wtorek, 24 września 2024
Wacław Gacuś i Zerowa Wena
sobota, 21 września 2024
~~ Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 6 ~~
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Zaklinacz Żywiołów - Rozdział 6
Za oknem świtało, gdy Estalavanes i
Colonell rozpoczynali naradę. Na koślawym stole rozłożyli resztę zapasów zalegających
im w torbach i usiedli do śniadania wypoczęci, choć z nietęgimi minami. Młody
zwiadowca wyglądał na zmartwionego. Wieści, jakie miał do przekazania, nie były
dobre. Bo co jest dobrego w sytuacji, kiedy to drapieżnik staje się ofiarą?
Col
sporo dowiedział się o celach. Wiedział już, że dwójka poszukiwanych
współpracowała ze sobą tworząc zabójczy, cieszący się złą sławą tandem wolnych mieczy.
W podziemiu byli dobrze znani, lecz mało kto chciał rozmawiać na ich temat. Ponadto
ich nagłe zniknięcie okazało się zbyt fortunne, by nazwać je przypadkowym. Ktoś
przestrzegł dezerterów przed niedźwiedziem buszującym w Adeili. Zarówno Brek,
jak i Viera, są sprytnymi, bezwzględnymi i nieobliczalnymi typami, przy których
nie mogli tracić czujności. A przeczucie podpowiadało mu, że dezerterzy cały
czas przebywali w mieście. Tuż pod nosami przeklętych rycerzy czatowali na
niego oraz jego kompana.
Inaczej
rzecz miała się z trzecim, nie mniej niebezpiecznym niż tamta dwójka. Czaromiot
zadomowił się ponoć w lasach na południe stąd. Mieszkając w starej chatce
eremity pomagał miejscowym i uchodził za regionalną legendę wśród najniższych
warstw społecznych. I jak za barbarzyńską parą nikt by nie zatęsknił, tak
śmierć Leosa negatywnie odbije się na reputacji Niedźwiedzi.
Est
zaproponował przegadanie mu do rozumu, bo skoro wspiera okoliczną ludność, to
nie może być złym człowiekiem. Col nie znał tego typa, toteż nie wypowiadał się
na jego temat. Ostatecznie obaj doszli do wniosku, że w jego przypadku najpierw
będą pytać, a dopiero potem atakować.
-
Więc ruszamy do domu pustelnika - podsumował Est i długimi kłami rozszarpał
pasek twardej wołowiny. Przeżuwając, zerknął na prosto naszkicowaną mapkę
regionu rozciągniętą na blacie. - Z miasta będzie to konno około godziny drogi.
A potem głęboko w las, wypatrywać pustelni.
-
Podczas naszego wypadu moi… znajomi, będą przeszukiwać każdy szynk, burdel i
piwnicę – dodał Col. - Jeśli zajdzie potrzeba, to i szczurze ścieżki pod
miastem. Uciekinierzy musieli zostawić ślady. To wojownicy, do cholery, a nie
skrytobójcy. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że ktoś ich osłania. - Upił łyk
wody z kubka i zanim przełknął, przepłukał usta. Oczywiście, że dezerterzy zapewnili
sobie plecy. I te plecy jeszcze niedawno należały do niego. - Nie mogli zapaść
się pod ziemię.
-
Gdyby uciekali w pośpiechu, każdy głupi natrafiłby na ich ślad. Uważam, że
tutejsi złodzieje nie są już tymi samymi, z którymi się przyjaźniłeś. - Est spojrzał
przelotnie na przyjaciela. Niepochlebna opinia nie wywołała u niego żadnej
reakcji. - No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak ruszyć z zadaniem. Nie
będę ukrywał, że brakuje mi mojej kwatery.
Est
podniósł się z miejsca i stojąc, dopił swoją wodę. Rzeczywiście, brakowało mu
dużego wygodnego łóżka z materacem, miękkich foteli i solidnego biurka.
Brakowało mu kojącej obecności mistrza oraz wyczerpujących ćwiczeń. Brakowało
mu spokoju i rutyny. Nie było go zaledwie dzień, a zachowywał się, jakby
podróżowali od roku. Nie mógł jednak narzekać, bo w końcu spędził z Colem
całkiem miłą noc. Wtulony w jego ciepły bok, z głową wspartą na szerokiej piersi
zasnął w przeciągu jednego uderzenia serca. Po raz pierwszy spali w ten sposób
i Estowi wcale by nie przeszkadzało, gdyby kolejnej nocy to powtórzyli.
Colonell
miał dobry humor. Porządnie wypoczął, nabrał energii i przede wszystkim nie
myślał za wiele o wydarzeniach minionego dnia. Zagrożenie wisiało nad nimi
nieprzerwanie, owszem, był tego świadom. Nie wiedział natomiast, z której
strony i jaką formę przybierze atak. Liczył, że zdobędą przewagę, ale Brek i
Viera już ich namierzyli. Założył więc, że czeka na nich zasadzka.
-
Brakuje ci twojej kwatery? – zaśmiał się. - Skończ tarmosić to biedne ucho i
przyznaj się, że to o plotki chodzi.
-
Daj spokój, niech plotkują. Pozbędę się jednej łatki, przypną mi kolejną -
rzucił Est. Aczkolwiek uniesiona brew człowieka starczyła, by natychmiast
skapitulował. - Dobrze, masz rację, plotki mi nie służą.
-
Chyba że są to plotki o płomiennym romansie z przystojnym zwiadowcą...
-
... gustującym w nieletnich chłopcach. Jak rany, poważnie? Tak też w Twierdzy
mówią?
Colonell
wzniósł ramiona w geście kapitulacji, wybuchając szczerym, przyjemnym dla ucha
śmiechem. Dla Esta był to najmilszy dźwięk, jaki słyszał od długiego czasu. Wczorajsze
spięcia poszły w niepamięć, co cieszyło go ponad wszelką miarę. Nie chciał się
kłócić. W sytuacjach konfliktowych czuł się niepewnie, bo nie wiedział, jaką
postawę względem dyskutanta przyjąć. Col uczył go, że powinien być asertywny.
Wmawianie sobie pewnych cech to jedno, lecz wyuczenie się ich, czy też
posiadanie od dnia narodzin, jest odrębną kwestią.
Przerwawszy
przekomarzanki, Est zabrał się do zakładania elementów skórzanego pancerza,
podobnie jak Col na drugim końcu malutkiego pokoiku. Człowiek migiem wciągał na
siebie kolejne warstwy. Nawykły do zdejmowania i wdziewania ekwipunku w
warunkach polowych robił to z zamkniętymi oczami. Zręczne palce z wieloletnią
wprawą dopasowywały części naramienników i zaciągały paski, bez udziału woli
sprawdziły bandolier z nożami do rzucania oraz zawartość kieszeni u nogawek
spodni. Na zakończenie pstryknęły zabezpieczeniami sztyletów przy biodrach, gdy
niczym echo rozległo się ciche, wręcz nieśmiałe pukanie do drzwi.
Zaskoczeni
najemnicy jak na komendę wstrzymali pracę i wymienili ostrożne spojrzenia.
Odgłos już się nie powtórzył. Col dał znak Estowi, by został na pozycji i sam ruszył
ku drzwiom. Lewą dłoń z przyzwyczajenia oparł na rękojeści odbezpieczonego
sztyletu. Zaniepokojony Est szybko dopiął sprzączki karwaszy i przygotował się
na ewentualny atak. Ogień w kominku dawno wygasł, toteż w razie napaści musiał
polegać wyłącznie na swojej sile oraz zwinności.
Napięcie
rosło, kiedy łowca chwytał za klamkę. Osiągnęło punkt kulminacyjny w momencie,
gdy przekręcił klucz w zamku i gwałtownym pociągnięciem otworzył drzwi do
wewnątrz.
Za
nimi nie było nikogo.
Colonell
rozejrzał się, ale korytarz był pusty. Nadstawił ucha, lecz nie usłyszał nic prócz
krzątaniny posługaczki w dole. Absolutnie nikogo w zasięgu wzroku i słuchu. Wreszcie
popatrzył w dół. Mały, niepozorny pakunek leżał tuż przed progiem. Czoło
zwiadowcy zmarszczyła niepewność. Nie ociągając się, podniósł czarne, chłodne w
dotyku zawiniątko, przymknął drzwi i podszedł do stolika. Odsunąwszy mapę,
położył na krzywym blacie tajemnicze znalezisko. W zamyśleniu roztarł
ciemnoczerwoną ciecz między opuszkami.
Est
miał wyjątkowo złe przeczucia, jakby jego intuicja krzyczała alarmująco na
widok połyskującego w świetle poranka materiału. Podejrzewał, że zawartość nie
będzie miłym widokiem, ale to nie ona zagrażała ich życiu. Życiu nieświadomego
Cola.
Instynkt
asystenta alchemika zadziałał błyskawicznie. Est podbiegł do człowieka i niemal
go przewracając chwycił za nadgarstki, szarpnięciem obracając jego dłonie
wnętrzem ku górze. Były ciemnoczerwone w miejscach, gdzie zetknęły się z płótnem
owijającym przesyłkę. Plamy lśniły na matowej skórze rękawic strzeleckich i
wniknęły między linie papilarne odsłoniętych palców. Z rosnącym przerażeniem Est
przysunął je sobie pod nos i obwąchał jak tropiący pies.
-
Krew - oświadczył, zaciągając się po raz kolejny metalicznym, słodkim aromatem.
– Świeża. I coś jeszcze…
Odór
posoki skutecznie tłumił tę drugą, równie znajomą woń. Jak rany, że też w
nerwach nie umiał skojarzyć, co to za roślina!
-
Kurwa! - Wściekły Colonell przeniósł spojrzenie z twarzy partnera na pakunek i
z powrotem. Nie obchodziła go krew na palcach, bo już wiedział, co znajdzie w
środku. - Ja pierdolę, to nie dzieje się naprawdę…
-
Co to jest?
Est
puścił przyjaciela i odsunął się na bezpieczną odległość. Odruchowo zgarnął
mapę z blatu i zwinął ją w niespokojnych dłoniach. Nieufnie spoglądał na
paczkę, kątem oka śledząc tatuaż na profilu Colonella. Jednocześnie wertował
umysł w poszukiwaniu tej jednej nazwy, która odsłoni przed nim naturę
wewnętrznego lęku.
-
Domyślam się, co to jest - warknął Col - i nie chcę się upewniać, ale inaczej
nie dowiemy się, do czego są zdolni. I komu to zrobili.
Poplamionymi
palcami ostrożnie rozsupłał rzemienie podtrzymujące materiał. Lniana szmatka
nasączona krwią z plaśnięciem opadła na boki, odsłaniając drewniane puzderko i
jego makabryczną zawartość. Est syknął już na sam widok, a nagłe torsje zmusiły
go do osunięcia się na krzesło. Col oparł brudne dłonie o blat i bez wyrazu
wpatrywał się w dzieło oprawców.
Spuchnięty
palec z grawerowanym pierścionkiem wyglądał, jakby po prostu wyrwano go ze
stawu. Za życia ofiary. Gałka oczna o piwnej tęczówce kołysała się wśród gęstej
mazi, ocierając o odcięte ucho z drewnianym, plecionym w niskowyżańskim stylu kolczykiem.
Colonell
rozpoznałby tę biżuterię wszędzie.
Estowi
śniadanie wezbrało w gardle. Dźwigając się z krzesła, poszedł po nocnik
schowany pod łóżkiem. Zdążył w samą porę.
Zwiadowca
wciąż opierał się o stół. Nie ruszał się. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Ten
jasny przekaz nie wymagał użycia słów.
Zwymiotowawszy
wszystko co zjadł, Est otarł wargi szmatką, a następnie zwinął ją w ciasną
kulkę i rzucił w popiół kominka. Sięgnął do pasa, by z sakiewki wyciągnąć
mieszek z zielem. Wsunął do ust kilka ostro pachnących suszonych listków i
rozgryzając je, pozbył się obrzydliwego posmaku żółci, zarazem czyszcząc zęby z
oblepiających je resztek zwróconego pokarmu.
