniemam?

Dziki grymas przeciął kudłatą twarz przywódcy.

- A i owszem – wymruczał Tyrd. - Pierworodny Złowieszczego Niedźwiedzia, przywódcy Kompanii Najemnej Niedźwiedzi, jest obecnie w cenie. I poprzez małżeństwo uzyska dla mnie tytuł szlachecki oraz ziemie pod moje rodzące się królestwo. Któż nie połasi się na koneksje z największą siłą militarną w Estarionie? Tylko głupcy!

- Największą siłą militarną w Estarionie wciąż pozostaje Zakon Paladynów, Tyrdzie. W tym względzie nic… - Mag zamilkł i przytknął sękate palce do ust. Maskując niestosowny uśmieszek wsłuchał się w się ryk najemników, przechodzący w gwizdy i okraszone śmiechem rubaszne pokrzykiwania. - Cóż, młody Niedźwiedziogrzywy nie zapatruje się na twoje plany ożenku, przyjacielu.

Tyrdem wstrząsnęło. Znajomość syna z białym szczurem właśnie nabrała znamion intymnej relacji. Mężczyzna z mężczyzną, pal licho! Jego pierworodny i ten suczy syn!

Jeszcze raz łupnął pięścią w kamienną ścianę i z gniewnym warknięciem wrócił na miejsce, gdzie ponownie złapał za pancerz oraz szmatę. Polerował tak intensywnie, że niechybnie wytrze dziurę na środku kirysa.

- Przyłożyłeś do tego rękę, stary dziadu!

To nie było pytanie. Wypowiedziane grobowym głosem zdanie było oskarżeniem, którego Mag nie zamierzał puszczać mimo uszu.

- Bynajmniej, Tyrdzie... - Mag nie opuszczał swojego stanowiska przy oknie, z którego śledził poczynania ucznia. Czyżby chłopak upił się do tego stopnia, by nie dbać o to, jak postrzegają go inni? Zabawne. - Zapalnikiem tego ognia był Colonell.

- Ale wiedziałeś o tym!

Następny niedorzeczny wyrzut.

- Owszem. Od początku wiedziałem, że twój syn, a mój wychowanek, ma nietypowe preferencje. A że wyrósł na rozsądnego, odpowiedzialnego mężczyznę i upatrzył sobie mojego ucznia, to już całkiem odmienna kwestia. By nie rzec, indywidualna.

Zwinięta szmata uderzyła w szybę tuż przy skroni Maga.

- Działasz mi na nerwy, starcze! Rzucasz mi kłody pod nogi i sabotujesz moje działania, nawet teraz, kiedy sam zrzekłeś się przywództwa! Odpuścisz wreszcie, czy mam cię do tego zmusić?!

Zgarbiony staruszek przymknął ciężkie powieki i odetchnął głęboko. Desperacja przemawiała przez jego przyjaciela. Desperacja i ta podstępna moc zapuszczająca korzenie w jego gniewnym sercu.

Mnich obrócił się w stronę rozwścieczonego Tyrda i spoglądając na niego posłał mu smutny, pobłażliwy uśmiech.

- Przecież wiesz, że długo nie pociągnę. Oszczędź mi więc swych gróźb i połajanek, stary druhu. W imię dawnej przyjaźni.

- Stare dzieje… - mruknął Niedźwiedź. Przez dłuższą chwilę milczał, uspokajając oddech i odzyskując panowanie nad emocjami. - Dzieje stare jak ty sam… druhu. Nie licz na to, że odejdę od swojego zamysłu. Colonell ożeni się z którąś ze szlachcianek, chce tego czy nie, gówno mnie to obchodzi.

- Prędzej skały zaczną śpiewać, aniżeli twój syn posłucha ojcowskiego rozkazu.

- Zatem rozkaz wyda mu nie ojciec, a przywódca.

            Mag z rezygnacją pokręcił głową. Jakby cokolwiek to zmieniało, ty biedny głupcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz