wtorek, 24 września 2024

Wacław Gacuś i Zerowa Wena

Dramat. Miałam dwa dni urlopu, z czego jeden kompletnie i bezpowrotnie stracony, a drugi powoli dobiega końca...
    Tak, cóż, jak to bywa z dziećmi, Paladynka od piątku w domu z racji przeziebionka, które u niej objawia się smarkankiem, chrypankiem i zdwojoną ilością energii. Ostatnie bite cztery dni spędziłam z niekończącą się narracją towarzyszącą mi praktycznie podczas każdej wykonywanej czynności. Och, nie narzekałabym, gdyby owa narracja nie wymagała każdorazowo odpowiedzi/komentarza z mojej strony. To jest jazda bez trzymanki, tak że dzisiaj ulga, że weź! (Powiedzmy...)
    Na nic nie mam sił. W sobotę miałam Wam przedstawić pewnego przystojniaka, o którym jakiś czas temu wspominałam... Przepraszam, nie miałam sił! Ledwo wrzuciłam 2.6! Na dokładkę okres jeszcze się wślizgnął i już w ogóle dętka jestem... Ale teraz mam chwilkę. Poznajcie zatem... Atencjusza Gacława! (Miał być Wacław, Paladynka uparła się na Gacusia - pokłony dla Spongeboba - więc mamy kompromis, o!)

    Ten słodziak, na którego czekaliśmy od marca, pochodzi z hodowli ragdolli CADI*CAT. Nawet sobie nie wyobrażałam, że koty mogą być tak przyjacielskie i towarzyskie! Gacek już pierwszego dnia po wprowadzeniu się do nas zaprezentował brzuszek do głaskania, czym z miejsca mnie kupił. Grzeczny, ułożony kawaler, aczkolwiek zdecydowany i umiejący postawić na swoim - jak to kot. 


    Dziś mija czwarty dzień odkąd zamieszkał z nami i już upodobał sobie moje biurko... Jasne, byłam na to gotowa, nawet go nie wyganiam, bo odpowiada mi jego towarzystwo, ale...

    ...mógłby nie układać się wygodnie na moich notatkach i klawiaturze (którą mogę na szczęście błyskawicznie wyłączyć) 🥲 A robi to notorycznie.

    Cóż, przynajmniej łatwo go przesunąć w miejsce, w którym jego towarzystwo jest mniej... inwazyjne. Tak więc tego... Zbyt wiele nowych treści dziś nie stworzę, ale może redagowanie starych na tym nie ucierpi.

    Fakt, od kilku miesięcy mam paskudną posuchę i fabuła stoi w miejscu, co wpędza mnie w coraz głębszą depresję, której nie poprawia również myśl, że już mi tak zostanie... na zawsze. Jakoś jeszcze miesiąc temu miałam naiwną nadzieję, że to tymczasowy zastój, że to minie... No chyba nie 😟 Trwa to już zbyt długo i nadal nie orientuję się, czym jest to spowodowane...

sobota, 21 września 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 6 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Zasadzkę można przewidzieć, ale nie sposób przewidzieć jej przebiegu, o czym brutalnie przekonują się Col i Est. Budząca grozę przesyłka jest sygnałem ostrzegawczym, którego żaden z nich nie może zbagatelizować.
    Z pozoru proste zlecenie okazuje się katastrofalne w skutkach, lecz nie wszystko stracone. Pozostał jeszcze czaromiot Leos zamieszkujący chatę eremity gdzieś w środku puszczy...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 21d'9m'24r2t]





Wybaczcie, że dzisiaj opis tak bardzo skrótowy i jakby po łebkach... Akurat przypada najgorszy dla mojej kreatywności trójdzień miesiąca, a skoro tekst mam już gotowy, to po co przedłużać? Żywię nadzieję, że mnie zrozumiecie. Tymczasem zapraszam do lektury szóstego rozdziału, bo zaczyna się robić ciekawie...

Dramatiko-romantiko!

Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 6

 

Za oknem świtało, gdy Estalavanes i Colonell rozpoczynali naradę. Na koślawym stole rozłożyli resztę zapasów zalegających im w torbach i usiedli do śniadania wypoczęci, choć z nietęgimi minami. Młody zwiadowca wyglądał na zmartwionego. Wieści, jakie miał do przekazania, nie były dobre. Bo co jest dobrego w sytuacji, kiedy to drapieżnik staje się ofiarą?

Col sporo dowiedział się o celach. Wiedział już, że dwójka poszukiwanych współpracowała ze sobą tworząc zabójczy, cieszący się złą sławą tandem wolnych mieczy. W podziemiu byli dobrze znani, lecz mało kto chciał rozmawiać na ich temat. Ponadto ich nagłe zniknięcie okazało się zbyt fortunne, by nazwać je przypadkowym. Ktoś przestrzegł dezerterów przed niedźwiedziem buszującym w Adeili. Zarówno Brek, jak i Viera, są sprytnymi, bezwzględnymi i nieobliczalnymi typami, przy których nie mogli tracić czujności. A przeczucie podpowiadało mu, że dezerterzy cały czas przebywali w mieście. Tuż pod nosami przeklętych rycerzy czatowali na niego oraz jego kompana.

Inaczej rzecz miała się z trzecim, nie mniej niebezpiecznym niż tamta dwójka. Czaromiot zadomowił się ponoć w lasach na południe stąd. Mieszkając w starej chatce eremity pomagał miejscowym i uchodził za regionalną legendę wśród najniższych warstw społecznych. I jak za barbarzyńską parą nikt by nie zatęsknił, tak śmierć Leosa negatywnie odbije się na reputacji Niedźwiedzi.

Est zaproponował przegadanie mu do rozumu, bo skoro wspiera okoliczną ludność, to nie może być złym człowiekiem. Col nie znał tego typa, toteż nie wypowiadał się na jego temat. Ostatecznie obaj doszli do wniosku, że w jego przypadku najpierw będą pytać, a dopiero potem atakować.

- Więc ruszamy do domu pustelnika - podsumował Est i długimi kłami rozszarpał pasek twardej wołowiny. Przeżuwając, zerknął na prosto naszkicowaną mapkę regionu rozciągniętą na blacie. - Z miasta będzie to konno około godziny drogi. A potem głęboko w las, wypatrywać pustelni.

- Podczas naszego wypadu moi… znajomi, będą przeszukiwać każdy szynk, burdel i piwnicę – dodał Col. - Jeśli zajdzie potrzeba, to i szczurze ścieżki pod miastem. Uciekinierzy musieli zostawić ślady. To wojownicy, do cholery, a nie skrytobójcy. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ktoś ich osłania. - Upił łyk wody z kubka i zanim przełknął, przepłukał usta. Oczywiście, że dezerterzy zapewnili sobie plecy. I te plecy jeszcze niedawno należały do niego. - Nie mogli zapaść się pod ziemię.

- Gdyby uciekali w pośpiechu, każdy głupi natrafiłby na ich ślad. Uważam, że tutejsi złodzieje nie są już tymi samymi, z którymi się przyjaźniłeś. - Est spojrzał przelotnie na przyjaciela. Niepochlebna opinia nie wywołała u niego żadnej reakcji. - No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć z zadaniem. Nie będę ukrywał, że brakuje mi mojej kwatery.

Est podniósł się z miejsca i stojąc, dopił swoją wodę. Rzeczywiście, brakowało mu dużego wygodnego łóżka z materacem, miękkich foteli i solidnego biurka. Brakowało mu kojącej obecności mistrza oraz wyczerpujących ćwiczeń. Brakowało mu spokoju i rutyny. Nie było go zaledwie dzień, a zachowywał się, jakby podróżowali od roku. Nie mógł jednak narzekać, bo w końcu spędził z Colem całkiem miłą noc. Wtulony w jego ciepły bok, z głową wspartą na szerokiej piersi zasnął w przeciągu jednego uderzenia serca. Po raz pierwszy spali w ten sposób i Estowi wcale by nie przeszkadzało, gdyby kolejnej nocy to powtórzyli.

Colonell miał dobry humor. Porządnie wypoczął, nabrał energii i przede wszystkim nie myślał za wiele o wydarzeniach minionego dnia. Zagrożenie wisiało nad nimi nieprzerwanie, owszem, był tego świadom. Nie wiedział natomiast, z której strony i jaką formę przybierze atak. Liczył, że zdobędą przewagę, ale Brek i Viera już ich namierzyli. Założył więc, że czeka na nich zasadzka.

- Brakuje ci twojej kwatery? – zaśmiał się. - Skończ tarmosić to biedne ucho i przyznaj się, że to o plotki chodzi.

- Daj spokój, niech plotkują. Pozbędę się jednej łatki, przypną mi kolejną - rzucił Est. Aczkolwiek uniesiona brew człowieka starczyła, by natychmiast skapitulował. - Dobrze, masz rację, plotki mi nie służą.

- Chyba że są to plotki o płomiennym romansie z przystojnym zwiadowcą...

- ... gustującym w nieletnich chłopcach. Jak rany, poważnie? Tak też w Twierdzy mówią?

Colonell wzniósł ramiona w geście kapitulacji, wybuchając szczerym, przyjemnym dla ucha śmiechem. Dla Esta był to najmilszy dźwięk, jaki słyszał od długiego czasu. Wczorajsze spięcia poszły w niepamięć, co cieszyło go ponad wszelką miarę. Nie chciał się kłócić. W sytuacjach konfliktowych czuł się niepewnie, bo nie wiedział, jaką postawę względem dyskutanta przyjąć. Col uczył go, że powinien być asertywny. Wmawianie sobie pewnych cech to jedno, lecz wyuczenie się ich, czy też posiadanie od dnia narodzin, jest odrębną kwestią.

Przerwawszy przekomarzanki, Est zabrał się do zakładania elementów skórzanego pancerza, podobnie jak Col na drugim końcu malutkiego pokoiku. Człowiek migiem wciągał na siebie kolejne warstwy. Nawykły do zdejmowania i wdziewania ekwipunku w warunkach polowych robił to z zamkniętymi oczami. Zręczne palce z wieloletnią wprawą dopasowywały części naramienników i zaciągały paski, bez udziału woli sprawdziły bandolier z nożami do rzucania oraz zawartość kieszeni u nogawek spodni. Na zakończenie pstryknęły zabezpieczeniami sztyletów przy biodrach, gdy niczym echo rozległo się ciche, wręcz nieśmiałe pukanie do drzwi.

Zaskoczeni najemnicy jak na komendę wstrzymali pracę i wymienili ostrożne spojrzenia. Odgłos już się nie powtórzył. Col dał znak Estowi, by został na pozycji i sam ruszył ku drzwiom. Lewą dłoń z przyzwyczajenia oparł na rękojeści odbezpieczonego sztyletu. Zaniepokojony Est szybko dopiął sprzączki karwaszy i przygotował się na ewentualny atak. Ogień w kominku dawno wygasł, toteż w razie napaści musiał polegać wyłącznie na swojej sile oraz zwinności.

Napięcie rosło, kiedy łowca chwytał za klamkę. Osiągnęło punkt kulminacyjny w momencie, gdy przekręcił klucz w zamku i gwałtownym pociągnięciem otworzył drzwi do wewnątrz.

Za nimi nie było nikogo.

Colonell rozejrzał się, ale korytarz był pusty. Nadstawił ucha, lecz nie usłyszał nic prócz krzątaniny posługaczki w dole. Absolutnie nikogo w zasięgu wzroku i słuchu. Wreszcie popatrzył w dół. Mały, niepozorny pakunek leżał tuż przed progiem. Czoło zwiadowcy zmarszczyła niepewność. Nie ociągając się, podniósł czarne, chłodne w dotyku zawiniątko, przymknął drzwi i podszedł do stolika. Odsunąwszy mapę, położył na krzywym blacie tajemnicze znalezisko. W zamyśleniu roztarł ciemnoczerwoną ciecz między opuszkami.

Est miał wyjątkowo złe przeczucia, jakby jego intuicja krzyczała alarmująco na widok połyskującego w świetle poranka materiału. Podejrzewał, że zawartość nie będzie miłym widokiem, ale to nie ona zagrażała ich życiu. Życiu nieświadomego Cola.

Instynkt asystenta alchemika zadziałał błyskawicznie. Est podbiegł do człowieka i niemal go przewracając chwycił za nadgarstki, szarpnięciem obracając jego dłonie wnętrzem ku górze. Były ciemnoczerwone w miejscach, gdzie zetknęły się z płótnem owijającym przesyłkę. Plamy lśniły na matowej skórze rękawic strzeleckich i wniknęły między linie papilarne odsłoniętych palców. Z rosnącym przerażeniem Est przysunął je sobie pod nos i obwąchał jak tropiący pies.

- Krew - oświadczył, zaciągając się po raz kolejny metalicznym, słodkim aromatem. – Świeża. I coś jeszcze…

Odór posoki skutecznie tłumił tę drugą, równie znajomą woń. Jak rany, że też w nerwach nie umiał skojarzyć, co to za roślina!

- Kurwa! - Wściekły Colonell przeniósł spojrzenie z twarzy partnera na pakunek i z powrotem. Nie obchodziła go krew na palcach, bo już wiedział, co znajdzie w środku. - Ja pierdolę, to nie dzieje się naprawdę…

- Co to jest?

Est puścił przyjaciela i odsunął się na bezpieczną odległość. Odruchowo zgarnął mapę z blatu i zwinął ją w niespokojnych dłoniach. Nieufnie spoglądał na paczkę, kątem oka śledząc tatuaż na profilu Colonella. Jednocześnie wertował umysł w poszukiwaniu tej jednej nazwy, która odsłoni przed nim naturę wewnętrznego lęku.

- Domyślam się, co to jest - warknął Col - i nie chcę się upewniać, ale inaczej nie dowiemy się, do czego są zdolni. I komu to zrobili.

Poplamionymi palcami ostrożnie rozsupłał rzemienie podtrzymujące materiał. Lniana szmatka nasączona krwią z plaśnięciem opadła na boki, odsłaniając drewniane puzderko i jego makabryczną zawartość. Est syknął już na sam widok, a nagłe torsje zmusiły go do osunięcia się na krzesło. Col oparł brudne dłonie o blat i bez wyrazu wpatrywał się w dzieło oprawców.

Spuchnięty palec z grawerowanym pierścionkiem wyglądał, jakby po prostu wyrwano go ze stawu. Za życia ofiary. Gałka oczna o piwnej tęczówce kołysała się wśród gęstej mazi, ocierając o odcięte ucho z drewnianym, plecionym w niskowyżańskim stylu kolczykiem.

Colonell rozpoznałby tę biżuterię wszędzie.

Estowi śniadanie wezbrało w gardle. Dźwigając się z krzesła, poszedł po nocnik schowany pod łóżkiem. Zdążył w samą porę.

Zwiadowca wciąż opierał się o stół. Nie ruszał się. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ten jasny przekaz nie wymagał użycia słów.

Zwymiotowawszy wszystko co zjadł, Est otarł wargi szmatką, a następnie zwinął ją w ciasną kulkę i rzucił w popiół kominka. Sięgnął do pasa, by z sakiewki wyciągnąć mieszek z zielem. Wsunął do ust kilka ostro pachnących suszonych listków i rozgryzając je, pozbył się obrzydliwego posmaku żółci, zarazem czyszcząc zęby z oblepiających je resztek zwróconego pokarmu.

Zdjęty grozą, opętany zimną furią Colonell uderzył pięściami w blat, aż obrzydliwa zawartość pudełeczka zmieniła położenie względem siebie. Przez cały czas ci skurwysyni byli tuż obok, bawiąc się w najlepsze. Pozbawili życia niewinną kobietę. Skatowali ze świadomością, że odcisną piętno na samym zwiadowcy. I to im się udało. Lecz nie wzięli pod uwagę, że tylko spotęgują zawziętość człowieka, który utracił wszystko, co łączyło go z przeszłością: w bestialski sposób pozbawili Kirię życia, a jego zaufanych ludzi przeciągnęli na swoją stronę, czyniąc podziemie Adeili obcym i niebezpiecznym. A to dlatego, że odesłał Burego na południe, wybierając towarzystwo zupełnie obcego białego elfa. Tak oto zbierał żniwo swojej podyktowanej emocjami decyzji. Wówczas domyślał się, że jego życie ulegnie diametralnej przemianie, ale nie przewidział, jak bardzo go ona dotknie i że zginą osoby, które kiedyś miały dla niego ogromne znaczenie.

Nie. Przeszłość nie zamknie mu oczu na przyszłość. Rozpacz i bezsilność nie spętają mu rąk. Przysięgał bronić Estiego za cenę życia i tak też się stanie. Póki żył, póty miał możliwość pomszczenia tych, których mu odebrano.

- Zbieramy się, dzieciaku - rozkazał bezbarwnym głosem. Zostawił szczątki na blacie stołu i wrócił do bagaży, nie przestając instruować młodszego kompana. - Zabierz moje rzeczy i kieruj się prosto do stajni. Przygotuj konie. Sprawdź ekwipunek dwa razy, byle starannie. Nie ufam ani stajennemu, ani gospodarzom. Tymczasem ja przeczeszę budynek i alejki, teraz pewnie obstawione ludźmi Breka i Viery.

Moimi ludźmi - pomyślał z goryczą. Łypnął na przestępującego z nogi na nogę elfa. Irytacja przecięła wytatuowane oblicze, wybrzmiewając się w dosadnym rozkazie.

- Jazda mi stąd! I nie martw się, znam inną drogę prowadzącą do stajni!

Zbesztany Est głośno połknął przeżute liście. Zebrał swoje rzeczy, nerwowo zacisnął palce na torbach Cola i wybiegł z pokoju. Nie oglądając się za siebie, przeciął korytarz prowadzący na schody i pokonał je po dwa stopnie na raz. Wierciło go w opróżnionym żołądku, jakby czerwie znów wróciły, choć równie dobrze mógł być to efekt wstrząsu doznanego na widok zakrwawionych szczątków. Jak dalece ci ludzie byli skrzywieni, by dopuszczać się czegoś tak potwornego? Co zdarzyło się w ich życiu, że popchnęło ich ku drodze przemocy i bestialstwa? Czy mieli prawo żyć, skoro lekką ręką odbierali życie innym?

Nieomal biegiem opuścił główną salę, po której krążyła znudzona szynkarka. Skupiona na pracy nie spostrzegła cudacznego elfa. A przynajmniej tak się zdawało. Robaki znów kąsały zawzięcie, rozchodząc się po wnętrznościach. Złowieszcze wrażenie potęgowała postępująca paranoja, doprowadzając chłopaka na skraj obłędu.

Obładowany wyszedł zza zakrętu i nie potrafiąc złapać tchu wskoczył do opustoszałej stajni przekonany, że bacznie śledzące go cienie tylko czekały na okazję do ataku. Niby wilki w ciemnościach oczekujące łatwej ofiary. Szczury kryjące się po kątach.

O tak wczesnej porze nigdzie nie było stajennego. Albo fortuna im sprzyjała, albo był to zwiastun jatki mającej odbyć się w gospodzie o poranku. Est otworzył wychodzące na ulicę podwójne skrzydła wrót i obejrzał się na jedyne w stajni wierzchowce. Niepokojące przeczucia nie odstępowały go na krok, lecz na szczęście to ich konie były w boksach. Srokaty i Gniada wysunęły ku niemu pyski, które pogładził z czułością. Strzygły nerwowo uszami, toteż zamruczał kojąco, starając się choć trochę uspokoić wyprowadzane z zamknięcia zwierzęta. On sam nie umiał się uspokoić - ręce mu się trzęsły, kiedy zarzucał wodze na paliki. Na jednej ze ścian znalazł zawieszone na kołkach charakterystyczne siodła i wziął się do roboty, zaczynając od klaczy.

Lodowaty palec przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa, gdy kończył dopinać torby. Colonell wparował do stajni, jakby ścigały go paladyńskie zastępy, i rzucił się do mocowania łuku w zaczepach przy siodle. Mimo gorączkowego działania, z niebywałą precyzją operował paskami i sprzączkami kołczanu.

- Są tutaj – wydyszał. - Chyba przeszedłem niezauważony, ale nie mam pewności. Prawdopodobnie widzieli wyłącznie ciebie.

Kiedy wszystko było na swoim miejscu, wspiął się na grzbiet tańczącej klaczy. Koniom udzielił się nastrój jeźdźców. Rżały i wywracały oczami, podrzucając łbami.

- Kurwa, teraz na pewno nas usłyszą!

Est nie zadawał pytań. Poprawiając się w siodle, zdał się na zwiadowcę i jego doświadczenie. Jazda przez zatłoczony rynek nie była najlepszym pomysłem, lecz jeżeli zagrożenie było realne, nie mieli wyboru.

Col owinął wodze wokół dłoni i pokierował wierzchowca ku otwartym zawczasu wrotom stajni. Est był tuż za nim. Wjechali na wąską alejkę i Colonell z łopotem peleryny pomknął kłusem pomiędzy mieszczanami oraz obwoźnymi handlarzami. Oburzeni, zaskoczeni taką bezczelnością ludzie z ledwością uskakiwali na boki i przywierając do brudnych murów, w oszołomieniu odprowadzali wzrokiem bezlitośnie uderzające o bruk kopyta. Najemnicy wypadli na szeroką ulicę, nie mniej zaludnioną niż reszta miasta o tej porze. Siedzący Colowi na ogonie Est próbował nie myśleć o tym, jak bardzo rzucają się w oczy.

A rzucali się tak bardzo, że wymijany pieszy patrol paladynów kategorycznie nakazał im się zatrzymać. Na próżno. Ich błyszczące zbroje pokryły się wylatującym spod końskich nóg kurzem. Zwiadowca nawet na nich nie spojrzał, ignorując ostrzeżenie. Tak samo zbagatelizował rozbłysk energii magicznej strzelającej w niebo i, jak się później okazało, wzywającej posiłki. Smagły mężczyzna nie musiał na to patrzeć, by zrozumieć beznadziejność sytuacji. Mieli na karku zbirów Breka i Viery, a rycerze mogą im sprawić nie lada kłopot. O ile jedni nie wykluczą drugich, na co naiwnie liczył.

W ślimaczym tempie przedzierali się przez tłoczne uliczki, na których kramarze rozstawili skromne stanowiska, a pierwsi kupcy targowali już najlepsze ceny. Zdenerwowane konie parskały na otaczających ich ludzi. Est nie dojrzał twarzy przyjaciela, ale po sposobie siedzenia w siodle i sztywnych plecach poznał, że nie jest dobrze. Colonell był twardy, nie przejawiał słabości, lecz jego oblicze w chwili, gdy rozchylił zakrwawioną tkaninę, było nie do opisania. Nigdy przedtem nie widział tak zniekształconych linii tatuażu... Znów zebrało mu się na wymioty gdy pomyślał, że materiał pierwotnie wcale nie był czarny od krwi... To była toksyna.

Podjeżdżali już pod bramę wjazdową do miasta, gdy od boku zbliżył się do nich dwuosobowy patrol konny. Jeźdźcy na białych rumakach nie byli wyposażeni w płytowe pancerze, niemniej ich uzbrojenie nie było przez to lichsze. Pod półpłytowymi napierśnikami, naramiennikami oraz karwaszami skrywały się tuniki kolcze, a nogi strażników osłaniały wzmocnione stalą buty, nagolenniki i spodnie z grubej, obszytej pierścieniami skóry.

Zwalczając przypływ paniki, Est poczuł do nich coś na podobieństwo niedorzecznego współczucia w tym ukropie. Przeskakiwał wzrokiem to na jadącego przodem łowcę, to na zbliżających się z lewej flanki paladynów, a w jego głowie zapanowała pustka. Kompletnie nie wiedział co robić, dlatego pozwolił wierzchowcowi biec za gniadą towarzyszką. Niespodziewanie pojawił się tuż obok Cola, który gwałtownie spiął konia, aż ten stanął dęba i wierzgnął przednimi nogami, by zaraz przejść w rwący galop. Est był równie osłupiały co strażnicy. Pierwszy odzyskał rezon i puścił się za najemnikiem, bezlitośnie rozpędzając srokatego ogiera.

Nieszczęśni ludzie ratowali się, jak mogli. Krzyczeli, przewracali się i wpełzali pod wozy, byle dalej od śmiercionośnych podkutych kopyt. W czasie kilku uderzeń serca w pięknym mieście zapanował istny chaos. Kurzawa niosła się wysoko, współmiernie z wszechogarniającą histerią oraz otumanieniem, które nijak nie wpłynęły na opanowanych stróżów prawa i porządku. Col jakby się tym nie przejmował. Gnał przed siebie, co rusz zerkając do tyłu i sprawdzając, gdzie jest jego kompan. Ogon w postaci dwóch ciężkozbrojnych utrzymywał stały dystans, ale szybka ocena sytuacji pozwoliła stwierdzić, że ich wierzchowce to konie bojowe, nie biegusy, co dawało szansę uniknięcia bezpośredniej konfrontacji.

Wartownicy na blankach krzyczeli coś do swoich konnych braci, nie mogli jednak ani zamknąć bramy, ani spuścić brony bez szkód wśród cywili i towarów, dzięki czemu uciekinierzy bez przeszkód wyrwali na gościniec, a z niego odbili na południowy trakt, ku nieprzejezdnym lasom.

Z tumanów kurzu wzbijanych kopytami galopujących koni wyłonili się nieustępliwi paladyni. Patrzący za siebie Est zdążył się zorientować, że to tylko kwestia czasu, aż tamci odpuszczą i...

Strzała świsnęła tuż przy jego skroni, mknąc celnie w kierunku pościgu. Trafiony człowiek wypadł z siodła, z łoskotem uderzając o wysuszoną ziemię. Zielone pierzysko sterczało zza zasłony stalowego hełmu. Zluzowany koń zwolnił bieg do leniwego truchtu. Drugi jeździec zatrzymał raptownie wierzchowca i zawrócił w stronę śmiertelnie rannego towarzysza.

Dramatyczna scena zginęła wkrótce w obłoku gęstego pyłu, a chłopak wyprostował się w siodle i ujrzał, jak zwiadowca przypina do siodła długi łuk. Narzędzie zbrodni.

- Zabiłeś go! - Est zdzierał gardło, by przekrzyczeć tętent kopyt bijących ubity trakt. - Zabiłeś go, choć to nie było konieczne!

Colonell nie odpowiedział. Est nie miał pojęcia, czy w ogóle go usłyszał. Ostatnie wydarzenia zmroziły go w całości, od koszmarnego poranka zaczynając, na morderstwie zapewne nie kończąc. Wszystko szło źle. Nic się nie układało po ich myśli. Poczuł się tak, jakby jechał obok i obserwował zdarzenie z perspektywy trzeciej osoby, co było zupełną nowością, jak widok konającego człowieka, zabitego na jego oczach. Zagryzł usta zdając sobie sprawę, że dalszymi słowami niczego nie wskóra.

Trwało to godzinę, nim przekroczyli granicę lasu. W gęstwinie zatrzymali zmęczone konie i zsiedli, by poprowadzić je po leśnym runie pełnym niemiłych niespodzianek mogących uszkodzić nogi wierzchowców. Kilkanaście minut starczyło, by dotarli do niewielkiej polany i uwiązali zwierzęta o spienionych pyskach.

Col zerwał z siebie cętkowaną pelerynę i rzucił ją na ziemię, sam zaś padł na kolana niewiele dalej. Schował twarz w splamionych krwią dłoniach i zamarł w bezruchu, łapiąc oddech albo przeklinając na czym świat stoi. Est również odpiął broszę peleryny podróżnej. Czarny materiał gładko wysunął mu się z ręki i opadł obok okrycia łowcy. Bezszelestnie zbliżył się do towarzysza. Już prawie dotknął osłoniętego pancerzem ramienia, kiedy człowiek zerwał się z miejsca.

Atmosfera zgęstniała. Elektryzujące emocje iskrzyły w ciężkim powietrzu. Pociemniałe od dławionej furii oczy wytatuowanego mężczyzny ciskały gromy i ostrzegały przed jakimkolwiek kontaktem. Oddech miał płytki i urywany, a dłonie formowały się w pięści i rozluźniały naprzemiennie, szukając ujścia dla nawały uczuć rozrywających ciało.

Esta zdumiała nagła zmiana w zachowaniu przyjaciela. Z jednej strony chciał podejść do niego, objąć go, pocieszyć, zrobić cokolwiek, byleby nie tkwić w miejscu. Z drugiej pragnął wywrzeszczeć wszystko, co ciążyło mu na sercu. Mimo wyraźnych znaków sprzeciwu, postąpił kilka niepewnych kroków w kierunku partnera. Mierzyli się wyzywająco, ale łowca nie ruszył się z miejsca.

- Zabiłeś go - wyszeptał z wyrzutem Est.

Nie radzący sobie z panowaniem nad gniewem Col odchodził od zmysłów.

- Zrobiłem to, co należało zrobić – wydusił z siebie rozgorączkowany, naraz unikając zatroskanego spojrzenia chłopaka. - Wydostałem nas stamtąd.

- Oni nie zdołaliby nas dogonić, wiesz o tym! Błagam, Col, nie wmawiaj mi, że zabijanie było konieczne.

- Zrobiłem to, co musiałem!

- Przecież nie musiałeś go zabijać! Jak rany, masz jakąś obsesję lękową na punkcie paladynów! Przeszłości nie da się zmienić, ale można ją naprawić, a tym morderstwem sobie nie pomogłeś. Nam nie pomogłeś!

- Nic nie wiesz o mojej przeszłości! - Col mocniej zacisnął pięści i postąpił krok do przodu, wbijając rozogniony wzrok w elfa. - Nic nie wiesz o ludziach, których oni zabili!

- Masz rację, nie wiem. Nie wiem, kim była ta kobieta. Nie wiem, ile dla ciebie znaczyła i dlaczego spotkał ją taki los. - Est również się zbliżył. Stali już na wyciągnięcie ręki od siebie. - Lecz wiem na pewno, że to nie paladyni ją zabili.

Otwartą urękawicznioną dłonią zatrzymał błyskawiczny cios wymierzony w szczękę. Kolejne uderzenie nadeszło z prawej, ale chłopak pochylił się, o włos unikając ogłuszającego ataku. Nie wypuszczając pięści łowcy z uścisku, zmienił chwyt, zamykając palce na nadgarstku zaskoczonego napastnika. Szarpnięciem pozbawił go równowagi i ciągnąc ku sobie, znalazł się tuż za jego plecami, gotów unieszkodliwić mu ramię. Nieugięty Colonell zręcznie się wywinął i używając całej swojej krzepy, uderzył barkiem w pierś Esta, który zatoczył się, ale nie przewrócił, jak oczekiwał tego przeciwnik. Chłopak sparował kolejną serię pięści sięgających jego opancerzonego torsu, odskoczył przed kopniakiem wycelowanym w kolano, upadł i przetoczył się w bok.

Walka mająca rozładować napięcie stawała się poważnym starciem.

Zdezorientowany Est poderwał się z trawy. Nie rozumiał, jak do tego doszło. Ani tym bardziej nie pojmował, dlaczego okładali się niczym zwierzęta, zamiast opanować nerwy i porozmawiać. Ach tak, próba mediacji zakończyła się srogim niepowodzeniem. Lecz to jeszcze nie powód, by skakali sobie do gardeł! To Col rozpoczął tę bezmyślną wymianę wątpliwych uprzejmości, ale to on musi ją przerwać, bo nie był w stanie skrzywdzić ukochanej osoby. Aczkolwiek Col nie miał przed tym najmniejszych oporów.

Okrążali się przez dłuższą chwilę, podczas której Est myślał nad kolejnymi metodami odwrócenia uwagi rozjuszonego człowieka. Zwiadowca nie dał mu szansy skorzystania z nich i runął na niego bez litości. Byłby go zgniótł w uścisku, gdyby elf po prostu nie padł jak długi na ziemię, podcinając agresorowi nogi. Colonell zwalił się na poszycie i odtoczył na bok. Mniejszy, dużo zwinniejszy Est zaraz przypadł do niego, obrócił na łopatki i okrakiem siadł na jego klatce piersiowej, odcinając jedyną drogę ucieczki. Siłowali się przez krótki czas, napinając mięśnie do granic wytrzymałości, jednak żaden nie zamierzał odpuścić.

Rozpacz ustąpiła miejsca lodowatej wściekłości, gdy Est zreflektował się, że najlepszy przyjaciel chce go zamordować! Mówiły o tym gniewnie zmrużone szmaragdowe oczy i grymas obnażający białe zęby. W imię czego?! Zabitej kobiety? Konfliktu z paladynami? Konfliktu z samym sobą?

Toksyna!

Toksyna powodująca pomieszanie zmysłów oddziaływała na oszalałego najemnika! To przez długotrwały kontakt z nią Col popadał w powolny obłęd. Rastobrew czarnolistny. To jego zapach wyczuwał w krwi tej nieszczęsnej kobiety. Jak rany, musi mu pomóc!

Lecz jego ciało już weszło w tryb ofensywny i bez udziału świadomości reagowało na niebezpieczne bodźce napływające z otoczenia. Instynkt podpowiadał kolejne metody pozbawienia życia leżącego przeciwnika. Rozszerzone adrenaliną źrenice rejestrowały wrażliwe punkty na głowie i w okolicy szyi łowcy. Est sam siebie nie poznawał, a przemiana, jaka w nim zaszła, otworzyła mu umysł na to, co robił. Rozkojarzony pozwolił, by ręka wyrywającego się napastnika wyślizgnęła się z jego uścisku. Na ten jedyny moment stracił nad sobą panowanie i to wystarczyło, by człowiek wykorzystał okazję, podkurczając nogę i sięgając po nóż ukryty w cholewie buta.

Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.

Z kolejną napływającą falą adrenaliny przybyło jeszcze jedno rozwiązanie, na które Est wcześniej nie wpadł, skoncentrowany na technikach odbierających życie, a nie pacyfikujących. W mgnieniu oka puścił drugą rękę najemnika i zsunął się z jego prawego boku, zamykając dłoń na miękkiej ludzkiej szyi. Palcem wskazującym bezbłędnie trafił w pulsujący punkt.

Col spróbował się podnieść. Nożyk zawisł groźnie w powietrzu. Est uniósł się na tyle, by całym ciężarem opaść na klatkę piersiową człowieka i przyszpilić go do ziemi na kilka potwornie długich sekund, w przeciągu których zdany był na jego łaskę.

Leżący na plecach mężczyzna podrzucił nóż, zmieniając chwyt na płaskiej rączce. Opuścił ramię, a ostrze gładko przecięło powietrze dzielące go od potylicy chłopaka. I byłby wbił je na całą długość, gdyby nie błysk jasnozielonych oczu na wysokości jego własnych. Przepraszający. Zawsze przepraszający, choć niczym nie zawinił…

Colonell stracił przytomność. Jego ręka niegroźnie opadła na bok, wypuszczając nóż spomiędzy bezwładnych palców. W końcu i głowa przechyliła się jak u śpiącego.

Est przeturlał się na odległość wystarczającą, by przejść do bezpiecznego półprzysiadu. Był zmęczony. I to bynajmniej nie z powodu walki, jaką zmuszony był stoczyć z człowiekiem, którego kocha. Dręczyła go świadomość, że tak z założenia miało się stać, tego spodziewali się oprawcy kobiety z Adeili. Byli przekonani, że jeśli najemnicy umkną nagonce, to na skutek toksyny wyrżną się nawzajem. Ale nie uwzględnili faktu, że Est był pojętnym uczniem alchemika. Co ciekawsze, skąd wzięli sfermentowany wyciąg z rastobrewu czarnolistnego? Nie jest to specyfik, który można zdobyć na pierwszym lepszym targu. Ale jego pochodzenie nie było w tej chwili istotne, bo skoro zidentyfikował toksynę, mógł wreszcie jej przeciwdziałać.

Przez kilka uderzeń serca trwał w bezruchu i głęboko oddychając, obserwował nieprzytomnego partnera. Dostrzegłszy miarowy ruch klatki piersiowej pod warstwą napierśnika, sięgnął do biodra i wyjął z sakiewki maleńką białą kulkę o chropowatej fakturze. Podpełzł bliżej. Wsunął ją pod język Cola i przymknął mu usta, pilnując, by rozpuszczająca się w kontakcie ze śliną antytoksyna nie wypłynęła kącikami. Ułożył mu ramiona wzdłuż boków, zabrał nóż i rzucił daleko od siebie. Ponownie usiadł na piersi partnera. Ujmując w drżące dłonie policzki mężczyzny pochylił się w oczekiwaniu, aż ten odzyska przytomność. Jednocześnie starał się zapanować nad nierównym oddechem rozpierającym mu żebra. Bezskutecznie usiłował odzyskać wewnętrzny spokój, z którym już dawno się pożegnał.

Pierwszy raz widział czyjąś śmierć. Pierwszy raz zmuszony był stanąć do walki z człowiekiem – i to będącym mu przyjacielem! Nie mógł wyjść z podziwu dla reakcji wyuczonego ciała, niedoświadczonego, a w ostateczności zabójczo efektywnego. Emocje były tak silne, że gdy go opuściły, miał ochotę rozpłakać się jak dziecko. Bał się. Bał się znacznie bardziej, niż na widok potwornej paczuszki. Bał się nie o siebie, lecz o partnera. Serce mu pękało, gdy patrzył na śniadą twarz o nabierającym łagodności wyrazie. To nie był Colonell, jakiego znał. To, co dostało się przez grubą skórę palców do jego organizmu, było chłodno wykalkulowanym narkotykiem. W dużej dawce stawało się śmiertelną trucizną.

Colonell poruszył niespokojnie głową i przełknąwszy kilka razy, odkaszlnął białym pyłem. Otworzył oczy. Natychmiast zrozumiał, dlaczego nie mógł się ruszyć. Est ułożył się w takiej pozycji, aby zablokować mu tors i ramiona. Nawet jego nogi nie stanowiły już realnego zagrożenia.

Właśnie na to Est czekał. Zawisł nisko nad połowicznie wytatuowaną twarzą, a jego szybki dech zmiótł resztki pyłu ze spękanych warg mężczyzny. Wciąż trzymał jego policzki w żelaznym uścisku i utrzymywał z nim kontakt wzrokowy.

- Pamiętasz, co się wydarzyło? - zapytał.

Col zamrugał półprzytomnie, po czym rozchylił szeroko powieki, jakby to, co zrobił, wróciło do niego ze zdwojoną mocą. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, nadając tatuażowi ostrości. Spróbował odpowiedzieć, ale rozkaszlał się na dobre, uwalniając niewyraźne obłoczki białego proszku. Skrzywił się, bo smak wcale nie był lepszy niż wciskające się do nosa paskudztwo. Potrzebował chwili, by dojść do siebie.

- Esti, przepraszam…

Biała dłoń zakryła mu usta, a mięśnie krępujących go nóg poluzowały się odrobinę.

- Nie mam pojęcia, dlaczego zabiłeś tego człowieka, Col. Dlaczego zamierzałeś zabić i mnie. Ale zawsze będę powtarzał, że chcę cię zrozumieć i cokolwiek zrobisz, będę po twojej stronie, bo... - Est zawahał się, lecz tylko na sekundy konieczne by zaakceptować swoje prawdziwe uczucia. Już nie bał się ich nazwać. - Bo cię kocham. Bo kochałem cię od samego początku naszej przyjaźni, dokładnie tak, jak ty mnie. I tak już pozostanie, aż do śmierci. O ile nie dłużej.

Cofnął rękę. Pochylił się jeszcze i nie zastanawiając, co robi, musnął rozchylone wargi Cola własnymi. Skubnął je znowu z drażniącym poczuciem niepewności. Nie był w tym dobry. I mimo że prawie został przez niego ranny, to nadal mu ufał. Naiwnie i szczerze, jak dzieciak, którym był. Bo potrzebował kogoś, kto bezwarunkowo przyjmie wszystko, co miał mu do zaoferowania. Kogoś, kto posłuży mu jako kotwica na wzburzonym morzu.

Muśnięcia przeistoczyły się w powolne, wzajemne smakowanie, a kiedy tama pękła, cały świat wręcz zapłonął. Est nie potrafił się opamiętać. Żar rozpalał jego wnętrze do białości. Wplątał palce we włosy partnera i przycisnął jego głowę do swojej. Wspólne oddechy łączyły się w jeden, gdy z ociąganiem odrywali się od siebie. Pocałunki smakowały gorzkim spoiwem antytoksyny.

Uwolnione dłonie Cola błądziły po pancerzu chłopaka, zatrzymując się to na tkaninie koszulki, to na szyi pod skórzaną stójką, to na pokrytych kurzem policzkach. Z lubością pieściły wrażliwe długie uszy. Wrażliwe na tyle, by samo dotykanie ich wywoływało raz za razem tęskny jęk. Colonell nie powstrzymał westchnienia satysfakcji. Nie odrywając ust od szyi partnera, na wyczucie szukał sprzączek i zapięć jego pancerza.

Chociaż bardzo tego pragnął, Est nie mógł mu na to pozwolić. Niechętnie wyswobodził się z czułych objęć, ześlizgnął i położył obok, z jedną ręką na piersi obleczonej w utwardzoną, żłobioną skórę. Obaj dyszeli jak po wysiłku, łapczywie nabierając w płuca wielkie ilości wilgotnego, przesyconego żywicą powietrza. Chyba tego im właśnie teraz było trzeba. Powietrza.

Gdy już ich funkcje życiowe powoli się unormowały, Est usiadł, podciągnął kolana pod brodę i zapatrzył się na skraj polany, myślami odpływając w głąb siebie samego. Tymczasem Col dźwignął się z wygniecionej trawy. Chwiejnie podszedł do pasących się koni i odpiął przytroczone do siodeł bukłaki z wodą. Wrócił, by jeden z nich podać przyjacielowi, a drugi odkorkował, sadowiąc się tuż za jego plecami.

Przez moment siedzieli tak oparci o siebie i popijając wodę wsłuchiwali się w kojący szum drzew oraz radosny szczebiot mysikrólików przycupniętych wśród świerków.

- Dzięki, że w porę mnie powstrzymałeś, Esti. Nie byłem sobą – wyszeptał Col, drapiąc kark tuż pod linią włosów. - Nie wiem, co mnie napadło. Ani jak mam się z tego wytłumaczyć.

Est upił łyk, a po nim następny, kupując sobie czas na rozważenie najlepszej odpowiedzi. Ostatecznie zdał się na szczerość.

- Jak rany, chciałeś mnie zabić!

- Gdybym chciał, miałbyś nóż w potylicy. - Colonell westchnął i oblizując wargi starał się pozbyć suchego pyłu. Znów uniósł bukłak. - Co to za cholerstwo? Środek uspokajający?

- Antytoksyna. Zakrwawione płótno nasączono toksyną o powolnym działaniu - wyjaśnił nieobecnym tonem Est. Emocje traciły na sile, pozostawiając w nim wyłącznie lodowatą otchłań. Z pamięci przywołał paskudne wnętrze pudełeczka i materiał, na którym było zbyt dużo krwi, jak na tak niewielką zawartość. – Zapach krwi zamaskował woń rastobrewu. Nie wiedziałem, że można je łączyć.

- Naćpali mnie przez skórę?! - Colonell obejrzał swoje dłonie. W dalszym ciągu pokrywały je zaschnięte rdzawe plamki. Bez namysłu wylał resztę wody na palce i począł energicznie wycierać je o trawę. - To w ogóle możliwe?

- Już się przekonałeś, że tak. Spożywanie rastobrewu ma działanie narkotyzujące i ze względu na właściwości nazywany jest też zielem nieśmiertelności. Natomiast sfermentowany wyciąg w kontakcie ze skórą przenika do krwioobiegu i pozbawia poczytalności, pobudza agresję. Wystarczy go oddestylować i połączyć z odpowiednimi składnikami, by dawał pozytywne rezultaty. Uśmierza najsilniejszy ból, dlatego felczerze stosują go przy amputacjach.

- Właśnie wyrządziłem ci niewyobrażalną krzywdę, a ty z nadludzkim opanowaniem rozprawiasz na temat trucizn i próbujesz mnie bronić? Cholera, mam więcej szczęścia niż rozumu.

Chłopak oparł tył głowy o barki przyjaciela. Nie zapomniał zimnej stali w ręku Colonella. Nie zapomniał strzały utkwionej w oku paladyna. Nie zapomniał bezwzględnej, desperackiej ucieczki z miasta mogącej kosztować życie niewinnych mieszkańców. Rozmyślał o tym, jak dziwnie i agresywnie zachowywał się Col, gdy specyfik zaczął się wchłaniać...

- Jak rany, nie bronię cię, tylko staram się ogarnąć, o co tu chodzi - poprawił go. - Nawet nie możemy wrócić do miasta. Nocą przemknąłbyś niepostrzeżenie, jesteś w końcu człowiekiem, a tatuaż można zakryć. A ja? Od razu by mnie złapali. Jedni albo drudzy.

- Oni na to czekają, Esti. W Adeili nie mam już przyjaciół. Zostałem sprzedany. - Colonell westchnął przeciągle. - Nie działają sami. Mają posłańców i osiłków od brudnej roboty. Całą siatkę. Zadomowili się tuż pod nosem tych napuszonych paladyńców.

- Więc co teraz? Chyba nie wrócimy do Twierdzy z pustymi rękami? Hej! - zawołał Est, gdy Col od niechcenia chwycił za końcówkę jego ucha.

- Szturchasz mnie nimi, kiedy się tak wiercisz. Poza tym, podobają mi się. Bardzo. – Wstając, ostatni raz przesunął opuszkami po delikatnej białej skórze. - Ale wróćmy do tematu. We dwóch nie dostaniemy się do miasta. Nie możemy też negocjować z paladynami. Ale wiem, kto mógłby. I na pewno to zrobi, byle utrzeć im nosa. Powiemy Niedźwiedziowi, jak się sprawy mają. Niech wyśle „dyplomatów” z nakazem wydania śmiertelnie niebezpiecznych dezerterów ukrywających się na terenie ich miasta.

Wydawało się, że jest to rozsądny plan. Nie zaryzykują dla zlecenia z góry skazanego na porażkę, które pochłonęło co najmniej dwa niewinne życia. Pechowy rycerz wykonywał swój obowiązek względem Korony, z tytułu czego poniósł natychmiastową śmierć. Tego samego nie można było powiedzieć o Kobiecie z Adeili, jak nazwał ją Est. Niewątpliwie cierpiała wystarczająco długo, by zaspokoić brutalne żądze oprawców.

Kim była kobieta, której szczątki spoczywały w pokoju na piętrze gospody? Colonell nigdy o niej nie wspomniał, choć emocja zniekształcająca jego twarz dobitnie świadczyła, iż miała dla niego ogromne znaczenie. Przyjaciółka? Krewna? A jeśli kochanka? Col twierdził, że nie był z kobietą, lecz mógł przecież kłamać. Szczególnie, że Est obsesyjnie pragnął wierzyć w każde jego słowo.

Z głową wypełnioną niewesołymi myślami chłopak wstał, otrzepując siedzenie z wyschniętych igieł i miękkiej gleby. Roztrząsał utraconą przeszłość, podczas gdy powinien martwić się niepewną przyszłością. Pakowali się pospiesznie i równie prędko uciekali, przez co nie zdążyli kupić prowiantu na drogę. Zatem nie było wyjścia, Col zmuszony będzie polować. Poradzą sobie. Muszą.

Przygaszony beznadzieją Est rozejrzał się dookoła. Odwieczna harmonia tego miejsca przesączała się do jego zmęczonego umysłu, nakłaniając go do zamknięcia oczu i obcowania z panującymi tu pierwotnymi żywiołami. Czerwie wygryzające dziurę w brzuchu odeszły bezpowrotnie, a esencja zaklęta w ciele jakby zawirowała leniwie, by zaraz osiąść na dnie swego legowiska. Gęsia skórka spięła jego mięśnie na podobieństwo rześkiego powiewu wczesnoletniego południa. Tutejszy las był niezwykle spokojny. Stłumione odgłosy ptaków docierały do długich uszu, gdzieś z lewej wspinająca się wiewiórka cichutko drapała pień drzewa, krystalicznie szumiał potok płynący kilkanaście metrów dalej, w sam raz, by napełnić bukłaki i napoić konie. Liście drzew śpiewały swą pieśń, wieczne i niewzruszone biegiem historii.

Rozchyliwszy powieki spojrzał w górę, prosto w lekko zachmurzone niebo, gdzie słońce sunęło z wolna ku najwyższemu punktowi. Wracając do rzeczywistości obrócił się, słysząc wołającego go Cola. Musieli wyruszyć do ostoi maga-dezertera i rozwiązać chociaż tę jedną sprawę, jeżeli nie chcieli narazić się na gniew Złowieszczego Niedźwiedzia.

czwartek, 19 września 2024

Czasem słońce, czasem deszcz

Tytuł posta bynajmniej nie nawiązuje do aury za oknem, choć świetnie wpisuje się w tę frazę. Chodzi mi raczej o zmienność jesiennych nastrojów oraz rozmyślania, jakim się poddaję w trakcie pisania Elegii o Nieśmiertelnym.
    Już nie ukrywam, że ciężko mi odróżnić protagonistów od antagonistów - i o to chodzi! Sympatyzuję z przedstawicielami Korony, ale przeciwstawna frakcja ma wiele racji... Jak choćby podkreślanie skłonności ludzi do bezsensownej agresji i przemocy. Możecie sobie wyobrazić, jak to działa na mizantropię Esta? W tym momencie dostrzegam kilka odmiennych scenariuszy... Ale do rzeczy!
    Nie muszę wspominać, co w Świecie Rzeczywistym dzieje się na wschodniej granicy. Co dzieje się wszędzie wokół: gwałty, morderstwa, rozboje, uciskanie, nękanie czy inna szeroko pojęta przemoc. I moje ulubione wszechobecne oburzenie dla takiego stanu rzeczy. Tymczasem o jakim hicie (książka/serial/film) nie słyszę, wszędzie na porządku dziennym jest przemoc, wulgarność i uprzedmiatawianie. Mało tego, pikantniejsze i brutalniejsze rynsztokowe sceny są wręcz z wypiekami na twarzy opiewane w soszjalach. Czy mam z tym problem? Nie, po kilku poparzeniach zwyczajnie nie sięgam po takie pozycje, ale lubię rozmawiać z innymi i wyciągać własne wnioski. Skąd więc tendencja, by głośno wyrażać sprzeciw, gdy owe fikcyjne sytuacje mają miejsce w rzeczywistości? Nie potrafię tego zrozumieć.

    Było o deszczu, który mnie deprymuje. Teraz czas na trochę słońca inspiracji.
  Ostatnio odpuściłam sobie pisanie IV. Za dużo tam powyższego deszczu, w końcu wojna rządzi się bezprawiem. Za to z ochotą redaguję Zaklinacza Żywiołów, lecz i tu od połowy robi się ponuro. Dlatego, aby nie wyjść z wprawy, postanowiłam rozpisać co weselsze i spokojniejsze sceny, trochę letniej sielanki pobocznego bohatera, o którym powstało już całkiem sporo tekstu (zarys fabularny w pełni!), a ostatnio nawet myślałam, czy by nie szkrobnąć czegoś do postrzelonego Mężczyzny z Koszmaru, ale z tym idę na żywioł i wstawiam pierwszy tekst bez redagowania. Brakuje mi tej odrobiny codziennego szczęścia w życiu bohaterów. Owszem, krzesają tych iskier radości ile mogą, ale płomień z tego lichy, zaledwie tyle, by i drugoplanowi nieco uszczknęli. A i tak zaraz zostaje zduszony przez wydarzenia, jakich nawet doskonały strateg pokroju A.A. nie potrafi przewidzieć.
    Och, właśnie na Spotify leci utwór, do którego D.B. uczy Esta... tańczyć. Właśnie takich scen mi teraz brakuje - lekkich, zabawnych i niepoprawnych. Ha, ciekawa będzie reakcja Cola, któremu nigdy się to nie udało!



Przy okazji chciałabym podziękować wszystkim, którzy regularnie odwiedzają mojego bloga. Tak, zauważyłam Was! I z całego serducha Wam dziękuję! 🤍

🎵Dizi - Revolt Production Music🎶

środa, 18 września 2024

"Jeszcze się taki nie urodził...

... co by ci się spodobał" - uniwersalny tekst mojej matki w związku z moim perfekcyjnie sprecyzowanym gustem.

    I tu się mamusia pomyliła.

    Urodził się. Cztery miesiące temu.

    Ma uwodzicielski głos, urzekające niebieskie oczy, a gęsty lśniący włos porasta jego gibkie ciało. 

    Nazywa się... 

Wacław Gacuś.




🎵 Beyond Time - Kamikaze Kitty 🎶


P.S. Po więcej zapraszam w sobotę!

piątek, 6 września 2024

~~ Zaklinacz Żywiołów - rozdział 5 ~~

Elegia o Nieśmiertelnym

Księga Druga

ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW



Podróż wcale nie mija przyjemnie, szczególnie Estowi, który w jej trakcie zdążył stracić cały chłopięcy entuzjazm. A już na pewno nie pomaga mu obce wrażenie wręcz nasilające się z każdym kilometrem przybliżającym go do miasta garnizonowego Adeila...
    Aczkolwiek pierwsze odwiedzone przez niego miasto, tak bardzo niepodobne do Cichobrzegu, na nowo rozpala ciekawość. Jednakże nienazwana siła wciąż go nęka, podobnie jak nieodpuszczające spojrzenia rycerzy Zakonu Paladynów, pod którymi Colonell powoli traci panowanie nad sobą.
    Co przed laty wydarzyło się w murach pięknej Adeili, o czym zwiadowca Niedźwiedzi nie wspomina ani słowem? Wystarczy chwila nieuwagi, by skrywana przed światem przeszłość uchyliła rąbka tajemnicy mężczyzny z tatuażem...


- Estariońska Kronikarka [kalendarium wskazuje 6d'9m'24r2t]





Jej, Est pierwszy raz w życiu widzi prawdziwe miasto! Jej, paladyni po raz pierwszy w życiu widzą białego elfa! Ha, będzie z tego draka... 
    Właśnie zwróciłam uwagę na pewne zachowania Esta, do których podczas pisania nie przykładałam większej uwagi. Ale z niego bałaganiarz! A przynajmniej jeśli chodzi o odzież i wyposażenie pokoju. Bo na biurku zawsze ma nienaganny porządeczek, skórkowaniec. Za to Col odznacza się niepodobną najemnikom pedanterią. Dobrali się, cholera, jak w korcu maku. Zazdroszczę im.
    Przy okazji możecie zauważyć, że Col i Est otwarcie przyznają się do odczuwania strachu. Otóż zgadzam się z Magiem i nie postrzegam strachu jako słabości. Słabością jest zapominanie, że strach to naturalny system obronny, którego reakcją jest ucieczka lub walka w zależności od sytuacji. Siła leży w przetrwaniu. 

Zaklinacz Żywiołów - rozdział 5

 

Całonocna podróż była długa i uciążliwa, a siodła, pomimo zastosowania najlepszych materiałów oraz doskonałego wykonania, nie czyniły jej bardziej komfortową. Już po kilkunastu kilometrach Estalavanes wiercił się na szerokim grzbiecie srokatego wierzchowca i chociaż koń nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, to jego jeździec marzył już tylko o stanięciu na własnych nogach.

Drugą naprzykrzającą się sprawą było przeciągłe, nieznośne milczenie towarzysza. Niechęć Colonella do rozmowy Est zrzucił na niewygody i wczesną porę, gdyż do świtu brakowało niespełna dwóch godzin. Doszedł jednak do wniosku, że wolałby zająć myśli czymś innym niż swoim brakiem doświadczenia w zabijaniu, dlatego postanowił przerwać tę przedłużającą się ciszę.

- Jesteś wyjątkowo milczący – jego szept gładko przeciął powietrze, gdy zrównał się z ludzkim kompanem. - To do ciebie niepodobne.

Colonell zerknął na niego z ukosa, po czym zwrócił oczy na pustą, rozświetloną dogasającym blaskiem gwiazd drogę. Uparcie milczał przez kolejne sekundy, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią, a kiedy w końcu jej udzielił, w jego głosie wyczuwało się znużenie.

- Zaczynam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłem, zabierając cię ze sobą.

- Słucham?!

- Nie masz żadnej praktyki w prawdziwej walce, dzieciaku. Boję się, że stanie ci się krzywda.

Est odetchnął, a w dźwięku tym było tyle niechęci, że jadący obok człowiek niemal odczuł ją na własnej skórze.

- Wszyscy najlepiej zamknijcie mnie w złotej klatce i pokazujcie przyjezdnym jako egzotyczny okaz – sarknął. - Blichtr i burżujstwo, ot co!

- Esti, o co ci właściwie chodzi? - Colonell nie był zirytowany. Przyzwyczajony do jego wahań emocjonalnych obrócił się w siodle. I już wszystko rozumiał. - Ty się boisz.

- Jak rany, Col…

Dopiero teraz chłopak uzmysłowił sobie, jak jego reakcje wyglądały w rzeczywistości. Sam nie był pewien dlaczego mu nagadał, skoro Colonell miał rację. I mimo że nie chciał tego przyznać, to naprawdę się bał. A przecież mężczyźni się nie boją. Mężczyźni zabijają.

- Słuchaj, dzieciaku. Masz szesnaście lat. Będąc człowiekiem byłbyś jeszcze szczawikiem niedorosłym do noszenia miecza swojemu ojcu. To moja wina. W przypływie emocji bardzo nieodpowiedzialnie zaproponowałem ci współpracę. To moja wina, jasne? Nic osobistego.

Słysząc to, Est nieomal spadł z konia.

- Czyli wszystko, co między nami zaszło, nazywasz przypływem emocji? Niczym osobistym?

Zacietrzewił się, choć wiedział, że Col ma słuszność. Est potrafił zachowywać się jak dojrzały mężczyzna, ale gdy popuścił wodze samodyscypliny, budził się w nim młody duch żądny przygód. I jak się niedawno okazało - romantyk.

Zwiadowca westchnął, zwiesił głowę i potarł palcami szczypiące powieki.

- Przepraszam, Esti. Nie tak miało to zabrzmieć. Nie spałem wiele ostatnimi czasy i... Po prostu się boję, tak samo jak ty. I właśnie pojąłem swoją głupotę. Mogę cię stracić.

W przydymionych szmaragdach Est dojrzał ogrom zmęczenia i niepewności, aż zrobiło mu się wstyd za wcześniejszy wybuch. Zbagatelizował pielęgnowaną od niedawna empatię, a jego przyjaciel wymagał teraz szczególnie delikatnego traktowania. Odsłonięcie tak osobistych i intymnych myśli oraz uczuć nie było łatwe, zwłaszcza dla człowieka ukrywającego się za fasadą lekkoducha. Powinien to docenić, a nie dawać upust złości w wymówkach czy głupich, nieprzemyślanych słowach. Im obu będzie teraz ciężko.

Pokierował konia bliżej rudej klaczki i wychylając się w siodle, położył dłoń na opancerzonym barku partnera. Ten drobny gest wiele znaczył, lecz niewiele mógł zdziałać, jeśli zamierzali podróżować w takim stanie. Wielogodzinna jazda oraz wyczerpanie powoli przełamywały ich wolę. Musieli zatrzymać się chociaż na chwilę.

- Co powiesz na krótki postój? Koniom jest ciężko, a i ty nie wyglądasz za dobrze, drzemka poprawiłaby ci nastrój. Ja nie jestem śpiący, więc stanąłbym na warcie.

 Jego propozycja wywołała delikatny uśmiech na twarzy Cola i wdzięczność w przymrużonych oczach.

Tak też zrobili. Nie rozpalali ogniska, bo noc była ciepła, a do świtu zostały raptem cztery kwadranse. Niebo na wschodzie pomału jaśniało, leniwie rozpoczynając nowy dzień. Est dosłownie stał na warcie zarzekając się, że jak usiądzie, to pośladki odpadną mu przy wstawaniu. Dla rozrywki spacerował nieopodal łowcy, który zasnął, gdy tylko położył głowę na zwiniętej pelerynie.

Gdy pierwsze promienie przeniknęły zasłonę liści, Est przykucnął obok Cola, przyglądając mu się wnikliwie. Czarny barwnik tatuażu na połowie śniadej, pociągłej twarzy tracił głębię, niemniej grube linie oraz zawijasy wokół oczodołu i kącika ust wciąż przyciągały uwagę. Est odnotował w pamięci, by zapytać go o pochodzenie tej niecodziennej ozdoby. Zapewne kryła się za tym jakaś fascynująca historia.

Długie rzęsy śpiącego leciutko zatrzepotały, wargi drgnęły, a brwi zbiegły się, nieznacznie marszcząc czoło. Est odruchowo przesunął dłonią po włosach Cola. Pod wpływem łagodnej pieszczoty mężczyzna uspokoił się jak dziecko czujące kojący dotyk matki. Oczarowany Est trwał tak przez moment, głaszcząc krótkie włosy przemykające mu pod opuszkami. Odnalazł w tym pewnego rodzaju przyjemność, kiedy dłuższe pasma opadające na jeden bok i czoło owijał sobie wokół białych palców. Piękny ciemnobrązowy kolor lśnił w świetle poranka. Nie wiedział co go podkusiło, ale pochylił się nad leżącym, by wychwycić intensywny, przyjemny zapach człowieka zmieszany z ostrą wonią skórzanego pancerza oraz koni.

I uszedłby radośnie niezauważony, gdyby nie silne palce wpijające mu się w kark. Lodowaty strach sparaliżował mięśnie, gdy naga stal odbiła promienie wczesnego słońca.

Colonell nie spał. Wpatrywał się w Esta szeroko otwartymi oczami, rozbudzony jego obecnością tuż przy swojej szyi. Sztylet bezgłośnie wrócił do pochwy przy pasie, zabezpieczenie pstryknęło ledwie słyszalnie, a dłoń poluzowała chwyt i pieszczotliwie pogładziła białą skórę.

Zwiadowca Niedźwiedzi poczęstował chłopaka łobuzerskim uśmieszkiem.

- Jesteś cudownym widokiem o brzasku, Esti, ale nie skradaj się do mnie więcej.

Zażenowany Est cofnął się niezdarnie i ciężko upadł na zadek.

- Nie skradałem się – jęknął. - Myślałem, że śpisz.

- Bo tak było. Mam lekki sen.

- Jak rany, zaprawiony w sztuce przetrwania zwiadowca.

Est podniósł się niespiesznie i otrzepał tylną część pancerza z resztek trawy, usiłując wyglądać na mniej skrępowanego, niż był w rzeczywistości.

Tymczasem Col przeciągnął się, poprawił kirys i rozejrzał za resztą ekwipunku.

- Owszem, zaprawiony – potaknął, tłumiąc ziewnięcie. - Nierzadko nocuję w dziczy. Muszę być czujny, choć zachowanie zmysłów i odpoczynek są równie ważne.

- I zabijasz.

- Zabijam.

- Wielu?

- Dostatecznie wielu, by przestać liczyć. I dostatecznie wielu, by przestać czuć.

Est nie drążył tematu. Strwożyła go wizja Cola z zimną krwią pozbawiającego życia ludzi. I nie tylko ludzi. Ale czemu tu się dziwić? Jego codziennością była walka, przelewanie krwi oraz odbieranie życia innym. Zabijał z konieczności. I z pewnością nie było to dla niego łatwe. Przynajmniej nie na początku. W każdym razie Est pragnął w to wierzyć, bo już niebawem sam stawi czoła ludziom, którzy bez wahania pozbawiliby go życia. Sam będzie musiał rozstrzygać sporne kwestie i zamierzał dokonać tego zgodnie z doktryną wpojoną mu przez mistrza: dowolny konflikt można zażegnać bez uciekania się do przemocy. Lecz co zrobi, gdy pojawi się sprzeczność między nim, a towarzyszem? Zda się na partnera, czy postara się odwieść go od radykalnych metod perswazji? Kiedy instynkt zastąpi trzeźwość umysłu, a broń pójdzie w ruch, co zrobi wtedy?

Nie miał pojęcia.

Przeraziło go, że w chwilach takich jak ta, kompletnie nie zna siebie samego. Jak i nie zna człowieka, z którym wyruszył w pełną niebezpieczeństw przygodę. Mimo mrocznej, ludzkiej natury Est chciał go lepiej poznać. Chciał, aby otworzył się na niego całym sobą, nawet tą skrupulatnie kamuflowaną stroną. Szczególnie tą stroną.

Strapiony poszedł do uwiązanych przy brzozie koni. Obojętne na troski swych jeźdźców wierzchowce odzyskiwały siły, wyskubując soczystą trawę rosnącą wokół pni. Pozwoliły się oporządzić i nie protestowały, gdy na grzbiety założył im ciężkie siodła. Z czułością poklepał gniady kark klaczy, która podczas zabiegów ani razu mu nie dokuczyła.

- Masz rękę do zwierząt – zauważył Colonell, z chrupnięciem kończąc podpłomyk. - Komu innemu Gniada dla zabawy odgryzłaby palce.

- Konie to szlachetne, piękne zwierzęta - odpowiedział Est. - Zresztą wszystkie zwierzęta są piękne, nawet te nazywane szkodnikami, jak myszy i szczury. Lubię je. Nie krzywdzą bez potrzeby. Nie są tak skomplikowane jak ludzie, starają się być sobą, starają się przeżyć. Smuci mnie, że często traktowane są jak przedmioty.

Col zarzucił sobie torbę na ramię i zbliżył się do niego.

- Ty też jesteś piękny. I też byłeś traktowany jak przedmiot. Sądzę, że rozumiesz je lepiej niż inni. To duża zaleta. Całkiem urocza.

Gdyby Est rumienił się jak człowiek, płonąłby czerwienią po koniuszki długich uszu. Znów poczuł się zawstydzony. To nie są męskie uczucia. Mężczyźni niczego się nie wstydzą.

Desperacko szukając tematu zastępczego, Est poszedł po swoje rzeczy. Przypomniał sobie, że nic jeszcze nie jadł. Żołądek nie dopominał się o swoje, więc zdecydował że zje, gdy zgłodnieje, choćby w siodle. W końcu mistrz kazał mu zaznajomić się z wszelkimi aspektami życia w drodze.

- Dlaczego tak uważasz? – spytał wreszcie, nie mogąc znieść rosnącego między nimi napięcia. - Jak mężczyzna może być piękny? Piękne mogą być kobiety. Albo konie.

Colonell skończył mocować juki przy siodle i oparł się o wierzchowca, zwracając w stronę przyjaciela. Zlustrował go od stóp po głowę, po czym uśmiechnął się tajemniczo. W tym lekkim skrzywieniu warg Est dostrzegł słabo skrywaną tkliwość. I zadowolenie.

- Dla jednych piękno tkwi w tym, co dostrzegają ich oczy. Dla drugich najpiękniejsze jest to, co ukryte przed ich wzrokiem. Powiedziałbym, że jestem rozdarty pomiędzy oboma poglądami.

Odepchnąwszy się od boku niewzruszonej Gniadej, dołączył do Esta. Kucając przy zbierającym bagaże chłopaku, sięgnął ku jego brodzie. Delikatnym ruchem nakłonił go, by spojrzał mu w twarz, a gdy ich oczy znalazły się na jednej linii, wyszeptał ostatnie słowa z najbardziej rozczulającym wyrazem, od którego elfowi zaparło dech:

- Urzekła mnie twoja osoba, Esti. A im bliżej cię poznaję, tym większy odczuwam niedosyt. Z każdym dniem odkrywam kolejną cechę, za którą oddałbym wszystko, byle była moja. I kiedyś będzie. Cały będziesz mój. I nikt mi cię nie odbierze.

Podnieśli się równocześnie, ale to tropiciel pierwszy się odwrócił, zostawiając poruszonego chłopaka z torbą w trzęsących się rękach.

Serce podeszło Estowi do gardła, ściskając je boleśnie. Nurtowało go, dlaczego ludzie tak łatwo się zakochują, skoro to tak straszliwie boli. A może to z nim jest coś nie tak?

Z ociąganiem odepchnął od siebie rozkoszne doznanie kiełkujące głęboko w piersi. Musiał wracać do rzeczywistości. Musiał przytroczyć bagaże do siodła. To był jego priorytet na ten moment.

Col odwiązał wodze od obgryzionego biało-czarnego pnia, sprawdził siodło oraz sakwy i z wprawą wsunął stopę w strzemię, wspinając się na grzbiet klaczy. Idący za jego przykładem Est z jękiem bólu opadł na siedzisko. Zrozumiał, co miał na myśli Mag. Z poczuciem klęski wspomniał wygodne łóżko, fotel przy kominku i krzesło przy biurku. Zgoda, brakowało mu konnych przejażdżek poza mury Twierdzy, ale teraz to już sroga przesada! Nigdy więcej nie usiądzie w siodle na dłużej niż godzinę!

***

Jazda w pełnym słońcu była istnym koszmarem. Est zatrzymał konia i zdjął część pancerza, ponieważ farbowana skóra gromadziła ciepło jak piec kuchenny. Czarna odzież pod nim wcale nie chłodziła, lecz była wystarczająco przewiewna, by poprawić komfort podróży.

Owszem, mogli jechać nocą, ale obrana przez biegłego zwiadowcę trasa była zwykłą wydeptaną ścieżką zwierzyny, na której nietrudno o okulawienie konia po omacku, nawet przy ręcznych latarenkach. Poza tym Col wyśmienicie się bawił prezentując niedoświadczonemu oblubieńcowi wachlarz niedogodności związanych z wojażami w siodle. Sam nie narzekał, często przebywał konno dziesiątki kilometrów, niejednokrotnie bez przerwy na popas i wypoczynek. Potrafił spać w siodle, na dodatek woził ze sobą specjalne pasy, którymi mógł przymocować się do grzbietu konia, nie ryzykując upadku.

A jednak ostatni rok spędził w Twierdzy Niedźwiedzi oraz sąsiednich miastach, szokując tym wszystkich. Włóczykij i hulaka uziemiony! Od razu rozeszły się różnorakie plotki, domniemane powody i wydumane teorie dla takiego stanu rzeczy. Wielu zakładało beznadziejne zakochanie, nikt jednak nie wiedział, kim jest szczęśliwa wybranka. A raczej wybranek.

Est śmiał się do łez z niektórych przytoczonych przez Cola pogłosek i chociaż plotki były lekkim tematem, zręcznie zmienił wątek rozmowy na, jak mu się zdawało, ciekawszy.

- Col, jak trafiłeś do Twierdzy?

Pytanie wyraźnie zaskoczyło zwiadowcę.

- Naprawdę chcesz tego słuchać?

- A dlaczego nie? – zdziwił się Est.

Bardzo chciał usłyszeć tę historię. Chciał usłyszeć każdą historię, plotkę i anegdotę dotyczącą Cola. Najlepiej od razu, bo droga była nieciekawa i żmudna. Niestety, rozmówca nie podzielał jego entuzjazmu.

- Przybyłem pod mury Twierdzy, zawołałem Niedźwiedzia i wygarnąłem mu, że bez tak świetnego tropiciela jak ja nie ma co myśleć o dowodzeniu kompanią. I oto jestem. Tyle.

- I ja mam to kupić? Jak rany...

Takie wykręcanie się od odpowiedzi było podejrzane, szczególnie że Col nie zaliczał się do ludzi owijających w bawełnę. Ewidentnie stała za tym historia, którą mężczyzna nie miał ochoty z nikim się dzielić. Est poczuł się dotknięty tak rażącym brakiem zaufania, lecz nie dał tego po sobie poznać. Już stoczyli jeden spór, w którym poniósł straty moralne.

- Przecież nie wciskam ci znoszonych majtek, dzieciaku.

Colowi wrócił humor. Lekki uśmiech igrał mu na ustach, a oczy miał przymrużone. Rozglądał się jakby od niechcenia, ale Est był pewien, że gruntownie przeczesuje każdy kawałek podszytu gęsto zakrzewionej trasy. Ten człowiek zawsze miał się na baczności, nawet gdy odpoczywał. Zawsze na warcie.

- Poza tym – dodał Col niefrasobliwie - zbliżamy się do miasta. Chcesz jeszcze się zdrzemnąć? Czy przenocujemy w gospodzie? O ile się nie mylę, zeszłej nocy nie zmrużyłeś oka. Zadziwiające, w ogóle nie widać po tobie zmęczenia…

Chłopak puścił komentarz przyjaciela mimo uszu, sporządzając w myślach notatkę o jego pochodzeniu. Będzie musiał nad nim popracować, nad jego zaufaniem i szczerością. Na głos powiedział tylko, że wytrzyma tyle, ile będzie trzeba. W duchu natomiast przeklinał samego siebie, że teraz przez całą drogę musi udawać, jak wspaniale jest siedzieć na końskim grzbiecie...

***

Im bliżej punktu destynacji byli, tym gorzej Est się czuł, jakby w brzuchu zalęgły mu się robaki. Teraz, wiercąc się w poszukiwaniu pożywienia, próbowały wydostać się na zewnątrz najprostszą drogą: zjadając go od środka. Na odsłoniętych ramionach poczuł uderzenia kropli, choć z nieba lał się ukrop, a nie deszcz. Zerknął w górę, lecz ani jedna chmurka nie przysłaniała słońca.

Coś go dotknęło – i to nie raz! - był o tym przekonany. Z ulgą spostrzegł, że zajęty myślami Colonell nie zwraca uwagi na jego dziwnie zachowanie. Srokaty koń pod siodłem również niczym się nie przejmował. Więc co to było?

Wstrząsnął nim dreszcz. Coś było nie w porządku. Nie miał pojęcia czy to z racji rysujących się w zasięgu wzroku wysokich murów, czy nieznanych emocji biorących go w posiadanie. Był podekscytowany. I zdenerwowany. Odzywał się w nim zapał poszukiwacza przygód, a jednak tęsknił za bezpiecznymi murami czarnej warowni. Sam nie wiedział, czego chce. I nie pozostało mu już wiele czasu do namysłu, podjeżdżali bowiem pod olbrzymią bramę solidnie ufortyfikowanego miasta. Uniesiona brona i rozwarte na oścież podwoje bynajmniej nie zachęcały do odwiedzin.

Cierpiącemu chłopakowi od razu rzuciły się w oczy postacie w polerowanych na oślepiający połysk pancerzach płytowych spacerujące dwójkami na blankach oraz wśród spieszących ze sprawunkami mieszkańców, krążących bez celu wagabundów, czy przyjezdnych i miejscowych kupców. Przez myśl mu przeszło, że zbrojni muszą być kompletnie szurnięci, by ubierać się w ten sposób, gdy wiosna w pełni przygrzewała. Wieczory także były parne, nie wspominając o południu, gdy wściekle płonąca kula stała w zenicie!

Col wyjaśnił nieobytemu w świecie białemu elfowi, że “kompletnie szurnięci” paladyni są członkami święcącego triumfy zakonu rycerskiego, do którego te ziemie należały z nadania samego króla. Zresztą, władca Estarionu pełnił jednocześnie funkcję zwierzchnika Zakonu Paladynów, arcypaladyna, jakby to cokolwiek zmieniało. Ci ludzie byli szkoleni w ekstremalnych warunkach, dlatego noszenie ciężkich pancerzy bez względu na porę roku nie było dla nich niedogodnością. Ponadto w wypełnianiu obowiązków wspomagali się rodzajem magii praktykowanym wyłącznie przez członków zakonu. Zwiadowca konspiracyjnie zniżył głos, dodając, że nie w smak im agresywna, prężnie rozwijająca się forteca najemników w sąsiedztwie. Chodzą słuchy, że Zakon planuje przejąć Twierdzę Niedźwiedzi i poszerzyć wpływy w regionie. I chociaż rycerze słynęli ze swego pokojowego nastawienia, miłosierdzia oraz sprawiedliwości, to po mistrzowsku władali orężem i magią, przyjmując rolę obrońców uciśnionych i pokrzywdzonych.

Estowi spodobał się pomysł łączenia umiejętności walki wręcz z magią. I wprost nie mógł oderwać od rycerzy wzroku. Oni także nie spuszczali go z oka, lecz byli przy tym dalece bardziej dyskretni. Aczkolwiek z jawną wrogością zawieszali spojrzenia na najemniku, którego połowę oblicza zdobił niedokończony tatuaż. Zaniepokoiło go to, jednakże w tej chwili zbyt wiele nowości odciągało jego uwagę, skutecznie go dekoncentrując.

Pamiętał Cichobrzeg, rybacką mieścinę nijak mającą się do splendoru wielkiego miasta garnizonowego. Nim tu dotarli, wyobrażał sobie zakurzone drogi pełne dziur i wyrw, dzikie tłumy obszarpanych ludzi, ogłuszające krzyki i wrzaski, lepki fetor fekaliów oraz przetrawionego alkoholu. Nic z tych rzeczy. Nie w tym mieście. Nie pod bacznym okiem połyskujących srebrzyście patroli pieszych oraz - jak się prędko okazało – konnych. Po raz pierwszy Est ujrzał prawdziwe miasto i jego zachwytom nie było końca. Z chłopięcą ciekawością chłonął nowy widok, a zainteresowanie, jakim obrzucali go wszyscy mijani ludzie, zwyczajnie go nie obeszło. Chciał się napatrzeć za wszystkie te lata zamknięcia w noclegowni, a potem w Twierdzy. Patrzył więc, pozwalając srokatemu ogierowi wolno stąpać obok gniadej towarzyszki.

Tuż za bramą szeroka brukowana droga prowadziła prosto w głąb ludzkiego miasta, ku majaczącemu na horyzoncie wyniosłemu gmachowi o strzelistych wieżach, na których powiewały błękitne jak samo niebo sztandary. Rozchodzące się na boki uliczki przywodziły skojarzenie odnóg rzek rozpływających się po okolicy, znikających w gęstwinie niskich, przysadzistych budynków, przykurczonych bazarów oraz obszernych placów z pojedynczymi fontannami opasanymi kojącą zielenią. Było tłoczno, ale nie na tyle, by nie dało się przejechać konno pośród zdążającej ze sprawunkami gawiedzi. Niektórzy przystawali, by pogapić na siedzących w siodłach uzbrojonych mężczyzn, szczególnie jednego, o białej jak śnieg skórze i niespotykanie długich uszach.

Wskazywany palcami Est unikał kontaktu wzrokowego, co nie przeszkadzało mu obserwować ludzi, gdy tylko się odwracali. Raz napotkał intensywne spojrzenie wyzierające spomiędzy wizjera hełmu konnego strażnika i aż zdrętwiał w siodle, natychmiast sięgając ucha, by szarpnąć za nie mocno. Ostrzegawczy grymas paladyna był równie wymowny, co miecz spoczywający w pochwie u jego biodra, połyskujący w słońcu jak reszta uzbrojenia. Est niepotrzebnie poczuł się jak awanturnik złapany na gorącym uczynku. I było to nieprzyjemne doznanie, po którym stracił wszelką chęć do przyglądania się mieszczanom, rycerzom, wozom czy nawet psom pętającym się pod nogami koni. Zapragnął czym prędzej dotrzeć na miejsce.

Wtem Col odbił w lewo, ku ciasnym, nieco obskurnym alejkom. Obaj zsiedli z końskich grzbietów i resztę drogi przebyli pieszo, ramię przy ramieniu, prowadząc wierzchowce za sobą. Konie, nawykłe do tłoku i trudnych warunków, nie wykazywały zdenerwowania ani lęku. Ciesząc się wzajemnym towarzystwem poszturchiwały się pyskami, zupełnie obojętnie traktując obcych ludzi krzątających się wokoło.

Est był rad, że mógł wreszcie rozprostować nogi. Zignorował cisnącą się ciżbę oraz ciekawskie spojrzenia posyłane pod jego adresem. Dla ludzi wciąż był dziwadłem, ale nawykł już do tego, że wytykano go palcami i obsypywano wyszukanymi epitetami. Teraz jednak kroczył u boku uzbrojonego najemnika, w czarnym bezrękawniku i - jak na jego gust - nieco zbyt obcisłych spodniach, z koniem obwieszonym jukami, elementami pancerza oraz przytroczoną do siodła nadzwyczajną bronią. Ludzie mogli gadać, mogli się gapić, lecz mało kto odważył się ich zaczepić. Szczególnie że siodła ozdobione były znanym, budzącym strach i szacunek symbolem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Wszyscy złodzieje w mieście wiedzieli, że ognisty gniew Niedźwiedzi potrafi przez lata urosnąć do rozmiarów pożogi i biada temu, kto okradł czy zaatakował członka najemnej braci. Nie oznaczało to jednak, że takich lekkomyślnych śmiałków brakowało. Tak czy inaczej, najemnicy musieli się pilnować, bo czujny, nieprzychylny wzrok śledził ich nieprzerwanie od chwili przekroczenia bram miasta.

Umilając czas, Col streścił Estowi wszystko, czego ten powinien dowiedzieć się o mieście, w którym rozpoczną poszukiwania. Nie każde miasto w Estarionie prezentuje się tak imponująco jak garnizonowa Adeila: schludny i czysty klejnot w koronie Jego Wysokości Króla Aarona Asmodeusza. Zasługa ta przypada w udziale paladynom pełniącym rolę zarówno strażników miejskich, jak i mediatorów oraz sędziów. Adeilą co prawda zarządza hrabia z nadania królewskiego, ale jest on zwykłym figurantem, a jego urząd w dużej mierze zależy od kaprysu rycerza-dowódcy.

Col opisał ich barwnie, wręcz idyllicznie, czego wyczulony na cynizm Est nie omieszkał mu wytknąć. Ten skontrował z ponurą miną i nie mniej bogatym naturalizmem, że prostytutki, złodzieje, szachraje oraz im podobni przyłapani na łamaniu prawa przypłacali swe niecne czyny głowami. Zawsze. I na miejscu. Chłopak zastanowił się, czy jest to aż tak drastyczna metoda walki z przestępczością, jak Colonell przedstawia, choć natychmiastowa dekapitacja brzmiała dość… barbarzyńsko. Znów jednak wyraził swoje spostrzeżenie na głos, ściągając na siebie gniewne spojrzenie towarzysza.

- Naprawdę sądzisz, że ich metody są skuteczne? Czy według ciebie egzekucja bez uprzedniego procesu i szansy obronienia się jest w porządku?

- Col, nie twierdzę, że to jest w porządku, tylko że działa.

- Nie, to nie działa.

- Jesteś do nich uprzedzony?

Colonell nie wyglądał na zadowolonego z jego toku rozumowania. Był wściekły, co dla Esta było zupełną nowością.

Nie odezwali się do siebie przez kolejne minuty. Nie odezwali się do siebie, gdy oddawali konie zaaferowanemu widokiem białego cudaka chłopcu stajennemu. Ani też w momencie, gdy Col opłacał nocleg w gospodzie, którą najwyraźniej często odwiedzał.

Est odezwał się dopiero gdy zobaczył, że klucz jest jeden. Tak jak pokój.

- Czy to rozsądne? – spytał słabo.

Col rzucił torby na środek małego, skąpo umeblowanego pomieszczenia; duże łóżko, szafka nocna, skrzynia, stolik oraz dwa krzesła koło wygaszonego kominka. Przynajmniej było tu czysto i nie cuchnęło.

- Znajdujemy się na terytorium wroga, nierozsądne byłoby rozdzielanie się. Poza tym zaoszczędzimy fundusze, jeśli będziemy nocować wspólnie w jednym pokoju – uzasadnił swą decyzję zwiadowca.

- Ale tu jest tylko jedno łóżko.

- Bystre spostrzeżenie, przyjacielu. W Twierdzy ci to nie przeszkadzało.

- Moje łóżko jest trzykrotnie większe! - poskarżył się Est. Zmarkotniał, lecz posłusznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zawiasy zgrzytały przeraźliwie, a hałas, jaki czyniły, zapewne słychać było w gwarnej sali na dole. - Jak rany, dlaczego jesteś taki zjadliwy? Co w ciebie wstąpiło? Możesz mi zaufać, w końcu jesteśmy przyjaciółmi.

- Gdybyś wiedział, już byśmy nimi nie byli – wymamrotał Col i ruszył do drzwi, wymijając elfa na odległość wyciągniętego ramienia. - Będę z powrotem do godziny – oznajmił głośniej.

- Zawsze będziesz moim przyjacielem, Col, czego byś nie zrobił. Zawsze będę cię… - urwał w pół zdania.

Smagły mężczyzna przystanął, jakby wypowiedziane z mocą słowa posiadały magiczną zdolność zatrzymywania czasu. Obrócił głowę i z nieodgadnionym wyrazem wpatrzył się w Esta. Ten jednak uparcie milczał.

- Daj mi godzinę – poprosił. I zniknął za drzwiami.

Jeszcze przez tuzin uderzeń serca Est stał ze spuszczoną żałośnie głową. Chrząstka w jego uchu przesuwała się pod chłodnymi palcami jakby w poszukiwaniu swojego pierwotnego miejsca. Tak jak on poszukiwał swojego miejsca w obcym i nieprzyjaznym otoczeniu. W końcu podszedł do łóżka. Obok próchniejącej ramy położył torby oraz zdjęty w podróży pancerz. Broń oparł o ścianę między oknami o brudnych szybach. Pogładził czule hebanowe drzewce. Chciał czym prędzej wypróbować podarek od mistrza, ale obawiał się, że nastąpi to dopiero w sytuacji, do której nie zamierzał dopuścić.

Zręcznie rozwiązał pas z medykamentami i ułożył go delikatnie na tobołkach, pilnując, by buteleczki nie zderzały się ze sobą. Zostając w irytująco dopasowanym ubraniu, padł plecami na zdumiewająco miękki siennik. Nogi łóżka skrzypiały niemiłosiernie, jakby wszystko w tym mieście uwzięło się na niego i jego wrażliwy słuch. Na szczęście zapach był lepszy, niż się spodziewał. Nie śmierdziało skisłymi szmatami. Wyłącznie butwiejące drewno oraz bliżej nieokreślona woń czegoś, w co wolał się nie zagłębiać.

Zasłaniając oczy przedramieniem, oddał się temu, co robił może nie najlepiej, ale najczęściej - myśleniu. Miał godzinę dla siebie, a w przypadku ponurych rozważań była to cała wieczność skazana na najgorsze dywagacje. Mimo młodego wieku i braku wprawy Est rozumiał, że są w życiu sprawy, o jakich nie chce się mówić nikomu. Niestety, jeśli chodziło o Cola, on sam nie umiał trzymać języka za zębami. Nienawidził tajemnic. Były kłamstwem w stosunku do człowieka, którego kocha. A przecież, jak dotychczas, Colonell również był z nim szczery. Zatem co takiego się wydarzyło, że ich wspólne rozmowy stały się nagle trudne i niezgrabne? Obaj bali się tego, co przyniesie im los, lecz chyba nie do końca był to powód dziwnego zachowania kompana.

Ostatni raz Colonell przejawiał takie odchylenie tuż po ataku smoka. Jakby trauma pomieszała mu zmysły. Jakby coś go opętało, poczucie winy lub nieukierunkowany gniew. Est, nie wiedząc za co, też wtedy dostał po skórze. Ale nie był bez winy. Co bardziej zastanawiające, dlaczego ani razu nie wyznał Colowi, że go kocha? Czy gdyby dokończył to urwane w połowie zdanie, Colonell zostałby z nim i powiedział, co leży mu na sercu? A gdyby został, to co by się zdarzyło? Co by usłyszał? I co gorsza, jaka byłaby jego reakcja? Jak obaj by postąpili?

Rozdarty Est odnosił nieodparte wrażenie, że każda kolejna refleksja niczego nie wyjaśnia, rodzi tylko kolejne i kolejne wątpliwości. Była paskudną hydrą, której nie dość obciąć łeb, bo pojawią się dwa następne wielkie niedopowiedzenia. Miał mętlik w głowie i wszystko go bolało, co i tak było niczym w porównaniu z cierpieniem, jakie przeżywała jego wystrzępiona dusza. Czy to, co czuje, to to samo, przed czym ucieka? Czy jeśli pozwoli dogonić się temu uczuciu, to zazna w końcu spokoju? Czy ten szalony młyn w końcu się zatrzyma? I co tak właściwie czuł? Jak nazwać to rozkoszne i bolesne zarazem doznanie będące tęsknotą za czymś, czego nie mógł pamiętać…

Col dobrze znał to miasto, w końcu był łącznikiem jednego z tutejszych agentów. A ta młoda szynkarka doskonale znała jego... Zalotne mrugnięcia i dwuznaczne sugestie nie umknęły uwadze Esta, a i na nim skupiło się kilka niestosownych żartów niezbyt skromnej niewiasty. Reagował wówczas milczeniem. Ignorując uwodzicielską zaczepkę starał się odwrócić uwagę od swojej niecodziennej osoby, lecz nie wyszło mu to za dobrze, bo przesłany przez kobietę całus nadal wywoływał w jego brzuchu nieprzyjemne uczucie niestrawności.

Est wciąż nie lubił ludzi. Tak jak wciąż nie potrafił się z nimi komunikować bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Colonell był wyjątkiem. Ale i on w tej chwili zaczął być mu obcy jak rozpustna karczmarka, nie wzbudzający zaufania klienci siedzący przy stolikach czy antypatyczni rycerze. Skąd w takim razie ta nagła nerwowość u wytatuowanego łowcy, skoro w Adeili czuł się jak u siebie? Czy to z winy długouchego kompana, zielonego jak trawa na łące i kompletnie nierozgarniętego, czy z obawy, że wyjdą na jaw sprawki, jakie nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego? I o co chodziło z tą nienawiścią do Zakonu Paladynów?

Utrudzony jazdą i gonitwą myśli Est przymknął powieki. I niezamierzenie zasnął z ręką osłaniającą oczy przed ostrymi promieniami wpadającymi zza okna. Śniło mu się, że paskudne larwy przegryzły się przez jego wnętrzności i mięśnie. Pełzając teraz wzdłuż białej skóry badały ją starannie, a on, bezsilny, leżał nieruchomo, tępo patrzył w sufit i tylko uszy drgały mu od drażniących je odgłosów. Robaki klikały, porozumiewając się między sobą.

Est rzeczywiście wpatrywał się w murszejącą powałę, kompletnie nic nie rozumiejąc. Zalegające w kątach cienie tańczyły do wtóru lichego płomienia kominka, a ciche kliknięcia napływającej rzeczywistości wprawiały końcówki jego uszu w mimowolne drżenie. Musiał zasnąć. Tego był pewien. Śniło mu się dziwne uczucie, które nie opuszczało go w drodze do Adeili, a którego obecnie nie odczuwał. Jakby czerwie rzeczywiście opuściły jego ciało.

Nie czyniąc najmniejszego szmeru, zwrócił się w kierunku źródła dziwnego stukania. Zasłony w oknach były zaciągnięte, odcinając miękko rozjaśnione wnętrze od ciemności cichego podwórka. Ktoś tu był. Czyżby tak zmęczył się podróżą, że skrzypienie otwieranych drzwi nie wyrwało go ze snu? Niespokojny obrócił głowę i dostrzegł kark Cola. Mężczyzna siedział oparty plecami o bok łóżka i pracował nad czymś zawzięcie, a każdy jego ostrożny ruch wieńczyło metaliczne kliknięcie. Zaintrygowany Est pomału przewrócił się na bok i uniósłszy się na łokciu, dojrzał ponad obleczonym w bluzę barkiem przedmiot, którym z precyzją operował najemnik. Zdradziło go trzeszczenie starej ramy, ale i tak zdążył dostrzec metalowy sześcian z otworami do złudzenia przypominającymi przeróżnych rozmiarów dziurki od kluczy.

Col pośpiesznie wsunął przedmiot do torby i wyprostował plecy. Po krótkim namyśle odchylił się do tyłu, opierając głowę o miękki siennik. Popatrzył na zaspanego chłopaka.

- Niczego nie widziałeś – zastrzegł.

- Colonell…

Przyłapany człowiek warknął i oparł brodę o pierś, uciekając przed zrezygnowanym wzrokiem przyjaciela. Cisza stała się zbyt ciężka, szczególnie dla niego. Powinien się wytłumaczyć, zagłuszyć dochodzące do głosu sumienie.

- Byłem zasięgnąć języka u pewnych ludzi.

- Złodziei - poprawił go Est. Zwiadowca zawahał się, nim kiwnął głową, jak gdyby nie do końca zgadzał się z oskarżeniem. - Więc w tym rzecz, Col? Twoje dzisiejsze zachowanie i to, co trzymałeś w dłoniach. Majstrowałeś wytrychami przy zamkach. Jesteś… byłeś złodziejem, prawda?

Gdyby nie trzask dopalającego się bierwiona, to milczenie byłoby nie do zniesienia. Est usiadł na posłaniu.

- Posłuchaj mnie, Col – poprosił łagodnie. - Nie dbam o to kim byłeś i czego się dopuszczałeś, o ile to się więcej nie powtórzy. Nie możesz tego zmienić, ale żywię nadzieję, że kiedyś mi zaufasz, tak jak ja ufam tobie. Bezwarunkowo. I wówczas opowiesz mi wszystko, uwolnisz się od tego ciężaru. - Z żalem przyjął widok skulonej sylwetki człowieka wystawionego na atak. Czuł się za to odpowiedzialnym. Czuł też, że tylko szczerość pomoże mu wyciągnąć Cola z otchłani niewesołej przeszłości. - Nie dbam o to, lecz dbam o ciebie i w pełni akceptuję, bo właśnie dzięki temu stałeś się tym, kim jesteś. Przeszłość zdeterminowała twoją przyszłość.

Zamilkł, z rozwagą dobierając dalsze słowa. Nie skracali dystansu, siedzieli dostatecznie blisko, by utrzymać kontakt. Est nie chciał naruszać tej delikatnej granicy, na którą zaczął lekko napierać, oczekując odpowiedzi. Obrał sobie za cel rozpracowanie tego jedynego zamka, którego żaden złodziej nie ruszy. Musiał samodzielnie odnaleźć klucz do otwarcia kolejnych drzwi korytarza życia.

- Gdyby nie twoja przeszłość, nigdy bym cię spotkał. Nie oddałbym się w twoje ręce, twoje… - przerwał, wkraczając na niebezpieczny grunt. Nie chciał manipulować partnerem, wzbraniał się przed tym, ale lękał się, że bez tego delikatnego impulsu nie wyciągnie go z bolesnego powrotu do przeszłości.

Tropiciel dźwignął się z miejsca. Torba, którą trzymał na kolanach, głucho uderzyła o deski podłogi. Serce Esta tłukło o żebra, lecz on sam nie okazywał poruszenia. Za to uważnie śledził plecy przyjaciela. Zawładnęło nim pragnienie by wstać i wtulić się w miękką bluzę, poczuć pod sobą jej ciepło, usłyszeć bicie serca przy swoim. Tej próby sił nie zakładał, już nie mógł się wycofać. Nie miał pojęcia co zaraz nastąpi i w ogóle go to nie obchodziło. Liczył się Colonell oraz demony przeszłości, z którymi przestał sobie radzić.

Już zsuwał się z łóżka, kiedy wstrząsające wyznanie zatrzymało go, mrożąc krew w żyłach.

- Miałem zostać ścięty. Pamiętam jeszcze ucisk płytowych rękawic na ramionach, twardy bruk pod kolanami. Pamiętam, jak odgradzali ode mnie wzburzony motłoch. Stal ze świstem wznoszącą się nad moim karkiem.

Colonell podszedł do kominka i oparł się przedramieniem o wyszczerbiony gzyms. Po chwili położył na nim ciężką głowę. Nie wyjawi wszystkiego, a przynajmniej nie od razu. Wystarczyło to oszczędne napomknienie, a i ono było już ogromnym krokiem na drodze ku poprawie ich relacji. Nigdy przedtem nie zdradził nikomu choćby strzępka informacji o swoim prawdziwym pochodzeniu, nawet Buremu. Ale Esti nie był Burym. Zasługiwał na prawdę... mogącą zabić ich obu.

Odchrząknął, ponieważ zwykle melodyjny i pełen emocji baryton zmatowiał, grzęznąc mu w gardle.

- Wtedy pojawił się Złowieszczy Niedźwiedź w asyście Maga. Kiedy miecz egzekutora miał czynić powinność, ten łysy dziad przepchnął się do mnie i stanął w mojej obronie. Już wolałbym umrzeć - warknął, patrząc w płomienie. - Nie wiem dlaczego paladyni pozwolili im mnie zabrać. Planowałem uciec, ale... plany się zmieniły.

Estowi zabrakło słów, którymi mógłby wyrazić współczucie oraz wsparcie. Wiele z nich przychodziło mu do głowy, lecz żadne nie oddałyby tego, co rzeczywiście chciał przekazać. Zamiast tego uporczywie wpatrywał się w swoje kolana i bezwiednie gładził pościel, na której siedział. Wiedział już, dlaczego Col był nerwowy w obecności paladynów. Rozpoznali go? Głupie pytanie. Ilu ludzi w Estarionie ma śniadą skórę i tatuaże na twarzy?

Głos młodego mężczyzny ponownie przykuł jego uwagę.

- Nie martw się, Esti, wiem, po co tu jesteśmy. Bez względu na okoliczności wykonamy zadanie i odjedziemy stąd jak najszybciej. - Col odsunął się od kominka i ruszył ku bagażom w poszukiwaniu tkanej maty do spania. - A teraz lepiej będzie dla nas obu, jeśli już się położę. Zostawiłem dla ciebie kolację na stole. Spałeś jak zabity, więc zjadłem wcześniej na dole.

- Zostałeś najemnikiem wbrew woli - zaczął cicho Est - to trochę jak ja. Pozorna inicjatywa, pozorna możliwość wyboru przyszłości. Czekała cię śmierć, ale wybrałeś życie na uwięzi. Mnie również czekała śmierć i również wybrałem życie na uwięzi. Nie widzę różnicy poza tą, że ty umarłbyś natychmiast, a ja umierałbym latami. A tak swoją drogą - jego głos nabrał zwyczajowej bezpretensjonalności - przecież mamy łóżko. Jeśli chcesz, możesz przykryć się tą matą, skoro już ją wyjąłeś. Wiesz, są też koce. Wygodne, ciepłe i bez kąsających lokatorów. Sprawdzałem.

Próba rozładowania napięcia była nieudolna, lecz chłopak i tak po cichu liczył, że trochę podziała ona na człowieka, którego było mu żal. Nie przeliczył się, na co wskazywały lekko uniesione kąciki ciemnych warg.

- Esti, nie przestajesz mnie zaskakiwać.

- Mówiłem szczerze. Zawsze mówię szczerze i będę mówił, ponieważ chcę, żebyś mi zaufał.

Est wstał z łóżka. Przeszedł nad tobołkami Cola i zerknął na tacę z jedzeniem. Gulasz był już zimny, ale pajdy pieczywa i ser nadawały się do zjedzenia bez względu na temperaturę. Chwycił więc miskę z zimną potrawką i ruszył w kierunku tlącego się w kominku ognia. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wyciągnął ręce w stronę płomieni. Sięgnęły ku niemu swymi jęzorami i rozrosły się, łapczywie oblizując naczynie. Prześlizgiwały się ponad zawartością i łasiły do wystających z rękawiczki palców, by zaraz potem połączyć się w jedno i zniknąć w czarnej od sadzy paszczy kominka. Usatysfakcjonowany Zaklinacz Żywiołów cofnął się do stolika z parującą miską w dłoniach, a kiedy usiadł, wziął wysychający chleb, zanurzył go w ciepłym sosie i odgryzł niewielki kęs.

- Dziękuję za kolację – wzniósł toast uniesieniem ugryzionej kromki. - Czego by nie mówić o tym przybytku, jedzenie podają smaczne. Albo jestem po prostu głodny.

Col już raz widział manifestację mocy Estiego i słusznie podejrzewał, że aż do śmierci nie wyjdzie z podziwu dla jego zdolności.

- Użyłeś magii, by podgrzać jedzenie.

- Bystre spostrzeżenie, przyjacielu - odparował z pełnymi ustami Est, zawstydzając rozmówcę jego własną złośliwością - ale nie użyłem ani odrobiny magii. I tu tkwi największa różnica między mną, a czaromiotami. Oni potrafią tworzyć ogień, lecz nie kontrolują go w pełni. Ja potrafię ogień opanować, ale nie umiem go stworzyć.

Est był zadowolony. Gulasz mu smakował, nie skoczyli sobie z Colem do gardeł, ani nie rozeszli się każdy w inną stronę. Całkiem rozsądnie nie wracał też do tematu jego przyjaciół z półświatka. Zapatrzony w jeden punkt skubał skórki chleba, podczas gdy jego towarzysz zdążył rozebrać się do bielizny i wślizgnąć pod koc. Noce może i były ciepłe, lecz grube mury trzymały jeszcze chłód minionej zimy.

Popadając w zamyślenie, Est nadal miał przeczucie, że jest coś, czego Col mu nie mówi. Nie wiedział tylko, czy milczał on dla jego dobra, czy też dobra tych tak zwanych “pewnych ludzi”. Odstawił opróżnioną miskę na krzywy blat i podciągnął nogi na siedzisko krzesła, opierając brodę na kolanach. Jego życie z dnia na dzień nabierało zabójczego tempa, a on nie szczędził sił w pogoni za nim. Spojrzał na Cola, którego równy, głęboki oddech obwieszczał kamienny sen niewiniątka. Więcej nie da się nabrać na tę sztuczkę. Pamiętał, jak nogi się pod nim ugięły, gdy zwiadowca znienacka złapał go za kark.

Estowi nie chciało się spać, jego organizm nie wymagał już wiele snu, a i tak dopiero co drzemał, więc mógłby przeznaczyć ten czas na aktywną formę medytacji, kilka powolnych figur. Wstając z krzesła ściągnął bezrękawnik i rzucił go niedbale na oparcie. Rozpiął klamry, rozsznurował buty i zdjął je, stawiając na podłodze. Tak przygotowany wyszedł na środek niewielkiego pomieszczenia i rozpoczął systematyczne rozciąganie kolejnych partii mięśni.