Zdjęty
grozą, opętany zimną furią Colonell uderzył pięściami w blat, aż obrzydliwa
zawartość pudełeczka zmieniła położenie względem siebie. Przez cały czas ci
skurwysyni byli tuż obok, bawiąc się w najlepsze. Pozbawili życia niewinną
kobietę. Skatowali ze świadomością, że odcisną piętno na samym zwiadowcy. I to
im się udało. Lecz nie wzięli pod uwagę, że tylko spotęgują zawziętość
człowieka, który utracił wszystko, co łączyło go z przeszłością: w bestialski
sposób pozbawili Kirię życia, a jego zaufanych ludzi przeciągnęli na swoją stronę,
czyniąc podziemie Adeili obcym i niebezpiecznym. A to dlatego, że odesłał
Burego na południe, wybierając towarzystwo zupełnie obcego białego elfa. Tak
oto zbierał żniwo swojej podyktowanej emocjami decyzji. Wówczas domyślał się,
że jego życie ulegnie diametralnej przemianie, ale nie przewidział, jak bardzo
go ona dotknie i że zginą osoby, które kiedyś miały dla niego ogromne
znaczenie.
Nie.
Przeszłość nie zamknie mu oczu na przyszłość. Rozpacz i bezsilność nie spętają
mu rąk. Przysięgał bronić Estiego za cenę życia i tak też się stanie. Póki żył,
póty miał możliwość pomszczenia tych, których mu odebrano.
-
Zbieramy się, dzieciaku - rozkazał bezbarwnym głosem. Zostawił szczątki na
blacie stołu i wrócił do bagaży, nie przestając instruować młodszego kompana. -
Zabierz moje rzeczy i kieruj się prosto do stajni. Przygotuj konie. Sprawdź
ekwipunek dwa razy, byle starannie. Nie ufam ani stajennemu, ani gospodarzom. Tymczasem
ja przeczeszę budynek i alejki, teraz pewnie obstawione ludźmi Breka i Viery.
Moimi ludźmi - pomyślał z goryczą. Łypnął na
przestępującego z nogi na nogę elfa. Irytacja przecięła wytatuowane oblicze, wybrzmiewając
się w dosadnym rozkazie.
-
Jazda mi stąd! I nie martw się, znam inną drogę prowadzącą do stajni!
Zbesztany
Est głośno połknął przeżute liście. Zebrał swoje rzeczy, nerwowo zacisnął palce
na torbach Cola i wybiegł z pokoju. Nie oglądając się za siebie, przeciął
korytarz prowadzący na schody i pokonał je po dwa stopnie na raz. Wierciło go w
opróżnionym żołądku, jakby czerwie znów wróciły, choć równie dobrze mógł być to
efekt wstrząsu doznanego na widok zakrwawionych szczątków. Jak dalece ci ludzie
byli skrzywieni, by dopuszczać się czegoś tak potwornego? Co zdarzyło się w ich
życiu, że popchnęło ich ku drodze przemocy i bestialstwa? Czy mieli prawo żyć,
skoro lekką ręką odbierali życie innym?
Nieomal
biegiem opuścił główną salę, po której krążyła znudzona szynkarka. Skupiona na
pracy nie spostrzegła cudacznego elfa. A przynajmniej tak się zdawało. Robaki
znów kąsały zawzięcie, rozchodząc się po wnętrznościach. Złowieszcze wrażenie
potęgowała postępująca paranoja, doprowadzając chłopaka na skraj obłędu.
Obładowany
wyszedł zza zakrętu i nie potrafiąc złapać tchu wskoczył do opustoszałej stajni
przekonany, że bacznie śledzące go cienie tylko czekały na okazję do ataku. Niby
wilki w ciemnościach oczekujące łatwej ofiary. Szczury kryjące się po kątach.
O
tak wczesnej porze nigdzie nie było stajennego. Albo fortuna im sprzyjała, albo
był to zwiastun jatki mającej odbyć się w gospodzie o poranku. Est otworzył
wychodzące na ulicę podwójne skrzydła wrót i obejrzał się na jedyne w stajni
wierzchowce. Niepokojące przeczucia nie odstępowały go na krok, lecz na
szczęście to ich konie były w boksach. Srokaty i Gniada wysunęły ku niemu
pyski, które pogładził z czułością. Strzygły nerwowo uszami, toteż zamruczał
kojąco, starając się choć trochę uspokoić wyprowadzane z zamknięcia zwierzęta.
On sam nie umiał się uspokoić - ręce mu się trzęsły, kiedy zarzucał wodze na
paliki. Na jednej ze ścian znalazł zawieszone na kołkach charakterystyczne
siodła i wziął się do roboty, zaczynając od klaczy.
Lodowaty
palec przesunął mu się wzdłuż kręgosłupa, gdy kończył dopinać torby. Colonell
wparował do stajni, jakby ścigały go paladyńskie zastępy, i rzucił się do
mocowania łuku w zaczepach przy siodle. Mimo gorączkowego działania, z
niebywałą precyzją operował paskami i sprzączkami kołczanu.
-
Są tutaj – wydyszał. - Chyba przeszedłem niezauważony, ale nie mam pewności.
Prawdopodobnie widzieli wyłącznie ciebie.
Kiedy
wszystko było na swoim miejscu, wspiął się na grzbiet tańczącej klaczy. Koniom
udzielił się nastrój jeźdźców. Rżały i wywracały oczami, podrzucając łbami.
-
Kurwa, teraz na pewno nas usłyszą!
Est
nie zadawał pytań. Poprawiając się w siodle, zdał się na zwiadowcę i jego
doświadczenie. Jazda przez zatłoczony rynek nie była najlepszym pomysłem, lecz
jeżeli zagrożenie było realne, nie mieli wyboru.
Col
owinął wodze wokół dłoni i pokierował wierzchowca ku otwartym zawczasu wrotom
stajni. Est był tuż za nim. Wjechali na wąską alejkę i Colonell z łopotem
peleryny pomknął kłusem pomiędzy mieszczanami oraz obwoźnymi handlarzami. Oburzeni,
zaskoczeni taką bezczelnością ludzie z ledwością uskakiwali na boki i przywierając
do brudnych murów, w oszołomieniu odprowadzali wzrokiem bezlitośnie uderzające
o bruk kopyta. Najemnicy wypadli na szeroką ulicę, nie mniej zaludnioną niż
reszta miasta o tej porze. Siedzący Colowi na ogonie Est próbował nie myśleć o
tym, jak bardzo rzucają się w oczy.
A
rzucali się tak bardzo, że wymijany pieszy patrol paladynów kategorycznie
nakazał im się zatrzymać. Na próżno. Ich błyszczące zbroje pokryły się
wylatującym spod końskich nóg kurzem. Zwiadowca nawet na nich nie spojrzał,
ignorując ostrzeżenie. Tak samo zbagatelizował rozbłysk energii magicznej
strzelającej w niebo i, jak się później okazało, wzywającej posiłki. Smagły
mężczyzna nie musiał na to patrzeć, by zrozumieć beznadziejność sytuacji. Mieli
na karku zbirów Breka i Viery, a rycerze mogą im sprawić nie lada kłopot. O ile
jedni nie wykluczą drugich, na co naiwnie liczył.
W
ślimaczym tempie przedzierali się przez tłoczne uliczki, na których kramarze
rozstawili skromne stanowiska, a pierwsi kupcy targowali już najlepsze ceny.
Zdenerwowane konie parskały na otaczających ich ludzi. Est nie dojrzał twarzy
przyjaciela, ale po sposobie siedzenia w siodle i sztywnych plecach poznał, że
nie jest dobrze. Colonell był twardy, nie przejawiał słabości, lecz jego oblicze
w chwili, gdy rozchylił zakrwawioną tkaninę, było nie do opisania. Nigdy
przedtem nie widział tak zniekształconych linii tatuażu... Znów zebrało mu się
na wymioty gdy pomyślał, że materiał pierwotnie wcale nie był czarny od krwi...
To była toksyna.
Podjeżdżali
już pod bramę wjazdową do miasta, gdy od boku zbliżył się do nich dwuosobowy
patrol konny. Jeźdźcy na białych rumakach nie byli wyposażeni w płytowe pancerze,
niemniej ich uzbrojenie nie było przez to lichsze. Pod półpłytowymi
napierśnikami, naramiennikami oraz karwaszami skrywały się tuniki kolcze, a nogi
strażników osłaniały wzmocnione stalą buty, nagolenniki i spodnie z grubej,
obszytej pierścieniami skóry.
Zwalczając
przypływ paniki, Est poczuł do nich coś na podobieństwo niedorzecznego
współczucia w tym ukropie. Przeskakiwał wzrokiem to na jadącego przodem łowcę,
to na zbliżających się z lewej flanki paladynów, a w jego głowie zapanowała
pustka. Kompletnie nie wiedział co robić, dlatego pozwolił wierzchowcowi biec
za gniadą towarzyszką. Niespodziewanie pojawił się tuż obok Cola, który gwałtownie
spiął konia, aż ten stanął dęba i wierzgnął przednimi nogami, by zaraz przejść
w rwący galop. Est był równie osłupiały co strażnicy. Pierwszy odzyskał rezon i
puścił się za najemnikiem, bezlitośnie rozpędzając srokatego ogiera.
Nieszczęśni
ludzie ratowali się, jak mogli. Krzyczeli, przewracali się i wpełzali pod wozy,
byle dalej od śmiercionośnych podkutych kopyt. W czasie kilku uderzeń serca w
pięknym mieście zapanował istny chaos. Kurzawa niosła się wysoko, współmiernie
z wszechogarniającą histerią oraz otumanieniem, które nijak nie wpłynęły na opanowanych
stróżów prawa i porządku. Col jakby się tym nie przejmował. Gnał przed siebie,
co rusz zerkając do tyłu i sprawdzając, gdzie jest jego kompan. Ogon w postaci
dwóch ciężkozbrojnych utrzymywał stały dystans, ale szybka ocena sytuacji
pozwoliła stwierdzić, że ich wierzchowce to konie bojowe, nie biegusy, co
dawało szansę uniknięcia bezpośredniej konfrontacji.
Wartownicy
na blankach krzyczeli coś do swoich konnych braci, nie mogli jednak ani zamknąć
bramy, ani spuścić brony bez szkód wśród cywili i towarów, dzięki czemu
uciekinierzy bez przeszkód wyrwali na gościniec, a z niego odbili na południowy
trakt, ku nieprzejezdnym lasom.
Z
tumanów kurzu wzbijanych kopytami galopujących koni wyłonili się nieustępliwi
paladyni. Patrzący za siebie Est zdążył się zorientować, że to tylko kwestia
czasu, aż tamci odpuszczą i...
Strzała
świsnęła tuż przy jego skroni, mknąc celnie w kierunku pościgu. Trafiony
człowiek wypadł z siodła, z łoskotem uderzając o wysuszoną ziemię. Zielone
pierzysko sterczało zza zasłony stalowego hełmu. Zluzowany koń zwolnił bieg do
leniwego truchtu. Drugi jeździec zatrzymał raptownie wierzchowca i zawrócił w
stronę śmiertelnie rannego towarzysza.
Dramatyczna
scena zginęła wkrótce w obłoku gęstego pyłu, a chłopak wyprostował się w siodle
i ujrzał, jak zwiadowca przypina do siodła długi łuk. Narzędzie zbrodni.
-
Zabiłeś go! - Est zdzierał gardło, by przekrzyczeć tętent kopyt bijących ubity trakt.
- Zabiłeś go, choć to nie było konieczne!
Colonell
nie odpowiedział. Est nie miał pojęcia, czy w ogóle go usłyszał. Ostatnie
wydarzenia zmroziły go w całości, od koszmarnego poranka zaczynając, na
morderstwie zapewne nie kończąc. Wszystko szło źle. Nic się nie układało po ich
myśli. Poczuł się tak, jakby jechał obok i obserwował zdarzenie z perspektywy
trzeciej osoby, co było zupełną nowością, jak widok konającego człowieka,
zabitego na jego oczach. Zagryzł usta zdając sobie sprawę, że dalszymi słowami
niczego nie wskóra.
Trwało
to godzinę, nim przekroczyli granicę lasu. W gęstwinie zatrzymali zmęczone
konie i zsiedli, by poprowadzić je po leśnym runie pełnym niemiłych
niespodzianek mogących uszkodzić nogi wierzchowców. Kilkanaście minut
starczyło, by dotarli do niewielkiej polany i uwiązali zwierzęta o spienionych
pyskach.
Col
zerwał z siebie cętkowaną pelerynę i rzucił ją na ziemię, sam zaś padł na
kolana niewiele dalej. Schował twarz w splamionych krwią dłoniach i zamarł w
bezruchu, łapiąc oddech albo przeklinając na czym świat stoi. Est również
odpiął broszę peleryny podróżnej. Czarny materiał gładko wysunął mu się z ręki i
opadł obok okrycia łowcy. Bezszelestnie zbliżył się do towarzysza. Już prawie dotknął
osłoniętego pancerzem ramienia, kiedy człowiek zerwał się z miejsca.
Atmosfera
zgęstniała. Elektryzujące emocje iskrzyły w ciężkim powietrzu. Pociemniałe od dławionej
furii oczy wytatuowanego mężczyzny ciskały gromy i ostrzegały przed
jakimkolwiek kontaktem. Oddech miał płytki i urywany, a dłonie formowały się w
pięści i rozluźniały naprzemiennie, szukając ujścia dla nawały uczuć
rozrywających ciało.
Esta
zdumiała nagła zmiana w zachowaniu przyjaciela. Z jednej strony chciał podejść
do niego, objąć go, pocieszyć, zrobić cokolwiek, byleby nie tkwić w miejscu. Z
drugiej pragnął wywrzeszczeć wszystko, co ciążyło mu na sercu. Mimo wyraźnych
znaków sprzeciwu, postąpił kilka niepewnych kroków w kierunku partnera.
Mierzyli się wyzywająco, ale łowca nie ruszył się z miejsca.
-
Zabiłeś go - wyszeptał z wyrzutem Est.
Nie
radzący sobie z panowaniem nad gniewem Col odchodził od zmysłów.
-
Zrobiłem to, co należało zrobić – wydusił z siebie rozgorączkowany, naraz unikając
zatroskanego spojrzenia chłopaka. - Wydostałem nas stamtąd.
-
Oni nie zdołaliby nas dogonić, wiesz o tym! Błagam, Col, nie wmawiaj mi, że
zabijanie było konieczne.
-
Zrobiłem to, co musiałem!
-
Przecież nie musiałeś go zabijać! Jak rany, masz jakąś obsesję lękową na
punkcie paladynów! Przeszłości nie da się zmienić, ale można ją naprawić, a tym
morderstwem sobie nie pomogłeś. Nam nie pomogłeś!
-
Nic nie wiesz o mojej przeszłości! - Col mocniej zacisnął pięści i postąpił
krok do przodu, wbijając rozogniony wzrok w elfa. - Nic nie wiesz o ludziach,
których oni zabili!
-
Masz rację, nie wiem. Nie wiem, kim była ta kobieta. Nie wiem, ile dla ciebie
znaczyła i dlaczego spotkał ją taki los. - Est również się zbliżył. Stali już
na wyciągnięcie ręki od siebie. - Lecz wiem na pewno, że to nie paladyni ją
zabili.
Otwartą
urękawicznioną dłonią zatrzymał błyskawiczny cios wymierzony w szczękę. Kolejne
uderzenie nadeszło z prawej, ale chłopak pochylił się, o włos unikając
ogłuszającego ataku. Nie wypuszczając pięści łowcy z uścisku, zmienił chwyt,
zamykając palce na nadgarstku zaskoczonego napastnika. Szarpnięciem pozbawił go
równowagi i ciągnąc ku sobie, znalazł się tuż za jego plecami, gotów
unieszkodliwić mu ramię. Nieugięty Colonell zręcznie się wywinął i używając
całej swojej krzepy, uderzył barkiem w pierś Esta, który zatoczył się, ale nie przewrócił,
jak oczekiwał tego przeciwnik. Chłopak sparował kolejną serię pięści
sięgających jego opancerzonego torsu, odskoczył przed kopniakiem wycelowanym w
kolano, upadł i przetoczył się w bok.
Walka
mająca rozładować napięcie stawała się poważnym starciem.
Zdezorientowany
Est poderwał się z trawy. Nie rozumiał, jak do tego doszło. Ani tym bardziej
nie pojmował, dlaczego okładali się niczym zwierzęta, zamiast opanować nerwy i
porozmawiać. Ach tak, próba mediacji zakończyła się srogim niepowodzeniem. Lecz
to jeszcze nie powód, by skakali sobie do gardeł! To Col rozpoczął tę bezmyślną
wymianę wątpliwych uprzejmości, ale to on musi ją przerwać, bo nie był w stanie
skrzywdzić ukochanej osoby. Aczkolwiek Col nie miał przed tym najmniejszych
oporów.
Okrążali
się przez dłuższą chwilę, podczas której Est myślał nad kolejnymi metodami
odwrócenia uwagi rozjuszonego człowieka. Zwiadowca nie dał mu szansy skorzystania
z nich i runął na niego bez litości. Byłby go zgniótł w uścisku, gdyby elf po
prostu nie padł jak długi na ziemię, podcinając agresorowi nogi. Colonell
zwalił się na poszycie i odtoczył na bok. Mniejszy, dużo zwinniejszy Est zaraz
przypadł do niego, obrócił na łopatki i okrakiem siadł na jego klatce
piersiowej, odcinając jedyną drogę ucieczki. Siłowali się przez krótki czas,
napinając mięśnie do granic wytrzymałości, jednak żaden nie zamierzał odpuścić.
Rozpacz
ustąpiła miejsca lodowatej wściekłości, gdy Est zreflektował się, że najlepszy
przyjaciel chce go zamordować! Mówiły o tym gniewnie zmrużone szmaragdowe oczy
i grymas obnażający białe zęby. W imię czego?! Zabitej kobiety? Konfliktu z
paladynami? Konfliktu z samym sobą?
Toksyna!
Toksyna
powodująca pomieszanie zmysłów oddziaływała na oszalałego najemnika! To przez
długotrwały kontakt z nią Col popadał w powolny obłęd. Rastobrew czarnolistny.
To jego zapach wyczuwał w krwi tej nieszczęsnej kobiety. Jak rany, musi mu pomóc!
Lecz
jego ciało już weszło w tryb ofensywny i bez udziału świadomości reagowało na
niebezpieczne bodźce napływające z otoczenia. Instynkt podpowiadał kolejne
metody pozbawienia życia leżącego przeciwnika. Rozszerzone adrenaliną źrenice rejestrowały
wrażliwe punkty na głowie i w okolicy szyi łowcy. Est sam siebie nie poznawał,
a przemiana, jaka w nim zaszła, otworzyła mu umysł na to, co robił. Rozkojarzony
pozwolił, by ręka wyrywającego się napastnika wyślizgnęła się z jego uścisku.
Na ten jedyny moment stracił nad sobą panowanie i to wystarczyło, by człowiek
wykorzystał okazję, podkurczając nogę i sięgając po nóż ukryty w cholewie buta.
Zrobiło
się naprawdę niebezpiecznie.
Z
kolejną napływającą falą adrenaliny przybyło jeszcze jedno rozwiązanie, na które
Est wcześniej nie wpadł, skoncentrowany na technikach odbierających życie, a
nie pacyfikujących. W mgnieniu oka puścił drugą rękę najemnika i zsunął się z
jego prawego boku, zamykając dłoń na miękkiej ludzkiej szyi. Palcem wskazującym
bezbłędnie trafił w pulsujący punkt.
Col
spróbował się podnieść. Nożyk zawisł groźnie w powietrzu. Est uniósł się na
tyle, by całym ciężarem opaść na klatkę piersiową człowieka i przyszpilić go do
ziemi na kilka potwornie długich sekund, w przeciągu których zdany był na jego łaskę.
Leżący
na plecach mężczyzna podrzucił nóż, zmieniając chwyt na płaskiej rączce.
Opuścił ramię, a ostrze gładko przecięło powietrze dzielące go od potylicy
chłopaka. I byłby wbił je na całą długość, gdyby nie błysk jasnozielonych oczu
na wysokości jego własnych. Przepraszający. Zawsze przepraszający, choć niczym
nie zawinił…
Colonell
stracił przytomność. Jego ręka niegroźnie opadła na bok, wypuszczając nóż
spomiędzy bezwładnych palców. W końcu i głowa przechyliła się jak u śpiącego.
Est
przeturlał się na odległość wystarczającą, by przejść do bezpiecznego
półprzysiadu. Był zmęczony. I to bynajmniej nie z powodu walki, jaką zmuszony
był stoczyć z człowiekiem, którego kocha. Dręczyła go świadomość, że tak z
założenia miało się stać, tego spodziewali się oprawcy kobiety z Adeili. Byli
przekonani, że jeśli najemnicy umkną nagonce, to na skutek toksyny wyrżną się
nawzajem. Ale nie uwzględnili faktu, że Est był pojętnym uczniem alchemika. Co
ciekawsze, skąd wzięli sfermentowany wyciąg z rastobrewu czarnolistnego? Nie jest
to specyfik, który można zdobyć na pierwszym lepszym targu. Ale jego
pochodzenie nie było w tej chwili istotne, bo skoro zidentyfikował toksynę,
mógł wreszcie jej przeciwdziałać.
Przez
kilka uderzeń serca trwał w bezruchu i głęboko oddychając, obserwował nieprzytomnego
partnera. Dostrzegłszy miarowy ruch klatki piersiowej pod warstwą napierśnika,
sięgnął do biodra i wyjął z sakiewki maleńką białą kulkę o chropowatej
fakturze. Podpełzł bliżej. Wsunął ją pod język Cola i przymknął mu usta,
pilnując, by rozpuszczająca się w kontakcie ze śliną antytoksyna nie wypłynęła
kącikami. Ułożył mu ramiona wzdłuż boków, zabrał nóż i rzucił daleko od siebie.
Ponownie usiadł na piersi partnera. Ujmując w drżące dłonie policzki mężczyzny
pochylił się w oczekiwaniu, aż ten odzyska przytomność. Jednocześnie starał się
zapanować nad nierównym oddechem rozpierającym mu żebra. Bezskutecznie usiłował
odzyskać wewnętrzny spokój, z którym już dawno się pożegnał.
Pierwszy
raz widział czyjąś śmierć. Pierwszy raz zmuszony był stanąć do walki z
człowiekiem – i to będącym mu przyjacielem! Nie mógł wyjść z podziwu dla reakcji
wyuczonego ciała, niedoświadczonego, a w ostateczności zabójczo efektywnego.
Emocje były tak silne, że gdy go opuściły, miał ochotę rozpłakać się jak
dziecko. Bał się. Bał się znacznie bardziej, niż na widok potwornej paczuszki.
Bał się nie o siebie, lecz o partnera. Serce mu pękało, gdy patrzył na śniadą
twarz o nabierającym łagodności wyrazie. To nie był Colonell, jakiego znał. To,
co dostało się przez grubą skórę palców do jego organizmu, było chłodno
wykalkulowanym narkotykiem. W dużej dawce stawało się śmiertelną trucizną.
Colonell
poruszył niespokojnie głową i przełknąwszy kilka razy, odkaszlnął białym pyłem.
Otworzył oczy. Natychmiast zrozumiał, dlaczego nie mógł się ruszyć. Est ułożył
się w takiej pozycji, aby zablokować mu tors i ramiona. Nawet jego nogi nie
stanowiły już realnego zagrożenia.
Właśnie
na to Est czekał. Zawisł nisko nad połowicznie wytatuowaną twarzą, a jego
szybki dech zmiótł resztki pyłu ze spękanych warg mężczyzny. Wciąż trzymał jego
policzki w żelaznym uścisku i utrzymywał z nim kontakt wzrokowy.
-
Pamiętasz, co się wydarzyło? - zapytał.
Col
zamrugał półprzytomnie, po czym rozchylił szeroko powieki, jakby to, co zrobił,
wróciło do niego ze zdwojoną mocą. Cała krew odpłynęła mu z twarzy, nadając tatuażowi
ostrości. Spróbował odpowiedzieć, ale rozkaszlał się na dobre, uwalniając
niewyraźne obłoczki białego proszku. Skrzywił się, bo smak wcale nie był lepszy
niż wciskające się do nosa paskudztwo. Potrzebował chwili, by dojść do siebie.
-
Esti, przepraszam…
Biała
dłoń zakryła mu usta, a mięśnie krępujących go nóg poluzowały się odrobinę.
-
Nie mam pojęcia, dlaczego zabiłeś tego człowieka, Col. Dlaczego zamierzałeś
zabić i mnie. Ale zawsze będę powtarzał, że chcę cię zrozumieć i cokolwiek zrobisz,
będę po twojej stronie, bo... - Est zawahał się, lecz tylko na sekundy konieczne
by zaakceptować swoje prawdziwe uczucia. Już nie bał się ich nazwać. - Bo cię
kocham. Bo kochałem cię od samego początku naszej przyjaźni, dokładnie tak, jak
ty mnie. I tak już pozostanie, aż do śmierci. O ile nie dłużej.
Cofnął
rękę. Pochylił się jeszcze i nie zastanawiając, co robi, musnął rozchylone wargi
Cola własnymi. Skubnął je znowu z drażniącym poczuciem niepewności. Nie był w
tym dobry. I mimo że prawie został przez niego ranny, to nadal mu ufał. Naiwnie
i szczerze, jak dzieciak, którym był. Bo potrzebował kogoś, kto bezwarunkowo
przyjmie wszystko, co miał mu do zaoferowania. Kogoś, kto posłuży mu jako
kotwica na wzburzonym morzu.
Muśnięcia
przeistoczyły się w powolne, wzajemne smakowanie, a kiedy tama pękła, cały
świat wręcz zapłonął. Est nie potrafił się opamiętać. Żar rozpalał jego wnętrze
do białości. Wplątał palce we włosy partnera i przycisnął jego głowę do swojej.
Wspólne oddechy łączyły się w jeden, gdy z ociąganiem odrywali się od siebie. Pocałunki
smakowały gorzkim spoiwem antytoksyny.
Uwolnione
dłonie Cola błądziły po pancerzu chłopaka, zatrzymując się to na tkaninie
koszulki, to na szyi pod skórzaną stójką, to na pokrytych kurzem policzkach. Z
lubością pieściły wrażliwe długie uszy. Wrażliwe na tyle, by samo dotykanie ich
wywoływało raz za razem tęskny jęk. Colonell nie powstrzymał westchnienia
satysfakcji. Nie odrywając ust od szyi partnera, na wyczucie szukał sprzączek i
zapięć jego pancerza.
Chociaż
bardzo tego pragnął, Est nie mógł mu na to pozwolić. Niechętnie wyswobodził się
z czułych objęć, ześlizgnął i położył obok, z jedną ręką na piersi obleczonej w
utwardzoną, żłobioną skórę. Obaj dyszeli jak po wysiłku, łapczywie nabierając w
płuca wielkie ilości wilgotnego, przesyconego żywicą powietrza. Chyba tego im
właśnie teraz było trzeba. Powietrza.
Gdy
już ich funkcje życiowe powoli się unormowały, Est usiadł, podciągnął kolana
pod brodę i zapatrzył się na skraj polany, myślami odpływając w głąb siebie
samego. Tymczasem Col dźwignął się z wygniecionej trawy. Chwiejnie podszedł do
pasących się koni i odpiął przytroczone do siodeł bukłaki z wodą. Wrócił, by
jeden z nich podać przyjacielowi, a drugi odkorkował, sadowiąc się tuż za jego
plecami.
Przez
moment siedzieli tak oparci o siebie i popijając wodę wsłuchiwali się w kojący
szum drzew oraz radosny szczebiot mysikrólików przycupniętych wśród świerków.
-
Dzięki, że w porę mnie powstrzymałeś, Esti. Nie byłem sobą – wyszeptał Col, drapiąc
kark tuż pod linią włosów. - Nie wiem, co mnie napadło. Ani jak mam się z tego
wytłumaczyć.
Est
upił łyk, a po nim następny, kupując sobie czas na rozważenie najlepszej
odpowiedzi. Ostatecznie zdał się na szczerość.
-
Jak rany, chciałeś mnie zabić!
-
Gdybym chciał, miałbyś nóż w potylicy. - Colonell westchnął i oblizując wargi starał
się pozbyć suchego pyłu. Znów uniósł bukłak. - Co to za cholerstwo? Środek
uspokajający?
-
Antytoksyna. Zakrwawione płótno nasączono toksyną o powolnym działaniu -
wyjaśnił nieobecnym tonem Est. Emocje traciły na sile, pozostawiając w nim
wyłącznie lodowatą otchłań. Z pamięci przywołał paskudne wnętrze pudełeczka i
materiał, na którym było zbyt dużo krwi, jak na tak niewielką zawartość. – Zapach
krwi zamaskował woń rastobrewu. Nie wiedziałem, że można je łączyć.
-
Naćpali mnie przez skórę?! - Colonell obejrzał swoje dłonie. W dalszym ciągu
pokrywały je zaschnięte rdzawe plamki. Bez namysłu wylał resztę wody na palce i
począł energicznie wycierać je o trawę. - To w ogóle możliwe?
-
Już się przekonałeś, że tak. Spożywanie rastobrewu ma działanie narkotyzujące i
ze względu na właściwości nazywany jest też zielem nieśmiertelności. Natomiast
sfermentowany wyciąg w kontakcie ze skórą przenika do krwioobiegu i pozbawia
poczytalności, pobudza agresję. Wystarczy go oddestylować i połączyć z
odpowiednimi składnikami, by dawał pozytywne rezultaty. Uśmierza najsilniejszy ból,
dlatego felczerze stosują go przy amputacjach.
-
Właśnie wyrządziłem ci niewyobrażalną krzywdę, a ty z nadludzkim opanowaniem rozprawiasz
na temat trucizn i próbujesz mnie bronić? Cholera, mam więcej szczęścia niż
rozumu.
Chłopak
oparł tył głowy o barki przyjaciela. Nie zapomniał zimnej stali w ręku
Colonella. Nie zapomniał strzały utkwionej w oku paladyna. Nie zapomniał
bezwzględnej, desperackiej ucieczki z miasta mogącej kosztować życie niewinnych
mieszkańców. Rozmyślał o tym, jak dziwnie i agresywnie zachowywał się Col, gdy
specyfik zaczął się wchłaniać...
-
Jak rany, nie bronię cię, tylko staram się ogarnąć, o co tu chodzi - poprawił
go. - Nawet nie możemy wrócić do miasta. Nocą przemknąłbyś niepostrzeżenie,
jesteś w końcu człowiekiem, a tatuaż można zakryć. A ja? Od razu by mnie
złapali. Jedni albo drudzy.
-
Oni na to czekają, Esti. W Adeili nie mam już przyjaciół. Zostałem sprzedany. -
Colonell westchnął przeciągle. - Nie działają sami. Mają posłańców i osiłków od
brudnej roboty. Całą siatkę. Zadomowili się tuż pod nosem tych napuszonych
paladyńców.
-
Więc co teraz? Chyba nie wrócimy do Twierdzy z pustymi rękami? Hej! - zawołał
Est, gdy Col od niechcenia chwycił za końcówkę jego ucha.
-
Szturchasz mnie nimi, kiedy się tak wiercisz. Poza tym, podobają mi się. Bardzo.
– Wstając, ostatni raz przesunął opuszkami po delikatnej białej skórze. - Ale
wróćmy do tematu. We dwóch nie dostaniemy się do miasta. Nie możemy też
negocjować z paladynami. Ale wiem, kto mógłby. I na pewno to zrobi, byle utrzeć
im nosa. Powiemy Niedźwiedziowi, jak się sprawy mają. Niech wyśle „dyplomatów”
z nakazem wydania śmiertelnie niebezpiecznych dezerterów ukrywających się na
terenie ich miasta.
Wydawało
się, że jest to rozsądny plan. Nie zaryzykują dla zlecenia z góry skazanego na
porażkę, które pochłonęło co najmniej dwa niewinne życia. Pechowy rycerz
wykonywał swój obowiązek względem Korony, z tytułu czego poniósł natychmiastową
śmierć. Tego samego nie można było powiedzieć o Kobiecie z Adeili, jak nazwał
ją Est. Niewątpliwie cierpiała wystarczająco długo, by zaspokoić brutalne żądze
oprawców.
Kim
była kobieta, której szczątki spoczywały w pokoju na piętrze gospody? Colonell nigdy
o niej nie wspomniał, choć emocja zniekształcająca jego twarz dobitnie
świadczyła, iż miała dla niego ogromne znaczenie. Przyjaciółka? Krewna? A jeśli
kochanka? Col twierdził, że nie był z kobietą, lecz mógł przecież kłamać.
Szczególnie, że Est obsesyjnie pragnął wierzyć w każde jego słowo.
Z
głową wypełnioną niewesołymi myślami chłopak wstał, otrzepując siedzenie z wyschniętych
igieł i miękkiej gleby. Roztrząsał utraconą przeszłość, podczas gdy powinien
martwić się niepewną przyszłością. Pakowali się pospiesznie i równie prędko
uciekali, przez co nie zdążyli kupić prowiantu na drogę. Zatem nie było
wyjścia, Col zmuszony będzie polować. Poradzą sobie. Muszą.
Przygaszony
beznadzieją Est rozejrzał się dookoła. Odwieczna harmonia tego miejsca
przesączała się do jego zmęczonego umysłu, nakłaniając go do zamknięcia oczu i
obcowania z panującymi tu pierwotnymi żywiołami. Czerwie wygryzające dziurę w
brzuchu odeszły bezpowrotnie, a esencja zaklęta w ciele jakby zawirowała
leniwie, by zaraz osiąść na dnie swego legowiska. Gęsia skórka spięła jego
mięśnie na podobieństwo rześkiego powiewu wczesnoletniego południa. Tutejszy
las był niezwykle spokojny. Stłumione odgłosy ptaków docierały do długich uszu,
gdzieś z lewej wspinająca się wiewiórka cichutko drapała pień drzewa, krystalicznie
szumiał potok płynący kilkanaście metrów dalej, w sam raz, by napełnić bukłaki
i napoić konie. Liście drzew śpiewały swą pieśń, wieczne i niewzruszone biegiem
historii.
Rozchyliwszy
powieki spojrzał w górę, prosto w lekko zachmurzone niebo, gdzie słońce sunęło
z wolna ku najwyższemu punktowi. Wracając do rzeczywistości obrócił się,
słysząc wołającego go Cola. Musieli wyruszyć do ostoi maga-dezertera i rozwiązać
chociaż tę jedną sprawę, jeżeli nie chcieli narazić się na gniew Złowieszczego
Niedźwiedzia.
czwartek, 19 września 2024
Czasem słońce, czasem deszcz
środa, 18 września 2024
"Jeszcze się taki nie urodził...
... co by ci się spodobał" - uniwersalny tekst mojej matki w związku z moim perfekcyjnie sprecyzowanym gustem.
I tu się mamusia pomyliła.
Urodził się. Cztery miesiące temu.
Ma uwodzicielski głos, urzekające niebieskie oczy, a gęsty lśniący włos porasta jego gibkie ciało.
Nazywa się...
Wacław Gacuś.
🎵 Beyond Time - Kamikaze Kitty 🎶
P.S. Po więcej zapraszam w sobotę!
piątek, 6 września 2024
~~ Zaklinacz Żywiołów - rozdział 5 ~~
Księga Druga
ZAKLINACZ ŻYWIOŁÓW
Zaklinacz Żywiołów - rozdział 5
Całonocna podróż była długa i
uciążliwa, a siodła, pomimo zastosowania najlepszych materiałów oraz
doskonałego wykonania, nie czyniły jej bardziej komfortową. Już po kilkunastu kilometrach
Estalavanes wiercił się na szerokim grzbiecie srokatego wierzchowca i chociaż
koń nie wykazywał żadnych oznak zmęczenia, to jego jeździec marzył już tylko o
stanięciu na własnych nogach.
Drugą
naprzykrzającą się sprawą było przeciągłe, nieznośne milczenie towarzysza.
Niechęć Colonella do rozmowy Est zrzucił na niewygody i wczesną porę, gdyż do
świtu brakowało niespełna dwóch godzin. Doszedł jednak do wniosku, że wolałby
zająć myśli czymś innym niż swoim brakiem doświadczenia w zabijaniu, dlatego
postanowił przerwać tę przedłużającą się ciszę.
-
Jesteś wyjątkowo milczący – jego szept gładko przeciął powietrze, gdy zrównał
się z ludzkim kompanem. - To do ciebie niepodobne.
Colonell
zerknął na niego z ukosa, po czym zwrócił oczy na pustą, rozświetloną
dogasającym blaskiem gwiazd drogę. Uparcie milczał przez kolejne sekundy, jakby
zastanawiając się nad odpowiedzią, a kiedy w końcu jej udzielił, w jego głosie
wyczuwało się znużenie.
-
Zaczynam mieć wątpliwości czy dobrze zrobiłem, zabierając cię ze sobą.
-
Słucham?!
-
Nie masz żadnej praktyki w prawdziwej walce, dzieciaku. Boję się, że stanie ci
się krzywda.
Est
odetchnął, a w dźwięku tym było tyle niechęci, że jadący obok człowiek niemal odczuł
ją na własnej skórze.
-
Wszyscy najlepiej zamknijcie mnie w złotej klatce i pokazujcie przyjezdnym jako
egzotyczny okaz – sarknął. - Blichtr i burżujstwo, ot co!
-
Esti, o co ci właściwie chodzi? - Colonell nie był zirytowany. Przyzwyczajony
do jego wahań emocjonalnych obrócił się w siodle. I już wszystko rozumiał. - Ty
się boisz.
-
Jak rany, Col…
Dopiero
teraz chłopak uzmysłowił sobie, jak jego reakcje wyglądały w rzeczywistości.
Sam nie był pewien dlaczego mu nagadał, skoro Colonell miał rację. I mimo że
nie chciał tego przyznać, to naprawdę się bał. A przecież mężczyźni się nie
boją. Mężczyźni zabijają.
-
Słuchaj, dzieciaku. Masz szesnaście lat. Będąc człowiekiem byłbyś jeszcze
szczawikiem niedorosłym do noszenia miecza swojemu ojcu. To moja wina. W
przypływie emocji bardzo nieodpowiedzialnie zaproponowałem ci współpracę. To
moja wina, jasne? Nic osobistego.
Słysząc
to, Est nieomal spadł z konia.
-
Czyli wszystko, co między nami zaszło, nazywasz przypływem emocji? Niczym
osobistym?
Zacietrzewił
się, choć wiedział, że Col ma słuszność. Est potrafił zachowywać się jak
dojrzały mężczyzna, ale gdy popuścił wodze samodyscypliny, budził się w nim
młody duch żądny przygód. I jak się niedawno okazało - romantyk.
Zwiadowca
westchnął, zwiesił głowę i potarł palcami szczypiące powieki.
-
Przepraszam, Esti. Nie tak miało to zabrzmieć. Nie spałem wiele ostatnimi czasy
i... Po prostu się boję, tak samo jak ty. I właśnie pojąłem swoją głupotę. Mogę
cię stracić.
W
przydymionych szmaragdach Est dojrzał ogrom zmęczenia i niepewności, aż zrobiło
mu się wstyd za wcześniejszy wybuch. Zbagatelizował pielęgnowaną od niedawna
empatię, a jego przyjaciel wymagał teraz szczególnie delikatnego traktowania.
Odsłonięcie tak osobistych i intymnych myśli oraz uczuć nie było łatwe, zwłaszcza
dla człowieka ukrywającego się za fasadą lekkoducha. Powinien to docenić, a nie
dawać upust złości w wymówkach czy głupich, nieprzemyślanych słowach. Im obu
będzie teraz ciężko.
Pokierował
konia bliżej rudej klaczki i wychylając się w siodle, położył dłoń na
opancerzonym barku partnera. Ten drobny gest wiele znaczył, lecz niewiele mógł
zdziałać, jeśli zamierzali podróżować w takim stanie. Wielogodzinna jazda oraz
wyczerpanie powoli przełamywały ich wolę. Musieli zatrzymać się chociaż na
chwilę.
-
Co powiesz na krótki postój? Koniom jest ciężko, a i ty nie wyglądasz za dobrze,
drzemka poprawiłaby ci nastrój. Ja nie jestem śpiący, więc stanąłbym na warcie.
Jego propozycja wywołała delikatny uśmiech na
twarzy Cola i wdzięczność w przymrużonych oczach.
Tak
też zrobili. Nie rozpalali ogniska, bo noc była ciepła, a do świtu zostały raptem
cztery kwadranse. Niebo na wschodzie pomału jaśniało, leniwie rozpoczynając nowy
dzień. Est dosłownie stał na warcie zarzekając się, że jak usiądzie, to
pośladki odpadną mu przy wstawaniu. Dla rozrywki spacerował nieopodal łowcy,
który zasnął, gdy tylko położył głowę na zwiniętej pelerynie.
Gdy
pierwsze promienie przeniknęły zasłonę liści, Est przykucnął obok Cola,
przyglądając mu się wnikliwie. Czarny barwnik tatuażu na połowie śniadej,
pociągłej twarzy tracił głębię, niemniej grube linie oraz zawijasy wokół oczodołu
i kącika ust wciąż przyciągały uwagę. Est odnotował w pamięci, by zapytać go o
pochodzenie tej niecodziennej ozdoby. Zapewne kryła się za tym jakaś
fascynująca historia.
Długie
rzęsy śpiącego leciutko zatrzepotały, wargi drgnęły, a brwi zbiegły się, nieznacznie
marszcząc czoło. Est odruchowo przesunął dłonią po włosach Cola. Pod wpływem
łagodnej pieszczoty mężczyzna uspokoił się jak dziecko czujące kojący dotyk
matki. Oczarowany Est trwał tak przez moment, głaszcząc krótkie włosy przemykające
mu pod opuszkami. Odnalazł w tym pewnego rodzaju przyjemność, kiedy dłuższe
pasma opadające na jeden bok i czoło owijał sobie wokół białych palców. Piękny
ciemnobrązowy kolor lśnił w świetle poranka. Nie wiedział co go podkusiło, ale
pochylił się nad leżącym, by wychwycić intensywny, przyjemny zapach człowieka zmieszany
z ostrą wonią skórzanego pancerza oraz koni.
I
uszedłby radośnie niezauważony, gdyby nie silne palce wpijające mu się w kark. Lodowaty
strach sparaliżował mięśnie, gdy naga stal odbiła promienie wczesnego słońca.
Colonell
nie spał. Wpatrywał się w Esta szeroko otwartymi oczami, rozbudzony jego
obecnością tuż przy swojej szyi. Sztylet bezgłośnie wrócił do pochwy przy
pasie, zabezpieczenie pstryknęło ledwie słyszalnie, a dłoń poluzowała chwyt i
pieszczotliwie pogładziła białą skórę.
Zwiadowca
Niedźwiedzi poczęstował chłopaka łobuzerskim uśmieszkiem.
-
Jesteś cudownym widokiem o brzasku, Esti, ale nie skradaj się do mnie więcej.
Zażenowany
Est cofnął się niezdarnie i ciężko upadł na zadek.
-
Nie skradałem się – jęknął. - Myślałem, że śpisz.
-
Bo tak było. Mam lekki sen.
-
Jak rany, zaprawiony w sztuce przetrwania zwiadowca.
Est
podniósł się niespiesznie i otrzepał tylną część pancerza z resztek trawy,
usiłując wyglądać na mniej skrępowanego, niż był w rzeczywistości.
Tymczasem
Col przeciągnął się, poprawił kirys i rozejrzał za resztą ekwipunku.
-
Owszem, zaprawiony – potaknął, tłumiąc ziewnięcie. - Nierzadko nocuję w dziczy.
Muszę być czujny, choć zachowanie zmysłów i odpoczynek są równie ważne.
-
I zabijasz.
-
Zabijam.
-
Wielu?
-
Dostatecznie wielu, by przestać liczyć. I dostatecznie wielu, by przestać czuć.
Est
nie drążył tematu. Strwożyła go wizja Cola z zimną krwią pozbawiającego życia
ludzi. I nie tylko ludzi. Ale czemu tu się dziwić? Jego codziennością była
walka, przelewanie krwi oraz odbieranie życia innym. Zabijał z konieczności. I z
pewnością nie było to dla niego łatwe. Przynajmniej nie na początku. W każdym
razie Est pragnął w to wierzyć, bo już niebawem sam stawi czoła ludziom, którzy
bez wahania pozbawiliby go życia. Sam będzie musiał rozstrzygać sporne kwestie
i zamierzał dokonać tego zgodnie z doktryną wpojoną mu przez mistrza: dowolny
konflikt można zażegnać bez uciekania się do przemocy. Lecz co zrobi, gdy
pojawi się sprzeczność między nim, a towarzyszem? Zda się na partnera, czy postara
się odwieść go od radykalnych metod perswazji? Kiedy instynkt zastąpi trzeźwość
umysłu, a broń pójdzie w ruch, co zrobi wtedy?
Nie
miał pojęcia.
Przeraziło
go, że w chwilach takich jak ta, kompletnie nie zna siebie samego. Jak i nie
zna człowieka, z którym wyruszył w pełną niebezpieczeństw przygodę. Mimo
mrocznej, ludzkiej natury Est chciał go lepiej poznać. Chciał, aby otworzył się
na niego całym sobą, nawet tą skrupulatnie kamuflowaną stroną. Szczególnie tą
stroną.
Strapiony
poszedł do uwiązanych przy brzozie koni. Obojętne na troski swych jeźdźców wierzchowce
odzyskiwały siły, wyskubując soczystą trawę rosnącą wokół pni. Pozwoliły się
oporządzić i nie protestowały, gdy na grzbiety założył im ciężkie siodła. Z
czułością poklepał gniady kark klaczy, która podczas zabiegów ani razu mu nie
dokuczyła.
-
Masz rękę do zwierząt – zauważył Colonell, z chrupnięciem kończąc podpłomyk. -
Komu innemu Gniada dla zabawy odgryzłaby palce.
-
Konie to szlachetne, piękne zwierzęta - odpowiedział Est. - Zresztą wszystkie
zwierzęta są piękne, nawet te nazywane szkodnikami, jak myszy i szczury. Lubię je.
Nie krzywdzą bez potrzeby. Nie są tak skomplikowane jak ludzie, starają się być
sobą, starają się przeżyć. Smuci mnie, że często traktowane są jak przedmioty.
Col
zarzucił sobie torbę na ramię i zbliżył się do niego.
-
Ty też jesteś piękny. I też byłeś traktowany jak przedmiot. Sądzę, że rozumiesz
je lepiej niż inni. To duża zaleta. Całkiem urocza.
Gdyby
Est rumienił się jak człowiek, płonąłby czerwienią po koniuszki długich uszu.
Znów poczuł się zawstydzony. To nie są męskie uczucia. Mężczyźni niczego się
nie wstydzą.
Desperacko
szukając tematu zastępczego, Est poszedł po swoje rzeczy. Przypomniał sobie, że
nic jeszcze nie jadł. Żołądek nie dopominał się o swoje, więc zdecydował że
zje, gdy zgłodnieje, choćby w siodle. W końcu mistrz kazał mu zaznajomić się z wszelkimi
aspektami życia w drodze.
-
Dlaczego tak uważasz? – spytał wreszcie, nie mogąc znieść rosnącego między nimi
napięcia. - Jak mężczyzna może być piękny? Piękne mogą być kobiety. Albo konie.
Colonell
skończył mocować juki przy siodle i oparł się o wierzchowca, zwracając w stronę
przyjaciela. Zlustrował go od stóp po głowę, po czym uśmiechnął się tajemniczo.
W tym lekkim skrzywieniu warg Est dostrzegł słabo skrywaną tkliwość. I
zadowolenie.
-
Dla jednych piękno tkwi w tym, co dostrzegają ich oczy. Dla drugich
najpiękniejsze jest to, co ukryte przed ich wzrokiem. Powiedziałbym, że jestem rozdarty
pomiędzy oboma poglądami.
Odepchnąwszy
się od boku niewzruszonej Gniadej, dołączył do Esta. Kucając przy zbierającym
bagaże chłopaku, sięgnął ku jego brodzie. Delikatnym ruchem nakłonił go, by
spojrzał mu w twarz, a gdy ich oczy znalazły się na jednej linii, wyszeptał
ostatnie słowa z najbardziej rozczulającym wyrazem, od którego elfowi zaparło
dech:
-
Urzekła mnie twoja osoba, Esti. A im bliżej cię poznaję, tym większy odczuwam
niedosyt. Z każdym dniem odkrywam kolejną cechę, za którą oddałbym wszystko,
byle była moja. I kiedyś będzie. Cały będziesz mój. I nikt mi cię nie odbierze.
Podnieśli
się równocześnie, ale to tropiciel pierwszy się odwrócił, zostawiając
poruszonego chłopaka z torbą w trzęsących się rękach.
Serce
podeszło Estowi do gardła, ściskając je boleśnie. Nurtowało go, dlaczego ludzie
tak łatwo się zakochują, skoro to tak straszliwie boli. A może to z nim jest
coś nie tak?
Z
ociąganiem odepchnął od siebie rozkoszne doznanie kiełkujące głęboko w piersi.
Musiał wracać do rzeczywistości. Musiał przytroczyć bagaże do siodła. To był
jego priorytet na ten moment.
Col
odwiązał wodze od obgryzionego biało-czarnego pnia, sprawdził siodło oraz sakwy
i z wprawą wsunął stopę w strzemię, wspinając się na grzbiet klaczy. Idący za
jego przykładem Est z jękiem bólu opadł na siedzisko. Zrozumiał, co miał na
myśli Mag. Z poczuciem klęski wspomniał wygodne łóżko, fotel przy kominku i
krzesło przy biurku. Zgoda, brakowało mu konnych przejażdżek poza mury
Twierdzy, ale teraz to już sroga przesada! Nigdy więcej nie usiądzie w siodle
na dłużej niż godzinę!
***
Jazda w pełnym słońcu była istnym
koszmarem. Est zatrzymał konia i zdjął część pancerza, ponieważ farbowana skóra
gromadziła ciepło jak piec kuchenny. Czarna odzież pod nim wcale nie chłodziła,
lecz była wystarczająco przewiewna, by poprawić komfort podróży.
Owszem,
mogli jechać nocą, ale obrana przez biegłego zwiadowcę trasa była zwykłą
wydeptaną ścieżką zwierzyny, na której nietrudno o okulawienie konia po omacku,
nawet przy ręcznych latarenkach. Poza tym Col wyśmienicie się bawił prezentując
niedoświadczonemu oblubieńcowi wachlarz niedogodności związanych z wojażami w
siodle. Sam nie narzekał, często przebywał konno dziesiątki kilometrów,
niejednokrotnie bez przerwy na popas i wypoczynek. Potrafił spać w siodle, na
dodatek woził ze sobą specjalne pasy, którymi mógł przymocować się do grzbietu
konia, nie ryzykując upadku.
A
jednak ostatni rok spędził w Twierdzy Niedźwiedzi oraz sąsiednich miastach, szokując
tym wszystkich. Włóczykij i hulaka uziemiony! Od razu rozeszły się różnorakie
plotki, domniemane powody i wydumane teorie dla takiego stanu rzeczy. Wielu zakładało
beznadziejne zakochanie, nikt jednak nie wiedział, kim jest szczęśliwa
wybranka. A raczej wybranek.
Est
śmiał się do łez z niektórych przytoczonych przez Cola pogłosek i chociaż
plotki były lekkim tematem, zręcznie zmienił wątek rozmowy na, jak mu się
zdawało, ciekawszy.
-
Col, jak trafiłeś do Twierdzy?
Pytanie
wyraźnie zaskoczyło zwiadowcę.
-
Naprawdę chcesz tego słuchać?
-
A dlaczego nie? – zdziwił się Est.
Bardzo
chciał usłyszeć tę historię. Chciał usłyszeć każdą historię, plotkę i anegdotę dotyczącą
Cola. Najlepiej od razu, bo droga była nieciekawa i żmudna. Niestety, rozmówca
nie podzielał jego entuzjazmu.
-
Przybyłem pod mury Twierdzy, zawołałem Niedźwiedzia i wygarnąłem mu, że bez tak
świetnego tropiciela jak ja nie ma co myśleć o dowodzeniu kompanią. I oto
jestem. Tyle.
-
I ja mam to kupić? Jak rany...
Takie
wykręcanie się od odpowiedzi było podejrzane, szczególnie że Col nie zaliczał
się do ludzi owijających w bawełnę. Ewidentnie stała za tym historia, którą
mężczyzna nie miał ochoty z nikim się dzielić. Est poczuł się dotknięty tak rażącym
brakiem zaufania, lecz nie dał tego po sobie poznać. Już stoczyli jeden spór, w
którym poniósł straty moralne.
-
Przecież nie wciskam ci znoszonych majtek, dzieciaku.
Colowi
wrócił humor. Lekki uśmiech igrał mu na ustach, a oczy miał przymrużone.
Rozglądał się jakby od niechcenia, ale Est był pewien, że gruntownie
przeczesuje każdy kawałek podszytu gęsto zakrzewionej trasy. Ten człowiek zawsze
miał się na baczności, nawet gdy odpoczywał. Zawsze na warcie.
-
Poza tym – dodał Col niefrasobliwie - zbliżamy się do miasta. Chcesz jeszcze
się zdrzemnąć? Czy przenocujemy w gospodzie? O ile się nie mylę, zeszłej nocy
nie zmrużyłeś oka. Zadziwiające, w ogóle nie widać po tobie zmęczenia…
Chłopak
puścił komentarz przyjaciela mimo uszu, sporządzając w myślach notatkę o jego pochodzeniu.
Będzie musiał nad nim popracować, nad jego zaufaniem i szczerością. Na głos
powiedział tylko, że wytrzyma tyle, ile będzie trzeba. W duchu natomiast
przeklinał samego siebie, że teraz przez całą drogę musi udawać, jak wspaniale
jest siedzieć na końskim grzbiecie...
***
Im bliżej punktu destynacji byli,
tym gorzej Est się czuł, jakby w brzuchu zalęgły mu się robaki. Teraz, wiercąc
się w poszukiwaniu pożywienia, próbowały wydostać się na zewnątrz najprostszą
drogą: zjadając go od środka. Na odsłoniętych ramionach poczuł uderzenia
kropli, choć z nieba lał się ukrop, a nie deszcz. Zerknął w górę, lecz ani
jedna chmurka nie przysłaniała słońca.
Coś
go dotknęło – i to nie raz! - był o tym przekonany. Z ulgą spostrzegł, że
zajęty myślami Colonell nie zwraca uwagi na jego dziwnie zachowanie. Srokaty
koń pod siodłem również niczym się nie przejmował. Więc co to było?
Wstrząsnął
nim dreszcz. Coś było nie w porządku. Nie miał pojęcia czy to z racji rysujących
się w zasięgu wzroku wysokich murów, czy nieznanych emocji biorących go w
posiadanie. Był podekscytowany. I zdenerwowany. Odzywał się w nim zapał poszukiwacza
przygód, a jednak tęsknił za bezpiecznymi murami czarnej warowni. Sam nie
wiedział, czego chce. I nie pozostało mu już wiele czasu do namysłu, podjeżdżali
bowiem pod olbrzymią bramę solidnie ufortyfikowanego miasta. Uniesiona brona i
rozwarte na oścież podwoje bynajmniej nie zachęcały do odwiedzin.
Cierpiącemu
chłopakowi od razu rzuciły się w oczy postacie w polerowanych na oślepiający
połysk pancerzach płytowych spacerujące dwójkami na blankach oraz wśród
spieszących ze sprawunkami mieszkańców, krążących bez celu wagabundów, czy przyjezdnych
i miejscowych kupców. Przez myśl mu przeszło, że zbrojni muszą być kompletnie
szurnięci, by ubierać się w ten sposób, gdy wiosna w pełni przygrzewała. Wieczory
także były parne, nie wspominając o południu, gdy wściekle płonąca kula stała w
zenicie!
Col
wyjaśnił nieobytemu w świecie białemu elfowi, że “kompletnie szurnięci”
paladyni są członkami święcącego triumfy zakonu rycerskiego, do którego te
ziemie należały z nadania samego króla. Zresztą, władca Estarionu pełnił jednocześnie
funkcję zwierzchnika Zakonu Paladynów, arcypaladyna, jakby to cokolwiek
zmieniało. Ci ludzie byli szkoleni w ekstremalnych warunkach, dlatego noszenie
ciężkich pancerzy bez względu na porę roku nie było dla nich niedogodnością.
Ponadto w wypełnianiu obowiązków wspomagali się rodzajem magii praktykowanym
wyłącznie przez członków zakonu. Zwiadowca konspiracyjnie zniżył głos, dodając,
że nie w smak im agresywna, prężnie rozwijająca się forteca najemników w
sąsiedztwie. Chodzą słuchy, że Zakon planuje przejąć Twierdzę Niedźwiedzi i
poszerzyć wpływy w regionie. I chociaż rycerze słynęli ze swego pokojowego
nastawienia, miłosierdzia oraz sprawiedliwości, to po mistrzowsku władali
orężem i magią, przyjmując rolę obrońców uciśnionych i pokrzywdzonych.
Estowi
spodobał się pomysł łączenia umiejętności walki wręcz z magią. I wprost nie
mógł oderwać od rycerzy wzroku. Oni także nie spuszczali go z oka, lecz byli
przy tym dalece bardziej dyskretni. Aczkolwiek z jawną wrogością zawieszali
spojrzenia na najemniku, którego połowę oblicza zdobił niedokończony tatuaż. Zaniepokoiło
go to, jednakże w tej chwili zbyt wiele nowości odciągało jego uwagę,
skutecznie go dekoncentrując.
Pamiętał
Cichobrzeg, rybacką mieścinę nijak mającą się do splendoru wielkiego miasta
garnizonowego. Nim tu dotarli, wyobrażał sobie zakurzone drogi pełne dziur i
wyrw, dzikie tłumy obszarpanych ludzi, ogłuszające krzyki i wrzaski, lepki
fetor fekaliów oraz przetrawionego alkoholu. Nic z tych rzeczy. Nie w tym mieście.
Nie pod bacznym okiem połyskujących srebrzyście patroli pieszych oraz - jak się
prędko okazało – konnych. Po raz pierwszy Est ujrzał prawdziwe miasto i jego
zachwytom nie było końca. Z chłopięcą ciekawością chłonął nowy widok, a
zainteresowanie, jakim obrzucali go wszyscy mijani ludzie, zwyczajnie go nie
obeszło. Chciał się napatrzeć za wszystkie te lata zamknięcia w noclegowni, a
potem w Twierdzy. Patrzył więc, pozwalając srokatemu ogierowi wolno stąpać obok
gniadej towarzyszki.
Tuż
za bramą szeroka brukowana droga prowadziła prosto w głąb ludzkiego miasta, ku
majaczącemu na horyzoncie wyniosłemu gmachowi o strzelistych wieżach, na
których powiewały błękitne jak samo niebo sztandary. Rozchodzące się na boki
uliczki przywodziły skojarzenie odnóg rzek rozpływających się po okolicy,
znikających w gęstwinie niskich, przysadzistych budynków, przykurczonych bazarów
oraz obszernych placów z pojedynczymi fontannami opasanymi kojącą zielenią.
Było tłoczno, ale nie na tyle, by nie dało się przejechać konno pośród
zdążającej ze sprawunkami gawiedzi. Niektórzy przystawali, by pogapić na
siedzących w siodłach uzbrojonych mężczyzn, szczególnie jednego, o białej jak
śnieg skórze i niespotykanie długich uszach.
Wskazywany
palcami Est unikał kontaktu wzrokowego, co nie przeszkadzało mu obserwować
ludzi, gdy tylko się odwracali. Raz napotkał intensywne spojrzenie wyzierające
spomiędzy wizjera hełmu konnego strażnika i aż zdrętwiał w siodle, natychmiast
sięgając ucha, by szarpnąć za nie mocno. Ostrzegawczy grymas paladyna był
równie wymowny, co miecz spoczywający w pochwie u jego biodra, połyskujący w
słońcu jak reszta uzbrojenia. Est niepotrzebnie poczuł się jak awanturnik
złapany na gorącym uczynku. I było to nieprzyjemne doznanie, po którym stracił
wszelką chęć do przyglądania się mieszczanom, rycerzom, wozom czy nawet psom
pętającym się pod nogami koni. Zapragnął czym prędzej dotrzeć na miejsce.
Wtem
Col odbił w lewo, ku ciasnym, nieco obskurnym alejkom. Obaj zsiedli z końskich
grzbietów i resztę drogi przebyli pieszo, ramię przy ramieniu, prowadząc
wierzchowce za sobą. Konie, nawykłe do tłoku i trudnych warunków, nie wykazywały
zdenerwowania ani lęku. Ciesząc się wzajemnym towarzystwem poszturchiwały się
pyskami, zupełnie obojętnie traktując obcych ludzi krzątających się wokoło.
Est
był rad, że mógł wreszcie rozprostować nogi. Zignorował cisnącą się ciżbę oraz
ciekawskie spojrzenia posyłane pod jego adresem. Dla ludzi wciąż był dziwadłem,
ale nawykł już do tego, że wytykano go palcami i obsypywano wyszukanymi epitetami.
Teraz jednak kroczył u boku uzbrojonego najemnika, w czarnym bezrękawniku i -
jak na jego gust - nieco zbyt obcisłych spodniach, z koniem obwieszonym jukami,
elementami pancerza oraz przytroczoną do siodła nadzwyczajną bronią. Ludzie
mogli gadać, mogli się gapić, lecz mało kto odważył się ich zaczepić.
Szczególnie że siodła ozdobione były znanym, budzącym strach i szacunek
symbolem Kompanii Najemnej Niedźwiedzi. Wszyscy złodzieje w mieście wiedzieli,
że ognisty gniew Niedźwiedzi potrafi przez lata urosnąć do rozmiarów pożogi i
biada temu, kto okradł czy zaatakował członka najemnej braci. Nie oznaczało to
jednak, że takich lekkomyślnych śmiałków brakowało. Tak czy inaczej, najemnicy musieli
się pilnować, bo czujny, nieprzychylny wzrok śledził ich nieprzerwanie od chwili
przekroczenia bram miasta.
Umilając
czas, Col streścił Estowi wszystko, czego ten powinien dowiedzieć się o
mieście, w którym rozpoczną poszukiwania. Nie każde miasto w Estarionie prezentuje
się tak imponująco jak garnizonowa Adeila: schludny i czysty klejnot w koronie
Jego Wysokości Króla Aarona Asmodeusza. Zasługa ta przypada w udziale paladynom
pełniącym rolę zarówno strażników miejskich, jak i mediatorów oraz sędziów.
Adeilą co prawda zarządza hrabia z nadania królewskiego, ale jest on zwykłym
figurantem, a jego urząd w dużej mierze zależy od kaprysu rycerza-dowódcy.
Col
opisał ich barwnie, wręcz idyllicznie, czego wyczulony na cynizm Est nie
omieszkał mu wytknąć. Ten skontrował z ponurą miną i nie mniej bogatym
naturalizmem, że prostytutki, złodzieje, szachraje oraz im podobni przyłapani na
łamaniu prawa przypłacali swe niecne czyny głowami. Zawsze. I na miejscu.
Chłopak zastanowił się, czy jest to aż tak drastyczna metoda walki z
przestępczością, jak Colonell przedstawia, choć natychmiastowa dekapitacja
brzmiała dość… barbarzyńsko. Znów jednak wyraził swoje spostrzeżenie na głos,
ściągając na siebie gniewne spojrzenie towarzysza.
-
Naprawdę sądzisz, że ich metody są skuteczne? Czy według ciebie egzekucja bez
uprzedniego procesu i szansy obronienia się jest w porządku?
-
Col, nie twierdzę, że to jest w porządku, tylko że działa.
-
Nie, to nie działa.
-
Jesteś do nich uprzedzony?
Colonell
nie wyglądał na zadowolonego z jego toku rozumowania. Był wściekły, co dla Esta
było zupełną nowością.
Nie
odezwali się do siebie przez kolejne minuty. Nie odezwali się do siebie, gdy
oddawali konie zaaferowanemu widokiem białego cudaka chłopcu stajennemu. Ani
też w momencie, gdy Col opłacał nocleg w gospodzie, którą najwyraźniej często odwiedzał.
Est
odezwał się dopiero gdy zobaczył, że klucz jest jeden. Tak jak pokój.
-
Czy to rozsądne? – spytał słabo.
Col
rzucił torby na środek małego, skąpo umeblowanego pomieszczenia; duże łóżko,
szafka nocna, skrzynia, stolik oraz dwa krzesła koło wygaszonego kominka.
Przynajmniej było tu czysto i nie cuchnęło.
-
Znajdujemy się na terytorium wroga, nierozsądne byłoby rozdzielanie się. Poza
tym zaoszczędzimy fundusze, jeśli będziemy nocować wspólnie w jednym pokoju – uzasadnił
swą decyzję zwiadowca.
-
Ale tu jest tylko jedno łóżko.
-
Bystre spostrzeżenie, przyjacielu. W Twierdzy ci to nie przeszkadzało.
-
Moje łóżko jest trzykrotnie większe! - poskarżył się Est. Zmarkotniał, lecz
posłusznie wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zawiasy zgrzytały
przeraźliwie, a hałas, jaki czyniły, zapewne słychać było w gwarnej sali na
dole. - Jak rany, dlaczego jesteś taki zjadliwy? Co w ciebie wstąpiło? Możesz
mi zaufać, w końcu jesteśmy przyjaciółmi.
-
Gdybyś wiedział, już byśmy nimi nie byli – wymamrotał Col i ruszył do drzwi,
wymijając elfa na odległość wyciągniętego ramienia. - Będę z powrotem do
godziny – oznajmił głośniej.
-
Zawsze będziesz moim przyjacielem, Col, czego byś nie zrobił. Zawsze będę cię…
- urwał w pół zdania.
Smagły
mężczyzna przystanął, jakby wypowiedziane z mocą słowa posiadały magiczną
zdolność zatrzymywania czasu. Obrócił głowę i z nieodgadnionym wyrazem wpatrzył
się w Esta. Ten jednak uparcie milczał.
-
Daj mi godzinę – poprosił. I zniknął za drzwiami.
Jeszcze
przez tuzin uderzeń serca Est stał ze spuszczoną żałośnie głową. Chrząstka w jego
uchu przesuwała się pod chłodnymi palcami jakby w poszukiwaniu swojego
pierwotnego miejsca. Tak jak on poszukiwał swojego miejsca w obcym i
nieprzyjaznym otoczeniu. W końcu podszedł do łóżka. Obok próchniejącej ramy
położył torby oraz zdjęty w podróży pancerz. Broń oparł o ścianę między oknami
o brudnych szybach. Pogładził czule hebanowe drzewce. Chciał czym prędzej wypróbować
podarek od mistrza, ale obawiał się, że nastąpi to dopiero w sytuacji, do
której nie zamierzał dopuścić.
Zręcznie
rozwiązał pas z medykamentami i ułożył go delikatnie na tobołkach, pilnując, by
buteleczki nie zderzały się ze sobą. Zostając w irytująco dopasowanym ubraniu,
padł plecami na zdumiewająco miękki siennik. Nogi łóżka skrzypiały
niemiłosiernie, jakby wszystko w tym mieście uwzięło się na niego i jego
wrażliwy słuch. Na szczęście zapach był lepszy, niż się spodziewał. Nie
śmierdziało skisłymi szmatami. Wyłącznie butwiejące drewno oraz bliżej
nieokreślona woń czegoś, w co wolał się nie zagłębiać.
Zasłaniając
oczy przedramieniem, oddał się temu, co robił może nie najlepiej, ale
najczęściej - myśleniu. Miał godzinę dla siebie, a w przypadku ponurych
rozważań była to cała wieczność skazana na najgorsze dywagacje. Mimo młodego
wieku i braku wprawy Est rozumiał, że są w życiu sprawy, o jakich nie chce się
mówić nikomu. Niestety, jeśli chodziło o Cola, on sam nie umiał trzymać języka
za zębami. Nienawidził tajemnic. Były kłamstwem w stosunku do człowieka,
którego kocha. A przecież, jak dotychczas, Colonell również był z nim szczery.
Zatem co takiego się wydarzyło, że ich wspólne rozmowy stały się nagle trudne i
niezgrabne? Obaj bali się tego, co przyniesie im los, lecz chyba nie do końca
był to powód dziwnego zachowania kompana.
Ostatni
raz Colonell przejawiał takie odchylenie tuż po ataku smoka. Jakby trauma
pomieszała mu zmysły. Jakby coś go opętało, poczucie winy lub nieukierunkowany
gniew. Est, nie wiedząc za co, też wtedy dostał po skórze. Ale nie był bez
winy. Co bardziej zastanawiające, dlaczego ani razu nie wyznał Colowi, że go
kocha? Czy gdyby dokończył to urwane w połowie zdanie, Colonell zostałby z nim
i powiedział, co leży mu na sercu? A gdyby został, to co by się zdarzyło? Co by
usłyszał? I co gorsza, jaka byłaby jego reakcja? Jak obaj by postąpili?
Rozdarty
Est odnosił nieodparte wrażenie, że każda kolejna refleksja niczego nie
wyjaśnia, rodzi tylko kolejne i kolejne wątpliwości. Była paskudną hydrą, której
nie dość obciąć łeb, bo pojawią się dwa następne wielkie niedopowiedzenia. Miał
mętlik w głowie i wszystko go bolało, co i tak było niczym w porównaniu z cierpieniem,
jakie przeżywała jego wystrzępiona dusza. Czy to, co czuje, to to samo, przed
czym ucieka? Czy jeśli pozwoli dogonić się temu uczuciu, to zazna w końcu
spokoju? Czy ten szalony młyn w końcu się zatrzyma? I co tak właściwie czuł?
Jak nazwać to rozkoszne i bolesne zarazem doznanie będące tęsknotą za czymś,
czego nie mógł pamiętać…
Col
dobrze znał to miasto, w końcu był łącznikiem jednego z tutejszych agentów. A ta
młoda szynkarka doskonale znała jego... Zalotne mrugnięcia i dwuznaczne sugestie
nie umknęły uwadze Esta, a i na nim skupiło się kilka niestosownych żartów
niezbyt skromnej niewiasty. Reagował wówczas milczeniem. Ignorując
uwodzicielską zaczepkę starał się odwrócić uwagę od swojej niecodziennej osoby,
lecz nie wyszło mu to za dobrze, bo przesłany przez kobietę całus nadal wywoływał
w jego brzuchu nieprzyjemne uczucie niestrawności.
Est
wciąż nie lubił ludzi. Tak jak wciąż nie potrafił się z nimi komunikować bez
uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Colonell był wyjątkiem. Ale i on w tej
chwili zaczął być mu obcy jak rozpustna karczmarka, nie wzbudzający zaufania
klienci siedzący przy stolikach czy antypatyczni rycerze. Skąd w takim razie ta
nagła nerwowość u wytatuowanego łowcy, skoro w Adeili czuł się jak u siebie?
Czy to z winy długouchego kompana, zielonego jak trawa na łące i kompletnie
nierozgarniętego, czy z obawy, że wyjdą na jaw sprawki, jakie nigdy nie powinny
ujrzeć światła dziennego? I o co chodziło z tą nienawiścią do Zakonu Paladynów?
Utrudzony
jazdą i gonitwą myśli Est przymknął powieki. I niezamierzenie zasnął z ręką
osłaniającą oczy przed ostrymi promieniami wpadającymi zza okna. Śniło mu się,
że paskudne larwy przegryzły się przez jego wnętrzności i mięśnie. Pełzając
teraz wzdłuż białej skóry badały ją starannie, a on, bezsilny, leżał nieruchomo,
tępo patrzył w sufit i tylko uszy drgały mu od drażniących je odgłosów. Robaki
klikały, porozumiewając się między sobą.
Est
rzeczywiście wpatrywał się w murszejącą powałę, kompletnie nic nie rozumiejąc.
Zalegające w kątach cienie tańczyły do wtóru lichego płomienia kominka, a ciche
kliknięcia napływającej rzeczywistości wprawiały końcówki jego uszu w mimowolne
drżenie. Musiał zasnąć. Tego był pewien. Śniło mu się dziwne uczucie, które nie
opuszczało go w drodze do Adeili, a którego obecnie nie odczuwał. Jakby czerwie
rzeczywiście opuściły jego ciało.
Nie
czyniąc najmniejszego szmeru, zwrócił się w kierunku źródła dziwnego stukania.
Zasłony w oknach były zaciągnięte, odcinając miękko rozjaśnione wnętrze od
ciemności cichego podwórka. Ktoś tu był. Czyżby tak zmęczył się podróżą, że
skrzypienie otwieranych drzwi nie wyrwało go ze snu? Niespokojny obrócił głowę
i dostrzegł kark Cola. Mężczyzna siedział oparty plecami o bok łóżka i pracował
nad czymś zawzięcie, a każdy jego ostrożny ruch wieńczyło metaliczne
kliknięcie. Zaintrygowany Est pomału przewrócił się na bok i uniósłszy się na
łokciu, dojrzał ponad obleczonym w bluzę barkiem przedmiot, którym z precyzją operował
najemnik. Zdradziło go trzeszczenie starej ramy, ale i tak zdążył dostrzec metalowy
sześcian z otworami do złudzenia przypominającymi przeróżnych rozmiarów dziurki
od kluczy.
Col
pośpiesznie wsunął przedmiot do torby i wyprostował plecy. Po krótkim namyśle
odchylił się do tyłu, opierając głowę o miękki siennik. Popatrzył na zaspanego chłopaka.
-
Niczego nie widziałeś – zastrzegł.
-
Colonell…
Przyłapany
człowiek warknął i oparł brodę o pierś, uciekając przed zrezygnowanym wzrokiem
przyjaciela. Cisza stała się zbyt ciężka, szczególnie dla niego. Powinien się
wytłumaczyć, zagłuszyć dochodzące do głosu sumienie.
-
Byłem zasięgnąć języka u pewnych ludzi.
-
Złodziei - poprawił go Est. Zwiadowca zawahał się, nim kiwnął głową, jak gdyby
nie do końca zgadzał się z oskarżeniem. - Więc w tym rzecz, Col? Twoje
dzisiejsze zachowanie i to, co trzymałeś w dłoniach. Majstrowałeś wytrychami
przy zamkach. Jesteś… byłeś złodziejem, prawda?
Gdyby
nie trzask dopalającego się bierwiona, to milczenie byłoby nie do zniesienia. Est
usiadł na posłaniu.
-
Posłuchaj mnie, Col – poprosił łagodnie. - Nie dbam o to kim byłeś i czego się
dopuszczałeś, o ile to się więcej nie powtórzy. Nie możesz tego zmienić, ale
żywię nadzieję, że kiedyś mi zaufasz, tak jak ja ufam tobie. Bezwarunkowo. I wówczas
opowiesz mi wszystko, uwolnisz się od tego ciężaru. - Z żalem przyjął widok skulonej
sylwetki człowieka wystawionego na atak. Czuł się za to odpowiedzialnym. Czuł
też, że tylko szczerość pomoże mu wyciągnąć Cola z otchłani niewesołej
przeszłości. - Nie dbam o to, lecz dbam o ciebie i w pełni akceptuję, bo
właśnie dzięki temu stałeś się tym, kim jesteś. Przeszłość zdeterminowała twoją
przyszłość.
Zamilkł,
z rozwagą dobierając dalsze słowa. Nie skracali dystansu, siedzieli dostatecznie
blisko, by utrzymać kontakt. Est nie chciał naruszać tej delikatnej granicy, na
którą zaczął lekko napierać, oczekując odpowiedzi. Obrał sobie za cel
rozpracowanie tego jedynego zamka, którego żaden złodziej nie ruszy. Musiał samodzielnie
odnaleźć klucz do otwarcia kolejnych drzwi korytarza życia.
-
Gdyby nie twoja przeszłość, nigdy bym cię spotkał. Nie oddałbym się w twoje
ręce, twoje… - przerwał, wkraczając na niebezpieczny grunt. Nie chciał
manipulować partnerem, wzbraniał się przed tym, ale lękał się, że bez tego
delikatnego impulsu nie wyciągnie go z bolesnego powrotu do przeszłości.
Tropiciel
dźwignął się z miejsca. Torba, którą trzymał na kolanach, głucho uderzyła o
deski podłogi. Serce Esta tłukło o żebra, lecz on sam nie okazywał poruszenia.
Za to uważnie śledził plecy przyjaciela. Zawładnęło nim pragnienie by wstać i
wtulić się w miękką bluzę, poczuć pod sobą jej ciepło, usłyszeć bicie serca
przy swoim. Tej próby sił nie zakładał, już nie mógł się wycofać. Nie miał
pojęcia co zaraz nastąpi i w ogóle go to nie obchodziło. Liczył się Colonell oraz
demony przeszłości, z którymi przestał sobie radzić.
Już
zsuwał się z łóżka, kiedy wstrząsające wyznanie zatrzymało go, mrożąc krew w
żyłach.
-
Miałem zostać ścięty. Pamiętam jeszcze ucisk płytowych rękawic na ramionach,
twardy bruk pod kolanami. Pamiętam, jak odgradzali ode mnie wzburzony motłoch. Stal
ze świstem wznoszącą się nad moim karkiem.
Colonell
podszedł do kominka i oparł się przedramieniem o wyszczerbiony gzyms. Po chwili
położył na nim ciężką głowę. Nie wyjawi wszystkiego, a przynajmniej nie od
razu. Wystarczyło to oszczędne napomknienie, a i ono było już ogromnym krokiem
na drodze ku poprawie ich relacji. Nigdy przedtem nie zdradził nikomu choćby strzępka
informacji o swoim prawdziwym pochodzeniu, nawet Buremu. Ale Esti nie był
Burym. Zasługiwał na prawdę... mogącą zabić ich obu.
Odchrząknął,
ponieważ zwykle melodyjny i pełen emocji baryton zmatowiał, grzęznąc mu w
gardle.
-
Wtedy pojawił się Złowieszczy Niedźwiedź w asyście Maga. Kiedy miecz egzekutora
miał czynić powinność, ten łysy dziad przepchnął się do mnie i stanął w mojej obronie.
Już wolałbym umrzeć - warknął, patrząc w płomienie. - Nie wiem dlaczego
paladyni pozwolili im mnie zabrać. Planowałem uciec, ale... plany się zmieniły.
Estowi
zabrakło słów, którymi mógłby wyrazić współczucie oraz wsparcie. Wiele z nich
przychodziło mu do głowy, lecz żadne nie oddałyby tego, co rzeczywiście chciał
przekazać. Zamiast tego uporczywie wpatrywał się w swoje kolana i bezwiednie
gładził pościel, na której siedział. Wiedział już, dlaczego Col był nerwowy w obecności
paladynów. Rozpoznali go? Głupie pytanie. Ilu ludzi w Estarionie ma śniadą
skórę i tatuaże na twarzy?
Głos
młodego mężczyzny ponownie przykuł jego uwagę.
-
Nie martw się, Esti, wiem, po co tu jesteśmy. Bez względu na okoliczności
wykonamy zadanie i odjedziemy stąd jak najszybciej. - Col odsunął się od
kominka i ruszył ku bagażom w poszukiwaniu tkanej maty do spania. - A teraz
lepiej będzie dla nas obu, jeśli już się położę. Zostawiłem dla ciebie kolację
na stole. Spałeś jak zabity, więc zjadłem wcześniej na dole.
-
Zostałeś najemnikiem wbrew woli - zaczął cicho Est - to trochę jak ja. Pozorna
inicjatywa, pozorna możliwość wyboru przyszłości. Czekała cię śmierć, ale
wybrałeś życie na uwięzi. Mnie również czekała śmierć i również wybrałem życie
na uwięzi. Nie widzę różnicy poza tą, że ty umarłbyś natychmiast, a ja
umierałbym latami. A tak swoją drogą - jego głos nabrał zwyczajowej bezpretensjonalności
- przecież mamy łóżko. Jeśli chcesz, możesz przykryć się tą matą, skoro już ją
wyjąłeś. Wiesz, są też koce. Wygodne, ciepłe i bez kąsających lokatorów. Sprawdzałem.
Próba
rozładowania napięcia była nieudolna, lecz chłopak i tak po cichu liczył, że
trochę podziała ona na człowieka, którego było mu żal. Nie przeliczył się, na
co wskazywały lekko uniesione kąciki ciemnych warg.
-
Esti, nie przestajesz mnie zaskakiwać.
-
Mówiłem szczerze. Zawsze mówię szczerze i będę mówił, ponieważ chcę, żebyś mi
zaufał.
Est
wstał z łóżka. Przeszedł nad tobołkami Cola i zerknął na tacę z jedzeniem.
Gulasz był już zimny, ale pajdy pieczywa i ser nadawały się do zjedzenia bez
względu na temperaturę. Chwycił więc miskę z zimną potrawką i ruszył w kierunku
tlącego się w kominku ognia. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wyciągnął
ręce w stronę płomieni. Sięgnęły ku niemu swymi jęzorami i rozrosły się,
łapczywie oblizując naczynie. Prześlizgiwały się ponad zawartością i łasiły do wystających
z rękawiczki palców, by zaraz potem połączyć się w jedno i zniknąć w czarnej od
sadzy paszczy kominka. Usatysfakcjonowany Zaklinacz Żywiołów cofnął się do
stolika z parującą miską w dłoniach, a kiedy usiadł, wziął wysychający chleb, zanurzył
go w ciepłym sosie i odgryzł niewielki kęs.
-
Dziękuję za kolację – wzniósł toast uniesieniem ugryzionej kromki. - Czego by
nie mówić o tym przybytku, jedzenie podają smaczne. Albo jestem po prostu
głodny.
Col
już raz widział manifestację mocy Estiego i słusznie podejrzewał, że aż do
śmierci nie wyjdzie z podziwu dla jego zdolności.
-
Użyłeś magii, by podgrzać jedzenie.
-
Bystre spostrzeżenie, przyjacielu - odparował z pełnymi ustami Est,
zawstydzając rozmówcę jego własną złośliwością - ale nie użyłem ani odrobiny
magii. I tu tkwi największa różnica między mną, a czaromiotami. Oni potrafią
tworzyć ogień, lecz nie kontrolują go w pełni. Ja potrafię ogień opanować, ale nie
umiem go stworzyć.
Est
był zadowolony. Gulasz mu smakował, nie skoczyli sobie z Colem do gardeł, ani
nie rozeszli się każdy w inną stronę. Całkiem rozsądnie nie wracał też do
tematu jego przyjaciół z półświatka. Zapatrzony w jeden punkt skubał skórki
chleba, podczas gdy jego towarzysz zdążył rozebrać się do bielizny i wślizgnąć
pod koc. Noce może i były ciepłe, lecz grube mury trzymały jeszcze chłód
minionej zimy.
Popadając
w zamyślenie, Est nadal miał przeczucie, że jest coś, czego Col mu nie mówi.
Nie wiedział tylko, czy milczał on dla jego dobra, czy też dobra tych tak
zwanych “pewnych ludzi”. Odstawił opróżnioną miskę na krzywy blat i podciągnął
nogi na siedzisko krzesła, opierając brodę na kolanach. Jego życie z dnia na
dzień nabierało zabójczego tempa, a on nie szczędził sił w pogoni za nim. Spojrzał
na Cola, którego równy, głęboki oddech obwieszczał kamienny sen niewiniątka. Więcej
nie da się nabrać na tę sztuczkę. Pamiętał, jak nogi się pod nim ugięły, gdy
zwiadowca znienacka złapał go za kark.
Estowi
nie chciało się spać, jego organizm nie wymagał już wiele snu, a i tak dopiero
co drzemał, więc mógłby przeznaczyć ten czas na aktywną formę medytacji, kilka
powolnych figur. Wstając z krzesła ściągnął bezrękawnik i rzucił go niedbale na
oparcie. Rozpiął klamry, rozsznurował buty i zdjął je, stawiając na podłodze.
Tak przygotowany wyszedł na środek niewielkiego pomieszczenia i rozpoczął systematyczne
rozciąganie kolejnych partii mięśni.