niedziela, 31 grudnia 2023
Sylwestrowe starcie tytanów
czwartek, 28 grudnia 2023
Dynastia Thrawna: Chaos - Timothy Zahn
poniedziałek, 25 grudnia 2023
No i znów święta
czwartek, 21 grudnia 2023
Dobrzyk czy złodupiec?
poniedziałek, 18 grudnia 2023
Redagowanie, czyli sposób na...
piątek, 15 grudnia 2023
~~ Biały Elf - rozdział 21 ~~
Księga Pierwsza
BIAŁY ELF
poniedziałek, 11 grudnia 2023
Czy i Wasze życia rysują się sinusoidą?
piątek, 1 grudnia 2023
Elegia o Nieśmiertelnym
Tom I: Biały elf
Spis treści:
Rozdział 1 - link [komentarz - link]Biały elf - rozdział 20
Płomień
świecy zatańczył, gdy kartkowane stronice grubego tomu mknęły jedna za drugą.
Wzbudzony ich gwałtownością wietrzyk porywał ze sobą kurz zalegający na
krańcach solidnego hebanowego blatu, posyłając go w głąb przyciemnionego
pomieszczenia. Wysmukły ognik ponownie zamigotał na poczerniałym knocie i
niemal zgasł, w porę uchroniony przez pomarszczoną dłoń. Był potrzebny. Mimo że
mężczyzna wzrok wciąż miał ostry jak za młodych lat, bez płomienia na
topniejącym ogarku nie dojrzałby zupełnie nic w półmroku gabinetu rozjaśnionego
dwiema zapalonymi lampkami. Pełniły one rolę warty honorowej po obu stronach
drzwi wejściowych, lecz tak naprawdę ćmiły cienko tylko po to, by stary doradca
nie potknął się o meble, których rozkład znał praktycznie na pamięć. A może po
prostu chodziło o to, że w kompletnych ciemnościach nie czułby się teraz
najlepiej?
Kto wie, co też myślał z wolna gasnący człowiek w
chwili podobnej do tej. W każdym razie nie powinno go tu być o tej porze.
Światło nie powinno rozświetlać okien mieszczącego się na wysokim parterze
gabinetu administratora. Ale rozświetlało. Dzisiejszej nocy światło paliło się
wyjątkowo długo, męcząc łojową świecę malejącą z każdą godziną, jaką stary
mnich spędzał nad księgami, kronikami oraz dokumentami traktującymi o
przedmiocie jego studiów.
Wielu mówiło mu, by wreszcie porzucił archaiczne
świece o krótkiej żywotności na rzecz postępowych udogodnień, lecz Mag uparcie
odmawiał, najlepiej odnajdując się w skromnym otoczeniu, znanym i cenionym
ponad zbędne luksusy. Mógł przystać na propozycję czaromiotów i używać
zaklętego światła jak w należącej do niego sali ćwiczeń, ale nie chciał,
cierpliwie tłumacząc, iż nie jest mu to do niczego potrzebne. Świeca
wystarczała w zupełności. I nikt nie wiedział, że była to wyłącznie półprawda,
bo chociaż świece niezmiennie nasuwały mu miłe wspomnienia z dziecięcych lat
spędzonych w klasztorze, tak miały jeszcze dwie cechy degradujące
nowocześniejszą konkurencję. Jedną z nich była możliwość natychmiastowego
zgaszenia światła bez potrzeby wydawania dźwięku. Wystarczyło ucisnąć knot
palcami bądź zdmuchnąć płomień, by zniknąć w całkowitej ciemności. Nic więcej,
by niepowołane oczy nie dosięgły najmroczniejszych sekretów Niedźwiedzi.
Druga również strzegła tajemnic, lecz wykorzystywała w
tym celu niszczycielską moc żywiołu. Nie istniała bowiem magia, która z popiołu
na powrót uformowałaby starannie zapisany dokument, nieważne czy byłby to
skrawek papieru, czy płachta pergaminu. Ogień pochłonie wszystko. Przy
konkretnej temperaturze w proch obróci nawet kości.
Prawdziwe zamiłowanie sędziwego człowieka do świec
wynikało zatem nie z przywiązania do nich, a z czystego pragmatyzmu. Były
tanie, łatwo dostępne, topiły lak i w razie potrzeby można przygotować je
samemu. Nie potrzebował niczego więcej w chwili takiej jak ta, gdy przeglądał
kolejne księgi zdjęte z regałów, kartkował następne opasłe kroniki i dzienniki,
rozwijał rulony opieczętowanych rejestrów. Wszystko po to, by z pomrukiem
rozczarowania odkładać je na swoje miejsca. Żadne z przeczytanych dzieł nie
czyniło go mądrzejszym. Wręcz przeciwnie. Wyzbyty pychy mnich nigdy nie uważał,
że posiadł wszelką wiedzę, lecz teraz jawił się sobie głupcem i ignorantem. Tak
jak wszyscy ludzie, którzy już niebawem na własne życzenie odpowiedzą za
bagatelizowanie historii.
Mag westchnął, powstrzymując kichnięcie. Drobinki
kurzu wirowały w powietrzu, dostawały się do nozdrzy i osiadały na jego luźnej
szacie oraz czarnej gęstej brodzie poprzetykanej coraz liczniejszymi siwymi
pasemkami. Ospałym ruchem starł z twarzy pyłek i wrócił do metodycznej,
mozolnej pracy której podjął się, powróciwszy z rozmowy ze swoim uczniem.
Kim w istocie był ten chłopak? Jaki sekret skrywało
niepozorne ciało młodego elfa? I czy w ogóle był on elfem, jak wszyscy
zakładali? To się jeszcze okaże.
Mag wznowił swoje studia. Czas naglił. Niebawem
zastanie go świt, a żaden wolumen nie wspominał choćby słowem o smokach.
Prajaszczury całkowicie wykreślono z historii świata, grały za to pierwsze
skrzypce w baśniach oraz legendach o dzielnych książętach czy szalonych
czarodziejach. Jednakże one żyły, ukrywały się w nieprzychylnym im świecie,
który pozbawił je domu. Pozbawił je mocy. Dlaczego więc jeden z nich poszukuje
piętnastoletniego chłopca? Cóż to za moc, jaką dysponuje, by wpływać na otokę
magiczną Khaldunu? Czy to akt desperacji popchnął przedstawiciela starej rasy
do współpracy ze znacznie potężniejszym, mającym nad nim przewagę sojusznikiem?
Pozostaje zatem pytanie nie o smoki, ale niespotykaną siłę, jako że ponad
wszelkie prawdopodobieństwo to ona ma w tej sytuacji największe znaczenie. Smok
może być heroldem, posłańcem lub, tak jak dotychczas, biernym obserwatorem.
Oczami i uszami pośród ciemności.
W pierwotnym założeniu Maga smok-obserwator poszukiwał
celu, a gdy go odnalazł, to nie spuszczał z oka z sobie tylko znanym zamiarem.
Lecz kilka nocy temu odszedł bezpowrotnie. Być może sędziwy człowiek mylił się.
Być może smok był jedynie stróżem, który upewniwszy się, iż młodemu
Estalavanesowi nie dzieje się krzywda, opuścił posterunek. Być może tymczasowa
nieobecność jest wynikiem konieczności wypełnienia obowiązku w innym miejscu.
Nadal istnieje szansa, że dopóki Estalavanes przebywa w Twierdzy, dopóty smok
będzie nawiedzał puszczę.
Zbyt wiele tych „być może”.
Wyprostowawszy obolałe plecy, Mag opadł na miękkie
oparcie krzesła. Zapatrzony w punkt gdzieś na drzwiach wejściowych dumał nad
ostatnią wizją ukazującą jeszcze jeden kolor. Czerń, szarość, biel i czerwień
przeplatały się ze sobą w makabrycznych wydarzeniach. Kolejno symbolizowały
śmierć, rozpacz, nadzieję oraz krew, ale to niezrozumiałe przebłyski złota były
znakiem nad wyraz niepokojącym. Jak miał je interpretować? Nie widział
korelacji tego nowego szczegółu z pozostałymi, jakby oderwany był on od całości,
a nie powiązany z nią tak jak poprzednie. Dodatkowy, nie łączny. Złoto mogło
odzwierciedlać artefakt na dłoni jego ucznia, lecz zupełnie nie pasowało do
całokształtu uzyskanego obrazu z przebłysków. Artefakt nie miał większego
znaczenia niż sam elf. Na tę chwilę był o tym przekonany.
Mnich ucisnął piekące powieki i potarł dłońmi
zarośniętą twarz, tłumiąc szerokie ziewnięcie. To druga z rzędu noc, której nie
spożytkował na sen. Zajęty powinnościami oraz prywatnymi sprawami zupełnie nie
zwracał uwagi na upływ czasu i byłby wczoraj pominął poranne ćwiczenia, gdyby
nie świeca, która wypaliła się do cna w odpowiednim momencie.
Wiedząc z doświadczenia, że prędzej zaśnie aniżeli się
rozbudzi, odsunął ciężkie krzesło i wstał od biurka, zatrzaskując wielki tom
oprawny w woskowaną skórę. Płomień świecy przechylił się niebezpiecznie i zaraz
wyprostował, jakby dla potwierdzenia swojej przydatności. Mag splótł ręce za
plecami. Przeciągając spojrzenie utkwione w literach tłoczonych na okładce,
prychnął z niesmakiem, kierując się w stronę wychodzącego na dziedziniec okna. Bestiariusz
Starego Świata, raczą autorzy żartować. Doprawdy, muszą mieć wyśmienite
poczucie humoru, skoro nie zawarli w nim nawet połowy istnień, których gatunki wymarły
lata temu. Tak, to również był przejaw ich fantazji, by nazywać wytępione
przez ludzkość gatunki wymarłymi.
Sękate dłonie pokryte ciemnymi plamami i jaśniejszymi
bliznami wsparły się na szerokim parapecie. Palce zniknęły pod szeleszczącymi
pergaminami. Doradca Niedźwiedzia pochylił się nad nimi i mrużąc oczy w nikłej
poświacie wpadającej zza szyby, pospiesznie przejrzał kilka nabazgranych
notatek. Szczególne zainteresowanie budziły podkreślone słowa oraz te
zakończone pionową kreską z kropką u dołu, jak odwrócone i. Nazywano to,
jakże trafnie, wykrzyknikiem.
Ten znak przypominał Magowi o wojnie domowej na
południu, poruszeniu na północy związanym z aktywnością bezczynnego dotąd
Zakonu Paladynów, a także majaczącym na horyzoncie rozłamie wśród Niedźwiedzi.
Dokładniej rzecz ujmując, konflikt narastał między Złowieszczym Niedźwiedziem a
jego cichym wspólnikiem - najlepszym przyjacielem i zaufanym doradcą - który
nie zamierzał akceptować agresywnych planów wcielenia wiejskich terenów do
Twierdzy. Doskonale radzili sobie na obecnych warunkach, więc koniec końców podporządkowywanie
sąsiednich wiosek kompanii najemnej nie było dobrym pomysłem. A jak się miało
wkrótce okazać, było najgorszym planem, jaki rozochocony działaniami na
południu przywódca mógł obmyślić. Człowiek ten był przy tym na tyle bezczelny,
by obnosić się koncepcją stworzenia własnego królestwa. Zakrawało to o
szaleństwo, biorąc pod uwagę dwa pobliskie garnizony Zakonu. Nic dobrego z tego
nie wyniknie. A już na pewno przekreśli ukradkowe starania doradcy o sojusz z
reprezentantem organizacji wiodącej prym w Estarionie - jedynej mogącej
przeciwstawić się nadchodzącej potędze.
Mag uniósł posępne spojrzenie. Krzaczaste brwi zbiegły
się nad podkrążonymi onyksowymi oczami, gdy na oświetlonym blaskiem księżyca
dziedzińcu dojrzał swojego młodego ucznia. Wbrew pozorom wcale nie zdziwił go
ten widok. Stary nauczyciel spodziewał się, iż Estalavanes będzie się wzbraniał
przed ponownym zaśnięciem, lecz takiego obrotu spraw nie mógł przewidzieć.
Chociaż… Tak, mógł, zważywszy, że tej konkretnej nocy patrolem dowodził
Colonell.
Mnich wyprężył się i odruchowo złączył dłonie na
wysokości krzyża. Lekki uśmiech błądzący na wąskich ustach odmłodził więdnące
oblicze, gdy z ukrycia śledził poczynania ucznia. Chłopak wbiegł na ubitą
ziemię jakby gonił go najśmielszy koszmar, a kiedy się zatrzymał, przybrał pozę
przygotowującą go na nieuniknioną konfrontację. Estalavanes przejął inicjatywę,
co było zjawiskiem rzadko spotykanym. A to znaczyło, że zaczęło mu zależeć.
Znaczyło, że zaczął dostrzegać własne uczucia względem innych. Względem ludzi.
Nadzieja rozgrzała serce starego mentora, gdy
uzmysłowił sobie, że uprzedzenia podopiecznego z wolna traciły swoją szkodliwą
moc. Nieprzejednana aura rozmazywała się i ulatniała na wietrze emocji zawsze
wtedy, gdy w pobliżu znajdował się jego przyjaciel. Bądź gdy o nim myślał.
Wystarczyło obserwować zmiany zachodzące na gładkim obliczu by odgadnąć, co
temu chłopcu chodzi po głowie. I chociaż nie mógł ujrzeć jego twarzy, to wciąż
mocno wierzył w targanego sztormem dojrzewania młodego ducha z uporem poszukującego
kotwicy, która utrzymałaby go na wzburzonych falach uczuć. Estalavanes był
żywiołem; zmiennym i zaskakującym, choć łatwym do przewidzenia. Mag z początku
lękał się tego braku równowagi. Teraz był dumny niczym ojciec, mogąc wprowadzać
tak wyjątkowego ucznia w dorosłość.
Cokolwiek się zdarzy, będzie to dobra lekcja nie tylko
dla dwójki młodzieńców, ale także ich nauczyciela. Estalavanes w końcu
odnajdzie w sobie siłę konieczną do wyjścia z matni, w jakiej sam siebie
zamknął, tak jak odnalazł bratnią duszę, która pomoże mu zrozumieć siebie
samego, wyciągnie do niego pomocną dłoń zawsze, gdy będzie tego potrzebował,
zaopiekuje się nim bez względu na okoliczności i zadba, by nie spotkało go
nieszczęście. A w zamian lękliwy elf uczyni dla niego to samo. Otworzy się na
otoczenie, aż wreszcie pojmie, że chowanie się po kątach niczemu nie służy,
tylko sztucznie osłabia wytrenowane ciało oraz lotny umysł.
Mądry, bogaty w życiowe doświadczenia Mag mógł być
wybitnym nauczycielem, jednakże i on nie był w stanie przekazać całej wiedzy
młodemu, pełnemu pasji i energii chłopcu, który przede wszystkim potrzebował
rówieśnika. Kogoś, komu zaufałby w ten naiwny, intymny sposób. Powiernika
myśli, towarzysza na wyboistej, trudnej drodze dorastania. Estalavanes
potrzebował osoby, która pomogłaby mu odkryć świat widziany oczami innych.
Kimś takim stał się młody niskowyżanin, wyrzutek
pośród ludów północy i śródlądu z racji jasnobrązowej skóry oraz tatuażu
pokrywającego najbardziej widoczny element jego ciała. Samotnik z wyboru, choć
nie stroniący od ludzi. Uzdolniony łowca i tropiciel znający swoje możliwości,
pewny swych przekonań. Do przesady szczery, czym niejednokrotnie w przeszłości
napytał sobie biedy. Odważny i nieustraszony, co w połączeniu z charyzmą
czyniło z niego kompana idealnego. Zupełne przeciwieństwo Estalavanesa, a tak
go przypominający, że czasem, podczas ćwiczeń i sparingów, stary mistrz
przyłapywał się na wspominaniu podobnych sytuacji sprzed wielu laty.
Ach, o młodym wilku mowa. Jest i on, otoczony swoją
wierną świtą.
Mag na moment przymknął powieki ciesząc się, że jego
wychowankowi nic się nie stało, a zwiadowcy wrócili w równie dobrym zdrowiu co
humorze. Tej nocy nikomu nie było pisane stracić życie. Troska Estalavanesa
była słuszna, lecz bezpodstawna.
Mające już swoje najlepsze lata za sobą oczy
dyskretnie wpatrywały się w scenę za oknem. Mag nie dbał o to czy zostanie
zauważony, choć z jego punktu widzenia dwójka młodych mężczyzn była zbyt
skupiona na sobie nawzajem, by dostrzec przypadkowego podglądacza. Nie,
należało zwrócić honor wytatuowanemu łowcy. Colonell rozejrzał się uważnie, gdy
opuszczał dziedziniec, kierując się za węgieł Głównego Budynku. Nie dojrzał
jednak ciemnej sylwetki w półcieniu gabinetu, ponieważ najzwyczajniej w świecie
nie spodziewał się wychowawcy tak wczesną porą, zaledwie na godzinę przed
świtem. Tak jak nie spodziewał się Estalavanesa, który niby strzała pomknął mu
na spotkanie w pomrokach księżycowej nocy.
Mag wycofał się ze swojego stanowiska przy wysokim
oknie, ostatecznie wycofując się z zamiaru rozdzielenia tej dwójki. Jak
Colonell z wyrzutem wyznał, byłoby to bezlitosne posunięcie. Co prawda starzec
z początku obawiał się, że nieposkromiony duch zwiadowcy przejmie rozchwianego
emocjonalnie chłopca i sprowadzi go na złą drogę, lecz ku swojej uldze
przekonał się, iż rzecz miała się zgoła odwrotnie. Wyciszony, nieśmiały i
skryty Estalavanes samą obecnością łagodził niepokorny obyczaj buntowniczego
Colonella. Wpłynął na beztroskiego hulakę w nieoczekiwany sposób, zmieniając go
w skierowanego na cel mężczyznę wykazującego się opiekuńczością i
spolegliwością. Tak, to dobre określenie: Estalavanes uczynił z niego
mężczyznę. Natomiast Colonell wydobył z aspołecznego chłopaka to, co miał on w
sobie najlepszego. Pokazywał mu jego własne dobre strony utwierdzając tym samym
w przekonaniu, że wszystko co złe, jest wyłącznie punktem widzenia możliwym do
rozjaśnienia nutą optymizmu. Colonell sprawił, że uśmiech zagościł na
zaciskanych nerwowo białych ustach. Był powodem, dla którego chłopak zaczął
przykładać się do zajęć. Mimo deprymujących przeciwności losu okazał się
czynnikiem pchającym go do otwartego działania.
Mnich westchnął, w zamyśleniu pocierając szorstki
podbródek. Zerkając na tłoczoną okładkę księgi spoczywającej na schludnym
blacie, sięgnął po nią i ze starannością starego archiwisty odłożył na swoje
miejsce w biblioteczce. Przez chwilę przyglądał się swojemu bogatemu zbiorowi
rzadkich utworów, po czym skierował kroki w stronę drzwi, po drodze gasząc
ledwie żywy płomień dotykający już mosiężnego świecznika. Powinien rozmówić się
z Tyrdem na osobności, zanim Colonell postanowi złożyć raport.
Echo zatrzaskiwanych drzwi poniosło się wzdłuż
kamiennych ścian, gdy doradca wyszedł ze swojego gabinetu. Zastanowił się,
gdzie tuż przed jutrzenką znajdzie należącego do nocnych stworzeń przywódcę, i
żwawo przemierzył słabo oświetlony korytarz w drodze do salonu kilkanaście
metrów dalej. Umysł miał czysty i świeży jak po drzemce, choć przecież nie spał
od dwóch nocy. Kształtujące się, kolejkowane myśli oczekiwały poświęcenia im
chwili, choć swoim zwyczajem rozsądny administrator nie planował niczego wprzód.
A zwłaszcza, gdy chodziło o nieprzewidywalnego Niedźwiedzia.
Po niedługim spacerze dotarł pod niczym
niewyróżniające się drzwi. Nadstawił ucha, ale nic nie usłyszał. Wewnątrz
pomieszczenia panowała cisza typowa dla ostatnich godzin nocy. Ogorzała twarz
Maga nabrała neutralnego wyrazu, a dłoń o przypominających suche drewno palcach
lekko nacisnęła klamkę, uchylając dębowe drzwi do środka salonu. Nie musiał
pukać. Był jednym spośród nielicznego grona uprzywilejowanych mieszkańców
Twierdzy. Zjawiał się bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia i bez względu na
towarzystwo, w jakim przywódca aktualnie przebywał. Bo czego by nie mówić o
Tyrdzie Niedźwiedziogrzywym i jego niezaspokojonej chuci, tak kobiet nigdy nie
stawiał ponad obowiązek.
Ogień kominka rozpłomieniał wnętrze pomieszczenia, w
którym zaszył się Niedźwiedź. Był sam. I nie wyglądał na skorego do rozmowy.
Zasiadający w fotelu Tyrd poderwał chmurny wzrok znad
mapy rozciągniętej na blacie stolika, łypiąc groźnie na przybysza z miejsca pod
jedynym oknem saloniku. Rozpoznając starego przyjaciela, wrócił do wodzenia
grubym palcem po liniach wymalowanych na cielęcej skórze i ustawiania pionów
wszędzie tam, gdzie się zatrzymał.
Zbliżający się doradca z uznaniem skinął głową,
zliczywszy na mapie Estarionu trzydzieści dwie figury. Mając na uwadze
niewielkie liczebnie rozmiary ich najemnej kompanii, było to nie lada
osiągnięcie. Obaj zaczynali jako przypadkowi wędrowcy, a czas zmienił ich do
tego stopnia, że w końcu zainwestowali ogromne pokłady funduszy i sił w
rozwinięcie siatki szpiegowskiej, która w znacznej mierze przyćmiła żołnierską
część ich bractwa. Jak gdyby miecze do wynajęcia były wyłącznie zasłoną
maskującą prawdziwą funkcję kompanii Niedźwiedzi. A raczej prężnie rozwijającą
się gałąź ich organizacji.
Głęboki pomruk wyrwał się z szerokiej piersi przywódcy
najemników.
- Do cholery, starcze, odpuść wreszcie. Jeśli znów
przyszedłeś mi truć dupę, to na mój miecz przysięgam, że nie będę strzępił
języka po próżnicy.
- Miło cię widzieć w dobrym humorze, przyjacielu. -
Mag uśmiechnął się blado i utonął w miękkim fotelu naprzeciwko swego rozmówcy.
Pasiaste futro przewieszone przez oparcie przyjemnie łaskotało tył bezwłosej
głowy, a płomień dogasający w kominku miło trzaskał, kładąc się odrobiną ciepła
na skórze ramienia i policzku. Jak nic mnich się starzał, zaczynał bowiem
doceniać miejsca, w jakich gustowali ogarnięci demencją staruszkowie. - Nie
troskaj się jednak, nie z tym do ciebie przychodzę, Tyrdzie. Nie tym razem.
Ogromna dłoń trzymająca pionek zawisła nad mapą, kiedy
nieufne ciemnozielone oczy otaksowały pobrużdżoną twarz doradcy. Niedźwiedź
wyprostował się w fotelu, umięśnione przedramiona opierając na obszernych
podłokietnikach. Nawet bez futrzanego płaszcza prezentował się groźnie i
majestatycznie, zupełnie jak dumni królowie minionych wieków.
Barczysty niby zwierz, od którego przyjął imię,
podobnie też owłosiony, zawstydzał swą muskulaturą najlepszych spośród swoich
ludzi. Zdobiona srebrnymi guzikami czarna koszula z podwiniętymi rękawami
gładko opinała jego sylwetkę, doskonale komponując się z ciemniejszym odcieniem
skóry, która w ciepłym świetle zdawała się nie tyle złociście brązowa, co mocno
opalona. Gęstwina brunatnych, prawie czarnych włosów układała się na głowie
oraz szerokim karku na podobieństwo niedźwiedziej grzywy, potarganej wiatrem i
nasrożonej jak przed rychłym atakiem. Przycięta broda zdobiąca przystojnie
surowe oblicze była uczesana i przez umysł Maga przemknęła pojedyncza
refleksja, że przecież nie zauważył obecności nieznanych mu kobiet w Twierdzy.
Winę za to niedopatrzenie zrzucił na natłok obowiązków oraz zmęczenie, przez
które zaczął popełniać błędy. Powinien zatroszczyć się o swoje zdrowie. Więcej
pożywienia i wypoczynku, a nade wszystko nocnego snu. Oraz ruch. Intensyfikacja
ćwiczeń pozytywnie wpłynie na kondycję zarówno ucznia, jak i jego własną.
- Miła odmiana, staruszku. Już zaczynałem żałować, że
nie wziąłem ze sobą dwuręczaka - rzucił z zadowoleniem Tyrd, spoglądając na
drobny drewniany pionek, którym obracał w palcach. Krzywy uśmiech nie schodził
z jego pełnych ust. - Chyba nie przyszedłeś ze mną poszczebiotać, co? Coś w tym
twoim lisim łbie siedzi, inaczej nie kwapiłbyś się odwiedzać mnie o tak
drakońskiej porze. Tuż przed świtem - prychnął - jasna cholera, wtedy dzieją
się najgorsze rzeczy. Tuż przed świtem następuje atak. Tuż przed świtem człowiek
budzi się z pragnieniem po ciężkim chlaniu. Albo w towarzystwie kobiety, której
nie zna.
Doradca westchnął.
- Na próżno mi szukać kogokolwiek, kto zna mnie lepiej
niż ty sam, Tyrdzie. - Udawane rozczarowanie w głosie Maga było wyłącznie grą,
którą obaj lubili urozmaicić sobie czas. - Miło powspominać dni, kiedy byliśmy
dwójką nieokrzesanych młodzieńców szukających miejsca w brutalnym świecie.
Ryk śmiechu przetoczył się po salonie, poruszając
meblami i wiszącymi na ścianach trofeami. Niedźwiedź był w dobrym humorze, z
czym wcale się nie krył, gdyż nawet jego ciemne oczy iskrzyły nadmiarem
energii. Bez wątpienia uzdolniona w swej profesji kobieta niedawno opuściła
jego gawrę.
- Cóż za bajeczny wstęp przed przejściem do interesów!
- Rozbawiony olbrzym odetchnął przeciągle, rozsiadając się wygodniej na fotelu
nie ustępującemu królewskiemu tronowi. - Po pierwsze, to ty nigdy nie byłeś
młody, Magu. Byłeś już sfatygowanym przez życie dziadygą, kiedy się
spotkaliśmy. Miałeś tylko mniej zmarszczek i więcej włosów na brodzie. A po
drugie, swoją ogładą i charyzmą obdzieliłbyś pół Estarionu, czym zawsze psułeś
mi zabawę. - Gruby palec mierzył oskarżycielsko w stronę drobnego staruszka, lecz
uśmiech wciąż odsłaniał białe, zdrowe zęby. W tym krzepkim człowieku wszystko
było niebywale mocne, nawet emocje, jakimi wprost emanował. - Bliżej nam do
kłótliwych braci niż przyjaciół, staruszku. A to wielka różnica.
Mag przechylił głowę słysząc pochlebstwo z ust przywódcy.
Rzadka okoliczność, warta odnotowania w kronice.
- Wystarczy na nas spojrzeć, by stwierdzić, jak wielka
jest ona w istocie – potaknął. – Czy znajdziesz czas na partyjkę królestwa? A
może wolisz marzyć o własnym?
Zerknąwszy wymownie na mapę, Mag przeniósł wzrok na
przystojną twarz młodszego mężczyzny. Przywódca niedawno przekroczył
czterdzieści lat, nadal cieszył się młodością i wigorem, a smagła cera nosząca
ślady licznych walk oraz pojedynków nie zdradzała najmniejszych oznak
postępującego wieku. I jak z satysfakcją zauważył, Tyrd nadal skłonny był
poświęcić chwilę ich ulubionej grze.
- A ty swoje! Jak ten stary belfer ciągle odbierasz mi
radość życia. Dobrze wiedzieć, że chociaż ty jeden się nie zmieniasz!
Uśmiech Niedźwiedzia przeszedł w grymas
nieprzypominający niczego, co można by zrozumieć. Zdjął sztywną mapę z planszy,
przewracając drewniane pionki, i bez wstawania odłożył ją na pobliską komodę.
Otworzył pierwszą szufladę, z której wyjął dwa komplety figurek rzeźbionych w
kamieniach szlachetnych.
- Zawsze ubierasz swoje myśli w fikuśne słowa, jakby
to były jakieś chimeryczne szlachcianki – burknął.
- Najwyraźniej masz głęboką awersję do szlachcianek,
Tyrdzie.
Rozstawiający figury Tyrd ograniczył się do
przelotnego spojrzenia, od którego więdły kwiaty na rabatach, a drzewa
natychmiast gubiły liście. Kobieta z Zielonych Bram powinna zostać tam, gdzie
była, czyli głęboko pod ziemią. Wywlekanie tego na światło dzienne po tylu
latach nie miało sensu.
- To było kilkanaście zim temu, staruszku. I widziałeś
ją tylko raz.
- Ach, jak mógłbym jej nie pamiętać, skoro była
wyjątkowo piękną kobietą? Rzadko się zdarza, by osoby jej proweniencji parały
się sztuką tak przyziemną, jak kartografia. Miała delikatny nosek upstrzony
urokliwymi piegami, nic dziwnego, że nie potrafisz o niej zapomnieć...
Pozwoliwszy sobie na małą dygresję, Mag uśmiechnął się
do swych wspomnień. Nie tracąc humoru, chwycił oburącz za blat okrągłego
stolika i obrócił go tak, by czarne figury były po jego stronie, wprawiając w
konsternację przeciwnika. Tyrd zawsze wybierał czarne.
Mag przytknął pożółkły paznokieć do ust i mruknął:
- A teraz zastanówmy się…
Z udawanym namysłem obejrzał układ rzeźbionych w
gagacie pionków, z których każdy posiadał swój niepowtarzalny kształt i
rozmiar. Sięgnął po największy z nich, smoka, co było ruchem niedozwolonym na
początkowym etapie rozgrywki. Postawił go na środku szachownicy, naprzeciwko
dwóch żołnierzy oraz dwóch czarodziejów koloru krzepnącej krwi. Szlifowane
granaty lśniły bajecznie w poblasku dogasających płomieni.
Popatrzył spod uniesionych brwi na przywódcę i zabrał
jego dwóch czerwonych strzelców. Ustawił ich po bokach smoka, rzeźbionymi
twarzami bez wyrazu obracając ostentacyjnie w stronę czarnej reszty, ledwie
cieni zalegających na planszy. Opierając brodę na palcach zaciśniętej pięści,
ponownie uniósł wzrok, a zimny uśmiech drapieżnika przeciął okolone siwiejącym
zarostem usta.
Domyślny Niedźwiedź skinął ze zrozumieniem,
wytrzeszczając oczy. Mag szybkim ruchem zdjął z planszy figurkę smoka i schował
ją w dłoni, zanim zdążył to zrobić jego towarzysz.
Smok zniknął tak samo nagle, jak się pojawił.
- Poznaliście tożsamość leśnego widma! - Tyrd pochylił
się nad planszą, całkowicie zapominając o grze, a jego ton wskazywał na więcej
niezdrowego podniecenia niż stosownej do sytuacji powagi. Grzmiący bas
przeszedł w nabożny szept, kiedy szmaragdowe oczy rozjarzyły się ekscytacją. -
Czyli smoki nie wyginęły…
- Najwyraźniej. A to oznacza, że ludzie powinni zacząć
martwić się o swoją przyszłość. - Mag osunął się na oparcie i wyciągnąwszy dłoń
w stronę przyjaciela, rozprostował palce, ukazując przycupniętego na zadzie
prajaszczura. - Przez cały ten czas igrał z naszymi zwiadowcami. I przepadł bez
śladu, czym niepokoi mnie jeszcze bardziej.
- Pierdoleni Wszechmocni, prawdziwy smok pod moją
warownią!
Kręcący niedowierzająco głową Tyrd nie słuchał trzeźwo
myślącego doradcy, co nie było niczym nowym w ich wieloletniej znajomości. Ot,
utarta norma. Oczyma wyobraźni już widział zakonserwowany łeb bestii wiszący w
centralnym miejscu sali audiencyjnej, nad podestem tronu. Marzył mu się
wspaniały ekwipunek wykonany ze smoczej skóry i łusek, a zęby oraz pazury warte
góry złotych koron sprzedałby kolekcjonerom i alchemikom. Być może ten cały
Arnelt przyrządzi z nich coś specjalnego.
Tknięty przeczuciem łypnął na Maga.
- Nasuwa mi się tylko jedno pytanie: co robi tutaj
smok?
- Tylko jedno pytanie, Tyrdzie? Pozwól mi mówić, a
przedstawię ci kilka teorii, które zdają się najbardziej prawdopodobne.
Szczególnie, że mój uczeń ma z nimi wiele wspólnego.
Niedźwiedź stracił całą przyjemność płynącą z
informacji, jaką podzielił się z nim doradca. Bez namysłu zgarnął czarnego
smoka z podsuniętej mu dłoni i z wstrętem obrócił nim w palcach, jak wcześniej
drewnianym pionkiem. Obserwował światło tańczące na załamaniach wypolerowanego
do połysku posążku.
- Ten twój biały szczur! – warknął. - Dziw, że jeszcze
nie zdechł ze strachu. Mów, skoro musisz, choć jestem przekonany, że nie
spodoba mi się to, co powiesz.
Mag cofnął rękę. Głębokich i zimnych niczym nocne
niebo oczu nie odrywał od figurki co rusz znikającej w wielkich dłoniach
wojownika.
- Estalavanes czyni znaczące postępy i tylko to
powinno cię interesować w związku z jego osobą, Tyrdzie. - Rozparł się wygodnie
w głębokim fotelu. Ogień już dogasał, zaledwie żarzył się między sczerniałymi
polanami za okratowaniem kominka. - Smok bez wątpienia go śledzi. Nie mam
pewności czy ma niecne zamiary, czy też strzeże go z niewyjaśnionych przyczyn.
W każdym razie dzisiejszej nocy miałem wizję, która zmieniła cały mój
dotychczasowy pogląd na wydarzenia. Estalavanes również odczuł ją na swój sposób,
we śnie spotykając się z tym, co czaiło się w leśnych ostępach. - Błysk w
oczach Maga był prawie niezauważalny, jak ognik o poranku. Jego głos brzmiał
wyjątkowo złowieszczo, gdy znów wychylił się w stronę rozmówcy, zbliżając twarz
do zwierzęcego oblicza. - Spotkał się ze smokiem, Tyrdzie. Spotkał się z siłą,
która naruszyła Macierz Mocy. I nie odszedł od zmysłów.
Pochylony nad stolikiem Złowieszczy Niedźwiedź w
zamyśleniu skubał paznokciami wargi wyrażające niechęć i coś jeszcze, jakby
wątpliwość wobec własnych sprzecznych myśli. Ostre spojrzenie ogniskował na
chłodnym, rzeczowym obliczu doradcy, a każde słowo rozkładał na najdrobniejsze
elementy w analitycznym intelekcie biegłego dowódcy. Był pierwszorzędnym
taktykiem, co w połączeniu z impulsywnym, cholerycznym charakterem nie
przynosiło oczekiwanych rezultatów, aczkolwiek dawało mu przytłaczająco wiele
zwycięstw. Bieżące osiągnięcia to oczywiście w dużej mierze jego zasługa, ale
to, co mógłby ewentualnie zyskać, tracił za sprawą niepohamowanej, gniewnej
natury.
- To białe pstro miało sen, a ty zakładasz, że była to
wizja, jakich sam doświadczasz? - Tyrd machnął lekceważąco ręką, zbywając
teorię Maga i rzucając figurkę na stolik. - Nie wydaje ci się aby, że
przeceniasz tego cudaka?
- Jego koszmar pokrywa się z moją wizją oraz
wydarzeniami w Estarionie, Tyrdzie. Błędem nie jest przecenianie możliwości
mojego podopiecznego, lecz bagatelizowanie jego znaczenia. - Mnich był spokojny
i opanowany, choć pod powłoką wystudiowanej kurtuazji zaczynał się
niecierpliwić. Przecież ten człowiek nie mógł być aż tak ślepy na to, co działo
się tuż pod jego progiem. Nie mógł ignorować jasnych sygnałów świadczących, że
Twierdza i stacjonujący w niej ludzie żyją w stanie ciągłego zagrożenia. -
Skoro poszukuje go siła wyższa, to białe pstro bez wątpienia musi mieć
dla niej znaczenie.
Przywódca kompanii już otwierał usta, by odpowiedzieć,
kiedy jego uwagę przykuł nieoczekiwany ruch w polu widzenia. Spojrzał ponad
głową rozmówcy w porę dostrzegając, jak drzwi saloniku otwierają się na oścież.
Zlekceważył wchodzącego jak do siebie zwiadowcę i na powrót skupił się na
problemie wyłuszczonym przez doradcę. Wyprostował nogi na drewnianej posadzce,
prawie przewracając stolik do gry i opadł szerokimi plecami na miękkie oparcie,
wykazując się jawną pogardą dla drażliwego tematu białego elfa. Za wszelką cenę
chciał pozbyć się tego przeklętego cudaka ze swojej Twierdzy, ale dotąd nie
miał powodu, by to zrobić. Dotąd.
- Jakieś sugestie, Magu? – mruknął niezadowolony. -
Póki co, stwarza dla nas zagrożenie, czy nie tak?
- W istocie, jest w pewnym stopniu zagrożeniem… - Mag
niechętnie potwierdził jego słowa. Była to widoczna jak na dłoni prawda, zaś
zaprzeczenie, nawet w najlepszej wierze, nie zmieniłoby obecnego stanu rzeczy.
Spoglądając na wymieszane kopnięciem figury głowił się, jak poprowadzić
rozmowę, by jeszcze bardziej nie pogrążyć ucznia. - Jednakowoż smok nie
zaatakował. Ograniczył się do obserwacji, a następnie zniknął, kto wie na jak
długo.
- Potwierdzam, to szósta noc z rzędu, kiedy się nie
pojawił. - Colonell podszedł do fotela doradcy i ze skrzypnięciem skórzanego
pancerza przysiadł na wyściełanym podłokietniku, ręce splatając na piersi.
Zerknął z ukosa na wychowawcę, by zaraz potem skupić zmęczony wzrok na
przywódcy. - A tak zupełnie przy okazji, wnioskuję o przepustkę dla czwórki
moich ludzi. Zaczynają świrować zamknięci w Twierdzy. Szalona noc poza murami
dobrze im zrobi. Ewentualnie dwie. W ostateczności trzy, jeśli łaska.
- Rób co chcesz, o ile ty do nich nie dołączysz -
odwarknął Tyrd, zbywając zwiadowcę zamaszystym gestem. Posłał mu przeciągłe
spojrzenie, nieco dłużej utrzymując je na niedokończonym tatuażu częściowo
zasłoniętym przez farbę kamuflującą. - Jesteś mi potrzebny na miejscu. Następna
noc także pod twoimi rozkazami.
- Gdzieżbym śmiał się bawić, o wielki Niedźwiedziu,
gdy ciemne chmury zbierają się na horyzoncie? - Col uniósł lekceważąco brew,
całą swoją postawą niemal obrażając rosłego wojownika, czym skutecznie
wyprowadził go z równowagi. - Mówię poważnie, idzie na deszcz.
Mag poczuł się odpowiedzialny za przywołanie do
porządku dawnego wychowanka. Szczególnie, że dzikie ślepia Tyrda gromiły
młodzieńca po całości.
- Colonellu, bądź tak dobry i zachowuj się adekwatnie
do stanowiska. Prowokacja bynajmniej nie leży w twoich kompetencjach. Omówmy
najpierw istotne kwestie. Tyrdzie?
- Czego ode mnie oczekujesz, starcze? Jeżeli jest dla
nas zagrożeniem, to wygnaj go, odeślij cholera wie dokąd. Wepchnij go nawet w
łapska tych stalowych rycerzyków. Wszystko mi jedno, co się z nim stanie, o ile
nie będzie go tu, na moich włościach!
Olbrzymie dłonie gwałtownie zamknęły się na krańcach
podłokietników, aż te zatrzeszczały. Chciał zabić smoka, pragnął tej chwały i
zaszczytów, wyraźnego potwierdzenia swojej potęgi na ziemiach Estarionu, lecz
teraz jedynym, co go zajmowało, było wykorzystanie szansy na pozbycie się
białego szczura.
Zaniepokojony Mag odruchowo wykluczył sugestię o
wygnaniu ucznia. To oczywiste, że nie przyjmie takiego rozwiązania, ale
przywódca musiał to z siebie wyrzucić. Taki już był, że w gniewie nie
przebierał ani w słowach, ani w środkach.
- Tyrdzie – zaczął łagodząco - weź pod uwagę
możliwość, iż smok nie atakował z racji swego niepewnego położenia. Mamy
elementalistów, ponadto paladyni znajdują się w stosunkowo niewielkiej
odległości od Twierdzy. Nawet jeżeli smok zaatakowałby Twierdzę w swojej
prawdziwej postaci, to odniósłby dotkliwe rany i ściągnął na siebie uwagę
ludzi, którzy zapoczątkowali Zimną Rzeź. Jest na z góry straconej pozycji.
Przysłuchujący im się Colonell nagle nabrał czujności.
- Czekaj, że jak? – zawołał. - Czy ty chcesz wygnać…
Musiał się uchylić, aby nie oberwać nakazującą mu
milczenie ręką. Odepchnął dłoń Zrzędy i przechylając w stronę Tyrda, poderwał
się z siedziska.
- Jeśli on odejdzie, to licz się z utratą najlepszego
człowieka, jakiego kiedykolwiek miałeś. Bez urazy staruszku - rzucił w stronę
wychowawcy.
- Nie szkodzi, młodzieńcze. - Mag skinieniem głowy
przyjął jego przeprosiny, lecz nie zaniechał prób przywołania go do porządku. -
Tymczasem proszę jeszcze raz, abyś się opanował. Nie czas to i miejsce na takie
zachowania.
Przywódca powoli dźwignął się z fotela, w ten sposób
zastraszając wytatuowanego najemnika. Niby szykujący się do ataku niedźwiedź
wypiął pierś górując nad prowokatorem. Przymrużone powieki drżały, gdy rozdymał
nozdrza.
- Magu, twoim umiejętnościom powierzyłem wychowanie
tego szczeniaka. Wiedz zatem, iż winien jesteś jego błędów. A co się tyczy
ciebie – zwrócił się do zwiadowcy - to zważaj na język, kiedy mówisz do swojego
przywódcy! Nie ma ludzi niezastąpionych!
Col tracił rezon w obliczu przeważającej masy
mięśniowej oraz rozmiarów Niedźwiedzia, choć tak naprawdę to jego nieobliczalny
umysł był największym niebezpieczeństwem. Trwał jednak pewnie na rozstawionych
lekko nogach.
- Coś o tym wiem – odszczeknął – wystarczy mi spojrzeć
na ciebie!
- Utrapienie z tobą, szczeniaku, a imię twoje rozczarowanie!
- ryknął Tyrd. - Odkąd pamięcią sięgam, sprawiałeś nam wyłącznie zawód!
Jeden krok wprzód Niedźwiedzia równy był dwóm krokom w
tył jego młodszego, niemal lustrzanego odbicia. Colonell już raz widział
podobną scenę, nie tak dawno temu i z Estim w roli głównej. Ależ on musiał być
wtedy przerażony.
Na samo wspomnienie ognista furia wykrzywiła brudną,
pociągłą twarz cofającego się zwiadowcy. Palce świerzbiły, by spocząć na
rękojeściach sztyletów, ale rozsądek nakazywał mu odpuścić i mieć się na
baczności. Nie posłuchał. Zabezpieczenia puściły jedno po drugim, nie czyniąc
wiele hałasu.
- Nie pamiętasz już, jaki byłeś dumny z moich
ponadprzeciętnych zdolności?!
- Tylko twoje cholerne zdolności przyczyniły się do
tego, że jeszcze tu jesteś!
- Gdybym w ogóle sobie tego życzył! - Niedobrze,
ściana za plecami odebrała mu pole manewru. - I dla twojej lepszej pamięci
narobię ci jeszcze tylu problemów, co byś mnie lepiej wspominał na przyszłość!
- To się jeszcze okaże, niewdzięczniku! - Tyrd
uśmiechnął się z wyższością, zatrzymując tuż przy zaszczutym buntowniku. -
Południe jest dla ciebie najlepszym rozwiązaniem. Przynajmniej nie będę musiał
patrzeć na twoją zhańbioną mordę.
- No chyba nie.
- Co powiedziałeś?
Col ściśniętym gardłem przełknął ślinę.
- Agent z Adeili otrzymał moje rozkazy, nie twoje –
oznajmił. - Zmieniłem je. Przekazałem mu swoje obowiązki, przeszkoliłem z
wszystkiego, czego powinien był się nauczyć i oddałem pod opiekę Velrena. Ja
nie mam już nic wspólnego z Adeilą, południem i samymi agentami. - Chciał
brzmieć stanowczo, lecz jego głos zadrżał przy ostatnim słowie, kompletnie go
pogrążając. Colonell był silny, ale bywały momenty, w których i on nie dawał
rady w obliczu nadmiernej presji. - Wysłałem go na południe z twoim błogosławieństwem.
- Kto ci wydał taki rozkaz? - Zwodniczo łagodne
pytanie Tyrda zawisło niebezpiecznie w przestrzeni rozjaśnionej pierwszymi
promieniami wschodzącego słońca. Pobladła twarz przywódcy najemników pokryła
się szczelnie krwistą czerwienią, a ryk czystej furii wstrząsnął kamiennymi
ścianami. - Kto, do kurwy, o tym zadecydował?!
Zaprzęgając całą wolę, Colonell bez mrugnięcia okiem
przypieczętował swój los. Było mu już obojętne co się z nim stanie, byle ten
potwór zostawił Estiego.
- Ja. Ja o tym zadecydowałem, bo chcę pozostać w
Twierdzy.
- Ty skurwiały…
Mocarna dłoń zamknęła się tuż pod szczęką Cola,
uciskając żuchwę i dociskając go plecami do kamiennej ściany. W oczach
Niedźwiedzia widać było nadciągającą śmierć.
- W ten sposób odpłacasz mi się za wszystko, co dla
ciebie zrobiłem, szczeniaku?! I opuść tę cholerną zabaweczkę! Przysięgam, że
szybciej złamię ci kark, aniżeli się wykrwawię!
Nienawykły do słuchania rozkazów przywódcy Colonell
nie opuścił sztyletu, którego czubek przytknął do aorty olbrzymiego mężczyzny.
Może i położyłby starego trupem, ale sam nie wyszedłby z tego starcia żywy.
Wypuścił broń z ręki. Stal brzęknęła o kamień posadzki. Rozbrojony krztusił się
i kaszlał, gdy przeciwnik mocniej zacisnął palce na jego gardle. Uczepił się
duszącej go dłoni i starając wyswobodzić z miażdżącego chwytu, nie przestawał
wyrzucać z siebie kolejnych obelg i pretensji.
- Masz... urojenia! Nigdy nic… dla mnie… nie zrobiłeś!
Przypisujesz sobie... wyłącznie... cudze zasługi. Zasługi Maga. I moje własne!
Zapierając się plecami o ścianę, wbił palce pomiędzy
uciskającą go dłoń a swoją piekącą skórę, z desperacją rozwierając kleszcze
ludzkiego imadła. Udało mu się odepchnąć duszącą go rękę, a odżywcze powietrze
boleśnie wypełniło płuca. Rozkaszlał się. Ledwo dyszał, szarpany torsjami, lecz
póki starczy mu sił, póty głośno będzie okazywał swoje nieposłuszeństwo.
- Nie licz… że… spokornieję... – charczał. - Nie ma…
szans... Nie tobie! Nienawidzę cię! Z całego serca! - Otarł usta dłonią i
zerknął na grzbiet rękawicy. Nie dostrzegł krwi. Przeniósł zaszczuty wzrok na
przeciwnika, a ich jednakowe oczy skrzyżowały się w tym samym wyrazie
nieposkromionej wściekłości. - Jesteś dla mnie wyłącznie przywódcą.
Tylko człowiekiem na mojej drodze, kolejnym, z którym muszę współpracować dla
osiągnięcia własnego celu.
- I mówi mi to zagubiony chłopiec z dumą obnoszący się
tym. - Tyrd dotknął palcem wytatuowanego policzka Colonella, a był to
gest niemal pieszczotliwy, wywołujący odrazę. Młody odtrącił jego dłoń. - Każdy
cię rozpozna. A już na pewno Zakon.
- Do tamtej pory radziłem sobie bez ciebie, poradzę
sobie i teraz. Dokądkolwiek się udam…
- Będziesz dezerterem - dokończył za niego Tyrd.
Obrzucił zdominowanego awanturnika pełnym rzeczywistej władzy wejrzeniem, po
czym w wyrazie najwyższego lekceważenia obrócił się do niego plecami. - Wynoś
się stąd, nim stracę cierpliwość. Nie chcę cię widzieć.
- Zarżnę każdego psa, jakiego za mną poślesz! Nieważne
czy będzie to mój przyjaciel, czy nie. Możesz być nawet ty sam.
- Nie zmuszaj mnie, bym pokazał ci drzwi - pozornie
opanowany Niedźwiedź opadł na obszerny fotel - bo wylecisz razem z nimi.
Colonell nie powiedział już nic więcej. Wiedział,
kiedy odpuścić, a przecież nic nie zyska dalszym rozdrapywaniem jątrzącej się
rany. Mimo to zadziornie uniósł brodę i przykucnąwszy, na wyczucie odnalazł
upuszczoną broń, którą zamknął w pewnym chwycie drżących palców. Ruszył w
stronę drzwi, posyłając Niedźwiedziowi
ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie. Skinął Magowi głową, na swój sposób
przepraszając go za wynikłą scenę. Na ich sposób. Jedno mrugnięcie. I ten
szczególny, zbolały wyraz goszczący na wytatuowanej twarzy.
Młodzieniec nie miał lekkiego życia. Od dziecka musiał
borykać się z przeciwnościami, a gdy przyszło mu dorosnąć, koszmar wrócił. Lecz
tym razem posiadał nie tyle prawo głosu, co możliwość działania. I nawet jeśli
los pętał mu ręce, to robił, co mógł, by życie choć odrobinę przypominało
takie, jakie sam by wybrał.
Mag nie wtrącił się do dyskusji, była bowiem jedną z
wielu, w jakich uczestniczył na przestrzeni lat, kiedy to zajmował się
wychowaniem oraz przygotowaniem młodego Colonella do jego przyszłej roli. Był
nieopodal, gotów ich rozdzielić, gdyby wypadki potoczyły się w sposób
nieprzewidziany. Dwójka konfliktowych mężczyzn nigdy nie wychodziła z takich
starć bez urazów i skaleczeń, gdyż była to jedyna akceptowalna forma
rozstrzygania między nimi sporów, niemniej doradcy ciężko było na to patrzeć.
Tym bardziej, że młodzieniec pod każdym względem przypominał swojego ojca. Z tą
znaczącą różnicą, że jego horyzonty nie były tak wąskie, jak w przypadku
wojowniczego Tyrda.
Drzwi trzasnęły donośnie. Wisząca nad nimi ozdoba w
postaci łba szarobrązowego odyńca runęła na ziemię, rozbijając się na twardej
posadzce.
Niedźwiedź warknął gniewnie, pocierając twarz, jakby w
ten sposób mógł pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia przejmującego nad nim władzę
po kolejnej kłótni z podwładnym. Nie chciał myśleć o nim w sentymentalnej
kategorii pierworodnego.
- To twoja wina, starcze - stłumione warczenie
dochodziło gdzieś ze zmierzwionej brody zasłoniętej szeroką dłonią. - To
wszystko twoja wina, ty stary, cholerny głupcze.
Mag nie oponował. Nawet nie próbował odpowiadać na
zarzuty zwierzchnika. Wziął z planszy figurę czerwonego króla dzierżącego w
dłoniach miecz sztychem skierowany do dołu.
- Zgodnie z twoimi instrukcjami, Tyrdzie, wychowałem
młodego Colonella na godnego następcę waszej wojowniczej mości. I z
najszczerszą skromnością potwierdzam, iż podołałem zadaniu, spełniając twe
oczekiwania.
- Wychowałeś mi żmiję na piersi, a nie pierdolonego
następcę! - warknięcie przeszło w syk, jakby wymienione stworzenie rzeczywiście
wiło się na kudłatym torsie mężczyzny, tuż pod czarną jak noc koszulą. - Jebane
węże będą już za mną pełzać do końca mych dni…
- Przeszłość nigdy tak naprawdę nie mija. Pozostaje z
nami już do końca, powracając w najmniej oczekiwanych momentach naszego życia.
Mag odetchnął ciężarem swych ponad siedemdziesięciu
lat. Wiedział, o czym mówił, toteż pozwalał sobie na więcej niż inni. Odstawił
posążek króla, lokując go na miejscu naprzeciwko czarnego monarchy, tak by
patrzyli na siebie pustymi obliczami. W klasycznych szachach bierki były
prostsze, w kolorze gładkiej bieli oraz matowej czerni - wyraźny kontrast
symbolizujący dobro i zło. Królestwa są ich skomplikowaną, kosztowną odmianą.
Lodowaty dreszcz ruszający od odsłoniętych ramion
przeszedł w głąb ciała starca, gdy mdłe promienie słońca padły na planszę,
odbijając się refleksami krwi i popiołów na krzywiznach figurek. Pchnięty
impulsem odnalazł rzuconego przez Tyrda czarnego smoka i chwytając go, zważył
lekko w dłoni. Był ciepły. I żywy.
Usta starca rozchyliły się, gdy umysł zaczynał
otwierać się na przebłysk, na kolejną wizję przejmującą władzę nad jego rękami
oraz węzłami mięśni kontrolującymi trzymane przedmioty. Wprawnymi ruchami
rozstawił dwóch królów, a między nimi ulokował czarnego smoka. Zamknięty pysk
skierowany był ku czerwonemu władcy. Pośród chmary posążków znalazł czerwonego
prajaszczura i postawił go tuż obok czarnego, frontalnie do czarnego króla.
Zamarł, uważnie przyglądając się układowi figur które ożyły, odgrywając przyszłe
wydarzenia oraz zwiastując nieuchronny kataklizm mający nadejść lada dzień.
Dwie siły. A pomiędzy nimi trzecia. Szachy. Pierwsza
gra pierwszych władców tego świata. Biały Król i Czarny Król. Przeciwieństwa
stawiające sobie czoła od tysięcy lat. Wojna Bogów. Dwa tysiąclecia. Prawie dwie
dekady przygotowań. Bogowie. A między nimi smoki. Nie, nie smoki. Smoki, lecz
nie tylko smoki. Są trzy siły, nie dwie. Smoki nie są stroną, są heroldami.
Bogowie wrócili. Wszechmocni także. A smoki wieszczą ich powrót. Powrót siły
mogącej wpłynąć na Macierz.
Tak, teraz było to przejrzyste w starym, bystrym
umyśle. Nadchodzi kolejny Dzień Zero.
- Gadam po próżnicy, kiedy ty mnie nie słuchasz,
starcze!
Ostry ton Niedźwiedzia docierał doń jak echo rzucone
między wierzchołkami gór. Przejęty wizją Mag utkwił błyszczące gorączką oczy w
twarzy rozzłoszczonego przywódcy. Nie zdawał sobie sprawy, że jego rozchylone
usta milcząco wypowiadały słowa, których nie usłyszą żadne śmiertelne uszy.
Których nie słyszy nikt poza nim samym.
Znów popatrzył na planszę, ale formowane mocą wypadki
były już tylko czterema zimnymi, martwymi figurkami rozmieszczonymi w
przemyślany sposób.
Podwójny szach mat.






